Licho nie śpi - praca zbiorowa - ebook

Licho nie śpi ebook

zbiorowa praca

3,3

Opis

Trzecia odsłona sztandarowej antologii z Wydawnictwa Horror Masakra.

Zawarte w zbiorze utwory inspirowane są Mitologią Słowiańską, wierzeniami i kulturą dawnych Słowian. Obok debiutantów znajdziecie w zbiorze opowiadania min: Piotra Kulpy, Norberta Góry czy Kazimierza Kyrcza jr.

Po etapie raczkowania i stawiania pierwszych kroków przyszła pora na to, by słowiański horror stał się na rynku wydawniczym nurtem samodzielnym i rozpoznawalnym”.

Kamil Gołdowski (Sławosław.pl)

Poprzednie tomy” „Krew zapomnianych bogów” i „Słowiańskie koszmary” zostały bardzo dobrze przyjęte przez miłośników grozy.

 

Stron – 384

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 507

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (12 ocen)
2
2
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jacekbin1965

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawe opowiadania, dające możliwość zastanowienia się nad dawnymi czasami i możliwością poznania wierzeń dawnych Słowian.
00

Popularność




Tytuł:

Licho nie śpi

Copyright © Kamil Gołdowski, Wojciech Mytnik,

Radosław Jarosiński, Dagmara Adwentowska, Anna Musiałowicz, Maciej Szymczak, Piotr Barej, Karolina Mangusta Kaczkowska, Krzysztof Haczyński, Piotr Ferens, Krzysztof Maciejewski, Mariusz Orzeł Wojteczek, Flora Woźnica, Daniel H. Jaśko, Agnieszka Biskup, Piotr Kulpa, Kazimierz Kyrcz Jr., Michał J. Walczak, Norbert Góra, Marek Ścieszek, Zelter Zelke 2018

Okładka:

Dawid „Blodek” Boldys(Shred Perspectives Works)

Redaktor wydania:

Maciej Szymczak

Korekta:

Anna Musiałowicz,Dagmara Adwentowska,Daniel Jaśko,Marta Sobiecka

Skład i opracowanie techniczne:Krzysztof Korsarz Biliński

Wydanie IHorror Masakra

Sucha Beskidzka 2018

ISBN 978-83-952022-3-0

Wstęp

Najstarszym i najsilniejszym uczuciem znanym ludzkości jest strach, a najstarszym i najsilniejszym rodzajem strachu jest strach przed nieznanym.

H. P. Lovecraft

Rozpoczynająca to wprowadzenie myśl Howarda Phillipsa Lovecrafta pozwalałaby na wysunięcie wniosku, że mitologia słowiańska to doskonały materiał do snucia opowieści grozy. Wszakże aktualny stan wiedzy o wierzeniach naszych praprzodków to wciąż w przeważającej mierze domysły, pośród których niewiele można odnaleźć pewników. Scott Simpson, religioznawca z Uniwersytetu Jagiellońskiego i autor pierwszej w Polsce monografii poświęconej rodzimowiercom, porównał mitologię Słowian do stłuczonego glinianego garnka, którego nie sposób skleić ponownie, gdyż część jego odłamków bezpowrotnie zaginęła. Jego zdaniem rodzimowiercy dokonali niemożliwego, składając to naczynie z powrotem poprzez zastąpienie brakujących kawałków elementami zaczerpniętymi z folkloru i sąsiednich kultur. Wydawać mogłoby się, że twórcy literatury grozy powinni mieć w tej materii łatwiej, gdyż nie potrzebują oni do swej działalności kompletnego systemu wierzeń. Wręcz przeciwnie – niekompletność wiedzy o mitologii Słowian może stanowić dla nich tworzywo literackie, z którego usnują opowieść pełną potworności i nastroju tajemniczości. Z nieznanych nikomu powodów przez lata potencjał drzemiący w tej szczątkowości nie był wykorzystywany, a polska literatura nie doczekała się wielu prób połączenia pradawnych wierzeń z gatunkiem grozy.

Przy okazji ubiegłorocznego wydania Słowiańskich koszmarów Witold Jabłoński we wstępie do antologii zwracał uwagę na szkodliwy stereotyp Słowianina rozmiłowanego w sielance i łagodności, który powstrzymał rozwój słowiańskiego horroru – mimo dużego zainteresowania mitologią słowiańską u twórców z rozmaitych epok literackich. Wszystko wskazuje zatem na to, że szczątkowość wiedzy jest obosieczną bronią. Być może daje ona potencjał budzenia strachu przed nieznanym, z drugiej jednak strony sprzyja też mitologizowaniu przedpiśmiennej przeszłości, postrzegania jej w wymiarze idylli, która zakończyła się wraz z początkiem przekazów historycznych. Skoro dla wielu historia Polski rozpoczyna się od 966 roku, to nic dziwnego w tym, że wcześniejsze wydarzenia są postrzegane przez pryzmat baśniowej idealizacji.

Osobiście przyczyny niewykorzystania grozotwórczego potencjału drzemiącego w słowiańskiej mitologii doszukiwałbym się przede wszystkim w przeobrażeniach samych wierzeń, które dokonały się na naszych ziemiach po przyjęciu chrześcijaństwa. O panteonie słowiańskim mamy niewiele pewnych informacji, czego konsekwencją jest dziś to, że współcześni rodzimowiercy chętnie dyskutują o swoim postrzeganiu poszczególnych bytów nadprzyrodzonych. Często mogą również spierać się o to, czy kult danego bóstwa faktycznie istniał i czy dany bóg jest bytem autonomicznym, czy też hipostazą któregoś z innych bogów. Więcej wiemy współcześnie o tej niższej warstwie wierzeń, którą zwykliśmy nazywać mianem „demonologii”. O ile Kościół Katolicki żywo starał się o to, by ludzie zapomnieli imion dawnych bogów, o tyle odmienną politykę obrał względem demonów, które w kaznodziejskich kazaniach szybko zrównano z rozmaitymi wcieleniami diabła. Prości ludzie nie całkiem jednak zaczęli wystrzegać się tychże „diabłów”, czego konsekwencją stała się typowa dla polskiej wsi mentalność „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”, będąca następstwem zlania się religii chrześcijańskiej z elementami rodzimymi.

Demonologia słowiańska przetrwała na plecach folkloru, lecz musiała zapłacić za to słoną cenę. Pośród rozmaitych cech tekstów należących do kultury ludowej próżno można szukać wzmianek o nastroju grozy i tajemniczości czy też obecności drastycznych scen. Z wielką dozą prawdopodobieństwa możemy zatem założyć, że demonologię słowiańską znamy dziś w wersji ugładzonej i ugrzecznionej. Żeby unaocznić to, co kultura ludowa robi z grozą, dobrze jest przywołać opis diabła z ballady Pani Twardowska Adama Mickiewicza: „Nos jak haczyk, kurzą nogę i krogulcze ma paznokcie”. Ludowy diabeł nie dość, że wygląda pokracznie, to jeszcze bardzo łatwo daje się przechytrzyć zwykłemu śmiertelnikowi, okazując przy okazji paniczną nieśmiałość wobec płci przeciwnej. Gdyby tak miał prezentować się biblijny diabeł, to zapewne duchowni chrześcijańscy nie przypisywaliby mu tak dużej skuteczności. To, co wiemy dziś o naszych rodzimych demonach, w głównej mierze zawdzięczamy folklorowi – warto zwrócić uwagę, że prawdopodobnie najbardziej fundamentalnym opracowaniem naukowym podejmującym zagadnienie rodzimych demonów jest Demonologia ludowa Leonarda Pełki. Powinniśmy być wdzięczni twórcom ludowym i etnografom za zachowanie pamięci o słowiańskiej demonologii. Musimy jednak brać też poprawkę na to, że wierzenia te siłą rzeczy musiały ulec znacznym przeobrażeniom.

„Przed laty mamki i piastunki straszyły dzieci diabłami. Dziś diabli służą za lalki, którymi się i starzy bawią; dziś też nie mamki i piastunki o nich plotą, ale księgi piszą”. – Józef Maksymilian Ossoliński w Wieczorach badeńskich podchodził do wierzeń demonologicznych z typową dla człowieka oświecenia dezynwolturą, traktując demony wyłącznie jako fikcyjnych bohaterów, będących dla ludzi wyłącznie źródłem rozrywki bądź sposobem karcenia niepokornych pociech. Ten sposób myślenia ma zapewne swój początek w moralno-dydaktycznym wydźwięku większości znanych nam podań o słowiańskich demonach. Opowieści o Dobrochoczym i Leszym były wygodnym pretekstem do nauczenia innych szacunku do leśnej przyrody. Historie o Utopcach, Południcach, Rusałkach czy Latawcach miały uczulić ludzi na konieczność zachowania ostrożności w różnych sytuacjach, także w kontaktach z płcią przeciwną. O Domowikach i Ubożętach przypominano w kontekście szacunku do zmarłych przodków, a o innych demonach mówiono po to, by uzmysłowić człowiekowi, że pewne złe postępki mogą stać się z czasem problemem dla całych zbiorowości – wszakże według wielu słowiańskich podań demony rodziły się z dusz osób, które zmarły śmiercią nienaturalną bądź też co najmniej zostały w nienależyty sposób pochowane.

Spośród całego wachlarza istot demonicznych jedynie niewielki procent miał na celu budzić autentyczną grozę. Mam tu głównie na myśli wampiry, wilkołaki i upiory, które być może dla zaznaczenia ich rodzimego charakteru powinniśmy nazywać po swojsku wąpierzami, wilkodłakami i upirami. Nieprzypadkowo właśnie te demony zdołały przedostać się przez usta wspomnianych mamek i piastunek do światowego nurtu fantasy. Twórcy literatury intuicyjnie wyczuli grozę drzemiącą w podaniach o tych istotach, ignorując przy okazji całą masę innych znanych z imienia demonów, o których opowiadano przede wszystkim w celach dydaktyczno-wychowawczych. Tak oto wampiry, wilkołaki i upiory stały się reprezentantami światowego nurtu fantasy, których tylko ci bardziej poinformowani kojarzą z wpływami mitologii naszych praojców.

Słowiański horror swoją tożsamość powinien budować przede wszystkim na istotach, których nie dotknął proces globalizacji. Musi dać od siebie coś nowego, nieprzetrawionego po wielokroć przez literaturę. Z tego powodu przed twórcami słowiańskiego horroru stoi niełatwe zadanie. Muszą na nowo zdemonizować rodzimą demonologię, uczynić ją na powrót straszną, a nie karykaturalną. Pisarze rodzimej grozy nie dość, że mają przed sobą wyłącznie niektóre elementy rozbitego naczynia, to jeszcze dysponują wyłącznie kawałkami w formie ugładzonej. Żeby nadać swojej literaturze odpowiedniego wydźwięku, muszą ponownie je naostrzyć, tak, aby przystawione do gardzieli czytelnika budziły uzasadniony lęk.

Nieznane może odzyskać dawną grozę, o czym najlepiej świadczy przygotowany zbiór. Licho nie śpi to już trzecia część antologii słowiańskiej grozy. Krew zapomnianych bogów wyznaczyła polskiej literaturze nieznany dotąd szlak, a Słowiańskie koszmary udowodniły, że w tym nowo odkrytym nurcie drzemie pewien potencjał. Licho nie śpi powinno pokazać, że słowiańskie wierzenia są na tyle zasobne, że nie sposób wykorzystać wszystkie grozotwórcze motywy w obrębie trzech antologii. Po etapie raczkowania i stawiania pierwszych kroków przyszła pora na to, by słowiański horror stał się rynku wydawniczym nurtem samodzielnym i rozpoznawalnym. Jako autor jednego z opowiadań życzę Czytelnikom, żeby odnaleźli w lekturze tego zbioru typową dla miłośnika horroru perwersyjną przyjemność. Zaproszeni twórcy zadbali o to, by spektrum prezentowanej w tej antologii grozy było naprawdę szerokie i choć nie wszystkie opowiadania obfitują w krwiste momenty, to w każdym z nich można odnaleźć coś, co wzbudzi pożądany dreszczyk emocji.

Kamil Gołdowski

Wojciech MytnikLicho

Nietoperzem dziś będę nad morzem zieleni

Albo krukiem walczącym w deszczu z dzikim szkwałem. Gromem głusze przeszyję, słońcem mgły oślepię

I zapomnę kim jestem, kim wcześniej bywałem. Tylko strumień czasami szepnie w mrokach cicho: “Tyś jest bóg, tyś jest diabeł, leśne tyś jest licho”.

I polecę szaleńczo hen, na zatracenie, Obłąkany, spętany zmierzchu łańcuchami, Wadząc ostrym kopytem o czubki sosnowe, Zatańcuję, zaśpiewam w rozpaczy z wiłami, A noc skroń mi koroną gwiazd ozdobi cichą.

“Tyś jest król, tyś jest sługa, tyś leśne jest licho”

Zniknie świat, znikną świateł międzychmurne sznury I powietrznych uroczyszcz przepaście bezdenne.

Zstąpię w dół, w piekła czasu, w kotliny niebytu, Zgaśnie ból! I zapadnę w marzenie półsenne, Gdzie wśród cieni świerkowych szepnie strumyk cicho: “Tyś jest mocą, tyś cierniem... Tyś jest leśne licho”

18 września 2017 r.

Radosław JarosińskiGłowa

„Bito bogu na ofiarę woły (Wołos), kozły, trykacze (Mokosze) i jinne zwierza. Posągi mówiły o dziełach stwórcy i o czci jego. Były to bałwany, które chrześcijaństwo obalić usiłowało”

Joachim Lelewel

Szpadel trafił w coś twardego. Chłopi odgarnęli ziemię z obłego kształtu, po czym odskoczyli z przestrachem. Ich oczom ukazała się bowiem rzecz, jakiej żaden z nich się nie spodziewał. Wykonana z zupełnie czarnego drzewa, długa gdzieś na trzy łokcie rzeźba przedstawiała oblicze, brodate, pociągłe, można by powiedzieć, że zastygłe w głębokim śnie, gdyby nie okrągłe, zapchane piachem oczy. Od skroni sterczały ku górze wygięte bycze rogi...

– Diabeł... – Przeżegnał się jeden z chłopów.

Pomruk rozszedł się w grupie mężczyzn. Spoglądali na siebie niepewnie, ściągając czapki z głów, to nakładając je znowu, jakby nie byli pewni, czy figurze się jakiś szacunek należy, czy wręcz przeciwnie.

– Pana Stadnickiego trza wezwać. Lubuje się w takich dziwadłach...

– Zakopać trza, żeby się nie dowiedział!

– Dowie się i tak, zara który przy wódce w szynku wygada, albo przed babą się wyspowiada. Będzie pan zły i jeszcze pogoni.

Koniec końców uradzono pana wezwać. Wysłano najmłodszego z kopaczy, który zawczasu już trzymając słomiany kapelusz w ręku popędził bez zwłoki w stronę dworu. Reszta pracujących stanęła nieopodal znaleziska i pogrążyła się w żywiołowej rozmowie.

Jakoż pan dziedzic Juliusz Stadnicki nadjechał niebawem konno w towarzystwie zarządcy Macieja Boruckiego. Juliusz był człowiekiem dość młodym, gładką twarz zdobił ciemny, starannie przystrzyżony zarost. Nosił na sobie modny, angielski strój do jazdy konnej. Każdy gest znamionował człowieka energicznego, może nawet popędliwego. Jego towarzysz, odziany w przypominającą chłopską, aczkolwiek bogato haftowaną sukmanę i wysokie buty, był o wiele od niego starszy. Dobiegał już sześćdziesiątki, choć trzymał się jak na swój wiek nadzwyczaj dziarsko. Jednak twarz jego, pobrużdżona i usiana zmarszczkami, dodawała mu z kolei jeszcze więcej lat. Przedzielał ją w poprzek siwy, krzaczasty wąs, którego właściciel lubił gładzić przy lada okazji, zwłaszcza jak się nad czymś głęboko zamyślił. Mniemać by można, że Borucki stanowił całkowite przeciwieństwo swojego pryncypała, gdyby nie wyjątkowa żywotność, która uwidoczniała się choćby w lekkości, z jaką obydwaj zeskoczyli z wierzchowców. Podeszli do wykopu. Maciej polecił znalezisko nieco oczyścić z ziemi i odsłonić. Podczas pracy tłumaczył Stadnickiemu jeszcze raz:

– Ludzie podczas kopania studni to znaleźli. Boją się, powiadają, że diabła wykopali, który wejścia do piekła strzec może...

Przy wykopie zapanowało kolejne poruszenie. Przerwano pracę, a Stadnicki z zarządcą podeszli bliżej.

– Wrota! Wrota do samego piekła! Nie kopiem dalej! Istotnie, wokół rzeźby pojawił się kamienny okrąg.

– Brednie tam! Toć to cembrowina. – Stadnicki nie krył już irytacji. – Ktoś chyba wrzucił to do studni. Dawno temu. I tyle. Studnia się zapadła, a teraz przypadkiem zaczęliście kopać w tym samym miejscu drugą. Znaleźliście tu coś jeszcze?

– Nic, panie. Drwa popalone jeno.

– Aha. Czyli były tu niegdyś budynki, które zapewne spłonęły. Może przy jakiejś napaści. A figurę ukryto w studni... – spekulował Stadnicki.

Maciejowi coś się w wyjaśnieniu pana Stadnickiego nie podobało, ale nie mógł skojarzyć dokładnie co. Odezwał się w końcu:

– Kiedyś słyszałem, że tu, pod Wężowcem, stała jakaś chata. Spaliła się jednak od uderzenia pioruna i nikt więcej nic tu nie budował. Ale to było bardzo dawno, nawet dziad mój znał tę historię jeno z opowieści swego dziada.

– Tak, tak, znam ja takie bajania. Ktoś zaraz rzekł, że miejsce pewno przeklęte, więc nie ma co więcej budować – skwitował Juliusz z lekką drwiną w głosie. – Weźcie, Macieju, kilku parobków z folwarku, niech wozem przyjadą i zabiorą znalezisko do pawiloniku przy dworze.

– Lepiej nie zabierajcie tego do domu. To jakiś starodawny bóg. Może co złego sprowadzić.

– Wszyscyście jednym zabobonem skażeni. W krajach, gdziem bywał, takich pomników po starych ludach jest wiele i nie budzą przerażenia, nawet wśród pospólstwa. A wy od razu diabeł, albo złe, zakopać, spalić.

– Może inne narody tyle zła nie zaznały co nasz, a mając Stolicę Piotrową bliżej, mogą się ze swoich diabłów naśmiewać. A i wiara ichnich dziadów odleglejsza niż tutaj. Są tacy, co wspominają jeszcze stare bogi…

– Dajże pokój, panie Borucki. Kraczesz pan jak, nie przymierzając, wrona. Nie przystoi to, by w naszych czasach dawać posłuch zabobonom.

Stary Maciej zwrócił się do fornali:

– Słyszeliście, co pan kazali. Wykopcie to, a ja przyślę wóz.

Mężczyźni ruszyli w drogę powrotną. Maciej odwrócił się jeszcze, akurat by zobaczyć, jak chłopi wyciągają ostrożnie i z niechęcią głowę z wykopu. Wzdrygnął się, gdyż wyglądało to tak, jakby twarz jakiegoś zasuszonego nieboszczyka unosiła się właśnie ze świeżo rozkopanej mogiły.

Jechali jakiś czas stępa, nic nie mówiąc. Każdy na swój sposób rozmyślał o tajemniczym odkryciu.

– Gdym podróżował po Italii – przerwał milczenie Stadnicki – widziałem różne posągi starych bogów, w których ongiś tam wierzono. I był pośród nich też taki stwór rogaty, a zwali go faunem. Włosi strasznie są rozmiłowani w tych bajkach, które się tam opowiada, o faunach i nimfach, o ich tańcach i ucztach w lesie. A u nas? Co najwyżej o Jacku Odrowążu i pierogach, albo wysłuchanych modłach różnych świątków.

– Jak żyję, żaden świątek nie zrobił nikomu nijakiej krzywdy. A diabeł niejednego zwiódł na manowce. Bo skąd by u nas miałby się jakiś faun wziąć?

– To właśnie jest szczególne. Dlaczegóż tylko Włosi się mają swemi chwalić? A tu proszę, mamy i my swojego fauna, a może i starszego od ichnich? I to gdzie, w folwarku Stadnickich…

Maciej nie odpowiedział nic. Mruknął tylko coś pod nosem tak, że nie dało się zmiarkować, czy się z panem zgadza, czy nie.

***

Tadeusz Krępowicz siedział w salonie, czytając książkę, gdy zaanonsowano gościa. Okazał się nim pan Juliusz Stadnicki. Mężczyźni znali się od dawna, jeszcze z czasów dziecięctwa, a zażyłość, jaką żywili do siebie ich ojcowie, spłynęła na kolejne pokolenie. W beztroskich czasach młodości łączyło ich umiłowanie do psot i różnych wybryków, później zainteresowanie sztuką i podróżami, choć Juliusz nigdy nie wyprawił się dalej poza Włochy i Grecję, podczas gdy Tadeusz dwukrotnie opuszczał stary kontynent, podróżując po Afryce i Stanach Zjednoczonych. Stadnicki skrycie zazdrościł przyjacielowi tych zamorskich wojaży, jednocześnie wysłuchiwał z wielkim zaciekawieniem wszystkich opowieści, które pan Krępowicz ze sobą przywoził. Był to mężczyzna w sile wieku, postawny, można rzec, że nawet barczysty. Ogorzałą twarz okalała jasna, krótko przystrzyżona broda, a jasne, przenikliwe oczy wskazywały na silną wolę i niepospolitą inteligencję.

– Wybacz, przyjacielu, to najście bez uprzedzenia i to porą tak wczesną. Dziś jeszcze wracam na wieś, a strasznie chciałem zaprosić cię na jakiś czas do siebie. Jeżeli nie masz żadnych planów, to jeszcze dziś. Zwłaszcza że osobliwość odkryłem, którą zapewne z chęcią byś obejrzał... Uff, ale dziś gorąc.

– Ależ wszak wiesz, że jesteś widziany mile o każdej porze. Dajmy pokój konwenansom. Witaj! – Gospodarz poderwał się z sofy i serdecznie uściskał dłoń gościa. Przyjrzał mu się uważnie i zmarszczył brwi.

– Osobliwość, osobliwością, gorąc, gorącem, ale niezbyt dobrze wyglądasz... Coś się stało?

Istotnie, z ruchów Stadnickiego ubyło dawnej energii, na pobladłej twarzy znać było zmęczenie.

– Ech, furda. Nic takiego. Poparzyłem się trochę. Zapalił się pawilonik przy domu i przy gaszeniu potoczyły się na mnie żagwie z pożarowiska. Byłem właśnie też u medyka. No, ale już wszystko w porządku.

– Coś takiego! Opowiadaj, co poza tym u ciebie. Izabela i Joasia, mam nadzieję, zdrowe? Nikt więcej nie ucierpiał?

– Nie, nie, nic się poważnego nie stało. Ramię jeno mam sparzone.

Przez chwilę dalsza rozmowa potoczyła się wśród zwyczajowych pytań o zdrowie rodziny, straty wywołane pożarem, w końcu inne codzienne sprawy. Odpowiedzi Stadnickiego były jednak zdawkowe i Krępowicz wyczuł, że gość jego rad przeszedłby już do celu swojej wizyty. Sam zresztą był jej ciekaw.

– Wspomniałeś jednakowoż coś o jakowejś osobliwości. Cóż to takiego?

– Otóż, na Żmijowcu zacząłem kopać studnię. Wiesz, to najdalej wysunięte pole, więc w żniwa trzeba dowozić ludziom wodę z folwarku. Zanim się ją dowiezie w upał, robi się z niej niemal wrzątek. Więc stwierdziłem, że wydrąży się studnię bliżej. Podczas kopania ludzie znaleźli figurę, którą zwiozłem do domu i chciałem ci pokazać.

– Jakiś dawny święty? – spytał Krępowicz, nabijając fajkę.

– Otóż nie. Jest to brodata głowa z rogami, choć nie diabła. Widywałem podobne w Italii. Tylko ów ma rogi byka, a nie kozła. Zawiozłem go do pawiloniku...

– Tego, co się spalił?

– Właśnie. Strzelił w niego podczas burzy piorun. Dobrze, że lał deszcz i ogień nie przeniósł się na dom. Pawilonik zgorzał, ale głowa, choć drewniana – ocalała. Przenieść kazałem ją następnie do sieni. Umyśliłem sobie wznieść w ogrodzie małą kaplicę na wzór grecki i tam głowę umieścić. Takiego dziwa nawet Radziwiłłowie w Arkadii nie mieli. Wprawdzie gdzie mi się tam z nimi i ich splendorem równać, ale z czasem może przerobię ogród na wzór sentymentalny, choć nie tak okazały. Izabela przyklasnęła temu pomysłowi.

– Temu z kaplicą, czy z ogrodem? – Tadeusz uśmiechnął się nieznacznie. Wiedział oczywiście, że żona Juliusza nie protestowała nigdy przeciw żadnemu z pomysłów męża, co ten zawsze poczytywał za pełną aprobatę.

– A o tym jeszcze nie wspominałem. Ale Joasia się żachnęła, jak wniesiono głowę do domu. Stwierdziła, że papa chyba niedługo zaprosi owego strasznego dziada na kolację i posadzi przy stole... – roześmiał się.

– No i sarkać mi ludzie zaczęli. – Spoważniał nagle. – Gadać po kątach, że złe ściągnąłem pod dach. Maciej jeszcze do tego Malesową ze wsi sprowadził, babkę, co ma jakie ze sto lat, zioła wieśniakom warzy i posłuch ma straszny wśród prostaczków. Zaczęła prawić mi bajki, że Żmijowiec tak się nazywa, bo dawno temu żmije ze swym królem go zamieszkiwały. I jak się ludzie tam sprowadzili, to studnie jadem zatruły. I że owa głowa to ani chybi ów wężowy król, wrzucony do studni. Historyja normalnie byłaby ciekawa, ale mnie już zmierziło to gadanie. Tyle że swoje zrobiło, bo ludzie wody z nowej studni tknąć nie chcą i cała robota na nic...

– Toć żeś sobie piwa nawarzył, można rzec. Możesz mi opisać to znalezisko? Albo naszkicować?

– Hmm. Jest to dość niezgrabnie wyciosana z drewna podłużna głowa, ułamana lub ścięta z tułowia. Oczy okrągłe, usta to zaledwie szpara wyrżnięta w drewnie. Broda… Daj zresztą jakiej karty, a ci ją zilustruję, bo talentu do tego nadzwyczajnego nie trzeba.

Stadnicki na kartce szybko naszkicował rysunek podłużnej twarzy, zwieńczonej dwoma wygiętymi ku górze rogami.

– To bałwan jakiś! Gdzieś już coś takiego widziałem. – Krępowicz przyjrzał się rysunkowi z zastanowieniem.

Chodzić począł po pokoju, usiłując sobie coś przypomnieć. W końcu podszedł do biblioteczki i wyciągnął jeden z opasłych tomów. Począł kartkować go niespiesznie, aż w końcu wyraźnie zadowolony, stuknął palcami w otwartą właśnie kartę książki.

– Jest! Wołos, Weles… Jak to człek przepomnieć może, co onegdaj czytał…

Tadeusz położył przed Juliuszem książkę na stoliku. Na otwartej stronie znajdował się wizerunek brodatego mężczyzny z byczymi rogami, o srogim wyrazie twarzy, siedzącego na czymś w rodzaju tronu.

– Piszą tu, że opiekować się bydłem może, stąd pewno te rogi. Ale włada też światem podziemnym i nad umarłymi ma pieczę. Pod ziemią siedzi. Ech, trochę to groch z kapustą, przypisuje mu się wiele rzeczy... Niewiele o tamtych czasach dziś wiadomo, bo kronikarze niechętni byli bożkom pogańskim.

– Dobry to bóg, czy zły?

– To tak, jakbyś się pytał, czy woda i ogień są złe – odpowiedział Tadeusz. – A one po prostu są. Woda gasi pragnienie podczas suszy, ale zalewa pola, gdy jest powódź. Ogień ogrzewa podczas chłodu, ale potrafi też pochłonąć cały ludzki dobytek. Ludzie dawni nazywali te żywioły, niewiele myśląc, czy są złe, czy dobre. Gdy bóstwo się gniewało, to było źle i trzeba było je przebłagać. Oczywista, były także zjawiska dla ludzi wybitnie niekorzystne, które też przyjmowały imiona i rolę złych duchów. Ale twój posąg raczej się do nich nie zalicza. Tak mnie się przynajmniej widzi.

Tadeusz zamyślił się głęboko.

– Za kniazia Mieszka częstokroć lamenty ludzie zanosili do dworu, że się ich uroczyska pustoszy, posągi stare niszczy i gaje święte wycina. Obalenie bałwana miało nieszczęście sprowadzać, gradobicie, pomór na bydło i głód, bo bóstwo pozbawiało lud opieki i się od niego odwracało.

– Ale to baśnie wszystko…

– Z pewnością. Ja jednakowoż, podróżując trochę po świecie, wiele dziwnych rzeczy widziałem, spotkałem się z różnymi wierzeniami i nie traktuję już wszystkich baśni jako jeno czczego wymysłu. Bywa w nich więcej prawdy, niż w uczonych rozprawach, choć jest ona zawoalowana. Jednym na uciechę, innym dla nauki stworzona…

Zapadła na chwilę cisza.

– No ale jak widać, stare bogi się obronić nie zdołały, tylko ludzie nieświadomie nadal pamiętają te opowieści, stąd taki strach w nich uderzył, żeś tego bałwana wydobył z niebytu. A oprócz tej rzeźby znalazłeś co jeszcze?

– Nic. Studnię tylko, w którą ją wrzucono. Ucieszyłem się zrazu, że wystarczy ją oczyścić i nie kłaść nowej cembrowiny, ale kamienie się kruszyły i zaniechałem tego pomysłu. Studnię kazałem ukopać obok.

– Zaraz, najpierw znalazłeś głowę, czy studnię?

– Głowę, studnia była pod nią. Była zakopana dość płytko, ze trzy łokcie może...

– Zatem niemożliwością jest, żeby głowę wrzucono do studni. Musiała już być zakopana, a ją umieszczono na wierzchu. Chyba że sama chciała wyjść....

Ponownie zapadło krótkie milczenie. Po krótkim namyśle Tadeusz kontynuował:

– Zastanawia mnie jeszcze ta nazwa jednakowoż. Żmijowiec. Nie masz tam, Juliuszu, kogo wypytać, skąd takie miejsca miano?

– Ano jest ta babka, co ci o niej mówiłem. Stara Malesowa. Dziwna to osoba. Mąż jej, Malesa, ją odumarł już dawno. Co szczególne, to jakżem pacholęciem jeszcze był, już wydawała mi się stara. Teraz ludzie ze wsi jej pomagają, bo sama niewiele sił ma, ale jeszcze się trzyma. No i posłuch wśród ludzi ma wielki.

– Och, to akurat przywilej młodego lata, we wieku czasem nawet nieledwie wyższym starców upatrywać. A wiek kojarzy się z mądrością, więc nie dziwota, że ludzie ją szanują. Jeżeli głowa jej nie szwankuje, może i co ciekawego nam powie.

– Akurat po drodze do mnie jest to pierwsza chata za wsią, pod lasem, to będziem mijać. A o jej głowę chyba można być spokojnym, pamięć ma idealną, choć bez wątpienia wierzy w różne zabobony.

– Dobrze. Proponuję posilić się jeszcze nieco i możemy ruszać w drogę. Może około pierwszej? Wprawdzie pora to nieodpowiednia na podróż, ze względu na ten upał, ale zakładając krótką wizytę u tej Malesowej po drodze, dotrzemy na kolację.

– Bardzom rad. Izabela i Joasia z pewnością się ucieszą!

***

Po południu upał nadal doskwierał, gdy zaprzężona w dwa konie bryczka Stadnickiego wywiozła ich w końcu z uśpionego miasteczka. Już po kilku kwadransach droga w lejącym się ze słońca żarze zaczęła dłużyć się niemiłosiernie. Tadeusz zdejmował co chwila z głowy słomkowy kapelusz i ocierał chustką pot z czoła, Juliusz prawie nieustannie wachlował się swoim. Dyskutowali z początku jeszcze, ale zmęczenie wysoką temperaturą sprawiło, że rozmowa zamarła. Podróżowali teraz między rozległymi, złocistymi polami pszenicy, upstrzonymi czerwienią maków i bławatem chabrów. Ich uszu dochodził niestrudzony śpiew żeńców oraz cichsze nieco trele ptaków i cykanie świerszczy. Rozgrzane łany zbóż pachniały chlebem, tworząc pospołu z polnym kwieciem i ziołami słodką, aromatyczną symfonię. Urokliwość krajobrazu rekompensowała odrobinę niedogodności pogody i gdyby bryczka nie kołysała się i nie podskakiwała tak gwałtownie na nierównościach polnej drogi, jej pasażerowie z pewnością zapadliby w drzemkę.

Ale oto już minęli smukły, rozstajny krzyż, odcinający się wyraźniej niż zwykle na tle niczym nieskalanego lazuru nieba bryczka dotarła do ziem Stadnickiego. Zbliżali się teraz ku widocznej wśród żółtych pól ciemnozielonej wstędze lasu. Na jego skraju, niczym stara, spłowiała od słońca huba, przycupnęła bielona wapnem chatka Malesowej. Jej mieszkankę widać było już z daleka, krzątającą się po obejściu wśród gromadki kur. Wiele lat przeżytych zgarbiło kobietę, a jakaś przebyta choroba nadawała jej ruchom groteskowej maniery – opierając ciężar ciała głównie na jednej nodze, bujała się jak kaczka, asekurując podczas chodzenia sękatym kijem.

Bryczka zatrzymała się w końcu przed powichrowanym płotkiem.

– Pochwalony!

– A na wieki wieków...

Głos kobiety szeleścił jak zeschłe liście. Słowa wypadające z bezzębnych warg były zniekształcone i chwilami niewyraźne. Jej wiek, osoby steranej pracą w polu, trudno było określić, choć w twarzy zwiędłej i pociemniałej błyszczały nader żywe i bystre oczy, jakby przeniesione z całkiem innego, o wiele lat młodszego oblicza.

– Wnijdźcie panowie, wody dam a jabłek, bo gorunc dziś.

– A siadajcie na ławie.

– Bóg zapłać. Zatrzymaliśmy się tu na moment z panem Stadnickim, aby wysłuchać tej historii o Wężowcu.

Mężczyźni usiedli na drewnianej ławie, a stara kobieta podała im gliniany dzban z wodą i postawiła obok kosz jabłek. Sama wsparła się na kosturze i patrzyła z ciekawością to na jednego, to na drugiego gościa.

– Ano dyć mówiłam i pan nie byli zadowoleni.

– Wybaczcie, zdenerwowany wtenczas byłem niedawnym pożarem. A teraz chcielibyśmy z panem Krępowiczem raz jeszcze na spokojnie wysłuchać. Mówiliście, babko Malesowa, że tam ludzie mieszkali…

– Ano to powim. A mieszkali nazad lat wiele tam ludzie. Pono jeszcze ksiunże wtedy panował. Tamój się pierwsze ludzie osiadły, ze znakiem Chrystusa. Ale nazad przed nimi insze jeszcze były. I une się znakiem krzyża nie posługiwali, mieli insze dawne bogi. Ale już ich nie było tam dawno, ooo dawno. Jeno po nich w lesie figura stała. Ooo, stareńka, taka. Studnie uny ukopali, ale tam węże byli i była woda zatruta. To mówili, że ta figura, to król tych żmij musi być i un nie chce tu ludzi. Gady wysyła, coby wodę truli. Zakopali tedy studnię i oną figurę z lasu wycięli, a na wierzch cisnęli. Jak jom z lasu wyjęli, to pierun w chaty strzelił i je popalił, a ludzie się wynieśli i studni już nie kopali. Ot i cała historyja. A pan tera to figurę wyjął…

Babka ucichła i zaczęła kuśtykać po podwórzu, gadając coś niezrozumiale ni to do kur, ni to do siebie.

– Na dyszcz idzie. Ciemnica zaro najdzie… – mruknęła w końcu wyraźniej.

Istotnie powietrze zrobiło się ciężkie, nasycone metalicznym zapachem. Intensywna modrość nieba zbladła nagle, ustępując miejsca jasnej zrazu szarości. Coraz szybciej jednak zaczęła gęstnieć i ciemnieć chmurna powłoka, wyganiając precz błąkające się jeszcze gdzieniegdzie blade prześwity słonecznego blasku. Milknąć zaczęła rozszczebiotana przed chwilą przyroda, wszelkie stworzenie przerwało swoje zajęcia i zaczęło szukać schronienia przed nadchodzącą burzą.

– Ostańcie z Bogiem, Malesowo. Na nas pora, bo przed deszczem chcielibyśmy zdążyć, dziękujemy za gościnę.

– A z Bogiem, jaśni panowie… – Staruszka nie patrzyła jednak na nich, lecz na powlekające się przybrudzonym welonem niebo.

Zasłyszana opowieść i aura zwiastująca rychłe nadejście burzy zdominowały wyobraźnię Juliusza i Tadeusza. Pierwszy zaczynał powoli zastanawiać się nad usunięciem pechowej głowy, nie tylko z domu, ale w ogóle ze swojej ziemi, gdyż właśnie zrozumiał, że jej obecność nie podobała się nikomu oprócz niego. Ba, same niebiosa zdawały się buntować i okazywać niezadowolenie z jego zachcianki. Drugi myślał o starych bogach i szczególnym zbiegu okoliczności, że za każdym razem z rzeźbą wiązało się uderzenie pioruna. Usiłował sobie przypomnieć to, co kiedyś czytał o zakazanej od stuleci wierze dziadów, po której prawie nic nie zostało, oprócz paru zniekształconych czasem legend.

– Król żmij… Zaraz, przypomniałem sobie. To nie chodzi o króla żmij, tylko Żmija! Smoka chaosu. Żmij był odwiecznym wrogiem gromowładnego Peruna, władcy nieba.

– No ale co to ma wspólnego z tą figurą? Dyć to nie smok żaden.

– Ha! Ma. Żmij to zwierzęca postać Welesa, pod którą stawia on czoła Perunowi! To jeden i ten sam…

Przerwał mu odgłos pioruna, rozdzierający w końcu panującą w okolicy ciszę. Szare niebo rozświetlił nagły błysk. Tadeusz z niepokojem spojrzał w górę.

– Pospieszmy się lepiej. Pewnikiem zaraz lunie.

Gęste chmury zawisły nisko nad ziemią brzemienne deszczem, lecz nie pociekła z nich ani kropla wody, wszystko zdawało się nagle zatrzymać w miejscu w niemym oczekiwaniu. Umilkł nawet śpiew pracujących w polu żniwiarzy. Żaden odgłos, żaden dźwięk nie zakłócił dzwoniącej w uszach po nagłym huku ciszy. Wozak zaciął konia batem i bryczka przyspieszyła, telepiąc się jeszcze bardziej po wyboistej drodze. Ciemne sklepienie zdawało się tworzyć nad głowami jadących baldachim, którego kraniec jeno na zachodzie odznaczał się jasną kreską czystego nieba. Na jego tle coś zaczęło się ruszać i wznosić, jakby nagle ziemia postanowiła podeprzeć niebiosa filarem w obawie, że runie ono zaraz w dół, nie mogąc utrzymać ciężaru nagromadzonych chmur…

Był to snujący się pionowo ku górze, rozszerzający się słup gęstego, smolistego dymu. Stadnicki już nie starał się opanować zdenerwowania. Uniósł się z siedzenia, jak gdyby sam chciał zająć miejsce woźnicy, albo wzbić się ponad pojazd i poszybować jeszcze szybciej ku domowi.

– Jedź, na miłość boską, prędzej! – krzyknął do powożącego, ale konie już w tej chwili gnały ile sił, tocząc pianę z chrapów. Przydrożne drzewa migały w tym zawrotnym pędzie, uciekając w odwrotnym kierunku od celu ich podróży, ścierając po drodze ciepłe kolory pól i łąk zwieńczonych ciężką kopułą nieba.

Gdy po tej szaleńczej jeździe wjechali na podwórze, ich oczom ukazał się straszny widok. Dwór płonął jak pochodnia, a wokół niego biegali bezradnie ludzie, usiłując wiadrami zagasić pożar. Nadaremno, ściana rozszalałego żywiołu za nic miała ich wysiłki. Maciej komenderował gromadą, zgięty i przygarbiony jak stuletni dąb. Uniesiona w kierunku ganku ręka zawisła nieruchomo w powietrzu, gdy kątem oka spostrzegł wtaczającą się na majdan bryczkę.

Stadnicki poderwał się na niej, wyciągając głowę. Wypatrywał czegoś na podwórzu i nie widząc tego, zeskoczył z bryczki, zanim jeszcze na dobre się zatrzymała, po czym dopadł pierwszego z brzegu chłopa. Chwycił go za ramiona wykrzykując coś, czego Tadeusz nie słyszał. Ze zgrozą jednak domyślił się, o co Juliusz pytał i zaświtała mu w myślach straszna odpowiedź.

Mężczyzna spojrzał na płonący budynek i bez słowa opuścił głowę. Stadnicki z nieludzkim wrzaskiem, który przebił się przez ogólny tumult, rzucił się w kierunku ognia. Tadeusz, również zeskoczył z wozu i ruszył za przyjacielem, ale zanim do niego dopadł, Juliusza zatrzymało kilka silnych rąk parobków. Ten, szlochając i wyjąc, przez chwilę usiłował się wydrzeć obezwładniającym go ramionom, w końcu umilkł i opadł bezwładnie na kolana, po nagłym szale zapadając w całkowite zobojętnienie…

Krępowicz szedł sztywno w jego kierunku, czując na całym ciele żar bijący z płonącego domu. Minął Macieja, którego pooraną zmarszczkami i osmaloną twarz rzeźbiły po raz drugi ścieżki łez i doszedł do klęczącego na ziemi przyjaciela. Oblicze Juliusza nie wyrażało żadnych emocji, w jego nieruchomych oczach odbijały się tylko tańczące płomienie. Za chwilę stary zarządca zbliżył się do nich, powłócząc nogami. Zaczął mówić, a głos jego zdawał się dochodzić z oddali, zza trzasku i szumu pożerającego resztki domostwa ognia.

– Pani z panienką zasnęły zmęczone tym skwarem. Szło na burzę, ale jakby plątała się tylko w oddali, nie chcąc przyjść. Jak żyję, czegoś takiego nie widziałem. Grom, potężny grom z jasnego niemal nieba. Mój Jezu… wszystko od razu stanęło w płomieniach!

Borucki łapał powietrze, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa więcej. Oczy niemal wyszły mu na wierzch, dzikie i płonące.

– To przez ten przeklęty łeb wszystko! – wydyszał w końcu chrapliwie i ukrył twarz w dłoniach, łkając jak dziecko.

Chmury przerzedzały się, rozchodząc we wszystkich kierunkach. Na pogorzelisko nie spadła ani kropla deszczu. Perun raz jeszcze wywarł gniew na swoim odwiecznym wrogu Welesie.