Mamy głos - Praca zbiorowa - ebook

Mamy głos ebook

zbiorowa praca

0,0

Opis

Mamy głos! My również jesteśmy Kościołem i jesteśmy za niego odpowiedzialni!

Coraz więcej osób ma wrażenie pogłębiającego się kryzysu w Kościele. Skandale związane w ukrywaniem przypadków pedofilii, zadziwiające wypowiedzi części hierarchów i niezrozumiałe polityczne sojusze sprawiają, że wielu świeckich nie czuje się dobrze w Kościele. Jednocześnie – w momencie przyznania się do bycia katolikiem przed niewierzącymi – coraz częściej słyszą słowa współczucia lub szyderstwa. Głos Kościoła został sprowadzony do głosu biskupów i księży, z którym to głosem, czy też samym jego tonem, coraz trudniej się utożsamić. A przecież Kościół to nie tylko duchowni, to również świeccy, którzy robią w nim rzeczy zupełnie niezwykłe. Ważne, by ich głos był słyszalny, by mieli możliwość głośnego zakomunikowania, co ich boli i co chcieliby zmienić.

Wśród autorów tej książki są dziennikarze i teologowie, działacze i ewangelizatorzy. Kobiety i mężczyźni. Przedstawiciele tzw. lewej i prawej strony. Po prostu Kościół.

Usłyszcie ich głos

Ewa Kiedio, Maria Miduch, Zuzanna Radzik, Marta Titaniec, Dawid Gospodarek, Marcin Kędzierski, Tomasz Krzyżak, Tomasz Terlikowski, Marcin Zieliński, Piotr Żyłka

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 118

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp – słowo od wydawcy

„Przekazywanie wartości nigdy nie może odbywać się w tonie mentorskim. To musi być permanentna rozmowa” – mówił Krzysztof Piesiewicz, współscenarzysta Krzysztofa Kieślowskiego.

Gdy świeccy piszą o Kościele, to adresatami często czują się duchowni. Księżom wydaje się, że to oni za wszystko odpowiadają. Jeśli są przyzwoici, odczuwają ból, kiedy uświadomi im się, że mając władzę, zrobili zbyt mało. Lecz problem leży chyba jeszcze głębiej: czy władza (a więc i odpowiedzialność) powinna być tylko w ich rękach? Czy tak chciał Jezus?

Obrazy ewangeliczne mówią raczej o sługach nieużytecznych, a potępiają aspiracje do zasiadania po prawicy lub lewicy tronu. Dobry Pasterz to Jezus. W zasadzie tylko Piotr ma paść owieczki. Reszta to rybacy ludzi. Nawet potem (w Dziejach Apostolskich) powołuje się diakonów do posługi przy stołach po to, by apostołowie mogli się oddać posłudze słowa i modlitwie, anie po to, by sprawowali władzę w oderwaniu od codziennych problemów.

Obecny klerykalny sposób zarządzania Kościołem to rezultat procesów historycznych i istnienia Państwa Kościelnego, a nie realizacja konkretnego nauczania Chrystusa. I oto zbieramy owoce takiego stanu Kościoła. Żeby przebić się do papieża ze skargą na gorszące skandale, świeccy potrzebują nadzwyczajnej interwencji pani Półtawskiej u Jana Pawła II lub, żeby dotrzeć do Franciszka, ogłoszenia w „La Repubblica”. Ich teoretyczna współodpowiedzialność prawie nie znajduje przełożenia na konkretny głos, na konkretne kanały komunikacyjne. Mentorski ton duchownych to ślepa uliczka, bolesna dla obydwu stron, bo księży boli, że już niewielu ich słucha, a świeckich boli, że nie da się słuchać takiego tonu. Do tego jeszcze dochodzą dziwne oczekiwania wobec „katolickich dziennikarzy”, jakoby mieli być rzecznikami duchowieństwa, tzn. powinniby być od tłumaczenia „na nasze” tego, co duchowni głoszą „po swojemu”. A każdy dziennikarz wie, że gdy obejmuje obowiązki rzecznika, to przechodzi na drugą stronę (zawiesza swoje dziennikarstwo). Oczekiwania wobec publicystów katolickich to taki papierek lakmusowy przydatny do obserwowania, na ile świeccy są podmiotem, a na ile przedmiotem we współczesnej wspólnocie kościelnej.

Ta książka to jedna z prób zdiagnozowania naszego (polskiego i nie tylko) Kościoła. Autorzy (kobiety i mężczyźni), katolicy świeccy zatroskani i zaangażowani w media ­odpowiedzieli na apel pomysłodawców tego projektu:

„Coraz częściej świeccy wierni, zbulwersowani doniesieniami medialnymi, zadają sobie pytania, co dzieje się z polskim Kościołem instytucjonalnym. Skąd tyle skandali i jaka jest ich prawdziwa skala? Dlaczego biskupi i księża nie robią nic (albo prawie nic), żeby się z tym problemem mierzyć? A czasem wręcz próbują go wyciszyć, stawiając dobro instytucji nad dobrem ofiar. Czy to jest ten sam Kościół, z którego wyszedł i który kształtował przez biskupie nominacje Jan Paweł II? Czy my, jako świeccy, możemy coś z tym zrobić? Czy można dać sensowną odpowiedź na to, co się dzieje? Jak zaradzić tej sytuacji?

Czas pandemii uzmysłowił jeszcze mocniej, że to dom jest miejscem wzrostu wiary, a za jej zachowanie, przekazanie i rozwój odpowiedzialni jesteśmy w dużej mierze my sami, świeccy. Skończył się tak wygodny dla nas klerykalizm, polegający na traktowaniu duchownych jako jedynych specjalistów od wiary. My również jesteśmy Kościołem, my również jesteśmy za niego odpowiedzialni.

Chcemy Was zaprosić do tego, byśmy wspólnie zastanowili się, co w naszym Kościele jest piękne i cenne, a co wymaga zmiany, co nas cieszy, a co szczególnie boli. Jesteście przedstawicielami różnych środowisk, ale łączy Was zaangażowanie w jego sprawy. Wierzymy mocno, że taki głos jest potrzebny, zwłaszcza tym, którzy rozczarowani postawami ludzi Kościoła przyjmują wobec niego postawę obojętności czy wrogości”.

Jako ksiądz jestem bardzo wdzięczny za te głosy. Bo choć podczas lektury serce mnie nieraz zabolało, a sumienie wytykało zaniedbania, to jednocześnie rodził się pokój na myśl o tym, że „wymądrzanie się” to jednak droga donikąd, gdyż „przekazywanie wartości (…) to musi być permanentna rozmowa”.

Towarzyszenie ludziom w ich drodze z Bogiem (a tak widzimy rolę naszego wydawnictwa) możliwe jest wtedy, gdy nie tylko słuchamy, ale też dzielimy ich nadzieje i rozczarowania, pretensje i żądania. Natomiast, gdy odrzucamy drogę towarzyszenia, pojawia się niezrozumienie, podziały się pogłębiają, a przemoc tylko czyha na okazję…

Jacek Siepsiak SJdyrektor naczelny Wydawnictwa WAM

Oczyszczanie, anie czyściTomasz P. Terlikowski

Żyjemy w czasach dla Kościoła trudnych. Laicyzacja sprawia, że odpływają od niego wierni. Jałowy bieg intelektualny, którego przyczyny diagnozuje prof. Tomasz Polak w arcyciekawej książce System kościelny, czyli przewagi pana K., uniemożliwia mu – i to od wielu lat – realny wpływ na rzeczywistość intelektualną. Skandale seksualne i finansowe, ciągnąca się od dziesięcioleci niezdolność do instytucjonalnej reformy watykańskich finansów, a także wciąż wypływające nowe skandale obyczajowe, dotykające przemocy seksualnej, ale nie tylko, demolują wiarygodność moralną Kościoła, której – co podkreślają liczni, także laiccy, myśliciele – świat potrzebuje, jak być może nigdy dotąd. Wszystko to sprawia, że jak kania dżdżu potrzebujemy – dla skuteczności ewangelizacji, długoterminowego odpowiadania na gigantyczne wyzwania, jakie stawia przed nami świat, i wreszcie dla własnej wiarygodności – długofalowego, ale i krótkoterminowego procesu oczyszczenia i reformy Kościoła. Chodzi nie tylko o jego oczyszczenie w kwestiach skandali seksualnych czy finansowych, ale także – szerzej – o oczyszczenie z fałszywych sakralizacji, z dobrze ukrytej przemocy instytucjonalnej, z intelektualnej i duchowej pychy i wreszcie tego, co pozostając piękną, zewnętrzną formą, straciło już rolę nośnika treści. Oczyszczenie, o jakim mówię, jest więc procesem sięgającym o wiele głębiej i dalej niż tylko załatwienie spraw związanych z nadużyciami seksualnymi i ich ukrywaniem czy z problemami, ciągnącymi się przynajmniej od pontyfikatu Pawła VI, z kościelnymi finansami.

Okres nowej reformacji

Aby dobrze zrozumieć, o czym mowa, trzeba zacząć od krótkiej diagnozy sytuacji, z jaką mamy do czynienia. Fundamentalnym problemem, jaki dotyka Kościół, nie są ani skandale seksualne (choć niewątpliwie trzeba je wyjaśnić), ani nawet systemowe ich krycie (choć w tej sprawie także trzeba, tyle że to jedynie pierwszy krok, najpierw zrozumieć odpowiedzialność pasterzy, a potem wyciągnąć konsekwencje wobec tych, którzy się go dopuszczali), nie są nimi także ujawniane co jakiś czas nadużycia finansowe czy rozpasanie moralne części hierarchów duchownych i świeckich (boleśnie opisane w Sodomie Frédérica Martela). To wszystko są tylko skutki głębszego problemu, z jakim Kościół mierzy się od dawna, a jego przyczyna leży gdzie indziej. To do niej trzeba sięgnąć, aby zmierzyć się z chorobą, a nie z jej objawami. W identycznie takiej samej sytuacji (a piszę to, mając świadomość problematyczności każdej historycznej analogii) znajdował się Kościół w czasach Marcina Lutra. Nadużycia związane z odpustami, rozpasanie moralne Rzymu i papiestwa (które tak rozsierdziło młodego augustianina, gdy w sprawach zakonnych wędrował do Świętego Miasta), a szerzej kleru (które dla odmiany przyczyniło się do zdobycia rzesz wiernych) były tylko – istotnymi, ale drugorzędnymi z perspektywy teologicznej kwestiami – objawami choroby, a nie samą chorobą. Istotą tamtej choroby było zaś wyczerpanie intelektualnego impulsu scholastycznego, rozwój nominalizmu w filozofii i wypalenie duchowości średniowiecznej, a także głęboka rewolucja komunikacyjna, jaką zapoczątkowało pojawienie się druku, które tak sprawnie wykorzystał Marcin Luter. Stara duchowość i stare formy życia intelektualnego się wyczerpały, przestały inspirować, a także formować i zostały – nie tylko przez protestantyzm niemiecki, ale także przez hiszpańskie odrodzenie katolickie – zastąpione nowymi. Oczyszczenie, jakie się dokonało w postaci kontrreformacji (przy pełnej świadomości także jej słabych punktów), skupiło się, i dlatego było skuteczne, na przyczynach, a nie skutkach kryzysu. Jeśli nasze oczyszczenie ma być skuteczne, to teraz musi być podobnie.

Zostawiając na boku analogię historyczną (choć moim zdaniem jest ona istotna i warta szerszego rozpisania), warto zadać sobie pytanie o to, jakie są te głębokie przyczyny obecnego kryzysu? Odpowiedź, jaką proponuję, nie pretenduje do całościowości, a jest jedynie próbą uchwycenia fundamentalnych problemów. Pierwszym z nich, na który – określając go mianem klerykalizmu – często wskazuje papież Franciszek, jest sakralizacja urzędu w Kościele i samej instytucji Kościoła. Świętość Kościoła, która pochodzi w całości od Jezusa Chrystusa i jest niczym niezasłużonym darem od Niego, rzutowana jest na samą instytucję, a także na jej „urzędników”, co skutkuje nie tylko uwiecznieniem zmiennych form sprawowania władzy, instytucjonalnego umiejscowienia, ale także sakralizacją związanych z nią osób. Tak jest nie tylko z urzędem biskupa Rzymu (który zaczął desakralizować Benedykt XVI przez symboliczny akt przejścia na emeryturę, a proces ten kontynuuje Franciszek, rezygnując z kolejnych prerogatyw i próbując prezentować nieco mniej mityczny obraz papiestwa), z rolą Stolicy Apostolskiej i Kurii Rzymskiej (kolejne nieudane próby ich reformy stawiają na poważnie problem o to, w jakiej formie te – także państwowe – struktury są Kościołowi potrzebne), z ograniczeniami władzy biskupów, ale także z deklerykalizacją modelu kapłaństwa. Nie mniej istotne są wyzwania rzucane wierze i teologii przez współczesną naukę. Teologia łacińska kształtowała się w swojej terminologii i rozumieniu rzeczywistości pod wpływem filozofii greckiej, ze szczególnym uwzględnieniem platonizmu i arystotelizmu, a co za tym idzie, podstawowe tezy sakramentologii są więc wyłożone w terminologii Arystotelesa. Tyle że ta ostatnia jest już nie tylko niezrozumiała dla współczesnego człowieka, ale też nieakceptowalna z perspektywy nauki. Teoria ewolucji, neuronauki, także współczesna fizyka kreują obraz świata, który – choć wcale nie musi być sprzeczny z teizmem i prawdą o stworzeniu świata – wymaga ponownego przemyślenia problemu pojawienia się pierwszych ludzi, grzechu pierworodnego, jego dziedziczenia, łaski i natury itd. Obyczajowe i społeczne zmiany stawiają przed Kościołem także pytanie o struktury życia zakonnego. Czasy reformacji przyniosły nowe jej formy, a także odnowienie starych, ale – jak się zdaje – teraz zmiana będzie jeszcze głębsza, połączona z wymieraniem niektórych zakonów i zgromadzeń i kształtowaniem ­nowych form zaangażowania.

Fundamenty oczyszczenia

Powracając na moment do zaproponowanej analogii historycznej, warto zadać sobie pytanie, jaki obraz Kościoła zobaczyłby współczesny Marcin Luter? Oto dowiedziałby się, że jeden kardynał (Angelo Becciu) płacił za obciążające w sprawie pedofilskiej drugiego kardynała zeznania z kasy Stolicy Apostolskiej. Wszystko po to, by nie wyszły na jaw jego własne malwersacje. I tego pierwszego kardynała skazano. Słyszałby o założycielu zgromadzenia zakonnego, który nie tylko wykorzystywał masowo dzieci i młodzież (w tym własne dzieci), ale też miał dwie żony, a jednocześnie udało mu się – także dzięki pomocy (często kupowanej) kardynałów i bliskich współpracowników papieży – odgrywać rolę świętego, stawianego za wzór innym kapłanom. Z lektury Sodomy Frédérica Martela, ale także z setek plotek i publikacji prasowych, mógłby dowiedzieć się o strukturze, która – wbrew oficjalnemu nauczaniu Kościoła – ma się świetnie nie tylko w Watykanie. To wszystko w połączeniu z nowymi prądami myślowymi rodzi twarde podglebie dla nowej reformacji. Choć nie ma w tej chwili osobowości na miarę Lutra czy Kalwina, to wiele wskazuje na to, że jeśli do reformy i oczyszczenia ma dojść, to impuls przyjdzie z zewnątrz. Tak zresztą już było nie tylko w przypadku reformacji. Gdy w X wieku papiestwo – i Kościół także – przeżywało gigantyczny kryzys, wówczas impulsem zmian stał się cesarz Otton I. Teraz władze świeckie nie mają (na szczęście) takiej władzy, ale wiele wskazuje na to, że impuls przemiany przyjdzie z zewnątrz.

Obraz współczesnego Lutra podróżującego do Rzymu jest o tyle ważny, że wtedy wezwania do reformy spotkały się z silnym odzewem ze względu na konieczność oczyszczenia. Niemała część impetu reformatorskiego brała się właśnie z potrzeby oczyszczenia Kościoła – i to nie tylko z brudu moralnego – ale i z tego, co uważano za nieewangeliczne i niechrześcijańskie dodatki do pierwotnego Objawienia. Impet ten działał nie tylko w przestrzeni protestanckiej, ale z nie mniejszą siłą także w katolickiej. Jezuickie metody misyjne, reforma Karmelu dokonana przez św. Teresę z Avili i św. Jana od Krzyża, ale też reforma kapucyńska oczyszczająca pierwotny charyzmat franciszkański, to wszystko były efekty tego impulsu. Nie inaczej należy rozumieć reformę seminariów, ustanowienie nowego modelu kapłaństwa diecezjalnego, a także nacisk na kierownictwo duchowe i rozwój szkolnictwa katolickiego. Wszystkie te elementy razem nadały katolicyzmowi nowy impet i doprowadziły do głębokiego oczyszczenia, także w wymiarze moralnym. Bez nich pozostałby sam rygoryzm moralny, dążenie do jakiejś formy katolickiego purytanizmu czy Kościoła czystych, a nie o to przecież w dążeniu do oczyszczenia chodzi. Oczyszczenie moralne, nacisk na czysty rygoryzm, właściwy choćby jansenizmowi, nie otwiera perspektywy głębokiej przemiany, a to ona jest obecnie konieczna.

Nie chodzi o Kościół czystych

Z tej perspektywy doskonale widać, że – wbrew powracającym zarzutom – zwolennikom oczyszczenia i rozliczenia się z systemowymi zaniedbaniami w kwestii skandalu wykorzystywania seksualnego nieletnich i bezbronnych dorosłych wcale nie chodzi o stworzenie Kościoła czystych. Dla chrześcijanina jest rzeczą oczywistą, że wszyscy jesteśmy grzesznikami i że próba wykluczenia z Kościoła tych nieczystych, grzesznych, uczestniczących w systemowych zaniedbaniach oznaczałaby konieczność samowykluczenia z Kościoła. Wizja Kościoła samych świętych, doskonałych jest nie tylko utopijna, ale przede wszystkim niezgodna z Ewangelią. Ta bowiem przedstawia nam nawet wspólnotę Dwunastu jako daleką od doskonałości. Piotr nie tylko zapiera się Jezusa w kluczowej chwili, ale też ­wcześniej gromi Jezusa i jako jedyny zostaje określony przez Mistrza mianem „szatana”. Później wcale nie jest lepiej, bo już jako pierwszy apostoł zmienia zdanie w sprawie koszerności, żeby przypadkiem nie podpaść silniejszym. Judasz (przypomnijmy, że to apostoł aż do śmierci) zdradza, dziewięciu z nich ucieka, a Jan, który zostaje (bo prawdopodobnie jako nieletniemu niewiele mu groziło), chce dla odmiany zajmować pierwsze miejsce w niebie. Po śmierci i doświadczeniu pustego grobu panowie siedzą ukryci w Wieczerniku i jedynie Tomasz ma w sobie na tyle odwagi, by go opuścić. Paweł – już po nawróceniu – też mówi o dręczącym go ościeniu, który utrudnia mu funkcjonowanie. Opisy pierwszych wspólnot chrześcijańskich z Dziejów Apostolskich czy – nawet bardziej, bo tu mniej jest idealizacji – z Listów św. Pawła także dalekie są od ideału. Zdrada, odstępstwo, kradzież były obecne także tam, czego doskonałym przykładem jest lista grzechów, które mają prowadzić do potępienia, a którą w kilku miejscach prezentuje św. Paweł. Można zakładać, że gdyby nie występowały one wśród chrześcijan, to apostoł nie miałby powodów, by je wymieniać.

Historia Kościoła, a to jeszcze ważniejsza lekcja, także dobitnie pokazywała, że pomysły zwolenników oczyszczenia Kościoła z nieczystych i nie-wystarczająco-świętych nigdy się nie sprawdzały. A wspólnoty, które ruszyły tą drogą, często kończyły jako o wiele bardziej zliberalizowane niż te, od których w imię wierności regułom czystości się odłączyły. Doskonale widać to po wspólnotach purytańskich, które choć powstały jako wyraz pragnienia oczyszczenia, także moralnego, obecnie często się przekształciły w najbardziej liberalne wspólnoty protestanckie. Mariawici, przy pełnym szacunku dla ich pierwotnego impulsu oczyszczającego, bardzo szybko zeszli na manowce, a ukształtowany przez arcybiskupa Jana Marię Michała Kowalskiego Kościół potrzebował oczyszczenia o wiele bardziej niż porzucona w imię czystości wspólnota katolicka. Dość powiedzieć, że arcybiskupa oskarżono i skazano za molestowanie nieletnich, a jego współbracia oskarżali go także o wykorzystywanie seksualne zakonnic, a wyłamali się z kierowanej przez niego wspólnoty, gdy zaproponował on biskupom wielożeństwo.

Patrząc historycznie, można zatem powiedzieć, że czysty purytanizm nieodmiennie prowadzi na manowce. A powód jest oczywisty, i to zarówno z perspektywy teologicznej, jak i antropologicznej. Jezus nie przyszedł do sprawiedliwych, ale do tych, którzy źle się mają, a Jego posłanie najpierw przyjęli celnicy i jawnogrzesznice. Kościół zatem, jeśli ma być wierny misji Chrystusa, musi iść do grzeszników, a nie ich wykluczać. Doświadczenie własnego grzechu, a co za tym idzie, bezwarunkowego miłosierdzia Boga – takie jak w przypadku spotkania Jezusa i Piotra na brzegu Jeziora Galilejskiego – jest fundamentalnie ważne dla głoszenia także innym tego, że Bóg jest rzeczywiście miłosierny. Ewangelia przypomina nam również, że nie jest naszą rolą oczyszczanie Kościoła z grzeszników, bo zbyt łatwo możemy się pomylić. „Królestwo niebieskie podobne jest do człowieka, który posiał dobre nasienie na swej roli. Lecz gdy ludzie spali, przyszedł jego nieprzyjaciel, nasiał chwastu między pszenicę i odszedł. A gdy zboże wyrosło i wypuściło kłosy, wtedy pojawił się i chwast. Słudzy gospodarza przyszli i zapytali go: «Panie, czy nie posiałeś dobrego nasienia na swej roli? Skąd więc wziął się na niej chwast?». Odpowiedział im: «Nieprzyjazny człowiek to sprawił». Rzekli mu słudzy: «Chcesz więc, żebyśmy poszli i zebrali go?». A On im odrzekł: «Nie, byście zbierając chwast, nie wyrwali razem z nim i pszenicy. Pozwólcie obojgu róść aż do żniwa; a w czasie żniwa powiem żeńcom: Zbierzcie najpierw chwast i powiążcie go w snopki na spalenie; pszenicę zaś zwieźcie do mego spichlerza»” (Mt 13,24–30), mówił Jezus. Te Jego słowa nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości. Antropologicznie zaś takie podejście wynika ze świadomości grzechu pierworodnego (niezależnie od tego, jak rozumiemy jego genezę, możemy zgodzić się, że wyraża on głęboką prawdę o ludzkiej naturze, która jest dotknięta złem i otwarta na nie). Wykluczenie grzeszników oznaczałoby więc ­uznanie, że Kościół przestał być przestrzenią ludzką.

Proces reformy struktur i mentalności

Prawdziwe oczyszczenie Kościoła nie polega zatem na oburzeniu (świętym i nieświętym) ani tym bardziej na dążeniu do wykluczenia z niego jakiejś (łatwo podlegającej stygmatyzacji) grupy. Jego istotą pozostaje nieustanne powracanie do Ewangelii i Tradycji, odczytywanie ich na nowo i szukanie w nich obrazu wspólnoty, jaką być powinniśmy. Oczyszczanie to także budowanie struktur, które nie będą przemocowe (a to ryzyko zawsze istnieje), poszukiwanie rozwiązań dotyczących kontroli biskupów (a Kościół jest instytucją, w której podział władzy nie istnieje, a biskup ma władzę w diecezji niemal absolutną i niekontrolowalną), to wyciąganie lekcji z błędów przeszłości, z niesprawności dawnych instytucji i zgoda na to, by stopniowo, zachowując mądrość wieków, budować nowe. Modelem tego działania pozostawać muszą reformy z przeszłości, które aby doprowadzić do oczyszczenia instytucji i jej odnowienia, proponowały niekiedy całościowe reformy życia katolickiego. Dziś, wiele na to wskazuje, musi być podobnie.

Czy taki proces jest obecnie możliwy? Czy jest prawdopodobny? Czy możemy się go spodziewać? Tu dochodzimy do najsmutniejszego elementu tego tekstu. Nic na to nie wskazuje. Nie istnieją bowiem mechanizmy władzy, które taką zmianę mogłyby wymusić. Upadek i zmiana są powolne i maskowane napływem nowych wiernych i sukcesami w krajach globalnego Południa, nie widać też reformatorów, którzy mogliby w zglobalizowanym świecie rzucić wyzwanie Instytucji i doprowadzić ją – częściowo z wnętrza, a częściowo z zewnątrz do przemiany. Czeka nas raczej koniec świata i Kościoła, jaki znamy, ale bez pojawienia się silnego impulsu reformatorskiego. Po wiekach złotych, po wielkich reformach, wkraczamy w wieki ciemne nowego barbarzyństwa, przez które przejść będzie musiało także chrześcijaństwo, które nie tylko stanie się wspólnotą mniejszą, ale także pozbawioną niemałej części intelektualnego i duchowego (o politycznym nie wspominając) splendoru. Nigdzie nie jest napisane, że Kościół zawsze będzie potężny i choć mamy zapewnienie, że „bramy piekielne nie przemogą” Kościoła, to zawsze powinny nam również brzmieć w uszach inne słowa Jezusa: „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” (Łk 18,8). Naszym głównym zadaniem jest zachowanie wiary, a z niej dopiero wynikać będzie dążenie do czystości.

dr Tomasz Terlikowski – teolog i filozof, dziennikarz, publicysta, autor książek.

Kościół jest już gdzie indziejEwa Kiedio

Samotność i mrok. Ponury budynek więzienny. Powrócił Ten, do którego się modlono: „Panie, ukaż się nam”. Dokonał znów cudu, znów powiedział „Talitha kum”, martwa dziewczynka wstała. Uradowali się ludzie, poruszyli, załkali… ale zaraz Go pojmano. W ciemność celi wchodzi starzec na co dzień paradujący w kardynalskich szatach. „Po co przyszedłeś nam przeszkadzać? – pyta skazańca. – Dałeś nam prawo do związywania i rozwiązywania i nie wolno Ci już rzecz jasna nawet myśleć, by teraz odebrać nam to prawo”. Mnoży pouczenia o błędnej strategii przyjętej przez Tego, który dał ludziom wolność – ludzie wolności nie chcą, ciąży im. „Będą nas podziwiać i uważać za bogów za to, że my, stojąc na ich czele, zgodziliśmy się wziąć brzemię wolności na siebie i panować nad nimi”. A wreszcie, nawiązując do sceny kuszenia na pustyni, w której Chrystus odrzuca trzy diabelskie obietnice, wyjawia, że sam skorzystał z tych propozycji władania ludźmi poprzez cud, tajemnicę i autorytet: „Nie jesteśmy z Tobą, lecz z nim!”.

To „tylko” literatura. Na dodatek literatura w literaturze. Poemat Wielki inkwizytor stanowiący element powieści Bracia Karamazow Dostojewskiego. Co więcej, poemat stworzony przez bohatera stojącego na pozycjach ateistycznych w powieści pisarza, którego niechęć do katolickiego kleru była powszechnie znana. Można go zignorować. Ja świadomie odklejam go dziś od kontekstu, przenoszę poza jego czas i czytam jako niedosłowny obraz przeraźliwego, alarmującego stanu, w którym znalazł się nasz Kościół. Stanu, w którym demoniczny odcisk widzimy w samym sercu tego, co dotąd z małymi wyjątkami uważaliśmy za czyste, uświęcone, stanowiące niezachwianą podporę. Nie bez powodu dzisiejszy kryzys uważa się za najpoważniejszy od czasów reformacji.

Zaufanie uleciało

W ostatnich miesiącach przecież niemal codziennie słyszymy kolejne doniesienia o gorszących sytuacjach, zachowaniach i słowach przedstawicieli Kościoła hierarchicznego. Najbardziej bolesny temat to oczywiście wykorzystywanie seksualne osób nieletnich przez duchownych w połączeniu z wieloletnim kryciem i kamuflowaniem tych spraw przez przełożonych. To także sposób reagowania na zarzuty – przedstawianie samych siebie jako nieszczęsnych ofiar medialnej nagonki oraz szukanie tematów zastępczych, na które można by przenieść złość i frustrację wiernych. Za taki z dużym powodzeniem posłużyła społeczność osób LGBT+, którą ramię w ramię z rządzącą partią udało się zdehumanizować – w miejsce konkretnych ludzkich twarzy wstawić abstrakcyjną łatkę ideologii, ba, „tęczowej zarazy”. Słynne sformułowanie abp. Marka Jędraszewskiego, przywodzące na myśl najbardziej ohydne zagrania antysemickie w rodzaju „Żydzi wszy – tyfus plamisty” i kreujące nowego kozła ofiarnego, nie spotkało się ze sprzeciwem ze strony braci w biskupstwie.

Do tego braku reakcji jesteśmy już przyzwyczajeni – był on bodaj najbardziej odczuwalny w przypadku ciągnącej się latami sprawy abp. Sławoja Leszka Głódzia. Kierowane do kolejnych nuncjuszy skargi dotyczące haniebnego traktowania, wulgarnych docinków, publicznego poniżania i znęcania się psychicznego, jakiego miał się dopuszczać wobec kleryków i księży, pozostały bez odzewu. Wiemy o tym m.in. z wywiadu, którego ks. prof. Andrzej Szostek udzielił pod koniec 2019 roku „Dziennikowi Bałtyckiemu”. Stwierdził w nim: „Znam tę sprawę nie od wczoraj, a od paru lat, a są i tacy, którzy znają ją jeszcze dłużej. (…) Wiem, że księża kierowali do nuncjuszy swoje skargi już wcześniej i najbardziej niepokoi mnie to, że ani poprzedni nuncjusz, ani obecny im nie odpowiedział. (…) wiem, że informacje te dotarły do nuncjusza. Sam widziałem listy, które zostały do niego wysłane, listy porządnie przygotowane, z dołączoną do nich dokumentacją uzasadniającą niepokój i interwencję księży”.

Wypowiedzi prymasa Wojciecha Polaka oraz abp. Grzegorza Rysia zapytywanych o ten problem w październiku 2019 roku po emisji materiału „Czarno na białym” w TVN24 można streścić słowami „Nie znam tej sprawy”. O ile w jakimś stopniu zrozumiałe jest, że hierarchowie nie decydują się na krytykę innych biskupów przed okiem kamer, o tyle wyjaśnienie tego typu w przypadku głośnego na całą Polskę, trwającego od lat skandalu brzmi zupełnie niewiarygodnie. Dla mnie osobiście było jednym z kamyczków sprawiających, że znacząco spadło moje zaufanie także do biskupów, których słowa cytowane są często jako głos rozsądku w tak zwanych katolickich mediach otwartych.

Nie chcę w tym miejscu wypowiadać się za inne osoby, dość jednak powiedzieć, że inicjatywę publikacji apelu do papieża Franciszka we włoskim dzienniku „La Repubblica” wsparli także ci, którzy do niedawna wierzyli w możliwość dokonania zmiany w polskim Kościele we współpracy przynajmniej z częścią episkopatu. ­Niewątpliwie ludzie, którzy dołożyli swoje pieniądze do zrzutki na ten cel, byli już tej wiary pozbawieni. Chodziło wszak – przypomnijmy – o wykupienie w prasie miejsca na ogłoszenie, w którym przedstawione zostały problemy polskiego Kościoła, z nadzieją, że w ten sposób uda się dotrzeć z tą wiedzą do samego papieża. Standardowe drogi komunikowania się zawiodły. Zaufanie do ­instytucjonalnych pośredników wyparowało.

Kto to posprząta?

Obecnie coraz mniej osób uważnie śledzących życie Kościoła w Polsce przyjmuje, że jest on jako instytucja zdolny do trudu samooczyszczenia, tj. że dostateczne działania w tym zakresie podejmą sami hierarchowie. Zatrważają dane na temat stopnia wewnętrznej korozji tej struktury opublikowane przez OKO.Press. Według tego serwisu pedo-filię tuszowali wszyscy żyjący w Polsce kardynałowie, połowa urzędujących arcybiskupów i jedna trzecia urzędujących biskupów diecezjalnych. Status oczywistości zyskało już stwierdzenie, że nie chodzi o kilka konkretnych problemów personalnych, ale że mamy do czynienia z poważnym problemem systemowym, wadliwością samych struktur.

Innymi słowy: nie jest tak, że w Kościele pobłądziło kilka osób – chory jest sam sposób, w jaki jest on urządzony. Mamy tu do czynienia z nieprzejrzystą, gwarantującą milczenie w newralgicznych kwestiach strukturą wzajemnych powiązań i uwikłań, w której wciąż rządzi hasło wypisywane na makatkach zdobiących ściany wiejskich chat: „Nie mów nikomu, co się dzieje w domu”. Jakoś przy tym umyka fakt, że Kościół jest domem całego ludu Bożego, a nie tylko wyświęconych mężczyzn, stanowiących mniej niż jeden procent wiernych. Spośród 99 procent pozostałych coraz większa część także chciałaby mieć wgląd i wpływ na to, co dzieje się w ich domu. Paradoks obecnej sytuacji polega na tym, że ta gałąź naszej rodziny, która rozsypała nam na środku pokoju cały stos gnijących odpadków, nie dość, że nie zamierza ich posprzątać, ale w dodatku nie dopuszcza do akcji porządkowej nikogo spoza swojego wąskiego grona. Fetor czujemy jednak wszyscy, a część z nas wygnał on już z tego pomieszczenia.