Marcel - Zofia Kubiec - ebook + audiobook + książka

Marcel ebook

Zofia Kubiec

0,0

Opis

Poruszająca historia o uzależnieniu i miłości, która nie zawsze zwycięża

Marcel jest młody, przystojny i inteligentny. Ma kochającą żonę, małą córeczkę, satysfakcjonującą pracę, własny dom – wszystko, czego można chcieć od życia. Ale jest w nim też druga strona, ta ciemniejsza, która nieustannie daje o sobie znać. Koszmary nieszczęśliwego dzieciństwa powracają raz po raz, a pociąg do alkoholu sprawia, że Marcel zaczyna stawać się kimś, od kogo zawsze chciał uciec...

Ta szczera, poruszająca opowieść o walce z własnymi demonami i zmaganiach z rzeczywistością, która nigdy nie jest taka, jak byśmy chcieli, wciąga, bawi i nie pozwala o sobie zapomnieć jeszcze długo po zakończeniu lektury.

Zofii Kubiec udało się rozłożyć na czynniki pierwsze skomplikowany mechanizm powielania złego wzorca z dzieciństwa. Historia Marcela wywołuje skrajne emocje, a także pozwala przeżyć wraz z bohaterem wszystkie trudne chwile. To mocna i prawdziwa historia.
Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl

„Marcel” to jakże prawdziwa opowieść o obliczach nałogu, który zabiera normalne dzieciństwo, burzy zgodny model rodziny, posuwa do kłamstw i rodzi agresję. Lektura ważna, warta uwagi i potrzebna.
Katarzyna Tuszyńska-Jąkalska, wielbicielka-ksiazek.blogspot.com

„Marcel” to wstrząsająca i poruszająca historia o nałogu, który niszczy nie tylko życie, ale i człowieka. Uświadamia nam, jak wiele alkohol potrafi zabrać: dzieciństwo, zdrowie i najbliższych.
Patrycja Cygan, whothatgirl.blogspot.com

Zofia Kubiec (ur. 1980) – z zawodu germanistka i nauczycielka edukacji wczesnoszkolnej. Swoją pasję czytelniczą połączyła z realizacją odwiecznego marzenia o pisaniu. Mieszka w Knurowie na Górnym Śląsku. „Marcel” to jej literacki debiut.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 461

Rok wydania: 2019

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



CZĘŚĆ I

– Idź na górę! – Ton matki stawał się coraz ostrzejszy.

Chłopiec ociągał się, instynktownie przeczuwając coś niedobrego.

– Na górę, szczeniaku! – wrzasnęła. – I nie waż się schodzić na dół! Pod żadnym pozorem!

Chłopiec pobiegł po schodach do swojego pokoju. Tam schował się w kąt pomiędzy szafą a stołem. To było jego bezpieczne miejsce. Bezpieczne do momentu, kiedy ojciec go stamtąd nie wywlecze. Teraz jednak ojca nie było w domu, a z dołu zaczęły docierać dziwne dźwięki. Coś jakby stękanie i sapanie przy akompaniamencie skrzypiącego łóżka. Po chwili chłopiec usłyszał jęk matki. Następny. I kolejny. Ogarnął go niepokój. Matka jęczała coraz głośniej. Chłopiec chciał biec na dół, bojąc się, że dzieje jej się krzywda. Chciał pomóc, choć sam nie wiedział jak. Pamiętał jednak, że mama zabroniła mu schodzić na dół. Wolał jej się nie sprzeciwić. Razy zadane przez tę drobną kobietę bolały zadziwiająco mocno.

Po jakimś czasie wszystko ucichło. Chłopiec nie opuścił jednak swojej kryjówki do momentu, kiedy matka nie zawołała go na dół. Mężczyzny, który z nią przyszedł, już nie było. Kobieta wydawała się być w wyjątkowo dobrym nastroju.

– Tylko nic nie mów ojcu! – zastrzegła. – To będzie taka nasza mała tajemnica.

Chłopiec nie rozumiał, co miałby powiedzieć ojcu, ale nie chcąc wyprowadzać matki z dobrego humoru, skwapliwie przytaknął.

– Pobaw się ze mną – poprosił chłopczyk.

Mężczyzna leżał na kanapie zasłonięty gazetą.

– Nie mam czasu, później – rzucił nieuważnie.

Malec nie ustępował. Przysunął zabawki w stronę ojca.

– No po-pobaw się ze mną – powtórzył cichutko.

– Czy ty jesteś głuchy? – warknął ojciec, wściekły, że dziecko przerywa mu ulubioną czynność. – Przynieś mi piwo z lodówki – zakomenderował.

Chłopiec ucieszony pobiegł do kuchni, mając nadzieję, że zabawa jednak dojdzie do skutku. Podał ojcu butelkę, przysiadł na podłodze i obracając w dłoniach autko, poprosił po raz kolejny:

– Po-pobaw się ze mną.

– Spierdalaj! – rzucił opryskliwie mężczyzna.

W oczach chłopca pojawiły się łzy, ale walczył z nimi z całych sił, nie chciał jeszcze bardziej rozsierdzić ojca. Gdyby nie przestał, poleciałyby kolejne wyzwiska, aż w końcu ojciec wściekłby się tak, że by go sprał. Cicho wycofał się w drugi kąt pokoju, gdzie po raz kolejny musiał sam zająć się sobą.

Obudził się i poczuł, że znów jest bardzo źle. To mokre mogło oznaczać tylko jedno. Kolejny raz się nie udało. Teraz największym problemem było nie to, jak uniknąć kary, bo z doświadczenia wiedział, że to niemożliwe, tylko jak ją opóźnić w czasie. Będzie udawał, że jeszcze śpi. Nie, to nie jest dobry pomysł. Mama w końcu i tak przyjdzie na górę, a wtedy oberwie mu się podwójnie. A może jednak spróbuje przemknąć cicho do łazienki i zaprać piżamę? Matka jest na dole, może go nie usłyszy. Ale co z prześcieradłem? Nie zdoła ukryć zdradzieckiej plamy. Nie, to bez sensu. Nie uda mu się. Z ciężkim sercem powlókł się w stronę szafy. Wybrał ubranko i się przebrał. Szybko złożył piżamę i pościelił łóżko. To jest pomysł! Może mama nie podniesie kołdry i się nie zorientuje. A do czasu jego powrotu ze szkoły złość jej trochę przejdzie. Ta myśl podniosła go na duchu. Szybko wziął tornister do ręki i właśnie zamierzał zejść na dół, na śniadanie, gdy do pokoju wpadła matka.

– Co się tak guzdrzesz? – syknęła. – Dłużej się nie dało? Zaraz się spóźnisz!

Niedobrze. Jest w złym humorze – pomyślał.

– J-już i-idę, ma-mamo – rzucił pospiesznie. – Wła-właśnie wy-wychodziłem.

– A co ty się tak jąkasz? – Zdenerwowała się jeszcze bardziej. – Już ostatnio mówiłeś normalnie.

– Ni-nic, ma-mamo. – Chłopiec poczuł, że zaczyna się pocić ze zdenerwowania. Chciałby jak najszybciej zejść na dół. – I-idziemy? – spytał z nadzieją.

– A co tu tak śmierdzi? – Kobieta pociągnęła nosem z obrzydzeniem. I nagle doznała olśnienia. – Marcel!!! Kurwa, ty się znowu zeszczałeś!!!

Chłopiec stał jak skamieniały. Był tak spanikowany, że nie potrafił się ruszyć. Wiedział, co teraz będzie. Zbyt dobrze wiedział. Mógł chociaż próbować uciekać. Matka i tak by go dopadła, ale przynajmniej miałby świadomość, że usiłował się bronić. Nie był jednak w stanie. Patrzył tylko zmartwiały, jak matka dopada do szafy i wyjmuje przygotowany na takie właśnie okazje pas.

– Rozbieraj się! – zakomenderowała.

Chłopiec nie ruszył się z miejsca, co ją jeszcze bardziej rozwścieczyło.

– Co ja do ciebie mówię? – Szarpnęła go za ramię, zdarła z niego spodnie i popchnęła na łóżko, po czym, wymierzając razy, skandowała:

– Jeszcze raz się, kurwa, zeszczasz do łóżka, to ci tak przypierdolę, że tydzień nie będziesz umiał usiąść na dupie, rozumiesz???

– T-tak!!! – wrzeszczało dziecko wniebogłosy.

– To dobrze – skwitowała matka, kończąc wymierzanie ciosów. – Bo nie zmierzam ci tego więcej tłumaczyć! Psa szybciej nauczyłam nieszczania po domu niż ciebie! A skoro ją nauczyłam, to ciebie też tak nauczę! – To mówiąc, odsunęła kołdrę, złapała chłopca za kark i zanim zdążył zaprotestować, wytarła jego twarzą mokrą plamę na prześcieradle.

– Może teraz zapamiętasz! – rzuciła, po czym, jak gdyby nigdy nic, dodała: – Zbieraj się! Bo się spóźnisz do szkoły! – I zostawiwszy go oniemiałego, zeszła na dół.

– Nie będzie chodził do żadnego pierdolonego przedszkola! – wrzeszczał mężczyzna.

– Nic by mu się nie stało, a ja mogłabym pójść trochę do pracy – odpowiadała w podobny sposób kobieta.

Chłopiec skulony siedział pod stołem, mając nadzieję, że jego ta kłótnia ominie.

– Mało ci, kurwa, tego, co przynoszę do domu? – darł się ojciec. – Zajmij się domem, bachorem i siedź na dupie, jak ci dobrze!

– Bardzo mi, kurwa, dobrze! Ty albo jesteś w robocie, albo leżysz przed telewizorem, a ja cały czas w domu z dzieciakiem. Ani gdzieś wyjść, ani nic.

– A gdzie ty się chcesz włóczyć? Nie wystarczy ci, że przyprowadzasz gachów do domu?

– Święty się odezwał! Ja przynajmniej mogę mieć gachów, ty sobie nawet żadnej dupy znaleźć nie umiesz!

– Ty suko! – Mężczyzna złapał kobietę za włosy i pociągnął w stronę okna. – Ja ci zaraz pokażę twoich pierdolonych gachów – mówił, systematycznie uderzając jej głową o kaloryfer.

– Zo-zostaw j-ją!

Chłopiec rzucił się na ojca, próbując wyswobodzić matkę z jego rąk. Mężczyzna puścił kobietę. Krew obficie płynęła z jej rozbitego czoła, zalewając podłogę. Ojciec rzucił chłopcem o podłogę i kopnął kilkakrotnie, po czym nagle obrócił się na pięcie i wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Chłopiec przerażony patrzył na matkę, cały się trząsł. Bolały go plecy i brzuch. Kobieta, miotając przekleństwami, poczołgała się w stronę łazienki.

Obudził się i z napięciem nasłuchiwał, czy z dołu dobiegają jakieś odgłosy świadczące o tym, że rodzice wrócili z nocnej imprezy. Cisza mogła wskazywać zarówno na to, że jeszcze ich nie ma, jak i na to, że śpią nieprzytomni po libacji. Ostrożnie zszedł po schodach i po cichutku zajrzał do salonu. Rodziców nie było. Na paluszkach podszedł pod drzwi ich sypialni, na szczęście były uchylone. Tam też nie było ani śladu świadczącego o tym, że wrócili już do domu. Odetchnął z ulgą. Zanim wrócą, będzie mógł jeszcze chwilę pobawić się w spokoju. Spod szafki wyciągnął autko, jedyne, które ocalało po ostatniej furii ojca. Z pustych butelek, które walały się wszędzie, ułożył skomplikowany tor dla swojego pojazdu. Bawił się tak dobrze, że na moment zapomniał o bożym świecie.

Do rzeczywistości przywołało go burczenie w żołądku. Spojrzał za okno, słońce było już wysoko na niebie. Poszedł do kuchni, żeby spojrzeć na zegar. Po dwunastej. Otworzył lodówkę, nie mając jednak wielkiej nadziei na to, że znajdzie coś do jedzenia. Rzeczywiście, oprócz światła były tam tylko dwa jajka i lekko nadpsuty majonez. Wyjrzał przez okno, mając nadzieję, że rodzice wreszcie wrócą, przynosząc cokolwiek, co dałoby się zjeść. Napił się wody z kranu, choć na moment próbując oszukać wzmagający się głód. Nagle w otwartym oknie domu naprzeciw zobaczył machającą do niego sąsiadkę. Gestem przywoływała go do siebie. Chłopiec nie bardzo rozumiał, o co jej chodzi, więc otworzył okno.

– Marcelku – zawołała kobieta. – Przijdź sam, pobawisz się ze Szymonym.

Wiedział, że nie powinien. Rodzice, gdy się dowiedzą, zrobią mu potworną awanturę. Nie obejdzie się bez bicia. Nie był jednak w stanie się powstrzymać. Wyjście do sąsiadki nie oznaczało tylko wspaniałego czasu spędzonego z rówieśnikiem w pokoju pełnym zabawek, ale przede wszystkim dawało nadzieję na kolorowe, pachnące kanapki i gorącą herbatę. Problem w tym, że rodzice zamknęli go na klucz i nie był w stanie normalnie wydostać się z domu. Pomyślał chwilę i pod wpływem impulsu wpadł na doskonały pomysł. Otwarł szerzej okno, zwinnie niczym kot ześlizgnął się na dół po pojemnikach na śmieci i szczęśliwy, choć przez moment, pobiegł do domu sąsiadów.

– Czy ty naprawdę nie potrafisz przejechać paru metrów prosto?

Mężczyzna ze złością potrząsnął chłopca za ramię. Minęło już ponad pół godziny, odkąd próbował nauczyć szczeniaka jeździć na rowerze, ale wszystkie jego wysiłki były daremne. Ten gówniarz nawet nie potrafił siedzieć prosto, tylko ciągle się garbił.

– Skup się! – wrzasnął.

Chłopiec skulił się jeszcze bardziej.

– Siedź prosto, a nie taki połamany jak łajza! Odepchnij się nogami i jedziesz! Ja cię trzymam.

Wbrew zapewnieniu po chwili puścił rower. Chłopiec z impetem wjechał w krzaki i przewrócił się razem z pojazdem.

– Kurwa!!! Ślepy jesteś czy co? W życiu się nie nauczysz jeździć! Jesteś kompletnie beznadziejny! – ryczał ojciec, po czym podniósł rower i ze złością cisnął nim o chodnik. – Sam się ucz, jak jesteś taki mądry. Ja nie mam do ciebie cierpliwości – dorzucił jeszcze i odszedł.

Chłopiec siedział skulony i cichutko płakał. Odrapane kolana i dłonie mocno szczypały. Jednak najbardziej martwił się tym, czy rower się nie połamał. Z trudem wstał i podniósł wymarzony składak, który po wielu miesiącach oczekiwania dostał na urodziny od babci. Rama jest chyba w porządku – pomyślał. Ale kółka są jakieś krzywe. Trochę. Może to nic. Oby się dało jeździć – modlił się w duchu. Mimo bólu wsiadł ponownie na rower, odepchnął się i próbował przejechać choć kawałek. Jakoś dziwnie jedzie, trochę jakby skręca w lewo. Coś się chyba popsuło – martwiło się dziecko. Ale dzielnie próbowało dalej. Znowu upadło, jednak łatwiej było mu znosić gorycz porażki bez wyzwisk w tle. Po kilkunastu mniej lub bardziej udanych próbach udało mu się przejechać kawałeczek bez wywracania się. Zachłysnął się szczęściem.

– Umiem jeździć! – Z impetem wpadł do kuchni, by podzielić się z rodzicami radosną informacją.

– Jasne. – Mężczyzna zaniósł się szyderczym śmiechem. – Ja cię nie mogłem nauczyć, to sam się nauczyłeś.

– A-ale tato, cho-chodź, zobacz!

– Już się rwę. – Śmiał się nieprzyjemnie ojciec, a matka mu wtórowała.

Chłopiec wiedział, że już trochę wypili i zaczął odczuwać lęk, ale jeszcze miał nadzieję.

– Mamo, no chodź, zo-zobacz ty.

– Już lecę – powiedziała kobieta, nie ruszając się z miejsca.

Chłopiec przysiadł na brzegu krzesła. Uśmiech powoli zniknął z jego twarzy. Tak bardzo chciałby, żeby mu uwierzyli. Naprawdę udało mu się nauczyć samodzielnie jeździć. Myślał, że będą z niego chociaż trochę dumni. Szymon, jak się nauczył jeździć na rowerze, dostał w nagrodę nowe autko. On nie chce autka. I tak by go nie dostał. Tak naprawdę chciałby tylko, żeby choć przez jeden malutki moment byli z niego dumni.

Chłopiec siedział spokojnie w ulubionym kąciku za szafką. Tu czuł się w miarę bezpiecznie. Nie bardzo lubił zerówkę. Pani niby była miła, ale czasem go o coś pytała, a on nie lubił opowiadać. Wszyscy na niego patrzyli, a pani kazała mu mówić głośniej. Wtedy słowa rwały mu się w połowie i zaczynał się jąkać, a dzieci się z niego śmiały. Pisania też nie lubił, literki się wykrzywiały, wychowawczyni się złościła. Rysowanie było nawet przyjemne, ale już za drugim razem pani wszystko popsuła. Kazała narysować rodzinę. Chłopiec pracował najładniej, jak potrafił, ale pani rysunek chyba się nie podobał.

– Marcelku, a kto jest na tym obrazku?

– Tata i ma-mama, i ja – odpowiedział chłopczyk cichutko.

– A który to tata? – spytała pani.

Chłopiec wskazał na bardzo wyraźną postać narysowaną na środku kartki.

– A dlaczego tata nie ma twarzy? – dopytywała wychowawczyni.

– Bo stoi ty-tyłem – wyjaśniło dziecko.

– A która to mama?

Chłopczyk pokazał paluszkiem niewielką postać tuż obok ojca.

– A ty, gdzie jesteś?

– O t-tu. – Palec powędrował w stronę malutkiej postaci w rogu kartki.

– Marcelku, a dlaczego użyłeś tylko trzech kolorów? I takich smutnych? Lubisz czarny, szary i brązowy?

Chłopiec wzruszył ramionami. Nie wiedział.

Dlatego najbardziej lubił w zerówce obiad i ten moment, kiedy dzieci mają czas wolny. Siadał wtedy w swoim kąciku za szafką i bawił się samochodzikiem. Miał jeden ulubiony i zawsze wybierał go spośród innych.

Teraz właśnie prowadził go ścieżką pomiędzy brzegiem szafki a dywanem. Nagle w sali zrobił się dziwny harmider. Chłopiec z niepokojem wychylił głowę ze swojej kryjówki. Hałas się wzmagał. Nigdzie nie widać było pani. Może wyszła? – zastanawiał się malec i zaczął odczuwać lęk. Jego grupa rozmawiała coraz głośniej, jedni przekrzykiwali drugich. Ktoś turlał się po podłodze. Kilka osób bawiło się w berka. Dwie dziewczynki wyrywały sobie z rąk lalkę. Chłopiec schował się z powrotem za szafką i udawał, że go nie ma. Miał nadzieję, że nikt nie zajrzy do jego samotni.

Robiło się coraz głośniej. Marcel zaczął się trząść, hałas go przerażał. Dzieci szalały na całego. W pewnym momencie grupka chłopców wpadła z impetem za szafkę, za którą się ukrywał. Nie zwracając na niego uwagi, szarpali się zaciekle. Jednemu z nich udało się wyrwać pozostałej trójce. Trzej napastnicy, wymachując rękami, ze śmiechem rzucili się w pościg. W tym momencie stało się coś dziwnego. Gdy chłopcy przebiegali koło Marcela, ten instynktownie skulił się i zasłonił rękami głowę. Potem zaczął przeraźliwie krzyczeć.

Do czasu incydentu Marcel czuł się w zerówce nie najlepiej, ale też nie najgorzej. Od momentu, kiedy chłopcy wpadli z wygłupami do jego samotni, a on zaczął krzyczeć, sytuacja uległa zmianie. Koledzy częściej mu dokuczali, przezywali jąkałą i często niby niechcący zahaczali o jego ulubione miejsce zabaw, które odtąd przestało być bezpieczne.

Pewnego dnia, gdy Marcel jak zwykle bawił się ulubionym autkiem, jeden z chłopców podszedł do niego i wyrwał mu je z rąk, mówiąc, że teraz on się nim bawi. Marcel protestował, na co zareagowała pani, ale kolega wybrnął z impasu, tłumacząc, że umówili się, że raz się jeden bawi, a raz drugi i teraz jest jego kolej, a Marcel nie chce mu oddać zabawki. Pani przyjęła to wyjaśnienie i pouczyła chłopca, że tak się nie robi. Nie protestował, tylko usiadł w kąciku i łzy popłynęły mu po buzi na tę jawną niesprawiedliwość. Zobaczyła to pani i skwitowała słowami:

– Spójrzcie, jaka beksa! Nieładnie, Marcelku, chłopcy nie płaczą!

W ten sposób zyskał kolejny przydomek: „beksa”.

– Gdzie on jest tak długo? – Zniecierpliwiona kobieta raz po raz podchodziła do okna i wyglądała na ulicę, czy mąż nie wraca z pracy. Chłopiec siedział na dywanie i się bawił. Wysypał z pudełka wszystkie swoje samochodziki. Było ich dziewięć. Chrzestny, kiedy przyjeżdżał w odwiedziny, zawsze przywoził mu jedno autko. Marcel bardzo lubił się nimi bawić.

– Na pewno znowu poszedł chlać. – Matka miotała się po kuchni coraz bardziej nerwowa. Chłopcu udzielił się jej nastrój. – Ja tu czekam z kolacją, a ten gdzieś się szlaja. Na niego to można czekać do usranej śmierci! – Rzuciła ze złością ścierką, którą trzymała w rękach. – A ty, co się tak gapisz jak cielę? Zamknij dziób, bo ci mucha wleci!

Chłopiec błyskawicznie zamknął usta i odwrócił wzrok. Może mama się nie zdenerwuje bardziej. Może nie zabroni mu zabawy. Nagle usłyszał brzęk otwieranych drzwi.

– No, nareszcie! – Matka wypadła do sieni. – Nie no, ja pierdolę, jak ty wyglądasz! Ty gnido! Musiałeś znowu się uchlać?

– Spierdalaj! – powiedział ojciec i popchnął ją na ścianę. Kobieta z trudem złapała równowagę.

– Ty gnoju, ja tu dla ciebie kolacyjki szykuję, a ty wracasz w takim stanie? Gówno będziesz jadł – mówiąc to, otwarła drzwiczki od szafki, złapała za talerz i po chwili cała kolacja wylądowała w koszu na śmieci.

– Spierdalaj, mówię! – krzyczał mężczyzna. – Nic mnie nie obchodzi twoja kolacja!

– Tak? To mogę w ogóle przestać gotować!

– Tylko spróbuj! To jest twój psi obowiązek! – Mężczyzna podszedł do kobiety i szarpnął ją za włosy, aż zaczęła syczeć z bólu. Wtedy gwałtownie ją odepchnął.

– A gdzie jest szczeniak? – spytał, rozglądając się po salonie. W miejscu, gdzie jeszcze przed kilkoma minutami siedział chłopczyk, nie było po nim śladu.

– Marcel! – wrzasnął ojciec. – Wyłaź, smarku! Przywitaj się z tatusiem – zarechotał.

Chłopiec, który w czasie kłótni rodziców zdążył schować się pod stołem, wstrzymał oddech. Cerata była w miarę długa, może go zasłoni.

– Marcel, gdzieś się schował?! – ryczał ojciec, zataczając się po pokoju. – Czekaj, jak cię dorwę, to ci nogi z dupy powyrywam!

– Zostaw dzieciaka. – Kobieta szarpnęła mężczyznę za rękaw. – Idź się połóż – poprosiła.

– Ja ci się zaraz położę! – ryknął mężczyzna, potrząsając żoną jak szmacianą lalką. – Gdzie schowałaś szczyla? Mów zaraz!

– Marcel, wyjdź! – zawołała matka. – No wyjdź, jak cię tata woła!

Chłopiec wiedział, że nie ma szans. Przerażony wypełznął spod stołu.

– No co my tu mamy? – zagaił mężczyzna. – Jaki śliczny chłopczyk. A co chłopczyk ukrył pod stołem? – spytał, zaglądając w miejsce kryjówki syna. – Zabaweczki. – Uśmiechnął się złośliwie. – Jakie ładne autka. A skąd masz autka?

– Wujek ku-kupił – powiedział nieśmiało chłopiec.

– Tak, wujek kupił – potwierdził mężczyzna. – Dobry wujek, prawda?

Chłopiec niepewnie potaknął, nie rozumiejąc dziwnego zachowania ojca.

– No widzisz, synku, wujek jest dobry. A tatuś nie. I tatuś ci zaraz, kurwa, te wszystkie autka ślicznie rozpierdoli! – ryknął mężczyzna. Rzucił zabawkami o podłogę, po czym deptał je butami tak długo, aż została z nich miazga.

– N-nie!!! Ta-tato, nie!!! – krzyczał chłopczyk. – N-nie, tato!!! N-nie!!! – Czepiał się rękawa ojca, cały czas błagając: – N-nie!!! Ta-ta-ta…

– Ta-ta-ta – przedrzeźniał ojciec. – Nawet się nie umiesz wygadać! Spadaj, szczeniaku! Psujesz całą zabawę!

Mężczyzna, śmiejąc się bełkotliwie, nadal tratował zabawki, zupełnie nie zważając na prośby dziecka.

– N-nie, ta-tato!!! – Nie przestawał Marcel i ze wszystkich sił ciągnął ojca za rękaw.

– Ty gówniarzu! – wrzasnął ojciec i złapał chłopca za koszulkę, po czym cisnął nim o podłogę.

Dziecko koziołkowało kilkakrotnie, by na koniec uderzyć głową o przeciwległą ścianę. Z przerażeniem w oczach próbowało złapać oddech. Gdy ojciec zbliżył się do niego, wycofało się spanikowane tyłem na czworakach w kąt pokoju. Łzy płynęły mu po bladych policzkach.

– Tchórz! – prychnął wzgardliwie mężczyzna. – Beksa. Czego ryczysz, ofermo? Nic ci takiego nie zrobiłem. Wierz mi, że gdybym chciał ci coś zrobić, niewiele by z ciebie zostało. Mięczak! – dorzucił na odchodne.

Chłopiec skulił się w sobie. Zacisnął małe piąstki, jednak nie powiedział nic. Po zabawkach zostało tylko wspomnienie.

Wiele następnych dni Marcel chodził zupełnie przybity. W domu nie miał się czym bawić, nudził się niemiłosiernie. Rzucał kapslami, ale to nie było to, co zabawa samochodzikiem. W zerówce, kiedy tylko mógł, wybierał swoje ulubione autko, ale czasem zdarzało się, że inne dziecko wzięło je przed nim, a on nie umiał podejść i poprosić o zamianę zabawki. Czasem jednak udawało mu się być w zerówce wcześniej niż inne dzieci i wtedy samochodzik był „jego”.

Tego dnia też tak było. Cały dzień w czasie przerw bawił się wytrwale ulubionym autem. Gdy zbliżał się czas powrotu do domu, zrobiło mu się bardzo przykro, że będzie musiał zwrócić zabawkę. I nagle przyszła mu do głowy wspaniała myśl – mógłby sobie pożyczyć autko na jeden dzień. Nie zamierzał mówić o tym pani, bo na pewno by się nie zgodziła, ale przecież on nie ukradnie, tylko jutro odda. A dziś po kryjomu urządzi sobie w domu wspaniałą zabawę. Tak myśląc, ukradkiem schował samochodzik do kieszeni spodni.

– No, ubieraj się prędko – pospieszała mama. – Nie mam całego dnia, żeby na ciebie czekać. Musimy iść jeszcze do sklepu.

Marcel pospiesznie zdejmował spodnie dresowe. Obok na założenie czekały rajstopki i zimowy kombinezon. W pewnym momencie z kieszeni dresu wypadło na podłogę autko i poturlało się pod nogi mamy.

– A co to jest? – zapytała, podnosząc zabawkę z posadzki. – Marcel! Co to robiło w twojej kieszeni?

Chłopiec przestraszył się bardzo. Zupełnie zapomniał o samochodziku włożonym do kieszeni. Mógł rozbierać się wolniej, spokojniej. Co teraz będzie? Co mama zrobi?

– Ty pieprzony gówniarzu – syknęła mu do ucha tak, żeby nikt poza dzieckiem nie mógł jej słyszeć. – Ty mały złodzieju! Chciałeś ukraść zabawkę z przedszkola? Ja pierdolę, jaki wstyd. Mój sześcioletni syn jest złodziejem. Ciekawe, co powie na to ojciec?

– N-nie, ma-mamo, nie m-mów ta-tacie!!! – błagał chłopczyk ze łzami w oczach. – To nie-niechcący! Ma-mamo!

– Co niechcący? Co, kurwa, niechcący? Wszystko mu powiem!!! Niech wie, jakiego ma synalka!

Chłopiec zalewał się łzami. Rozmazywał je sobie po twarzy, prosząc raz po raz:

– N-nie ma-mamo, n-nie m-mów ta-tacie! Pro-pro-proszę!

– Przestać ryczeć, zasmarkańcu! Ojciec będzie z tobą rozmawiał, ja już nie mam do ciebie siły! A teraz pójdziesz, ładnie przeprosisz panią i oddasz to cholerstwo.

– N-nie ma-mamo, n-nie pó-pójdę, pro-proszę! Ma-mamo, pro-proszę! – skamlał chłopczyk.

– Ależ pójdziesz, i to zaraz!

Złapała chłopca za ramię i popchnęła mocno w kierunku sali, nie zważając zupełnie na to, że dziecko ma na sobie oprócz bluzki tylko majtki i skarpetki. Upokorzony do granic możliwości Marcel stanął w progu, marząc o tym, by być niewidzialnym. Zauważyły go dzieci i po sali przeszła salwa śmiechu. Koledzy pokazywali go sobie palcami. Zdumiona pani podeszła do niego, pytając, czy czegoś zapomniał. Nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Łzy nieprzerwanie płynęły mu po policzkach. Wyciągnął rękę z autkiem i podał je pani.

– Co to za autko, Marcelku? – spytała, nic nie rozumiejąc.

– Z-z-z… za-za… – próbował wykrztusić, a śmiech w klasie tylko się wzmagał. W końcu, poniżony zupełnie, odwrócił się na pięcie i uciekł.

– Mój syn złodziejem? Ty gówniarzu! Ty mała gnido! To ja cię karmię, ubieram, matka z tobą siedziała w domu aż do zerówki, żebyś się nie zadawał z motłochem, a ty mi takie numery wykręcasz? Już ja ci zaraz wybiję z głowy kradzieże! – Ojciec okładał go pięściami na oślep. – Kto cię tego, kurwa, nauczył? Zapamiętaj sobie raz na zawsze: w tym domu nie toleruje się złodziejstwa!

Chłopiec kulił się, jak mógł, a mimo to razy zadawane przez ojca w pijanym szale trafiały w niego zadziwiająco celnie. I nagle wszystko ustało. Marcel otworzył oczy zaskoczony. Przez myśl przemknęło mu, że tata się zmęczył i odpuści. Jednak przerwa trwała tylko chwilę. Gdy zobaczył, co ojciec niesie w dłoni, wracając z kuchni, z jego gardła wydobył się przerażający, prawie zwierzęcy skowyt.

– Kiedyś złodziejom obcinano ręce! – ryczał ojciec, trzymając w rękach kuchenny nóż. – I to byłaby odpowiednia kara dla takich jak ty!

Zbliżył się do chłopca, który nie przestawał wydawać z siebie nieludzkich dźwięków i w skrajnej panice cofał się przed ojcem.

– Zamknij mordę! Masz szczęście, ręce ci zostawię, nie będę przecież utrzymywał kaleki! Ale i tak cię załatwię! – Uśmiechnął się złowieszczo, widząc, że chłopiec, uderzywszy plecami o ścianę, nie ma już dokąd uciekać. – Mamusia zapuszczała ci włoski, żebyś wyglądał jak jakiś pedałek. To teraz akurat jest dobry moment, żeby to zmienić! – Łapał garści włosów dziecka i ciął na chybił trafił.

Za każdym razem, gdy ostrze noża zbliżało się do jego głowy, chłopiec umierał ze strachu. Gdzie jest mama? Dlaczego mnie nie obroni? – myślał rozpaczliwie. Ojciec szarpał jego głową na wszystkie strony, obcinane nożem włosy wydawały nieprzyjemny zgrzyt, jednak najbardziej bał się, że pijanemu tacie ręka się zatrzęsie i zamiast włosów odetnie mu kawałek ciała. Po dłuższej chwili, która dla chłopca zdawała się nie mieć końca, ojciec wreszcie przestał.

– Mam nadzieję, że teraz już będziesz pamiętał, że się nie kradnie! – Złapał syna za kark i zaciągnął do przedpokoju przed lustro. – Zobacz i zapamiętaj, tak wyglądają złodzieje!

Przez łzy chłopiec zobaczył w lustrze swoje odbicie. Włosy były rozczochrane na wszystkie strony, poucinane jak popadło, miejscami prawie do skóry. Jak ja się pokażę w przedszkolu? – myślał rozpaczliwie chłopiec. Jak ja się pokażę w przedszkolu?

– Coś ty mu zrobił? No jak on teraz wygląda? – Załamywała ręce matka.

– Odpierdol się ode mnie, kobieto – warknął ojciec. – Sama kazałaś mi się nim zająć, to się zająłem. Teraz już na pewno niczego nie ukradnie!

– Ale jak on w takim stanie pójdzie do przedszkola, debilu? Pomyślałeś o tym?

– A co mnie to obchodzi? – warknął ze złością mężczyzna, po czym dorzucił: – Odpierdolcie się oboje ode mnie! – I wyszedł do salonu, by zasiąść z piwem przed telewizorem.

Chłopiec siedział przy stole. Teraz było mu już wszystko jedno. Co z tego, że się będą śmiali? I tak zawsze się śmieją. Najwyżej będą się śmiać jeszcze bardziej. Jego to nic nie obchodzi. Nie obchodzi go to, że mama się przejmuje. Mogła go nie zostawiać samego z ojcem.

– Dziecko, jak ty wyglądasz?

Marcel spojrzał na nią przez moment bez emocji, po czym nieznacznie wzruszył chudymi ramionami.

– No, jasne, nic cię to nie obchodzi! – zirytowała się kobieta. – Zawsze ja muszę o wszystkim myśleć. – Trzeba było tak ojca denerwować?

Chłopiec siedział zupełnie nieruchomo. Nie zareagował nawet wtedy, gdy matka przyniosła z łazienki maszynkę do golenia i systematycznie, pasmo po pasmie, ścinała jego włosy do skóry.

– A gdzie jest ją-ją-jąkała? – To pytanie padło na przerwie z ust Dominika, największego i najsilniejszego chłopca z czwartej klasy. Ostatnio tak było codziennie.

Początek szkoły nie był najgorszy. Pierwszy dzień, gdy dzieci szły odświętnie ubrane, niosąc tyty ze słodyczami, w pamięci Marcela zapisał się bardzo wyraźnie. Z jednej strony ogromnie cieszył się, że będzie uczniem szkoły, uważał to za wyróżnienie, z drugiej jednak bał się. W zerówce nie czuł się wśród dzieci najlepiej, miał nadzieję, że może w szkole znajdzie przyjaciela.

W tym pierwszym dniu do szkoły odprowadziła go mama. Nie mieli daleko, podstawówka znajdowała się tuż po drugiej stronie ulicy. W sali gimnastycznej było gwarno i duszno, hałas niepokoił chłopca. Pocieszał się tym, że niedługo wróci do domu i będzie mógł opychać się do woli słodyczami.

W klasie pani posadziła ich w ławkach, przedstawiła się i przywitała wszystkich. Dzieci w większości znały się z zerówki, było też kilka nowych osób. Uwagę Marcela przykuł szczególnie jeden chłopiec, który chwalił się samochodzikiem otrzymanym razem ze słodyczami z okazji rozpoczęcia nauki w szkole. Był to mały model mercedesa. Marcel przyglądał się chłopcu z zazdrością. Ile by dał za takie auto! W pierwszych dniach nauki miał jeszcze nadzieję, że może uda mu się zaprzyjaźnić z właścicielem samochodu, jednak chłopiec okazał się niesympatyczny i opryskliwy.

W ławce Marcel siedział z dziewczynką, jak zresztą prawie wszyscy jego koledzy. Pani tak ich usadziła, żeby jak najmniej rozmawiali na lekcjach. Marcel nie wiedział nawet, jak jego koleżanka z ławki ma na imię. Czas mijał, a on nie zaprzyjaźnił się ani z żadnym chłopcem, ani nawet z dziewczynką. Przerwy spędzał samotnie. Do pewnego momentu cieszyły go, gdyż wpadł na świetny pomysł, żeby zostawać po kryjomu w klasie. Chował się pod ławkę i bawił samochodzikiem, który przynosił z domu. Babcia, dowiedziawszy się o tym, że jego kolega z klasy dostał na rozpoczęcie nauki model mercedesa, dała mu pieniądze na tańsze co prawda autko, ale zawsze było to coś.

Niestety po jakimś czasie pani odkryła jego kryjówkę i zabroniła zostawać mu na przerwach w klasie. Odebrała mu też samochodzik i oddała mamie, mówiąc, że taki duży chłopiec nie może bawić się autkami w szkole. Rodzice zrobili mu awanturę, że muszą wysłuchiwać głupich uwag nauczycielki i zabronili zabierać mu zabawki do szkoły. Przez ponad tydzień słuchał zakazu, gdy jednak zapomnieli o sprawie, przemycał samochodzik do szkoły i bawił się nim na przerwach, na korytarzu, starając się zawsze nie znajdować się w zasięgu wzroku wychowawczyni.

I właśnie wtedy okazało się, że można spaść z deszczu pod rynnę. Marcel nie znał tego powiedzenia, gdyby jednak je znał, zrozumiałby, że pasuje jak ulał do jego sytuacji. Największym problemem stała się nagle nie pani i możliwość oddania przez nią autka rodzicom. Największą zmorą Marcela okazał się Dominik, uczeń czwartej klasy, który ze swoją grupą kolegów właśnie jego, bawiącego się samotnie w kącie korytarza, obrał sobie za cel ataków. Gdy nauczycielka pełniąca dyżur nie widziała lub udawała, że nie widzi, chłopcy, pod przywództwem Dominika, zakradali się tam i zaczynała się „zabawa”.

– Co tam masz? – pytał Dominik, a Marcel nieudolnie próbował chować samochodzik za plecami. – Oddawaj! Teraz ja się tym bawię! – mówił, wyszarpując mu go z rąk.

– To mo-moje! – próbował protestować Marcel.

– Mo-moje! – rechotał Dominik, nie pozwalając odebrać sobie zabawki. – Teraz to jest mo-moje! Rozumiesz? – pytał, kiedy Marcel jeszcze raz rozpaczliwie starał się dosięgnąć autka. – A żebyś bez problemu zapamiętał, to masz!

Tu chłopcy stawali jeden obok drugiego po to, żeby zasłonić swojego „przywódcę”, gdy ten bezkarnie bił mniejszego kolegę. To było fajne, bo jąkała nigdy się nie poskarżył pani. Po kilku takich powtarzających się sytuacjach Marcel przestał przynosić autko do szkoły, ale to nie zmniejszyło zainteresowania bandy Dominika jego osobą. Nie bili go codziennie; byli na tyle cwani, że nie zamierzali ryzykować dla chwili poznęcania się nad chłystkiem, uprzykrzali mu jednak życie na każdym kroku. Czasem blokowali dostęp do toalety, gdy akurat chciał skorzystać, naśmiewali się z niego, przezywali go, raz zabrali mu tornister i przerzucali go między sobą, śmiejąc się, że mniejszy i niższy nie jest w stanie go pochwycić. Najczęściej jednak odbierali mu skromne i tak śniadanie.

Zachowanie Dominika i jego kolegów oraz fakt, że wciąż był głodny, sprawiły, że Marcel nie polubił szkoły podstawowej. Nauka szła mu opornie, często nie umiał się skupić, za co obrywał podwójnie: od nauczycieli i od rodziców.

– Czy pani nie zauważyła jakichś zachowań dziecka, które budziłyby niepokój?

– Nie rozumiem.

– No, czy w domu syn nie zachowuje się dziwnie?

– Dziwnie? Ale w jakim sensie?

– No nie wiem, jaki ma na przykład kontakt z rówieśnikami?

– Z rówieśnikami? Żadnego.

– Jak to żadnego? A z kim się bawi?

– Sam. Albo z nami. Czasem z kolegą z podwórka, ale rzadko. Syn woli być sam.

– Rozumiem. Na przerwach właśnie też nie chce bawić się z innymi dziećmi. I ciągle chowa się pod ławką.

– Już mówiłam, syn woli bawić się sam – ucięła kwestię matka.

– No tak, ale proszę zrozumieć, to nie jest do końca normalne w jego wieku… – próbowała ostrożnie wychowawczyni. Z opowiadań koleżanki wiedziała, że matka chłopca jest osobą dość wybuchową.

– Przepraszam, co pani sugeruje?

Jakby na potwierdzenie tej tezy usłyszała, jak kobieta podnosi głos.

– Że mój syn jest nienormalny?

– Nic takiego nie powiedziałam – powiedziała pospiesznie. – Sądzę tylko…

– Może umówmy się, że własne sądy zachowa pani dla siebie. Coś jeszcze?

– A proszę mi powiedzieć, od kiedy syn się jąka?

– Co robi? – Ton kobiety stawał się coraz ostrzejszy. – Proszę pani, mój syn się nie jąka.

– W szkole, czasem, gdy go o coś pytam, zacina się wyraźnie.

– Ale co mi pani tu za brednie opowiada. Powtórzę jeszcze raz: Marcel się nie jąka. Co to w ogóle za pomysł? – piekliła się kobieta.

– Spokojnie – mitygowała wychowawczyni. – Chcemy pomóc Marcelowi, chodzi do pierwszej klasy…

– Ale proszę mi wyjaśnić, bo nie rozumiem – przerwała kobieta – w czym miałaby pani mu pomóc, skoro syn się nie jąka?

– No tak, skoro pani tak twierdzi. – Wychowawczyni w końcu też zaczęła się irytować, jednak po krótkiej chwili przybrała maskę chłodnego profesjonalizmu. – W tej sytuacji ja już pani nie zatrzymuję.

– Fantastycznie. Czyli wszystko jest w porządku – powiedziała kobieta. – W takim razie do widzenia.

– Do zobaczenia. – Nauczycielka z ulgą patrzyła za odchodzącą. W jej głowie zrodziła się wątpliwość, kto z tej dwójki jest bardziej dziwny – Marcel czy jego matka, ale zachowała tę uwagę dla siebie.

Chłopiec odrabiał z mamą zadanie z matematyki. Był głodny, senny i jakby zobojętniały na cały świat. Nauka mu nie szła. Nie docierało do niego nic z tego, co mówiła matka. Nagle poczuł uderzenie w głowę.

– Ty debilu! – krzyknęła kobieta. – Ty kompletny jełopie! Czy ty w ogóle czasem myślisz? – Widział, jak matka z furią przekreśliła błąd, który właśnie popełnił, po czym poczuł przeszywający ból w prawej ręce i ze zdumieniem spostrzegł, że mama wbiła mu ołówek w dłoń. – Może teraz będziesz umiał się skupić! – warknęła kobieta, na dobre rozeźlona. – Nie no, kurwa, muszę się napić, przy tobie nie da się normalnie żyć.

Chłopiec czuł się upokorzony własną nieudolnością i tym, że kolejny raz zawiódł mamę. Nie postarał się jak trzeba i teraz znowu będzie na niego zła. Ciekawe, czy w ogóle dostanie dzisiaj kolację. Miał nadzieję, że matka ma wystarczająco dużo alkoholu, w przeciwnym razie pieniądze przeznaczone na jedzenie zostaną wydane w monopolowym, a wtedy o śniadaniu także trzeba będzie zapomnieć. To wszystko moja wina – myślał. Gdyby tylko rozwiązania nie uciekały mu, kiedy próbuje się skupić. Ale zamiast koncentrować się na matematyce, czuł, że bardzo chce mu się jeść. Teraz już nie cofnie czasu. Zdenerwował ją. Trzeba jakoś ratować sytuację. Wstał i poszedł do kuchni, licząc na to, że mama po kilku piwach da się jakoś udobruchać.

– Co masz taką minę jak kot srający na puszczy? – zaatakowała matka.

– N-nie, n-nic – powiedział, ale minę miał niewyraźną.

– No mów.

– Na-naprawdę nic.

– Odpowiadaj, gówniarzu, jak cię matka pyta! – Ojciec walnął pięścią w stół.

Chłopiec podskoczył nerwowo.

– Ja pierdolę, jaki on jest, kurwa, delikatny. Jak jakaś pierdolona ciota. Coś ty za dziwoląga wychowała?

– Odwal się ode mnie! Myślisz, że jakbyś ty go wychowywał, to byłoby lepiej?

– Jasne, że by było!

– To proszę bardzo! Nie mam nic przeciwko temu, żebyś się czasem nim zajął. Jakoś do tej pory przez ponad siedem lat na to nie wpadłeś.

– Pracuję. Utrzymuję dom, ciebie i gówniarza. Mało ci? Jak chcesz, to możecie zaraz stąd wypierdalać.

– Sam wypierdalaj!

– Już lecę. Zapominasz, że to moi rodzice kupili ten dom, jesteś tu gościem. A ty gadaj w końcu, co się dzieje! – Ten ostatni tekst skierowany był niespodziewanie do chłopca.

– B-bo… – zaczął niepewnie.

– B-bo, co? Albo będziesz gadać normalnie, albo ci przypierdolę, bo mam dość! – wrzasnął mężczyzna.

– Bo w szko-kole koledzy mnie prze-przezywali. I po-popychali – powiedział cicho chłopiec. Głowę miał spuszczoną. Wpatrywał się w czubki swoich butów. Wszystko, żeby nie patrzeć na rodziców. Zdenerwują się? A może wezmą go w obronę? – myślał z nadzieją. Kolegów było pięciu. Starszych o trzy lata. Nie miał najmniejszych szans.

– Co za ciota! – ryczał ojciec. – Widzisz, takiego maminsynusia wychowujesz! Jesteś beznadziejną parówą, rozumiesz? – zwrócił się do syna. – Idź sobie do mamusi, mamusia cię pogłaszcze i przytuli. I będziesz sobie nadal rósł jak taki wypierdek. Powinni ci porządnie wpierdolić w tej szkole! A ja po nich z chęcią powtórzę!

Rozległo się pukanie do drzwi.

– Znowu zgubił klucze? – zjeżyła się matka. – To byłby trzeci raz w ciągu miesiąca. Niech ja go dorwę!

Marcel siedział w kuchni i męczył się, kreśląc literki. Mama kazała mu przepisać całą stronę z zeszytu. To było trudne, słowa ciągle wychodziły mu krzywo, mama się wściekała. Bardzo się mozolił. Tak bardzo, że ucieszył się z powrotu ojca. Pomyślał, że matka zajmie się czymś innym i nie zauważy, gdy on zrobi sobie małą przerwę. Usłyszał dźwięk otwieranych drzwi, ale zamiast głosu taty zabrzmiały jakieś dwa inne, też męskie. Podszedł na palcach do futryny i wytężył słuch, żeby móc usłyszeć jak najwięcej.

– I łoboczylimy, jak szoł na śtyrech po parku – relacjonował przyciszonym głosem jeden mężczyzna.

Marcel wychylił nieznacznie głowę i dojrzał sąsiada z przeciwka oraz jego dziewiętnastoletniego syna, którzy trzymali pod pachy półprzytomnego ojca, mamroczącego coś pod nosem. Nawet z tej odległości czuć było straszliwy smród wymiocin i moczu. Cały przód koszuli był brudny, a spodnie mokre od kroku przez całe nogawki. – Potym łobalył się na zol i usnoł. Nie moglimy go tako łostawić – dorzucił sąsiad. – Kaj go legnąć?

– Tu na kanapie. – Matka wskazała w głąb salonu.

Marcel spojrzał na nią. Była wściekła i zażenowana. Wyglądała, jakby nie wiedziała, czy ma nakrzyczeć na sąsiadów, czy im dziękować. W końcu jednak się zdecydowała.

– Dziękuję za pomoc – powiedziała z rezerwą.

– Niyma problymu. – Starszy mężczyzna przyjrzał jej się uważnie, po czym pocieszająco poklepał po ramieniu. – Bydzie dobrze. Wyczeźwieje. Ino wahtujcie nad niym – dodał.

Odsunęła się, patrząc na niego wyniośle.

– Dam sobie radę. Dziękuję raz jeszcze – powiedziała, dając do zrozumienia, że rozmowę czas zakończyć.

Pożegnali się grzecznie i wyszli. Matka zamknęła za nimi drzwi, odczekała chwilę, po czym wpadła do dużego pokoju, gdzie chrapał rozwalony na kanapie ojciec.

– Ty pieprzona świnio. – Zaczęła szarpać go za ramię. – O której wracasz do domu? Jak ty wyglądasz? Zarzygany, zaszczany… Gdzie masz pieniądze? – Szarpała go z całej siły, aż w końcu otworzył oczy, popatrzył na nią nieprzytomnym wzrokiem i wybełkotał coś niezrozumiałego.

– Mówię do ciebie! – wrzeszczała. – Gdzie jest pensja? – Zaczęła gorączkowo przeszukiwać wszystkie kieszenie, wzdrygając się z obrzydzenia, gdy natrafiła na coś mokrego. Trudno było nie trafiać, praktycznie całe ubranie było brudne i cuchnące. – Ty kanalio! – ryczała, ile sił w płucach. – Co zrobiłeś z pieniędzmi?

Jak w amoku szarpała go już teraz bez przerwy, co poskutkowało jedynie tym, że wychyliwszy się za łóżko, zwymiotował prosto na nią. Odskoczyła gwałtownie, jednak było za późno, pierwsza fala wymiocin zostawiła plamę na przodzie jej sukienki. Torsje targały ojcem jeszcze przez dłuższą chwilę, po czym ponownie zapadł w sen. Matka po chwili otrząsnęła się z osłupienia i zostawiwszy ojca tak, jak leżał, poszła do łazienki.

Marcel cichutko powrócił do swoich zadań przy stole.

– Idź już spać – powiedziała ostro do niego, gdy jakiś czas potem weszła do kuchni, już w czystym ubraniu.

– A-a kol-lacja? – zapytał nieśmiało.

– Nie ma kolacji – prychnęła. – Jakby twój ojciec nie włóczył się po parkach i nie chlał, to przyniósłby pensję do domu, a tak to nie ma pieniędzy. A jak nie ma pieniędzy, to i nie ma jedzenia. Nie wiem, co teraz zrobimy. Najlepiej zapytaj jutro tatuśka, jak dojdzie do siebie. Jak jest taki mądry, to niech teraz skądś pożycza. Ja już nie mam siły – dorzuciła rozgoryczona. – Na górę, myć zęby i spać!

Marcel powlókł się po schodach kompletnie zrezygnowany.

– Zaraz wracam! – powiedział ojciec i trzasnął drzwiami.

Marcel odetchnął z ulgą. Na razie było dobrze. Tata nie pił dzisiaj zbyt wiele, obyło się nawet bez awantury. Co prawda teraz pewnie poszedł po wódkę, ale może wróci późno, jak on już będzie spał. Może uśnie na dole i go nie obudzi. Jest w porządku. Mama też nie jest pijana. Sprząta łazienkę. Można się nawet chyba pobawić. Wyjął autko i zaczął wędrówkę po dywanie.

– Bawisz się? – spytała mama, wchodząc do salonu.

– Ta-ak – odpowiedział.

– To dobrze, synku – rzuciła nieuważnie. – Gdzie tata?

– Wyszedł.

– Mówił, gdzie idzie?

– N-nie mówił.

– Pewnie znowu poszedł chlać. Co ja mam z tym człowiekiem… I jeszcze tak mnie dzisiaj głowa boli. – Rozmasowywała sobie skronie. – Nawet piwa się nie mogę napić, bo wszystko wyżłopał. Może przyniesie ze sklepu, chociaż, jak znam życie, to zapomni, bo się nawali. Jak nie przyjdzie za godzinę, to pójdziemy do sklepu we dwoje, dobrze?

– Do-obrze – odpowiedział niechętnie. Nie miał ochoty nigdzie wychodzić. Chciałby się bawić. Wykorzystać czas, kiedy ojca nie ma w pobliżu. Poza tym za oknem było już ciemno i siąpił deszcz. Brrr.

Mama chodziła po mieszkaniu coraz bardziej nerwowa. Niby sprzątała łazienkę, ale raz po raz wchodziła do pokoju, przestawiała jakiś przedmiot, wracała do łazienki, znów wchodziła do pokoju, starła kurze z jednej półki, wyjrzała na chwilę przez okno, chociaż niewiele widać było z tego, co na podwórku, znów wróciła do łazienki. Chłopiec zaczął się niepokoić. Takie zachowanie mamy mogło oznaczać nadciągającą burzę.

Z ulgą przyjął dźwięk przekręcanego klucza w drzwiach jakieś pół godziny później. Gdy jednak zobaczył ojca, zdrętwiał z przerażenia. Tata wszedł chwiejnym krokiem do pokoju i postawił na ławie torbę, sądząc po dźwięku, z wieloma butelkami, jednak nie to wywołało strach chłopca. Jego powodem był fakt, że kurtka ojca była zakrwawiona. Jakby tego było mało, na jego rękach i twarzy też widniała zaschnięta krew. Lewe oko miał podbite. Ze szramy na policzku wciąż jeszcze ciekło. Marcel w odruchu paniki skulił się i wycofał w kąt pokoju. Ojciec zaśmiał się szyderczo, widząc reakcję chłopca, jednak dalsze działania udaremniła mu wchodząca właśnie do pokoju żona.

– Gdzie byłeś? – zaatakowała, po czym na widok jego stanu zdębiała. – Coś ty robił? – wykrztusiła po chwili.

– Jacyś gówniarze pyskowali pod sklepem, to im wyjaśniłem, kto ma rację. I nawet butelek nie potłukłem – pochwalił się.

– Czy ty już całkiem rozum straciłeś? Ile ty masz lat, żeby się bić pod sklepem? Co sąsiedzi powiedzą? Zaraz pół okolicy będzie o tym gadać.

– To niech gadają, w końcu to mój sukces – pysznił się.

– Sukces – prychnęła. – Karateka się znalazł. Pogonił kilku smarkaczy i od razu wielkie halo.

– Czterech – warknął. – Ja sam na nich czterech, rozumiesz? Nie rozumiesz. Taka głupia wywłoka jak ty nie jest w stanie tego zrozumieć. Idź tam sprzątaj! – Machnął ręką. – A ty, szczylu, się nie bój – zwrócił się do Marcela. – Jak będziesz większy, to tata nauczy cię, jak się bić. Chociaż taki ciamajda jak ty… nie wiem, czy da radę – zwątpił. – Czasem się zastanawiam, czy ty na pewno jesteś mój. Może cię w szpitalu podmienili? – zarechotał.

Wielokrotnie przechodząc tamtędy, zauważał, że sprzedawczyni wyrzuca wieczorem do kontenera resztki, które zostały jej z danego dnia. Nigdy nie miał jednak odwagi podejść i zajrzeć tam w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.

Tego dnia w domu znowu gorzała straszna awantura, rodzice byli bardzo pijani, ojciec gonił go po podwórzu z powodu uwagi w dzienniczku. Na szczęście alkohol zrobił swoje i Marcel był szybszy. Udało mu się uciec. Błąkał się teraz po uliczkach, mając nadzieję, że kiedy wróci, rodzice będą już spali, nieprzytomni.

Był bardzo głodny. Nie jadł praktycznie cały dzień. W szkole starsi koledzy zabrali mu znów kanapkę, a obiadu nie było, bo matka tak się wstawiła, że zapomniała o bożym świecie. Paradoksalnie w dniu wypłaty czasem głodował najbardziej. Nie mówiąc o tym, że ostatnie dni przed wypłatą zawsze były trudne i choć nigdy nie miał jedzenia pod dostatkiem, na kilka dni przed pierwszym nie dojadał regularnie.

Dzisiaj, kiedy przemierzał tę trasę po raz kolejny, zobaczył, jak ekspedientka wynosi kubeł z resztkami. W żołądku ssało go tak bardzo, że nie umiał myśleć o niczym innym. Schował się za rogiem domu stojącego nieopodal i stamtąd wychylał od czasu do czasu, żeby zobaczyć, czy kobieta zniknęła z powrotem w sklepie. Kontener znajdował się na tyłach budynku, od ulicy był w zasadzie niewidoczny. Można by spróbować – pomyślał chłopiec w akcie desperacji. Nikt nie powinien go przyłapać. Dla bezpieczeństwa zdecydował się nie podejść od frontu, tylko specjalnie nadłożył drogi i pobiegł dookoła, od strony ogródków działkowych, do których przylegały tyły sklepu.

Dopadł kontenera, który na szczęście był uchylony. Raczej nie dałby rady sam go otworzyć. Wspiął się na palce i zajrzał do środka. Wśród śmieci zobaczył trochę ziemniaków, jabłek i kawałki jakiegoś mięsa. Próbował się podciągnąć, żeby dosięgnąć jabłka, ale był za wątły, nie miał szans. Rozejrzał się wokoło, czy nie znajdzie czegoś, po czym mógłby się wspiąć. Kilka metrów dalej, tuż przy wejściu na zaplecze, stało kilka skrzynek. Pomyślał, że los się do niego uśmiechnął: jeśli postawi jedną na drugą, to uda mu się dostać do środka.

Po chwili sięgał dłonią do wymarzonego owocu. Zastanawiał się, czy powybierać ze śmietnika także ziemniaki, ale po namyśle z żalem odstąpił od tego pomysłu. Surowych przecież nie zje, a nie miał gdzie ich ugotować. Raz, że nie potrafił, a dwa, nawet gdyby chciał spróbować, mama natychmiast by się zorientowała i katastrofa gotowa. Mógłby w zasadzie poprosić sąsiadkę, mamę Szymona, ale kto wie, czy nie wygadałaby rodzicom? Lepiej nie ryzykować. Jabłka to zawsze coś. Postanowił także wyłowić z kontenera trochę mięsa. Sam nie zje, ale podzieli się z psem. Pozbierał tyle jabłek, ile zdołał, mięso zawinął w kawałek gazety, która znajdowała się w koszu, ześlizgnął się po skrzynkach i uciekł, ile sił w nogach.

W drodze powrotnej rozmyślał nad tym, gdzie ukryć resztę jabłek. Zjadł cztery i rozbolał go brzuch. Pozostało jeszcze pięć, żal mu je było wyrzucać, a do domu nie mógł przecież zabrać. W końcu zostawił je pod drzewem na polance, nieopodal. Przykrył owoce liśćmi i miał nadzieję, że nikt ich stamtąd do jutra nie zabierze. Gdy wrócił do domu, rodzice już spali. Rzucił psu ochłap mięsa i patrzył jak ten, szczęśliwy, pożera go dosłownie paroma kłapnięciami pyska. Sam szybko się umył i, mimo bólu brzucha, zadowolony położył się do łóżka.

Kolejne dwa dni wyglądały podobnie. Po lekcjach wracał posłusznie do domu, by wieczorem wymknąć się na chwilę pod sklep. Jednego dnia trafił na zupełny rarytas – trzy suche bułki i dwa tylko trochę podgniłe pomidory. Udało mu się obgryźć to, co było najbardziej zgniłe, resztę zjadł ze smakiem.

Czwartego dnia zdarzyło się jednak coś, co zachwiało jego przeświadczeniem, że ma szanse na regularne, dodatkowe posiłki. Teoretycznie wszystko odbyło się jak w poprzednich dniach – wspiął się po skrzynkach i zajrzał do środka: dwie bułki, kilka jabłek i chyba cebula. Był już tak pewny, że bez problemu uda mu się wyłowić jedzenie, że zapomniał na moment o tym, jak bardzo musi być czujny. Zajęty swoim, nie zwrócił uwagi na ekspedientkę wychodzącą z zaplecza.

– Co tam robisz, śpiku? – zdenerwowała się na jego widok. – Kaj mi tam kopiesz? To ty mie te kisty cały cos rozciepujesz? – olśniło ją. – Pitej stond wroz, bo jak cie chyca, to giry ze rzici powyrywom – krzyczała jeszcze, choć Marcel już zwiewał, aż się za nim kurzyło.

Przez kilka dni chodził załamany i głodny. Wyrzucał sobie, że przez własną nieuwagę stracił możliwość dojedzenia chociaż tych kilku nadpsutych owoców czy wysuszonej bułki. W końcu jednak nie wytrzymał. Głód zwyciężył lęk i Marcel, zachowując wszelkie środki ostrożności, znów znalazł się pod sklepem. Dłuższą chwilę obserwował otoczenie i dopiero gdy stwierdził, że jest bezpieczny, bo pod sklepem utworzyła się spora kolejka, zabrał się do działania. Ustawiwszy skrzynki najciszej, jak potrafił, zajrzał do środka. Rozczarował się brakiem owoców, za to z ulgą wypatrzył trzy, czerstwe zapewne, bułki oraz jakieś zawiniątko w papierze, wyglądające na wędlinę. Marcel nie był pewien, czy ma rację, ale chyba była to pasztetowa. Mniam. O ile bułki łatwo było wyzbierać, bo leżały prawie na wierzchu, o tyle musiał się naprawdę wytężyć, żeby dosięgnąć do zawiniątka.

I nagle stało się nieszczęście: chłopiec pochylił się tak bardzo, że wpadł do kontenera. Przez chwilę, kompletnie oszołomiony, nie wiedział, co zrobić, później zaczął się nieudolnie gramolić, próbując wydostać się na zewnątrz. Wtem serce zaczęło walić mu jak oszalałe, w drzwiach sklepu dostrzegł bowiem sprzedawczynię, która, dzierżąc w dłoniach pudło, zmierzała już w jego stronę. Chłopiec, w akcie desperacji, przełożył nogę na zewnątrz najszybciej, jak potrafił. Niestety, gdy wpadał do środka, zahaczył o jedną ze skrzynek, w efekcie czego obie się przewróciły. Marcel, będąc w szoku, nie zarejestrował tego faktu, a teraz, w panice próbując wydostać się z kontenera, po prostu wypadł na chodnik. Przez moment leżał bez ruchu, zbyt oszołomiony, by uciekać. Ta chwila wystarczyła, aby ekspedientka dopadła do niego.

– To ty! – krzyknęła i już miała rozpocząć tyradę, gdy spostrzegła, że chłopcu z obu kolan kapie krew. – Co ci się stało? – Podeszła bliżej, by przyjrzeć się ranom.

Przerażony Marcel próbował na czworakach tyłem wycofać się, jednak kobieta była szybsza.

– Nie bój się, dzieciaku – powiedziała, tym razem dużo łagodniej. – Fest cie boli?

Pokręcił przecząco głową, ale po buzi popłynęły już dwie niechciane łezki, przecząc jego słowom.

– Coś se jeszcze potukł? – dopytywała z troską. Marcel patrzył na nią bez słowa wielkimi z przerażenia oczyma.

Co ona zrobi? Jak go ukarze? Czy powie rodzicom? – takie myśli tłukły mu się po głowie, podczas gdy kobieta zastanawiała się, jak pomóc temu chudemu, pewnie głodnemu i teraz jeszcze tak mocno poobijanemu dziecku. Denerwowało ją, że mały kradnie jedzenie ze śmietnika, ale teraz, gdy mu się przyglądała z bliska, rozumiała jego zachowanie.

– Póć, przemyjymy te rany. – Wyciągnęła do niego rękę, na co Marcel szybko wycofał się na czworakach, jak najdalej mógł.

– No póć, niy bój sie. Nic ci nie zrobia – zapewniła. – A to – wskazała na krwawiące kolana – trza zdyzynkować, co byś nie dostoł zakażynio.

Rany zostały przemyte, odkażone, ale plasterków Marcel nie pozwolił sobie przykleić. Umył jeszcze tylko za namową pani ekspedientki ręce i buzię, a na pożegnanie dostał dużą, soczystą gruszkę.

– Przyłaź tukej do mie w kożdy dziyń na zadek, tak po połedniu – powiedziała jeszcze do niego na odchodne. – Odłoża ciebie coś do zjedzynio. Ino mi już nie kopej po hasioku! – Pogroziła palcem.

I tak było przez ładnych parę lat. Ekspedientka dotrzymała słowa i codziennie po południu na zapleczu czekały resztki – to, co w sklepie się nie sprzedało w terminie. Dopiero kiedy chłopiec zaczął dorastać, przestał przychodzić do sklepu, wstydząc się, że ktoś mógłby się o tym dowiedzieć.

– Co to za paskudztwo? – Ojciec z obrzydzeniem odsunął od siebie talerz z obiadem.

– Tyle przynosisz pieniędzy, to na takie jedzenie starcza – odburknęła matka. – Ciesz się, że w ogóle masz co jeść.

– Wiesz, że nie znoszę kaszy, jak mi jeszcze raz dasz kaszę, to będziesz ją sama wpierdalać! Mięsa bym zjadł.

– Zarób więcej, to będziesz miał mięso codziennie.

– Jak ty się w ogóle do mnie zwracasz? – warknął i szarpnął ją za kark. – Trochę szacunku!

– Odwal się ode mnie. – Wyszarpała się z jego dłoni. – Jesz czy nie?

– Nie. Psu możesz dać takie żarcie. Idę zjeść coś porządnego.

Marcel łakomie wpatrywał się w talerz ojca. On lubił kaszę. Miał nadzieję, że dostanie chociaż część posiłku taty.

– Ciekawe za co? – Matka zaśmiała się szyderczo.

– Już ciebie niech o to głowa nie boli.

– Masz pieniądze? – Przyskoczyła do niego. – Dzieciakowi byś kredki kupił, już mu się prawie całe wykończyły.

– Może kupię, a może nie. Moje pieniądze, tobie nic do tego – oświadczył i wyszedł z domu.

W złości rzuciła za nim przedmiotem, który leżał najbliżej. Widelec odbił się od drzwi, znacząc brzydką rysę.

Wrócił późnym wieczorem, pijany.

– Gdzie byłeś tyle czasu? – wściekała się matka, też już wstawiona.

– Nie twój biznes – odparował.

Rzucił kredki na stół niedbałym ruchem.

– Masz, żebyś nie pyskowała.

– Oddaj resztę pieniędzy – zażądała.

– Jakich pieniędzy? – Zaśmiał się perfidnie. – Czy ja mówiłem, że mam jakieś pieniądze?

– Mówiłeś. Jak chcesz mieć jutro mięso na obiad, to daj pieniądze.

– Będę jutro miał mięso na obiad – odparł z wyższością. – A tobie pieniędzy nie dam, bo zaraz kupisz jakieś niepotrzebne rzeczy dla siebie albo dzieciaka.

– Ty gnoju! – Matka z wściekłością uderzyła pięścią w stół. – A my według ciebie nie musimy jeść?

– A co mnie to obchodzi? Niech któryś z twoich gachów zacznie was w końcu utrzymywać.

– Odwal się, chamie! – Kobieta uderzyła męża w twarz.

– Ty szmato, co ty odpierdalasz?

Mężczyzna złapał żonę za włosy i szarpał na wszystkie strony. Zaczęli się szamotać. Matka była sporo niższa i drobniejsza, a chociaż ojciec także był szczupły, był jednak od niej sporo silniejszy, więc mocno oberwała. Kiedy zostawił ją już w spokoju, zamknęła się w łazience. Marcel zawczasu przezornie ukrył się w szafie na piętrze, jednak tata wyjątkowo go nie szukał. Gdy trzasnęły wyjściowe drzwi, chłopiec zdecydował się zejść na dół. Długo pukał do łazienki, aż wreszcie mama wpuściła go do środka. Siedziała na brzegu wanny i płakała. Jej twarz była posiniaczona i opuchnięta, sukienka poszarpana, włosy w całkowitym nieładzie.

– Gdzie ojciec? – spytała.

– Nie wiem, gdzieś wyszedł – odpowiedział.

Wychyliła się niepewnie z łazienki, ale w domu było cicho. Podeszła do kuchennego okna i wyjrzała na podwórze. W uchylonych drzwiach garażu widać było smugę światła. Matka wyglądała, jakby nagle na coś się zdecydowała.

– Chodź, pomożesz mi – rzuciła do syna, po czym wyjaśniła mu, co ma robić.

Wyszli po cichu na zewnątrz, przemknęli jak najszybciej w stronę garażu i równocześnie z dwóch stron przymknęli drzwi. Matka sprawnie zamknęła kłódkę.

– Co jest, do cholery? – Ojciec szarpnął za drzwi, jednak bezskutecznie.

– Jak taki jesteś cwany, to teraz siedź tam sobie!

– Ty suko! – darł się mężczyzna, wciąż szarpiąc za klamkę, ale nie przynosiło to żadnego rezultatu. – Zobaczysz, tylko otwórz, to cię tak załatwię, że cię rodzona matka nie pozna!

– Będziesz tam siedział tak długo, aż zmądrzejesz – oświadczyła kobieta. – I jak obiecasz, że nie tkniesz mnie ani dzieciaka.

– Niedoczekanie twoje, wywłoko!

– To sobie siedź!

– Otwieraj! – Dobijał się.

– Nie ma mowy! – oznajmiła i pociągnąwszy syna za rękę, wróciła do domu.

Pertraktacje rozpoczęły się, gdy ojciec już na dobre wytrzeźwiał. Po długiej awanturze z obu stron garażowych drzwi ustalono, że matka i Marcel mogą, chwilowo przynajmniej, czuć się bezpiecznie. Dopiero po takiej deklaracji współmałżonka, mimo wszystko nie bez strachu, zdecydowała się otworzyć kłódkę. Gdy to tylko zrobiła, mężczyzna wyszedł na zewnątrz i zbliżył się do niej z niebezpiecznym błyskiem w oku.

– Przecież obiecałeś! – jęknęła, cofając się. Była cała obolała po wczorajszej akcji. Pomyślała, że nie zniesie kolejnych razów.

Zaśmiał się perfidnie.

– I ty uwierzyłaś, głupia?

Stanął nad nią, przybierając groźną pozę. Kiedy tak górował, mógł napawać się wręcz namacalnie wyczuwanym strachem. Drżała i pociła się pod jego spojrzeniem. Prychnął szyderczo.

– Nic ci nie zrobię, znaj moje dobre serce. Ale wywiń mi jeszcze raz taki numer, to gorzko pożałujesz. – Przystawił jej zwiniętą pięść do nosa. – Powąchaj! Czujesz? Tak będzie pachniał mój gniew – zagroził.

Marcel miał mniej szczęścia. Gdy wrócił ze szkoły, ojciec był w domu, mamy natomiast nie było. Po wczorajszej libacji mężczyzna wziął dzień wolnego, żeby dojść do siebie. Pił już któregoś klina z kolei i czekał niecierpliwie na powrót syna. Miał zamiar dać szczeniakowi nauczkę tak, żeby raz na zawsze odechciało mu się pomagać mamusi.

– O, jesteś już – powiedział niedbale, gdy chłopiec tylko wszedł do domu. – Co to wczoraj było, co? Myślisz, że nie wiem, że jej pomagałeś? – zapytał, łapiąc syna za kark. – Klękaj!

Chłopiec posłusznie spełnił polecenie. Przeczuwał, jaki będzie ciąg dalszy. Znał tę karę i nienawidził jej z całego serca. Gdyby mama była w domu, pewnie by mu się choć częściowo upiekło. Jednak mamy nie było i nie wiedział, kiedy wróci. Czekały go minuty, a może nawet godziny koszmaru.

– Ręce do góry!

Uniósł.

– Wyżej!

Zrobił, co ojciec kazał.

– A teraz tak sobie klęcz. A ja pooglądam telewizję – zapowiedział ojciec.

Czyli zero szans na zrobienie choćby minimalnej przerwy. Zapowiadało się koszmarne popołudnie.

Klęczał już tak długo, że stracił rachubę czasu. Ręce bolały go niemiłosiernie, mdlały z wycieńczenia, łzy płynęły mu po policzkach, katar kapał z nosa, jednak robił wszystko, żeby wytrzymać i nie opuścić rąk. Gdyby to zrobił, ojciec zlałby go tak bardzo, że miałby problem usiąść. W końcu kiedyś ta tortura musi się skończyć. Tata się znudzi i mu odpuści. Albo mama wróci do domu i przebłaga go. Marcel miał wrażenie, że zaraz się przewróci. Kręciło mu się w głowie, był głodny i było mu niedobrze. Nie jadł obiadu. Czuł, że żołądek przyrósł mu do kręgosłupa. Ręce mu drżały. Miał dość. Ojciec raz na jakiś czas rzucał okiem na klęczącego syna, czy nie oszukuje. Miałby sporą satysfakcję, gdyby go przyłapał na jakimś szachrajstwie. Mijał jednak czas, a gówniarz jakoś się trzymał, mimo że już płakał. Zabawa przestała być interesująca.

– Dobra, możesz skończyć – rzucił łaskawie. – Bo zaraz mi tu wykitujesz, ciamajdo – nie podarował kąśliwej uwagi. – I żeby mi to było ostatni raz, zrozumiałeś?

– Tak, tato – wychrypiał chłopak, przewracając się na dywan. Dłuższą chwilę leżał w bezruchu, usiłując wytrzymać nieznośne mrowienie zdrętwiałych rąk. Po jakimś czasie wreszcie wstał i powlókł się do kuchni.

– Marcel! – zawołała mama. – Zejdź na dół!

Niechętnie oderwał się od czytanej właśnie książki. Była wciągająca. Specjalnie szybko odrabiał lekcje, żeby zdążyć jak najwięcej przeczytać. Nie mógł doczekać się dalszego ciągu. Zbiegł po schodach. Nie chciał denerwować mamy. Gdyby to zrobił, byłoby po czytaniu.

– Tata dzisiaj poszedł na nockę – oznajmiła, ubierając sweter. – Dzwonili z pracy, że musi kogoś zastąpić. Miał iść jeszcze po piwo, ale nie zdążył. Pójdziemy razem. Masz już dziewięć lat, duży jesteś, będzie nam raźniej.

Marcel jęknął w duchu. No to sobie poczytał.

– Ale mamooo, późno jest, ciemno, tam pod sklepem pełno jest meneli – perswadował. – Musimy iść?

– Musimy – ucięła dyskusję. – Właśnie po to cię biorę, żeby było bezpieczniej.

Uhm, z pewnością się obronimy jakby co – pomyślał chłopiec, ale się nie odzywał.

– Załóż kurtkę, zimno jest – zakomenderowała mama, po czym wyszli z domu.

Do sklepu mieli kawałek. Szli przez pustawe o tej porze miasteczko. Wszystkie inne okoliczne sklepy były dawno zamknięte. Ten jeden, całodobowy, znajdował się kilka kilometrów od ich domu. Marcel szedł obok matki i przeklinał w duchu wszystko, co było możliwe: ojca, który akurat dzisiaj musiał mieć nocną zmianę, matkę, która nie umiała wytrzymać jednego dnia bez piwa, wreszcie pogodę. Było rzeczywiście zimno i wiał paskudny wiatr. Jedynym, absolutnie jedynym plusem w całej tej sytuacji był fakt, że miał jutro na późniejszą godzinę do szkoły. Przynajmniej zdąży się wyspać, bo pewnie niezbyt prędko wrócą z tej eskapady.

Szli raźnym krokiem. Marcel, dziewięciolatek, już od jakiegoś czasu bez problemu nadążał za mamą. Gorzej było z rozmową. Matka nadawała jak najęta. Usta jej się praktycznie nie zamykały. Chłopiec, przyzwyczajony do takiego stanu rzeczy, przytakiwał tylko od czasu do czasu, nie bardzo słuchając, o czym ona mówi. Myślał o książce, o tym, jak potoczą się losy głównego bohatera. Uwielbiał powieści przygodowe i historyczne.

Wreszcie dotarli na miejsce. Pod sklepem stało kilku wstawionych wyrostków. Na oko dwudziestokilkuletnich. Matka kojarzyła ich z widzenia.

– Gryfno rzić – skomentował głośno pierwszy.

– Klasa – ocenił drugi.

– Te, lalunia – zawołał najodważniejszy.

Kobieta wyraźnie się spięła i pociągnęła syna za rękę.

– Pospiesz się – syknęła. Chciała wyminąć chłopaków i wejść do sklepu, ale zastąpili jej drogę.

– Kaj tak lecisz? – zapytał jeden. – To nie som wyścigi.

– Kaj mosz starego? – dorzucił drugi. – Niy boisz się sama bez nocka z bajtlym łazić?

Na te słowa wszyscy inni zarechotali zgodnie.

– Dej na halba, to cie puszczymy – zaproponował kolejny i złapał ją za rękę.

– Odwalcie się. – Szarpnęła się, ale napastnik tylko wzmocnił uścisk.

– Te, laleczka, nie pultej sie, bo ci poharatomy tyn śliczny pysk. – Szarpnął nią mocno i przyciągnął do siebie tak, że czuła jego przepity oddech.

– Zostawcie ją! – Marcel wyrwał się w stronę mamy i próbował uwolnić ją z rąk młodego mężczyzny. Jego kolega złapał chłopca i wykręcił mu ręce do tyłu. Kiedy Marcel zaczął płakać z bólu, ponownie wszyscy się roześmieli.

– Zostaw go – poprosiła cicho kobieta. – Dam wam forsę.

– No, jo myśla. – Mężczyzna poluzował chwyt, by mogła sięgnąć do torebki.

Zrezygnowana wyjęła z portfela pieniądze.

– A to na popitka. – Wyjął jej z dłoni kolejny banknot, po czym poklepał po twarzy. – Grzeczno dziołszka.

Marcel

Wydanie pierwsze, ISBN 978-83-8147-417-7

 

© Zofia Kubiec i Wydawnictwo Novae Res 2019

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Aleksandra Sitkiewicz

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.