Mam do pana kilka pytań - Rebecca Makkai - ebook + książka

Mam do pana kilka pytań ebook

Makkai Rebecca

4,2

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Nowe, zaskakujące oblicze autorki bestsellerowej powieści Wierzyliśmy jak nikt.

1995 rok. W elitarnym liceum Granby’ego kilkunastoletnia Thalia ginie w tajemniczych okolicznościach. Jej ciało znaleziono w szkolnym basenie, a za zabójstwo został skazany Omar, pracownik techniczny.
Ponad dwadzieścia lat później do Granby’ego przyjeżdża Bodie Kane, rówieśniczka i koleżanka Thalii, a dziś znana podkasterka. Za sprawą jednej z uczennic mroczna tajemnica z przeszłości wraca do niej z nową siłą. Okazuje się, że wina Omara wcale nie jest taka oczywista, a tragiczne wydarzenia sprzed lat nadal budzą wątpliwości i emocje – zarówno w internecie, jak i wśród dawnych uczniów Granby’ego.

Czy policja rzetelnie przeprowadziła śledztwo? Czy nie pominęła żadnego tropu? Bodie z podopiecznymi zaczynają prowadzić amatorskie dochodzenie, które może podać w wątpliwość ustalenia śledczych.
Pod płaszczykiem kryminalnej intrygi Rebecca Makkai snuje ważną opowieść o sytuacji kobiet, o ich prawach, ciałach i o ich sile. Zachęca do odważnego zadawania pytań o przeszłość – nawet jeśli nigdy nie uda się uzyskać odpowiedzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 606

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (100 ocen)
38
46
14
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Druga wydana w Polsce powieść Rebecci Makkai „Mam do pana kilka pytań” jest mocno osadzona w wątku kryminalnym. A jednak opowiadając o zbrodni, opisuje doskonale w punkt świat, w jakim teraz żyjemy. Przygląda się pokoleniu temu, które teraz wychowuje własne dzieci, przede wszystkim kobietom, bo to przecież ich sytuacja społeczna zmieniła się diametralnie przez ostatnie 30 lat. To historia analizująca zbrodnię z lat 90tych w czasach aktualnych, współczesnych. Śledztwo prywatne, prowadzone przez podcasterkę, ale dzięki łatwości w dostępie do informacji, internetowi, w którym jest wszystko, prowadzone przez wielu. Pisana w narracji pierwszoosobowej, skierowanej do jednej, związanej ze sprawą osoby. To książka zadająca pytania, zmuszająca do intensywnej analizy tego, jak teraz żyjemy, co teraz jest tępione, a co kiedyś było uznawane za normalne, a przynajmniej było przemilczane jeszcze dosłownie chwilę temu. To historia o prawdzie i o tym, jak ją teraz znaleźć, w co u...
40
Melisa2004

Całkiem niezła

To moje pierwsze spotkanie z prozą R. Makkai. Znalazłam tu trochę literatury obyczajowej, trochę kryminalnej i wiele nawiązań do mizoginii i ruchu "me too". Niestety książka jest zdecydowanie za długa i zbyt "przegadana", przez co sporo w moich oczach straciła. Niemniej zamierzam sięgnąć także po poprzednią powieść autorki.
20
pam_lange

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze się to czyta. Trochę kryminał, trochę rozliczanie się ze współczesnym światem, ale nie tak jednostronnie lewicowe, jak można by się spodziewać po Makkai. Sporo przemyśleń o kulturze, rolach płciowych i o tym, co nas kształtuje. Raczej literatura środka - nie jest wymagająca, ale nie razi też prostactwem.
10
Klopsik14

Dobrze spędzony czas

Trochę się dłuży ale ciekawa.
00
Kasteliks

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie dobra lektura. z jednej strony zagadka niemalże kryminalna, choć szybko dowiadujemy się, że jest ona tylko pretekstem do komentarza na tematy poruszające Amerykę i świat w ostatni latach: #metoo, nieudolność systemu sądownictwa w USA, systemowego rasizmu. wspaniele, wielowymiarowe postaci.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: I Have Some Qu­estions for You
Co­py­ri­ght © 2023 by Re­becca Mak­kai Fre­eman Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ra­fał Li­sow­ski, 2023
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­tor pro­wa­dzący • An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska
Ko­rekta • Mał­go­rzata Ku­śnierz, Be­ata Wój­cik
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Bar­bara Adam­czyk
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych • Ja­siek Krzysz­to­fiak
Na okładce wy­ko­rzy­stano frag­ment ob­razu Wa­shes away Sa­man­thy French: © Sa­man­tha French
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67815-71-0
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

– Ko­ja­rzy­cie ją – mó­wię.

To wy­zwa­nie, za­pew­nie­nie. Skie­ro­wane do ko­biety sie­dzą­cej obok mnie przy ho­te­lo­wym ba­rze, któ­rej błąd po­le­gał na tym, że za­ga­iła roz­mowę. Do den­ty­sty, któ­remu skoń­czyły się py­ta­nia o dzieci, więc pyta, co tam u mnie.

Cza­sem ko­ja­rzą od razu. Cza­sem py­tają: „To nie ta, co fa­cet trzy­mał ją w piw­nicy?”.

Nie! Nie. Nie ta.

To nie ta, co do­stała no­żem w... Nie. Ta, co wsia­dła do tak­sówki z... Nie, inna. Ta, co po­szła na im­prezę do brac­twa stu­denc­kiego, ta, co użył kija, ta, co użył młotka, ta, co ode­brała go z od­wyku, a on... Nie. Ta, co co­dzien­nie pa­trzył, jak biega? Ta, co nie­po­trzeb­nie mu po­wie­działa, że okres jej się spóź­nia? Ta od wuja? Za­raz, ta druga od wuja?

Nie. To ta od ba­senu. Ta od al­ko­holu w... od wło­sów wo­kół... od go­ścia, który przy­znał się do... Tak. Wła­śnie ta.

Ki­wają głową, pod­nie­sieni na du­chu. Niby czym?

Są­siadka z baru wy­ciąga se­ler z krwa­wej mary i za­czyna chru­pać. Den­ty­sta każe mi prze­płu­kać usta. Ob­ra­cają jej na­zwi­sko na ję­zyku, ob­ra­cają je w pa­mięci. Mó­wią: „A, tamta, fak­tycz­nie ko­ja­rzę!”.

„Tamta”, bo te­raz jest tylko hi­sto­rią, taką hi­sto­rią, którą albo się zna, albo nie, hi­sto­rią o skoń­czo­nej licz­bie szcze­gó­łów, hi­sto­rią, którą da się opa­no­wać, ucząc się na pa­mięć map i go­dzin wy­da­rzeń.

– To ta od szkoły z in­ter­na­tem! – mó­wią. – Pa­mię­tam, to ta od na­gra­nia. Pani ją znała?!

To ta, któ­rej fo­to­gra­fia wy­ska­kuje po wpi­sa­niu w wy­szu­ki­warce „New Hamp­shire mor­der­stwo” obok po­li­cyj­nych zdjęć do­ku­men­tu­ją­cych me­tam­fe­ta­mi­nowe tra­ge­die z lat póź­niej­szych. W click­ba­ito­wych ar­ty­ku­łach używa się zwy­kle jed­nej kon­kret­nej fo­to­gra­fii – na któ­rej jest uśmiech­nięta, ale w oczach tego uśmie­chu nie wi­dać, co rze­komo su­ge­ruje głę­bo­kie nie­szczę­ście. Jest to kadr wy­cięty ze zdję­cia szkol­nej dru­żyny te­ni­so­wej. Je­śli ktoś znał Tha­lię, od razu po­zna, że wcale nie była nie­szczę­śliwa, tylko po pro­stu mu­siała uśmiech­nąć się do fo­to­gra­fii, cho­ciaż nie miała ochoty.

To ta hi­sto­ria w kółko opo­wia­dana i po­wta­rzana.

To ta, w któ­rej ona była na tyle młoda, na tyle biała, na tyle ładna i na tyle za­można, żeby lu­dzie zwró­cili uwagę.

To ta, w któ­rej wszy­scy by­li­śmy na tyle mło­dzi, żeby są­dzić, że ktoś mą­drzej­szy od nas zna od­po­wie­dzi.

Może to ta, w któ­rej wszy­scy by­li­śmy w błę­dzie.

Może to ta, w któ­rej wszy­scy ra­zem – każde z nas dźwi­ga­jąc za­le­d­wie cię­żar piórka – by­li­śmy w błę­dzie.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

1

Po raz pierw­szy obej­rza­łam to na­gra­nie w 2016 roku. Le­ża­łam w łóżku z lap­to­pem, ze słu­chaw­kami na uszach. Ba­łam się, że obu­dzę Je­rome’a i będę się mu­siała tłu­ma­czyć. W są­sied­nich po­ko­jach spały moje dzieci. Mo­głam wstać, zaj­rzeć do nich, po­czuć cie­pło ich po­licz­ków i żar od­de­chów. Mo­głam po­wą­chać włosy córki i za­pach głowy ma­łego dziecka po­łą­czony z wil­gotną la­wendą w końcu by mnie uśpił.

Ale ko­le­żanka, któ­rej nie wi­dzia­łam od dwu­dzie­stu lat, przy­słała mi linka, więc klik­nę­łam.

Ca­me­lot Ler­nera i Lo­ewe’a. Ja by­łam in­spi­cjentką i kie­row­niczką tech­niczną w jed­nej oso­bie. Jedna nie­ru­choma ka­mera, zbyt bli­sko or­kie­stry, zbyt da­leko od na­sto­let­nich wo­ka­li­stów bez mi­kro­fo­nów. Ja­kość VHS ro­dem z 1995 roku, za ka­merą na pewno ktoś z kółka au­dio-wi­deo. Mój Boże, wie­dzie­li­śmy, że nie je­ste­śmy su­per, ale nie by­li­śmy na­wet tak do­brzy, jak nam się wy­da­wało. Ktoś, kto dwie de­kady póź­niej wrzu­cił to na­gra­nie do sieci i do­dał opis z do­kład­nymi mo­men­tami, w któ­rych po­ja­wia się Tha­lia Ke­ith, do­łą­czył także li­stę ak­to­rów i człon­ków ekipy. Beth Do­cherty jako bar­dzo nie­duża Gi­newra, pro­mie­nie­jąca Sa­kina John jako Mor­gana le Fay z ko­roną ze zło­tych kol­ców na­ło­żoną na war­ko­czyki, Mike Sti­les jako piękny i za­wsty­dzony król Ar­tur. Jest też moje na­zwi­sko, z błę­dem, ale jest.

Wyj­ście przed kur­tynę to ostat­nie uję­cie, w któ­rym wy­raź­nie wi­dać Tha­lię. Jej ciemne loki wy­róż­niają ją z bez­barw­nej masy. Po­tem na sce­nie pra­wie wszy­scy śpie­wają Happy Bir­th­day pani Ross, na­szej re­ży­serce, którą wy­cią­gają z pierw­szego rzędu, gdzie jak co wie­czór sie­działa i ro­biła no­tatki. Jest taka młoda, czego wtedy nie za­uwa­ża­łam.

Część uczniów wy­cho­dzi, a po­tem wraca zmie­szana. Człon­ko­wie or­kie­stry wska­kują na scenę i do­łą­czają do śpie­wów, mąż pani Ross zrywa się z wi­downi z kwia­tami, ekipa wy­cho­dzi zza ku­lis w czar­nych ko­szul­kach i dżin­sach. Mnie tam nie ma – pew­nie zo­sta­łam w ka­bi­nie tech­nicz­nej. Wy­wi­nię­cie się od cze­goś ta­kiego by­łoby bar­dzo w moim stylu.

Cała uro­dzi­nowa feta, łącz­nie z prze­gru­po­wa­niem i śpie­wami, trwa pięć­dzie­siąt dwie se­kundy. Przez ten czas Tha­lii ani przez mo­ment nie wi­dać wy­raź­nie. W ko­men­ta­rzach ktoś zro­bił zbli­że­nie na ka­wa­łek zie­lo­nej su­kienki na skraju ka­dru i ze­sta­wił tę plamę ko­loru z suk­nią, którą miała na so­bie Tha­lia – naj­pierw przy­krytą gazą, gdy grała cza­ro­dziejkę Ni­mue, Pa­nią Je­ziora, a po­tem od­sło­niętą, kiedy z pro­stym przy­bra­niem głowy wcie­lała się w lady Anne. W przed­sta­wie­niu było jed­nak kilka zie­lo­nych su­kie­nek. W jed­nej z nich wy­stę­po­wała moja przy­ja­ciółka Car­lotta. Moż­liwe, że wtedy Tha­lii już nie było na sce­nie.

Dys­ku­sja pod na­gra­niem sku­pia się głów­nie na chro­no­lo­gii. Na­sza li­to­ści­wie skró­cona wer­sja Ca­me­lotu miała się za­cząć o dzie­więt­na­stej, ale za­pewne ru­szy­li­śmy pięć mi­nut po cza­sie. Albo póź­niej. Z na­gra­nia wy­cięto an­trakt, więc lu­dzie spe­ku­lują, jak długo trwała prze­rwa w szkol­nym mu­si­calu. W za­leż­no­ści od opi­nii na te­mat tych dwóch zmien­nych spek­takl mógł się za­koń­czyć mię­dzy dwu­dzie­stą czter­dzie­ści pięć a dwu­dzie­stą pierw­szą pięt­na­ście. Po­win­nam to wie­dzieć. Mia­łam kie­dyś se­gre­ga­tor z dro­bia­zgo­wymi no­tat­kami. Ale nikt mnie o niego nie spy­tał.

Le­karz me­dy­cyny są­do­wej uznał, że śmierć Tha­lii na­stą­piła mię­dzy dwu­dzie­stą a dwu­dzie­stą czwartą, ale po­czą­tek tego prze­działu po­kry­wał się z przed­sta­wie­niem – to dla­tego do­kładny mo­ment jego za­koń­cze­nia stał się przed­mio­tem nie­usta­ją­cej fa­scy­na­cji w in­ter­ne­cie.

„Przy­sze­dłem z YouTube’a” – na­pi­sał au­tor ko­men­ta­rza z 2015 roku i wrzu­cił link do in­nego wi­deo. „Obej­rzyj­cie. Tu jest do­wód, że schrza­nili śledz­two. Chro­no­lo­gia się nie klei”.

Ktoś inny stwier­dził: „Za­mknęli nie­win­nego go­ścia, bo ra­si­stow­ska psiar­nia sie­działa w kie­szeni szkoły”.

A pod spodem: „Wi­tamy w Kwa­te­rze Głów­nej Fo­liar­stwa! Le­piej po­święć ener­gię na PRAW­DZIWĄ NIE­ROZ­WIĄ­ZANĄ SPRAWĘ”.

Na­gra­nie, oglą­dane po dwu­dzie­stu je­den la­tach, uwol­niło z za­ku­rzo­nych za­ka­mar­ków mo­jego mó­zgu wspo­mnie­nie o tym, jak ra­zem z moją przy­ja­ciółką Fran, która w przed­sta­wie­niu śpie­wała w chó­rze, spraw­dza­ły­śmy w słow­niku zna­cze­nie słowa „pod­nieta”. Bo że­by­śmy w końcu prze­stały chi­cho­tać na dźwięk słów „maj, mie­siąc pod­niety”, pew­nego razu pani Ross oznaj­miła:

– Wy­raz „pod­nieta” ozna­cza po pro­stu za­chętę do dzia­ła­nia. Mo­że­cie to so­bie spraw­dzić.

Ale co ona mo­gła wie­dzieć o pod­nie­cie? Pod­nieta była prze­zna­czona dla mło­dych, a nie dla za­męż­nych na­uczy­cie­lek te­atru. Tym­cza­sem („Ja pi­kolę!” – jak po­wie­dzia­łaby Fran) pro­szę bar­dzo: we­dług wiel­kiego słow­nika „pod­nieta” to rze­czy­wi­ście także „coś po­bu­dza­ją­cego, za­chęta, bo­dziec”. Je­den z po­da­nych przy­kła­dów: „Stek był pod­nietą dla pod­nie­bie­nia”. Ucie­kły­śmy z bi­blio­teki ro­ze­śmiane. Fran śpie­wała: „Och, stek, ko­tlet pod­niety!”.

Gdzie prze­cho­wy­wa­łam to wspo­mnie­nie przez te wszyst­kie lata?

Za pierw­szym ra­zem ska­ka­łam po fil­mie, a uważ­nie obej­rza­łam tylko koń­cówkę. Nie mia­łam ochoty wy­słu­chi­wać na­sto­let­nich gło­sów i roz­stro­jo­nych in­stru­men­tów smycz­ko­wych. Ale po­tem włą­czy­łam na­gra­nie jesz­cze raz – tego sa­mego wie­czoru, o dru­giej w nocy, kiedy ta­bletka z me­la­to­niną nie za­dzia­łała, a puls mia­łam jak po bie­ga­niu – i obej­rza­łam wszyst­kie frag­menty z Tha­lią. Akt pierw­szy, scena druga to je­dyny mo­ment, w któ­rym Tha­lia grała Pa­nią Je­ziora. Po­ja­wiła się w głębi sceny we mgle z su­chego lodu i śpie­wała hip­no­tycz­nie za ple­cami Mer­lina. Coś mnie uwie­rało w tym, że pod­czas śpiewu stale od­ry­wała od niego wzrok i zer­kała za prawą ku­lisę, jakby pro­siła o pod­po­wiedź. Nie­moż­liwe, żeby jej po­trze­bo­wała, do za­śpie­wa­nia miała tylko jedną pio­senkę z po­wta­rza­ją­cym się tek­stem.

Ostroż­nie się­gnę­łam nad Je­rome’em po jego ipada z szafki przy łóżku i uru­cho­mi­łam na nim na­gra­nie. Tym ra­zem zro­bi­łam zbli­że­nie na twarz, żeby była przy­naj­mniej więk­sza, skoro nie mo­gła być wy­raź­niej­sza. Le­dwo to wi­dać, ale na fil­mie Tha­lia jest chyba po­iry­to­wana.

A po­tem, kiedy Mer­lin wy­gła­sza mowę po­że­gnalną, w któ­rej roz­staje się z Ar­tu­rem i Ca­me­lo­tem, Tha­lia znowu od­wraca wzrok, nie­mal ogląda się przez ra­mię. Coś bez­gło­śnie mówi – to na pewno nie złu­dze­nie. Jej usta się przy­my­kają, a po­tem roz­cią­gają w okrąg. Je­stem nie­mal prze­ko­nana, że Tha­lia wy­po­wiada słowo „co”. Może do ko­goś z ob­sługi, członka mo­jej ekipy, po­ka­zu­ją­cego za­po­mniany re­kwi­zyt. Tylko co w tym mo­men­cie mo­gło być aż tak ważne, tuż przed zej­ściem Tha­lii ze sceny?

Do 2016 roku nikt w ko­men­ta­rzach nie zwró­cił na to uwagi. Wszy­scy in­te­re­so­wali się tylko do­kładną go­dziną wyj­ścia przed kur­tynę oraz tym, czy przez tę ostat­nią mi­nutę Tha­lia rów­nież była na sce­nie. (I jesz­cze tym, jaka była ładna). Lu­dzie ar­gu­men­to­wali, że pięć­dzie­siąt dwie se­kundy to dość czasu, żeby Tha­lia Ke­ith zdą­żyła spo­tkać się z kimś za ku­li­sami i wyjść ra­zem z nim, za­nim kto­kol­wiek się zo­rien­to­wał.

Na sa­mym końcu na­gra­nia nasz zna­ko­mity dy­ry­gent i kie­row­nik mu­zyczny w jed­nym, w muszce i z ba­tutą, roz­po­czyna ko­mu­ni­kat, któ­rego nikt nie słu­cha:

– Bar­dzo wam wszyst­kim dzię­ku­jemy! Przy wy­cho­dze­niu... – Tu jed­nak na­gra­nie się urywa i zo­staje tylko szum sza­rych li­nii.

Pew­nie mó­wił coś o mel­do­wa­niu się w bur­sie albo za­bra­niu ze sobą śmieci.

W ko­men­ta­rzach ktoś na­pi­sał: „Ob­czaj­cie Gi­newrę w ostat­nich dwóch se­kun­dach. Czy to pier­siówka? Chcę się kum­plo­wać z Gi­newrą!”. Za­trzy­ma­łam na­gra­nie i rze­czy­wi­ście: Beth wy­soko unosi srebrną pier­siówkę, być może prze­ko­nana, że ko­le­dzy za­uważą, a za­afe­ro­wani na­uczy­ciele na wi­downi nie. Albo jest już po pro­stu za bar­dzo wcięta, żeby się tym przej­mo­wać.

W in­nym ko­men­ta­rzu ktoś prosi o po­da­wa­nie na­zwisk wi­dzów mi­ja­ją­cych ka­merę w dro­dze do wyj­ścia.

Ko­lejna osoba pi­sze: „Je­śli obej­rzy­cie wy­da­nie spe­cjalne Da­te­line z 2005, nie wierz­cie w ani jedno słowo. Tam jest MASA błę­dów. Plus: jej imię wy­ma­wia się THA-lia, jak w sło­wie thanks, a Le­ster Holt cały czas mówi THAY-lia”.

W od­po­wie­dzi: „A ja my­śla­łam, że wy­ma­wia się TAHL-ia”.

Pierw­szy ko­men­tu­jący pro­stuje: „Nie, nie, nie. Zna­łem jej sio­strę”.

Ko­lejny ko­men­tarz: „Jaka ta cała sprawa smutna”. Po­tem trzy pła­czące emotki i nie­bie­skie ser­duszko.

Póź­niej ty­go­dniami śni­łam nie o ob­ró­co­nej gło­wie Tha­lii, nie o jej bez­gło­śnym py­ta­niu, ale o pier­siówce Beth Do­cherty. W snach mu­sia­łam zna­leźć tę pier­siówkę, żeby znowu ją scho­wać. W ręku trzy­ma­łam swój wielki se­gre­ga­tor. No­tatki w ni­czym nie po­ma­gały.

Szkolni fani te­atru bła­gali o ten spek­takl – rok wcze­śniej ga­dali o nim w kółko pod­czas dy­żu­rów pani Ross w bur­sie. Ca­me­lot wró­cił na Broad­way w 1993 roku, a na­wet ci spo­śród nas, któ­rzy go nie wi­dzieli, sły­szeli so­und­track i ro­zu­mieli, że to bę­dzie ozna­czało śre­dnio­wieczne de­kolty, ca­ło­wa­nie na sce­nie i fan­ta­styczne so­lówki. Dla mnie kon­se­kwen­cją ta­kiego wy­boru były de­ko­ra­cje z zam­kiem, trony i drzewa na kół­kach – nic skom­pli­ko­wa­nego, żad­nych mię­so­żer­nych ro­ślin ani ka­brio­letu ford de­luxe wta­cza­nego na scenę. Dzien­ni­ka­rze z przy­szło­ści do­stali na­to­miast nie­wy­czer­pane źró­dło ła­twych me­ta­for. Szkoła z in­ter­na­tem jako kró­le­stwo w le­sie, Tha­lia jako cza­ro­dziejka, Tha­lia jako księż­niczka, Tha­lia jako mę­czen­niczka. Cóż bar­dziej ro­man­tycz­nego? Co do­sko­nal­szego niż dziew­czyna za­bita w roz­kwi­cie? Dziew­czyna jako czy­sta karta. Dziew­czyna jako od­zwier­cie­dle­nie pra­gnień, nie­zmą­cona wła­snymi. Dziew­czyna jako ofiara na oł­ta­rzu wy­obra­że­nia „dziew­czyny”. Dziew­czyna jako se­ria zdjęć z dzie­ciń­stwa, na­zna­czo­nych aurą „tej, która umrze młodo”, zu­peł­nie jakby już w trze­ciej kla­sie fo­to­graf po­wi­nien wy­czy­tać w jej twa­rzy, że oto dziew­czyna, która na za­wsze po­zo­sta­nie wła­śnie dziew­czyną.

Widz, pod­glą­dacz, na­wet sprawca – każdy z nich jest roz­grze­szony, skoro dziew­czyna uro­dziła się mar­twa.

W in­ter­ne­cie i w te­le­wi­zji to uwiel­biają.

I my­ślę, że dla pana, pa­nie Bloch, to także było wy­godne.

2

W stycz­niu 2018 roku wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom pę­dzi­łam w stronę kam­pusu jedną z tych sta­rych do­brych nie­bie­skich tak­só­wek, które kie­dyś tyle razy wo­ziły mnie z lot­ni­ska w Man­che­ste­rze. Kie­rowca oznaj­mił, że tego dnia kursy do Granby’ego robi już od rana.

– Wszy­scy gdzieś wy­byli na wa­ka­cje – stwier­dził.

– Po­je­chali do domu na święta – od­par­łam.

Par­sk­nął, jakby to po­twier­dzało jego naj­gor­sze przy­pusz­cze­nia.

Za­py­tał, czy uczę w Gran­bym, a ja wy­ja­śni­łam, że wła­ści­wie to nie: przy­je­cha­łam po­pro­wa­dzić go­ścin­nie dwu­ty­go­dniowy kurs. Nie tłu­ma­czy­łam, że nie­gdyś sama cho­dzi­łam do tej szkoły, a drogę, którą wła­śnie je­cha­li­śmy, znam jak wła­sną kie­szeń – mia­łam wra­że­nie, że byłby to nad­miar in­for­ma­cji w ta­kiej przy­god­nej roz­mo­wie. Nie wy­ja­śni­łam także kon­cep­cji mi­ni­me­stru, bo za­brzmia­łoby to pre­ten­sjo­nal­nie – do­kład­nie jak coś, czym we­dle wy­obra­żeń tak­sów­ka­rza zaj­mują się te roz­pusz­czone ba­chory.

To Fran wpa­dła na po­mysł, by mnie za­pro­sić. Ona w su­mie ni­gdy stąd nie wy­je­chała. Po kilku la­tach w col­lege’u, stu­diach po­dy­plo­mo­wych oraz po­by­cie za gra­nicą wró­ciła do Granby’ego jako na­uczy­cielka hi­sto­rii. Jej żona pra­cuje w dziale re­kru­ta­cji. Miesz­kają na kam­pu­sie ra­zem z sy­nami.

Mój tak­sów­karz miał na imię Lee. Mó­wił, że „wozi te dzie­ciaki z Granby’ego, od­kąd cho­dzili tam jesz­cze ich dziad­ko­wie”. Wy­ja­śnił, że to taka szkoła, do któ­rej można się do­stać wy­łącz­nie dzięki ko­nek­sjom ro­dzin­nym. Mia­łam ochotę od­po­wie­dzieć, że kom­plet­nie się myli, ale było już zde­cy­do­wa­nie za późno na spro­sto­wa­nie za­ło­że­nia, że je­stem osobą z ze­wnątrz. Oznaj­mił, że „te ba­chory ro­bią ta­kie nu­mery, że pani nie uwie­rzy”, i spy­tał, czy czy­ta­łam ten ar­ty­kuł „sprzed paru lat” z „Rol­ling Stone’a”. Ar­ty­kuł (Wol­ność albo śmierć. Al­ko­hol, nar­ko­tyki i uto­nię­cie w eli­tar­nej szkole z in­ter­na­tem w New Hamp­shire) opu­bli­ko­wano w 1996 roku i ow­szem, czy­ta­li­śmy go wtedy wszy­scy. Mej­lo­wa­li­śmy o nim ze swo­ich aka­de­mi­ków, obu­rzeni błę­dami i chy­bio­nymi do­mnie­ma­niami – tak jak dzie­więć lat póź­niej pi­sa­li­śmy do sie­bie ese­mesy, kiedy Da­te­line znowu wszystko roz­grze­bało.

– Oni tam w ogóle nie nad­zo­rują tych dzie­cia­ków – cią­gnął Lee. – Jedno mnie tylko cie­szy: że za­ka­zali Ubera.

– Za­bawne, sły­sza­łam coś do­kład­nie od­wrot­nego – od­par­łam. – O tym nad­zo­ro­wa­niu.

– No bo kła­mią. Chcieli ścią­gnąć pa­nią na kurs, więc po­wie­dzie­liby wszystko.

Przez pra­wie dwa­dzie­ścia trzy lata od za­koń­cze­nia na­uki by­łam w Gran­bym tylko trzy­krot­nie. Je­den zjazd od­był się wkrótce, gdy miesz­ka­łam w No­wym Jorku. Wy­trzy­ma­łam go­dzinę. Po­tem, w 2008 roku, przy­je­cha­łam na ślub Fran i Anne w Sta­rej Ka­plicy. W lipcu 2013 roku spę­dzi­łam kilka dni w Ver­mon­cie, więc wpa­dłam, żeby spo­tkać się z Fran, po­znać jej pierw­sze dziecko. I tyle. Zi­gno­ro­wa­łam dzie­siątą, pięt­na­stą i dwu­dzie­stą rocz­nicę za­koń­cze­nia szkoły, nie cho­dzi­łam na spo­tka­nia ab­sol­wen­tów w Los An­ge­les. Do­piero kiedy wy­pły­nęło na­gra­nie Ca­me­lotu, a Fran do­łą­czyła mnie do gru­po­wego czatu, który prze­ro­dził się w te­atralne wspo­minki, au­ten­tycz­nie za­tę­sk­ni­łam za tym miej­scem. Po­sta­no­wi­łam po­cze­kać do 2020 roku, do zjazdu, na któ­rym ko­le­dzy i ko­le­żanki na pewno się po­ja­wią – z oka­zji dwu­dzie­stej pią­tej rocz­nicy za­koń­cze­nia na­uki, a przy oka­zji dwu­set­le­cia szkoły. Aż tu na­gle to za­pro­sze­nie.

Do­dat­ko­wym plu­sem było to, że Yahav, męż­czy­zna, z któ­rym łą­czył mnie prze­cią­ga­jący się, roz­pacz­liwy ro­mans na od­le­głość, miesz­kał za­le­d­wie dwie go­dziny drogi stam­tąd, bo aku­rat w tym roku aka­de­mic­kim pro­wa­dził za­ję­cia na Wy­dziale Prawa Uni­wer­sy­tetu Bo­stoń­skiego. Yahav mó­wił z izra­el­skim ak­cen­tem, był wy­soki, bły­sko­tliwy i neu­ro­tyczny. To nie ten typ związku, że mo­gła­bym po pro­stu wsiąść w sa­mo­lot i przy­le­cieć. Ale mo­głam zna­leźć się w po­bliżu.

Poza tym chcia­łam się prze­ko­nać, czy dam radę – czy mimo ner­wów, mimo nie­mal mło­dzień­czej pa­niki je­stem go­towa zmie­rzyć się z tamtą dziew­czyną, która zgar­biona prze­czła­pała wszyst­kie lata na­uki. W Los An­ge­les wie­dzia­łam, że teo­re­tycz­nie od­nio­słam suk­ces jako oka­zjo­nalna wy­kła­dow­czyni w col­lege’u, au­torka uzna­nego pod­ca­stu, ko­bieta, która po­trafi przy­go­to­wać po­si­łek z pro­duk­tów z targu i wy­słać dzieci do szkoły sen­sow­nie ubrane – jed­nak na co dzień nie bar­dzo od­czu­wa­łam po­ko­nany dy­stans. Wie­dzia­łam, że w Gran­bym mocno mnie to trzep­nie.

Cho­dziło za­tem o kasę, o fa­ceta, o moje ego, a także – pod tym wszyst­kim, ni­czym nie­do­sły­szalna nuta – o Tha­lię, o to, że od­kąd obej­rza­łam na­gra­nie, czu­łam się tak, jakby moja rze­czy­wi­stość nie­znacz­nie zbo­czyła z toru.

W każ­dym ra­zie: za­pro­po­no­wali, a ja się zgo­dzi­łam, i oto sie­dzia­łam przy­pięta pa­sem na tyl­nym sie­dze­niu, a Lee wiózł mnie na kam­pus z pręd­ko­ścią o pięt­na­ście ki­lo­me­trów wyż­szą od do­pusz­czal­nej.

– To czego bę­dzie ich pani uczyć? Coś o Szek­spi­rze?

Wy­ja­śni­łam, że po­pro­wa­dzę dwa kursy: o pod­ca­stingu i o fil­mo­znaw­stwie.

– Fil­mo­znaw­stwo! – po­wtó­rzył. – Będą oglą­dać filmy czy je ro­bić?

Od­nio­słam wra­że­nie, że co­kol­wiek od­po­wiem, i ja, i szkoła stra­cimy w jego oczach.

– Cho­dzi o hi­sto­rię filmu – po­wie­dzia­łam, co było prawdą, choć nie­pełną.

Do­da­łam, że do nie­dawna wy­kła­da­łam fil­mo­znaw­stwo na UCLA, co przy­nio­sło ten po­żą­dany sku­tek – nie po raz pierw­szy sto­so­wa­łam ten trik – że Lee na­tych­miast prze­rzu­cił się na te­mat Bru­in­sów. Mo­głam więc chrzą­kać po­ta­ku­jąco, a on mo­no­lo­go­wał o fut­bolu. Zo­stało tylko dwa­dzie­ścia mi­nut drogi, więc nie­wielka szansa, że za­pyta o pod­ca­sting albo za­ser­wuje man­spla­ining Qu­en­tina Ta­ran­tino.

Szkoła za­pro­po­no­wała mi po­pro­wa­dze­nie kursu o fil­mie, a ten drugi za­ofe­ro­wa­łam sama, bo to ozna­czało dwa razy więk­sze pie­nią­dze – oraz dla­tego, że ni­gdy nie umia­łam usie­dzieć spo­koj­nie, więc skoro już mia­łam zo­sta­wić dzieci i na dwa ty­go­dnie wy­je­chać do lasu, nie chcia­łam tkwić tam bez­czyn­nie. Po­trzeba cią­głej ak­tyw­no­ści to w moim wy­padku za­ra­zem ob­jaw wy­soko funk­cjo­nu­ją­cych za­bu­rzeń lę­ko­wych, jak i klucz do suk­cesu.

Mój ów­cze­sny pod­cast no­sił ty­tuł Mi­go­ta­nie gwiazd. Przed­sta­wiał roz­pi­saną na od­cinki hi­sto­rię ko­biet w ki­nie, opo­wia­dał o tym, jak prze­mysł fil­mowy naj­pierw te ko­biety prze­żu­wał, a póź­niej wy­plu­wał. Jak na pod­cast ra­dzi­li­śmy so­bie na­prawdę nie­źle, raz po raz lą­do­wa­li­śmy na naj­wyż­szych miej­scach róż­nych ran­kin­gów od­słu­chów. Było z tego na­wet tro­chę pie­nię­dzy, a cza­sem czu­li­śmy dresz­czyk, kiedy ja­kaś gwiazda wspo­mniała o nas w wy­wia­dzie. Mo­jego współ­pro­wa­dzą­cego, Lance’a, ar­chi­tekta kra­jo­brazu, stać było na odej­ście z pracy, a ja mo­głam od­rzu­cać wy­kła­dow­cze ochłapy pod­su­wane przez UCLA. Kilku agen­tów li­te­rac­kich za­ofe­ro­wało nam usługi, gdy­by­śmy chcieli ra­zem na­pi­sać książkę. By­li­śmy aku­rat w wi­rze przy­go­to­wań do no­wego se­zonu, po­świę­co­nego Ri­cie Hay­worth, ale re­se­arch mo­głam ro­bić wszę­dzie.

Je­cha­li­śmy drogą nu­mer dzie­więć za inną nie­bie­ską tak­sówką, która wio­zła z tyłu dwoje mło­dych lu­dzi.

– Wi­dzi pani? Ani chybi pani ucznio­wie – stwier­dził Lee. – Żadne z tych dzie­cia­ków nie jest tu­tej­sze. A nie­które są na­wet z in­nych kra­jów. Rano wio­złem dziew­czyny, co wra­cały z Chin. Nie ode­zwały się do mnie ani sło­wem. Jak one mogą się uczyć, skoro nie mó­wią po an­giel­sku?

Za­nim zdą­żył ude­rzyć w jaw­niej ra­si­stow­skie tony, uda­łam, że od­bie­ram te­le­fon.

– Gary! – po­wi­ta­łam nie­ist­nie­ją­cego roz­mówcę, a po­tem przez dzie­sięć mi­nut mru­cza­łam „aha” i „okej” w od­po­wied­nich od­stę­pach, pod­czas gdy za oknem prze­my­kał zmro­żony las.

Nie­roz­pra­szana przez kie­rowcę, nie­stety w końcu po­czu­łam nerwy, które do­tąd lek­ce­wa­ży­łam, po­czu­łam, jak las cią­gnie mnie ku Granby’emu. Oto biały ko­śció­łek eku­me­niczny, który za­wsze sy­gna­li­zo­wał, że do­cie­ram na miej­sce. Oto skręt w węż­szą drogę, który po­czu­łam głę­boko w pa­mięci mię­śnio­wej.

Zu­peł­nie jakby to wła­śnie ten skręt przy­wo­łał taką myśl, przy­po­mnia­łam so­bie przy­dłu­gie dżin­sowe szorty i pa­sia­stą ko­szulkę bez rę­ka­wów, które mia­łam na so­bie, gdy po raz pierw­szy je­cha­łam do Granby’ego w 1991 roku. I że się za­sta­na­wia­łam, czy dzie­ciaki w New Hamp­shire mó­wią z ak­cen­tem, bo nie ro­zu­mia­łam, jak nie­wielu spo­śród mo­ich ko­le­gów i ko­le­ża­nek bę­dzie miej­sco­wych.

Ro­be­so­no­wie, czyli ro­dzina, u któ­rej wtedy miesz­ka­łam, przy­wieźli mnie z In­diany w ciągu jed­nej doby, a kiedy obu­dzi­łam się rano, zo­stała już tylko go­dzina drogi. Szyby z tyłu były opusz­czone, więc wy­sta­wi­łam twarz do wia­tru i pa­trzy­łam na pola ni­czym z ka­len­da­rza oraz na lasy, któ­rych nie spo­sób prze­nik­nąć wzro­kiem, istne ściany zie­leni. Wszystko pach­niało na­wo­zem, do czego by­łam przy­zwy­cza­jona, a po­tem na­gle – so­snami.

– Pach­nie jak od­świe­żacz po­wie­trza! – stwier­dzi­łam.

Ro­be­so­no­wie za­re­ago­wali tak, jak­bym była ma­łym dziec­kiem, które po­wie­działo coś słod­kiego.

– Jak od­świe­żacz po­wie­trza! – po­wtó­rzył Se­vern Ro­be­son i we­soło klep­nął w kie­row­nicę.

Tego pierw­szego dnia na kam­pu­sie nie mo­głam uwie­rzyć, że las jest aż tak gę­sty i że pod­łoże to też las – ka­mie­nie i kłody, igły so­snowe i mech. Stale trzeba było pa­trzeć pod nogi. W In­dia­nie zna­łam tylko lasy ro­snące mię­dzy rzę­dami do­mów lub za sta­cjami ben­zy­no­wymi – ta­kie, przez które dało się przejść na drugą stronę. Pełne pe­tów i pu­szek. Wła­śnie ta­kie lasy so­bie wy­obra­ża­łam, słu­cha­jąc ba­jek w dzie­ciń­stwie. Te­raz opo­wie­ści o przed­wiecz­nych pusz­czach, za­gi­nio­nych dzie­ciach i ukry­tych no­rach wresz­cie na­brały sensu. To do­piero była praw­dziwa pusz­cza.

Na ze­wnątrz tak­sówki: poczta i dawna wy­po­ży­czal­nia wi­deo. Circle K nic się nie zmie­niło, ale trudno czuć no­stal­gię do sta­cji ben­zy­no­wej. Oto droga na kam­pus, a oto fala ad­re­na­liny. Za­koń­czy­łam uda­waną roz­mowę przez te­le­fon, ży­cząc Gary’emu do­brego dnia.

Kiedy nad­szedł mój pierw­szy li­sto­pad i opa­dły li­ście, spo­dzie­wa­łam się zo­ba­czyć domy i inne bu­dynki, do tej pory cze­ka­jące za drze­wami. Ale nie: za na­gimi ga­łę­ziami były tylko inne na­gie ga­łę­zie. A za nimi – ko­lejne.

Nocą przy­la­ty­wały sowy. Cza­sami, je­śli ktoś nie za­mknął sta­ran­nie kon­te­ne­rów, niedź­wie­dzie brały z nich so­bie całe worki śmieci, cią­gnęły je przez kam­pus i otwie­rały jak to­rebki z upo­min­kami.

Sa­mo­chód, za któ­rym je­cha­li­śmy, skrę­cił w kie­runku mę­skich burs, ale Lee wy­brał okrężną drogę, wo­kół Dol­nego Kam­pusu, i ro­bił za prze­wod­nika, a ja mo­głam tylko uprzej­mie słu­chać.

– Tam, gdzie ka­zała się pani wy­sa­dzić, to jest Górny Kam­pus, nad rzeką, nowe, ba­je­ranc­kie bu­dynki. Ale tu­taj jest stara część, hen, z osiem­na­stego wieku.

Kon­kret­nie to z lat dwu­dzie­stych dzie­więt­na­stego, ale go nie po­pra­wi­łam. Było po­po­łu­dnie, kil­koro uczniów wy­ło­niło się z głów­nego bu­dynku i brnęło przez dzie­dzi­niec, ku­ląc się z zimna.

Lee po­ka­zał mi naj­star­szy bu­dy­nek lek­cyjny, bursy, w któ­rych kie­dyś mar­zli na­sto­letni far­mer­scy sy­no­wie, domki, w któ­rych nie­gdy­siejsi nie­żo­naci na­uczy­ciele pę­dzili sa­motne ży­cie, Starą Ka­plicę i Nową Ka­plicę (z któ­rych żadna nie jest już praw­dziwą ka­plicą i obie są nie­moż­li­wie stare), dom dy­rek­tor­ski. Wska­zał brą­zowy po­mnik Sa­mu­ela Granby’ego i oznaj­mił, nie­zgod­nie z prawdą:

– To gość, który za­kła­da­jąc tę szkołę, za­czy­nał od jed­nej sali lek­cyj­nej.

Kiedy mi­ja­łam Sa­mu­ela Granby’ego jako uczen­nica, za­wsze mu­sia­łam po­trzeć jego stopę – to tra­dy­cja, któ­rej nie prak­ty­ko­wał nikt oprócz mnie. Tak samo jak słu­chawkę mi­ja­nego au­to­matu te­le­fo­nicz­nego za­wsze mu­sia­łam ob­ró­cić do góry no­gami. To był nie­zwy­kle bły­sko­tliwy wy­raz buntu, pro­szę mi wie­rzyć.

Gdy tak­sów­karz w końcu za­to­czył koło i za­trzy­mał się w dol­nej czę­ści Gór­nego Kam­pusu, po otwar­ciu drzwi zde­rzy­łam się ze ścianą zimna. Za­pła­ci­łam, a Lee ka­zał mi się trzy­mać cie­pło, zu­peł­nie jakby to była kwe­stia wy­boru – jak­by­śmy nie mieli aku­rat środka zimy i wszystko nie kryło się pod war­stwą lodu i soli. Pa­trząc na bu­dynki, które nic się nie zmie­niły, na wą­skie grzbiety Gór Bia­łych wzno­szą­cych się po­nad li­nią drzew na wscho­dzie, ła­two mo­głam so­bie wy­obra­zić, że całe to miej­sce za­kon­ser­wo­wano krio­ge­nicz­nie.

Fran za­pro­po­no­wała mi noc­leg na ka­na­pie, ale ujęła to w taki spo­sób („No wiesz, jest pies, Ja­cob stale na­daje na cały re­gu­la­tor, a Max na ra­zie nie prze­sy­pia nocy”), że za­brzmiało bar­dziej jak uprzejmy gest niż jak rze­czy­wi­ste za­pro­sze­nie. Dla­tego wo­la­łam się za­trzy­mać w jed­nym z dwóch miesz­kań go­ścin­nych na kam­pu­sie, urzą­dzo­nych w daw­nym biu­rze, ma­łym bu­dynku nad sa­mym wą­wo­zem. Na każ­dym pię­trze była sy­pial­nia i ła­zienka, a na dole – wspólna kuch­nia. Jak się oka­zało, wszę­dzie tam pach­niało chlo­rem.

Roz­pa­ko­wa­łam się, roz­pa­cza­jąc nad tym, że wzię­łam za mało swe­trów, i roz­my­śla­jąc, ni mniej, ni wię­cej, tylko o au­to­ma­tach te­le­fo­nicz­nych w Gran­bym.

Niech mnie pan so­bie wy­obrazi (niech mnie pan so­bie przy­po­mni) w wieku pięt­na­stu, szes­na­stu lat, ubraną na czarno, na­wet kiedy nie pra­co­wa­łam za ku­li­sami, w po­kle­jo­nych mar­ten­sach, z cien­kimi ciem­nymi wło­sami spa­da­ją­cymi grzywką na pu­cu­ło­watą twarz; niech mnie pan so­bie wy­obrazi odzianą w zbroję z fla­neli, z oczami ob­wie­dzio­nymi grubą kre­ską, jak mi­jam au­to­mat te­le­fo­niczny i – bez pa­trze­nia – pod­no­szę słu­chawkę, ob­ra­cam i od­wie­szam do góry no­gami.

Ale to był do­piero po­czą­tek. Już w trze­ciej kla­sie, prze­cho­dząc obok au­to­matu, za­wsze mu­sia­łam pod­nieść słu­chawkę, na­ci­snąć gu­zik i słu­chać – bo w co naj­mniej jed­nym apa­ra­cie dało się wtedy usły­szeć przez szum inną roz­mowę. Od­kry­łam tę sztuczkę, kiedy z au­to­matu w holu przy sali gim­na­stycz­nej chcia­łam za­dzwo­nić do swo­jej bursy, żeby za­py­tać, czy mogę się spóź­nić i za­mel­do­wać po dzie­sią­tej, ale po na­ci­śnię­ciu pierw­szego przy­ci­sku usły­sza­łam ci­chy, stłu­miony głos ja­kie­goś chło­paka skar­żą­cego się matce na te­sty śród­se­me­stralne. Py­tała go, czy przyj­muje za­strzyki na aler­gię. Był ję­kliwy, stę­sk­niony za do­mem i brzmiał jak dwu­na­sto­la­tek, więc do­piero po chwili roz­po­zna­łam po gło­sie, że to Tim Busse, ho­ke­ista z okropną cerą i piękną dziew­czyną. Mu­siał roz­ma­wiać z te­le­fonu w świe­tlicy swo­jej bursy po dru­giej stro­nie wą­wozu. Nie poj­mo­wa­łam, ja­kie pra­wi­dła te­le­ko­mu­ni­ka­cji na to po­zwo­liły, a gdy pew­nego razu opo­wie­dzia­łam o tym mę­żowi, po­krę­cił głową i po­wie­dział: „To nie­moż­liwe”. Za­py­ta­łam, czy za­rzuca mi kłam­stwo albo su­ge­ruje, że sły­szę głosy. „Ja tylko mó­wię, że to nie­moż­liwe” – od­parł.

Sta­łam w holu przy sali spor­to­wej jak za­hip­no­ty­zo­wana, nie chcąc uro­nić ani słowa. W końcu jed­nak mu­sia­łam: za­dzwo­ni­łam do swo­jej bursy i na­uczy­cielkę na dy­żu­rze po­pro­si­łam o do­dat­kowe dzie­sięć mi­nut, że­bym zdą­żyła po­biec przez kam­pus po pod­ręcz­nik do hi­sto­rii, który zo­stał w sto­łówce. Od­parła, że nie ma mowy. Mia­łam trzy mi­nuty, żeby się za­mel­do­wać. Odło­ży­łam słu­chawkę, pod­nio­słam ją raz jesz­cze i na­ci­snę­łam przy­cisk. Znów usły­sza­łam głos Tima Bus­sego. Ma­gia. Oznaj­mił matce, że ob­leje fi­zykę. By­łam za­sko­czona. I po­zna­łam jego se­kret. Se­kretny se­kret, któ­rym nie za­mie­rzał się dzie­lić.

Od tam­tego czasu tro­chę pod­ko­chi­wa­łam się w Ti­mie Bus­sem, mimo że wcze­śniej w ogóle nie zwra­ca­łam na niego uwagi.

Przez ko­lejne mie­siące spraw­dzi­łam wszyst­kie au­to­maty na kam­pu­sie, ale dzia­łał tylko ten przy sali gim­na­stycz­nej, i to pod wa­run­kiem, że ktoś aku­rat roz­ma­wiał przez te­le­fon (być może rów­nież kon­kretny) w Bar­ton Hall.

Naj­czę­ściej sły­sza­łam nie­zro­zu­miałe mam­ro­ta­nie. Raz ktoś za­ma­wiał pizzę. Cza­sem były roz­mowy po ko­re­ań­sku, hisz­pań­sku czy nie­miecku. Kie­dyś usły­sza­łam Błę­kitną rap­so­dię, która le­ciała jako mu­zyka na cze­ka­nie w Uni­ted Air­li­nes. Tra­fiały się rze­czy cie­kaw­sze, skrawki in­for­ma­cji, które za­cho­wy­wa­łam dla sie­bie. Do­wie­dzia­łam się, że ktoś – ni­gdy nie usta­li­łam kto – wraca do domu na święto Pas­chy, ale nie chce je­chać do ciotki El­len. Ktoś inny mó­wił, że tę­skni za dziew­czyną, nie, ale tak se­rio tę­skni, po­waż­nie, i nie, wcale nie spo­tyka się z inną, prze­cież ją ko­cha, dla­czego ona się tak za­cho­wuje, niech prze­sta­nie tak mó­wić, czy ona nie wie, że on za nią tę­skni?

Nie­wielu z nas tra­fiają się su­per­moce. Mnie się tra­fiła wła­śnie ta. Cho­dzi­łam szkol­nymi ko­ry­ta­rzami z wie­dzą, którą ża­den chło­pak z Bar­ton Hall nie po­dzie­liłby się ze mną z wła­snej woli. Wie­dzia­łam, że Jorge Car­de­nas ni­gdy nie pije, kiedy jest smutny, bo tak się za­czyna al­ko­ho­lizm, a on nie chce skoń­czyć jak oj­ciec.

Przy­da­łoby się, że­bym pew­nego dnia do­wie­działa się cze­goś prak­tycz­nego, cze­goś ob­cią­ża­ją­cego. Na przy­kład gdy­bym usły­szała, jak ktoś grozi Tha­lii. Albo usły­szała coś o panu.

Ale to była po pro­stu część ogól­niej­szego na­wyku: zbie­ra­łam in­for­ma­cje o ró­wie­śni­kach, tak jak nie­któ­rzy gro­ma­dzą ga­zety. Li­czy­łam, że może dzięki temu będę bar­dziej taka jak oni, a mniej taka jak ja – mniej uboga, mniej nie­ogar­nięta, mniej pro­win­cjo­nalna, mniej wraż­liwa.

W każde wa­ka­cje, kiedy wra­ca­łam do domu ze szkol­nym rocz­ni­kiem, ozna­cza­łam zdję­cia po­szcze­gól­nych osób róż­nymi ko­lo­rami: kogo znam, z kim się przy­jaź­nię, w kim się pod­ko­chuję. Cza­sami, w od­mę­tach let­niego od­osob­nie­nia, w szkol­nym spi­sie szu­ka­łam ro­dzin po­szcze­gól­nych uczniów, żeby spraw­dzić, jak mają na imię ich ro­dzice – tylko po to, żeby na mi­nutę wy­rwać się z po­koju, któ­rego nie­na­wi­dzi­łam, w domu, który nie był moim do­mem, w mie­ście, w któ­rym nie zna­łam już ni­kogo.

Już wtedy ro­zu­mia­łam, że nie czyni mnie to wcale wy­jąt­kową. Wspo­mi­nam o tym gwoli wy­ja­śnie­nia: in­te­re­so­wały mnie szcze­góły. Nie dla­tego, że mo­głam je kon­tro­lo­wać, ale po­nie­waż mo­głam mieć je na wła­sność.

A na­le­żało do mnie tak nie­wiele.

3

Fran i Anne za­pro­siły mnie na późną ko­la­cję, więc wło­ży­łam śnie­gowce, ku­pione spe­cjal­nie na tę po­dróż, i ru­szy­łam przez most Po­łu­dniowy na Dolny Kam­pus. Było trzy­na­ście stopni mrozu, a śnieg tak stward­niał, że dało się po nim cho­dzić, nie grzę­znąc. Za­sta­na­wia­łam się, czy spo­tkam ko­goś zna­jo­mego, ale naj­wy­raź­niej by­łam je­dyną żywą istotą na dwo­rze.

Kiedy wra­ca­łam tu po­przed­nio, to za­wsze w kon­kretne miej­sca na kam­pu­sie. Nie prze­mie­rza­łam most­ków, nie wcho­dzi­łam do bu­dyn­ków dy­dak­tycz­nych. Te­raz mia­łam wra­że­nie, że jest coś nie tak z wy­mia­rami; w mo­jej pa­mięci i w czę­stych snach o szkole przed­mioty prze­miesz­czały się cen­ty­metr po cen­ty­me­trze. Na przy­kład po­mnik Sa­mu­ela Granby’ego ja­kimś cu­dem prze­su­nął się o trzy me­try w górę wzgó­rza. Prze­szłam obok niego i na pa­miątkę daw­nych cza­sów dło­nią w rę­ka­wiczce do­tknę­łam jego stopy.

Tam­tej je­sieni, tuż po otrzy­ma­niu za­pro­sze­nia, obu­dzi­łam się z my­ślą o głów­nej ulicy mia­steczka, przy któ­rej był cały han­del, ale nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć jej na­zwy, więc w Go­ogle’a wpi­sa­łam: „szkoła Granby mapa”.

Oprócz od­po­wie­dzi (Crown Street!) zna­la­złam szcze­gó­łowe mapy kam­pusu we­dług stanu z marca 1995 roku, mapy z na­nie­sio­nymi li­niami od­po­wia­da­ją­cymi teo­riom lu­dzi, po­ten­cjal­nym tra­som przez las. Wie­dzia­łam, że mor­der­stwo Tha­lii wzbu­dziło sze­ro­kie za­in­te­re­so­wa­nie, ale nie zda­wa­łam so­bie sprawy z tego, jak dużo czasu nie­któ­rzy mu po­świę­cali.

Za­pusz­cza­nie się w kró­li­cze nory w in­ter­ne­cie śred­nio sprzy­jało mo­jemu zdro­wiu psy­chicz­nemu. (Po obej­rze­niu na­gra­nia Ca­me­lotu, za­miast pójść spać, go­oglo­wa­łam ko­le­gów i na­uczy­cieli z Granby’ego, szu­ka­łam in­for­ma­cji na te­mat uto­nięć i pu­ści­łam so­bie frag­ment tam­tego od­cinka Da­te­line. W końcu Je­rome się obu­dził, zo­ba­czył, ja­kie mam oczy, ka­zał mi prze­stać i po­wie­dział, że­bym łyk­nęła coś na grypę i po­le­żała rano w łóżku). Dla­tego na wpa­try­wa­nie się w mapy i czy­ta­nie, co mó­wią lu­dzie, da­łam so­bie tylko go­dzinę.

Okre­śle­nie „kró­li­cza nora” ko­ja­rzy nam się z Ali­cją spa­da­jącą pio­nowo w dół, ja jed­nak mam na my­śli taką praw­dziwą ko­lo­nię kró­li­ków, z nie­koń­czą­cymi się za­pę­tlo­nymi ko­ry­ta­rzami, roz­wi­dle­niami i obo­wiąz­kową klau­stro­fo­bią. Nie mie­ściło mi się w gło­wie, jak bar­dzo lu­dzie przej­mują się tą sprawą. Dla nich Tha­lia była twa­rzą z kilku czę­sto udo­stęp­nia­nych zdjęć, po­sta­cią le­dwo na­szki­co­waną, a nie dziew­czyną, która pach­niała per­fu­mami Sun­flo­wer, śmiała się, jakby miała czkawkę, rzu­cała się na łóżko w taki spo­sób, jakby ktoś ci­snął gra­nat ręczny.

Mu­szę jed­nak przy­znać, że sama po­dob­nie przej­muję się oso­bami, któ­rych ni­gdy nie po­zna­łam. Przej­muję się Judy Gar­land, Na­ta­lie Wood i Czarną Da­lią. Przej­muję się za­wod­niczką la­crosse z Uni­wer­sy­tetu Wir­gi­nii za­mor­do­waną przez by­łego i tą dziew­czyną, któ­rej chło­pak na pewno nie był tam­tego dnia w pracy w Len­sCra­fters, i li­ce­alistką za­bitą w ogródku jej chło­paka w Sha­ker He­ights, kiedy wszy­scy spali, i biedną Mar­thą Mo­xley, i tą ko­bietą w ho­te­lo­wej win­dzie, i je­dyną Czarną na wine party u bia­łych pań, mar­twą na traw­niku, i ko­bietą za­strze­loną zza drzwi ła­zienki przez sław­nego chło­paka, który twier­dził, że wziął ją za wła­my­wa­cza. Mam na te­mat ich śmierci opi­nie, do któ­rych nie je­stem upraw­niona. Za­ra­zem jed­nak nie­swojo mi z my­ślą, że te ko­biety stały się wła­sno­ścią pu­bliczną, ele­men­tami zbio­ro­wej wy­obraźni. Nie­swojo mi z my­ślą, że ko­biety, któ­rych śmierć roz­trzą­sam, prze­waż­nie były piękne i za­możne. Że więk­szość była młoda, bo wła­śnie ta­kie ofiary naj­bar­dziej lu­bimy na oł­ta­rzach. I że w tej swo­jej fik­sa­cji by­naj­mniej nie je­stem osa­mot­niona.

Dzięki łącz­nemu sta­żowi pracy w Gran­bym Fran i Anne awan­so­wały z miesz­kań przy bur­sie do wła­snego domu, jed­nego z tych trzech sta­rych ka­mien­nych bu­dyn­ków przy głów­nej bra­mie. Źle się czu­łam, dzwo­niąc do drzwi z pu­stymi rę­kami – za­po­mnia­łam po­pro­sić tak­sów­ka­rza o przy­sta­nek przy skle­pie z wi­nem – drzwi otwo­rzył jed­nak ich syn Ja­cob, wy­pusz­cza­jąc przy oka­zji gol­den re­trie­vera, który na­bił mi si­niaka na udzie i ob­śli­nił dżinsy.

Mam na­dzieję, że pa­mięta pan Fran, bo na to za­słu­guje. Fran Hof­f­nung – a obec­nie Hof­fbrat, po­nie­waż po­łą­czyły z żoną na­zwi­ska. Na pewno pa­mięta pan przy­naj­mniej Hof­f­nun­gów: Deb Hof­f­nung uczyła an­giel­skiego, Sam Hof­f­nung – ma­te­ma­tyki, a Fran i trzy star­sze sio­stry wy­cho­wały się w miesz­ka­niu od ulicy, przy­le­ga­ją­cym do Sin­ger-Ba­ird, tej dam­skiej bursy z dziw­nym stro­mym da­chem. Fran to była ta gło­śna dziew­czyna, która pro­wa­dziła im­prezy lip sync, a na wło­sach za­wsze miała ró­żową albo fio­le­tową farbę Ma­nic Pa­nic. Dzi­siaj te włosy są brą­zowe z pa­smami si­wi­zny, ale ja­kimś cu­dem nie mniej cool niż daw­niej ró­żowe.

Cią­gle jesz­cze stała u nich cho­inka, więc kiedy już wy­ści­ska­łam się z jego ma­mami, Ja­cob chciał, że­bym ją ko­niecz­nie obej­rzała: duże ko­lo­rowe bombki w sta­rym stylu, a tu i ów­dzie ozdoby z dzie­ciń­stwa Fran i Anne – ma­lo­wana buda Sno­opy’ego, srebrna fi­li­ża­neczka z imie­niem Anne, ha­fto­wana sowa. Je­dy­nym ewi­dent­nie no­wym ele­men­tem była fi­gurka Ruth Ba­der Gins­burg z ko­ron­ko­wym koł­nie­rzy­kiem.

Ja­cob, któ­rego pierw­szy raz wi­dzia­łam jako czer­wo­nego no­wo­rodka z per­ma­nentną kolką, wkrótce koń­czył pięć lat i miał bra­ciszka zna­nego mi do­tąd tylko przez in­ter­net: dwu­la­tek stale wspi­nał mi się po no­dze, żeby spusz­czać z niej ciuch­cię, aż w końcu Anne włą­czyła obu chłop­com Psi pa­trol na ipa­dzie. Zro­biła dla nas we­ge­ta­riań­skie ta­cos. Ja­dłam wię­cej niż zwy­kle, bo Fran cią­gle się mar­twiła, że ja­dam za mało. Przy­go­to­wała dzba­nek mar­ga­rity, a po­tem słu­cha­ły­śmy Boba Mar­leya, który co prawda nie pa­so­wał do je­dze­nia, ale także po­cho­dził z cie­płych miejsc. Fran w kółko wał­ko­wała pro­blem, że przy­le­cia­łam z Los An­ge­les aku­rat wtedy, kiedy zro­biło się tak zimno.

– Bę­dziesz miała do mnie żal – stwier­dziła. – Zmie­nię się w ka­łużę wy­rzu­tów su­mie­nia.

– Za­mar­z­niętą ka­łużę – od­par­łam. – Ma­leń­kie lo­do­wi­sko po­czu­cia winy.

Anne za­py­tała, czy po­trzebne mi do­dat­kowe skar­petki, do­dat­kowe koce, do­dat­kowe co­kol­wiek.

– Może kilka swe­trów – po­wie­dzia­łam. – Za­po­mnia­łam, że zimno jest nie tylko na dwo­rze.

Anne wy­bie­gła i po chwili wró­ciła z torbą wie­lo­krot­nego użytku pełną swe­trów i bluz. Były w niej rów­nież spodnie od szkol­nej pi­żamy Granby’ego w zie­lono-złotą kratę.

Fran zro­biła so­bie z ko­lei mi­ni­mestr wol­nego. Od trzech lat bez prze­rwy pro­wa­dziła za­ję­cia o woj­nie w Wiet­na­mie, dla­tego te­raz przy­szła jej ko­lej na „roz­wój za­wo­dowy”, co ozna­czało czy­ta­nie, nad­ra­bia­nie za­le­gło­ści mej­lo­wych oraz pi­cie ze mną.

– Nie mu­simy się bu­jać co wie­czór – po­wie­działa – ale je­śli tu nie przyj­dziesz, uznam, że bun­kru­jesz się w swoim go­ścin­nym apar­ta­men­cie, oglą­dasz smutne he­te­ryc­kie porno i my­ślisz o pracy.

W środy Fran miała dy­żur w bur­sie, ale jak stwier­dziła, „we wszyst­kie po­zo­stałe wie­czory bę­dziemy im­pre­zo­wać jak w dzie­więć­dzie­sią­tym pią­tym”.

– Pić bre­ezerki i wci­nać ciastka?

– Ra­czej roz­wią­zy­wać psy­cho­te­sty, po­pi­ja­jąc cie­płe piwko.

– Będę miała prace do spraw­dze­nia – za­strze­głam, ale Fran wie­działa, że nie musi mnie na­ma­wiać.

– No to co naj­mniej co drugi wie­czór. A w pią­tek jest im­preza, więc mu­sisz przyjść. Wszy­scy strasz­nie chcą cię po­znać. Za­ty­tu­ło­wa­li­śmy ją Midi-Mini, no bo wiesz: to bę­dzie po­łowa mi­ni­me­stru.

– My tu so­bie nie umiemy od­mó­wić gry słów – wtrą­ciła Anne.

Anne miała dłu­gie blond loki i po­sturę bie­gaczki, przy któ­rej Fran wy­da­wała się przy ko­ści. Je­sie­nią była tre­nerką bie­gów prze­ła­jo­wych, wio­sną – lek­ko­atle­tycz­nych, a ogól­nie w re­la­cji z Fran spraw­dzała się jako ide­alne po­łą­cze­nie słu­chaczki, me­ne­dżerki, obiektu żar­tów. Je­śli ktoś szu­kał po­my­słu na im­prezę, Fran miała ich dwa­dzie­ścia. Je­śli na­to­miast po­trzeba było za­mó­wić pizzę, ku­pić lody i sprząt­nąć sa­lon, pod­czas gdy Fran ukła­dała play­li­stę, na­le­żało zwró­cić się do Anne. Po­znały się tu­taj, w Gran­bym. Anne za­częła pracę w dziale re­kru­ta­cji, a Fran prze­ży­wała krótki epi­zod z dala od świata szkoły z in­ter­na­tem. Kiedy wró­ciła, za­przy­jaź­niły się, opie­rały się pró­bom wy­swa­ta­nia przez wszyst­kich zna­jo­mych i uty­ski­wały, że nie mogą ni­kogo po­znać. W pe­wien długi week­end wy­je­chały ra­zem do Bo­stonu i wró­ciły za­ko­chane.

Te­raz Anne po­go­niła chłop­ców do łóżka, obie­cu­jąc, że nie będą mu­sieli się ką­pać, pod wa­run­kiem że będą ci­cho, a Fran na­chy­liła się nad sto­łem i po­wie­działa, zu­peł­nie jak­by­śmy tylko cze­kały, aż jej żona wyj­dzie:

– Ga­daj o wszyst­kim.

Miała na my­śli wszystko, co do­ty­czy Je­rome’a, bo parę ty­go­dni wcze­śniej wspo­mnia­łam w mejlu, że się wy­pro­wa­dził i mieszka po są­siedzku. Te­raz żą­dała wszyst­kich in­for­ma­cji, w tym wy­ja­śnień, dla­czego nie po­wie­dzia­łam jej o tym wcze­śniej.

– Na­dal je­ste­śmy mał­żeń­stwem – od­par­łam. – Tyle że nie w sen­sie uzna­wa­nym przez na­szych dziad­ków.

Działo się to tak wolno, że nie wy­da­wało się te­ma­tem za­słu­gu­ją­cym na anonse w ser­wi­sach spo­łecz­no­ścio­wych i ese­mesy do sta­rych przy­ja­ció­łek.

– Mie­li­śmy trudny okres – do­da­łam, nie uści­śla­jąc, że dwa lata temu, kiedy na­sze dzieci miały trzy i pięć lat, a ich ha­ła­śliwa wszę­do­byl­skość do­dat­kowo po­tę­go­wała stres.

Do­szli­śmy do etapu, w któ­rym wszystko, co mó­wi­łam do Je­rome’a, było złe, wy­po­wie­dziane nie­wła­ści­wym to­nem. A to, co on mó­wił do mnie, było jesz­cze gor­sze. Co­raz bar­dziej na sie­bie uczu­leni, w końcu zro­zu­mie­li­śmy, że je­ste­śmy przy­kuci do sie­bie na­wza­jem, choć nie mo­żemy na sie­bie pa­trzeć.

– Wła­śnie wtedy – wy­ja­śni­łam – jego mama tra­fiła do ho­spi­cjum. Wcze­śniej miesz­kała w dru­giej czę­ści na­szego bliź­niaka, więc Je­rome prze­pro­wa­dził się tam.

Je­rome jest ma­la­rzem, więc ta de­cy­zja miała także prak­tyczne uza­sad­nie­nie: drugą sy­pial­nię prze­ro­bił na stu­dio i prze­stał wy­naj­mo­wać pra­cow­nię w cen­trum mia­sta. Mo­gli­śmy po­zo­stać mał­żeń­stwem, pod jed­nym ad­re­sem, ze względu na po­datki i wy­godę, oraz, szcze­rze mó­wiąc, z czy­stego le­ni­stwa. Uzna­li­śmy, że dzieci będą krą­żyły mię­dzy nami, ale skoń­czyło się na tym, że Je­rome tak krą­żył. Na przy­kład na czas mo­jego po­bytu w Gran­bym prze­niósł się do mo­jego łóżka, czyli daw­nego na­szego, w któ­rym cza­sem po­ja­wiał się rów­nież wtedy, gdy i ja w nim spa­łam, bo był do­bry w sek­sie, a od­kąd nie mu­sie­li­śmy się stale oglą­dać, prze­sta­li­śmy się nie­na­wi­dzić. W grun­cie rze­czy ogrom­nie go lu­bi­łam: cie­szy­łam się, kiedy za­bie­rał dzieci, no­stal­gię, gdy sy­pia­li­śmy ze sobą, kon­ster­na­cję jego rand­ko­wa­niem i za­ra­zem mi to schle­biało, od­rzu­cało mnie i bu­dziło za­bor­czość, kiedy przy­cho­dził ra­dzić się w spra­wach uczu­cio­wych. Każda ko­bieta, z którą się uma­wiał, wy­da­wała mi się bez mała wa­riatką i nie wie­dzia­łam, czy wię­cej mówi to o nim, czy o mnie.

– Wiesz, jak to w to­bie uwiel­biam, że ni­gdy na ni­kim nie sta­wiasz krzy­żyka – po­wie­działa Fran – ale to w su­mie ko­miczne, że wa­sze roz­sta­nie spro­wa­dza się do tego, że on da­lej mieszka w twoim domu.

– W są­sied­nim.

– Czyli w re­zul­ta­cie je­steś sin­gielką?

– W za­sa­dzie. Za­mężną, ale sin­gielką.

– To za­bawne, że moje mał­żeń­stwo jest bar­dziej tra­dy­cyjne niż twoje.

Nie po­wie­dzia­łam jej o Yaha­vie, może dla­tego, że nie chcia­łam za­pe­szyć. Yahav był pło­chliwy i nie­prze­wi­dy­walny, był przy­stoj­nym izra­el­skim za­jącz­kiem, który rów­nie do­brze mógłby wsiąść w sa­mo­chód i przy­je­chać tu do mnie, co na za­wsze znik­nąć w le­sie. Po po­łu­dniu wy­sła­łam mu z lot­ni­ska ese­mesa: „Zgod­nie z ostrze­że­niem do­ko­na­łam in­wa­zji na Nową An­glię”. W od­po­wie­dzi ode­słał sam wy­krzyk­nik.

Kiedy roz­sta­łam się z Je­rome’em, jesz­cze nie sy­pia­łam z Yaha­vem, ale dzięki przy­jaźni z nim przy­po­mnia­łam so­bie, że nie każdy ma mnie dość, nie każdy ob­wi­nia mnie o po­godę za oknem. Yahav miał ogromne, cie­płe dło­nie. Miał ciemny za­rost, tak gę­sty, że po­chła­niał pod­bró­dek i szyję, bliż­szy mro­kowi niż świa­tłu, bliż­szy noc­nemu niebu niż gwiaz­dom.

Wró­ciła Anne, do­la­ły­śmy so­bie al­ko­holu i wie­czór zmie­nił się w coś w stylu re­tro­spek­tyw­nej se­sji plo­tek. (Cze­kaj, pa­mię­tasz Dani Mi­cha­lek? Pa­mię­tasz, jak pró­bo­wała prze­kłuć so­bie nos i do­stała po­twor­nej in­fek­cji? No tak, mu­siała na mie­siąc wró­cić do domu. By­łam z nią w pa­rze na la­bor­kach i nic nie mo­głam zro­bić. Nie cier­piała mnie. Z wza­jem­no­ścią. Co się z nią stało? Nie mó­wi­łam ci?! Zo­stała lu­te­rań­ską pa­storką!)

Za­chę­cał nas śmiech zdu­mio­nej Anne, na­krę­cały nas jej py­ta­nia. Gdyby jej z nami nie było, pew­nie po­wie­dzia­ły­by­śmy tylko „a pa­mię­tasz ka­pliczkę Kurta?” i na tym po­prze­stały. Tym­cza­sem za­czę­ły­śmy jej opi­sy­wać (a tak na­prawdę so­bie na­wza­jem) kunsz­towną ka­pliczkę ku czci Kurta Co­ba­ina, którą w trze­ciej kla­sie zbu­do­wa­ły­śmy w le­sie, a po­tem pie­lę­gno­wa­ły­śmy od chwili, gdy przedaw­ko­wał i tra­fił do szpi­tala (na po­czątku marca, kiedy w gru­bych rę­ka­wicz­kach przy­cze­pia­ły­śmy pi­nez­kami do zmro­żo­nego drzewa fo­to­gra­fie wy­cięte z cza­so­pism), aż do jego sa­mo­bój­czej śmierci w kwiet­niu. Wtedy już o ka­pliczce wie­działo wię­cej osób, dla­tego na­za­jutrz po od­kry­ciu ciała Kurta zna­la­zły­śmy tam z Fran li­ściki, jesz­cze wię­cej zdjęć, srebrny ba­lon w kształ­cie serca oraz chyba bu­kiet z Balu Wio­sen­nego.

– Ja­kie my­śmy w nim były za­ko­chane – po­wie­dzia­łam, po czym do­tarło do mnie, że pew­nie Fran wcale nie. – Przy­naj­mniej ja.

– O, ja go ko­cha­łam – od­parła Fran. Była bar­dziej pi­jana ode mnie. – Ale za­ko­chana by­łam w Co­urt­ney. Kurt był moją przy­krywką.

Na de­ser były kar­me­li­zo­wane ba­nany z lo­dami wa­ni­lio­wymi – Anne po­zo­stała na tyle trzeźwa, żeby ro­bić coś przy ku­chence, igno­ru­jąc na­sze apele o pod­pa­le­nie ba­na­nów – a im bar­dziej za­głę­bia­ły­śmy się w dziwne szcze­góły, im bar­dziej była za­gu­biona, lecz cier­pliwa, tym wszystko ro­biło się śmiesz­niej­sze.

Ja za­wsze naj­do­wcip­niej­sza by­łam w to­wa­rzy­stwie Fran, a przy­naj­mniej ona uwa­żała mnie za dow­cipną. Po­zna­ły­śmy się w pierw­szej kla­sie na hi­sto­rii po­wszech­nej i z po­czątku nie ga­da­ły­śmy ze sobą, tylko siłą bez­władu lą­do­wa­ły­śmy zwy­kle w są­sied­nich ław­kach. Prze­trwa­łam wrze­sień, nie za­przy­jaź­niw­szy się z ni­kim na do­bre, po­siłki ja­dłam w rogu dłu­giego stołu ob­sa­dzo­nego przez pierw­szo­kla­si­stów, pa­trzy­łam, jak dzielą się na praw­dziwe grupy ko­le­żeń­skie, i wie­dzia­łam, że wkrótce zo­stanę sama. Je­den chło­pak, Ben­ja­min Scott, bar­dzo szybko dał się po­znać jako ge­niusz na­szego rocz­nika: był wy­so­kim blon­dy­nem, a wnio­sku­jąc z przy­wo­ły­wa­nych przez niego ty­tu­łów ksią­żek, o któ­rych nikt z nas nie sły­szał, do Granby’ego przy­szedł chyba po paru dok­to­ra­tach. Na lek­cji ktoś rzu­cił żar­tem bo­daj o za­bi­ciu Ben­ja­mina, bo mruk­nę­łam pod no­sem: „Czy jak umrzesz, mogę po to­bie odzie­dzi­czyć stop­nie?”. Usły­szała mnie tylko Fran. Za­chi­cho­tała, ro­zej­rzała się, a po­tem po­wie­działa gło­śno: „Wła­śnie, Benji, czy jak umrzesz, mogę po to­bie odzie­dzi­czyć stop­nie?”. A wtedy (cud!) cała sala ryk­nęła śmie­chem. Śmiał się na­wet zmie­szany Ben­ja­min Scott. Po lek­cji Fran po­de­szła do mnie na ko­ry­ta­rzu. „Nie miej żalu” – po­wie­działa. „To był za do­bry tekst, żeby się zmar­no­wał”.

Od tam­tej pory pil­no­wa­łam, żeby za­wsze sły­szała moje ko­men­ta­rze, któ­rych zwy­kle w ogóle nie wy­po­wie­dzia­ła­bym na głos. Wię­cej już po mnie nie po­wta­rzała, ale uśmie­chała się pod no­sem albo ma­sko­wała śmiech kaszl­nię­ciem. Po­nie­waż za­kle­pała so­bie je­dyną w sali ławkę dla le­wo­ręcz­nych, na­sze pul­pity się sty­kały, więc nie mu­sia­ły­śmy so­bie po­da­wać kar­te­czek, wy­star­czyło pi­sać na mar­gi­ne­sach pod­ręcz­ni­ków.

„Skąd ty w ogóle je­steś?” – na­pi­sała kie­dyś, a ja od­po­wie­dzia­łam: „Z Wy­piź­dzie­jewa Za­chod­niego”, co wtedy wy­da­wało nam się na tyle ory­gi­nalne, żeby nas roz­ba­wić. Do tam­tej pory nikt nie uwa­żał mnie za za­bawną. To było odu­rza­jące.

Fran była w in­nej gru­pie lun­cho­wej, miesz­kała z ro­dzi­cami, a nie w bur­sie, i grała w ho­keja na tra­wie, ja na­to­miast by­łam w osa­dzie wio­ślar­skiej, więc tro­chę to trwało, za­nim za­przy­jaź­ni­ły­śmy się poza szkołą. Ale kiedy już to na­stą­piło, przy­szło na­tu­ral­nie. Obie na­uczy­ły­śmy się od­czy­ty­wać na­wza­jem swój cha­rak­ter pi­sma. Za­częła do mnie przy­cho­dzić, żeby uczyć się ra­zem ze mną do śród­se­me­stral­nego eg­za­minu z hi­sto­rii, a po­tem do in­nych. Póź­niej wy­darła się na mnie, że nie ko­ja­rzę Pi­xies, a póź­niej by­ły­śmy już naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami.

Przez cały czas na­uki w Gran­bym obie z ni­kim się nie spo­ty­ka­ły­śmy – Fran dla­tego, że sie­działa w sza­fie i my­ślała, że jest je­dyną les­bijką w sta­nie New Hamp­shire, ja na­to­miast ze względu na pa­to­lo­giczną awer­sję do pod­ję­cia ry­zyka, że do­znam od­rzu­ce­nia i upo­ko­rze­nia w miej­scu, w któ­rym i tak le­dwo się trzy­ma­łam. Mu­sia­łam dbać o nie­ska­zi­tel­ność tej szkoły. To w In­dia­nie spo­ty­kały mnie złe rze­czy; Granby mu­siał po­zo­stać miej­scem, gdzie nie może stać mi się krzywda. Gdyby tylko ktoś zła­mał mi serce w New Hamp­shire, wszystko by tu­taj ru­nęło. W wa­ka­cje cho­dzi­łam z pa­roma chło­pa­kami. Ale w Gran­bym nie – nie uma­wia­łam się na­wet na tańce. Na zjazdy ab­sol­wen­tów Fran zwo­ły­wała silną grupę, fa­langę sin­gli, a ja do niej do­łą­cza­łam. Do su­kienki wkła­da­łam co­nverse’y, żeby wszy­scy wi­dzieli, że to nie na se­rio. Po­nie­waż obie ni­kogo nie mia­ły­śmy, omi­jały nas te mie­siące roz­łąki, kiedy dziew­czyny je­dzą lunch wy­łącz­nie ze swoim chło­pa­kiem. Gdy się sobą nu­dzi­ły­śmy, do­pra­sza­ły­śmy ko­goś jesz­cze. Car­lottę French, Geoffa Ri­chlera, uczen­nicę z Pol­ski, Blankę, która przy­le­piła się do nas na cały se­mestr spę­dzany w Sta­nach.

Tam­tego wie­czoru, nie wie­dzieć czemu, za­czę­ły­śmy wy­mie­niać ko­le­żanki i ko­le­gów, któ­rzy umarli od cza­sów za­koń­cze­nia na­uki. Nie czy­ni­ły­śmy tego z na­le­żytą po­wagą – ale przy­po­mi­nam, że by­ły­śmy pi­jane i działo się to w ra­mach ogól­nych wspo­min­ków.

Zach Hu­ber, o rok star­szy od nas, roz­bił się w śmi­głowcu w Iraku. Puja Sharma, która ucie­kła z Granby’ego na kilka ty­go­dni przed roz­da­niem świa­dectw, dwa lata póź­niej przedaw­ko­wała proszki w aka­de­miku Sa­rah Law­rence Col­lege. Kel­lana Te­nEycka zna­le­ziono ze­szłej wio­sny w sa­mo­cho­dzie na dnie je­ziora. Był roz­wod­ni­kiem, al­ko­ho­li­kiem i ge­ne­ral­nie miał okropne ży­cie. W Gran­bym wy­da­wał się taki szczę­śliwy, taki prze­ciętny. Miał rude włosy, które opa­dały mu na twarz, gdy biegł do piłki pod­czas me­czów la­crosse.

Na­li­czy­li­śmy ośmioro nie­ży­ją­cych, a po­tem Fran stwier­dziła:

– Ale śmierć trojga uczniów w ostat­niej kla­sie to już chyba re­kord.

– Pew­nie nie li­cząc, nie wiem, dru­giej wojny świa­to­wej – od­par­łam.

Ale nie, po­my­li­łam ze stu­den­tami. Li­ce­ali­ści nie szli prze­cież na wojnę. Może po pro­stu chcia­łam zmie­nić te­mat. Do­tąd nie wspo­mnia­łam Fran, że tak dużo my­śla­łam o Tha­lii, że opo­wia­da­jąc co ty­dzień w pod­ca­ście o mar­twych ko­bie­tach z po­cząt­ków Hol­ly­wo­odu, po­zba­wio­nych swo­ich praw, o sys­te­mie, który je wy­rzu­cał jak stare de­ko­ra­cje fil­mowe, stale wy­wo­ły­wa­łam wspo­mnie­nie jej śmierci: tego, jak zlek­ce­wa­żono jej ciało, jak szkoła umyła ręce od ca­łego za­mie­sza­nia, jak za­bój­stwo Tha­lii stało się pu­bliczną wła­sno­ścią.

– Chwila – ode­zwała się Anne znad zlewu. Za­częła już zmy­wać na­czy­nia. – Zgi­nęły trzy osoby z ca­łej szkoły czy tylko z wa­szego rocz­nika?

Po­twier­dzi­ły­śmy, że tylko z na­szego rocz­nika.

– Nie żeby w in­nych było wię­cej tru­pów – do­dała Fran. – Zgi­nęły trzy osoby. Wszyst­kie od nas.

– Trzy z ilu, stu dwu­dzie­stu? To ja­kiś ab­surd.

– Dwóch chło­pa­ków zgi­nęło ra­zem, na mie­siąc przed roz­da­niem świa­dectw – wy­ja­śni­łam. – Po­je­chali do Qu­ebecu się na­pić, a kiedy wra­cali, wy­pa­dli z drogi. No a tą trze­cią była oczy­wi­ście Tha­lia Ke­ith, parę mie­sięcy wcze­śniej.

– Jezu – jęk­nęła Anne. – O Tha­lii wie­dzia­łam, ale o in­nych nie. Kosz­marny rok.

– Na roz­da­niu świa­dectw było dziw­nie – pod­su­mo­wa­łam.

Nie wie­dzieć czemu i mnie, i Fran strasz­nie to roz­ba­wiło. Przez chwilę nie mo­gły­śmy się opa­no­wać, a Anne tylko stała i pa­trzyła na nas z na­my­dloną gąbką w ręce.

4

Lampy z wieży Sta­rej Ka­plicy oświe­tlały dłu­gie, geo­me­tryczne plamy śniegu na dzie­dzińcu – od­wrot­ność cieni. Były tak piękne, że nie chcia­łam na nie na­dep­nąć. Może to dzięki te­qu­ili bar­dziej je do­ce­nia­łam.

Nie przy­po­mi­na­łam so­bie, że­bym w cza­sach szkol­nych była rów­nie ocza­ro­wana śnie­giem, przy czym tu­tej­sze zimy ko­ja­rzyły mi się głów­nie z tym, że mar­z­łam, tak strasz­nie mar­z­łam. Oglą­da­jąc fol­der Granby’ego, są­dzi­łam, że te zdję­cia dru­żyny nar­ciar­skiej i uczniów w ra­kie­tach śnież­nych są na po­kaz. Nie ro­zu­mia­łam, że gdzieś może być o tyle zim­niej niż w po­łu­dnio­wej In­dia­nie, do tego na tak długo. Nie ro­zu­mia­łam, że nar­cia­rze – czy to spor­towcy, czy ucznio­wie, któ­rzy po pro­stu jeż­dżą na narty od ma­łego – rzą­dzą szkolną spo­łecz­no­ścią, zu­peł­nie jakby ta do­dat­kowa forma trans­portu czy­niła ich nad­ludźmi. Nie ro­zu­mia­łam, jak cien­kie są moje skar­petki, jak nie­od­po­wied­nie są moje kurtki po star­szych dzie­ciach.

Mi­nę­łam Co­uch­mana, któ­rego za­pa­mię­ta­łam jako naj­mrocz­niej­szą, naj­bar­dziej za­sy­fioną z burs, ale ostat­nio mu­sieli tu zro­bić li­fting. W bla­sku re­flek­to­rów ka­mie­nie wy­glą­dały osza­ła­mia­jąco czy­sto, a schody po­ża­rowe były no­wiu­teń­kie. Na tam­tych sta­rych, za­rdze­wia­łych sia­dy­wa­łam po­po­łu­dniami na po­czątku pierw­szej klasy, opa­la­łam się i uczy­łam w spo­koju. Może prze­sia­dy­wa­nie na wy­rostku mę­skiej bursy było dziwne, mnie jed­nak wy­da­wało się wtedy lo­giczne. To wła­śnie tu­taj późną je­sie­nią Do­rian Cul­ler za­wo­łał do mnie z okna, czy go stal­kuję. Uznał to za tak świetny dow­cip, że przez ko­lejne trzy i pół roku stał się on mo­ty­wem wszyst­kich na­szych kon­tak­tów. Przy ko­le­gach Do­rian rzu­cał tek­sty w stylu: „Bo­die, do­sta­łem twój list, ale był dziwny. Chłopcy, ona wy­sma­żyła dzie­sięć stron o tym, że ma ochotę na moje mię­cho. Cy­tuję do­słow­nie. Bo­die, mu­sisz się ogar­nąć”. Nie trzeba do­da­wać, że ni­gdy w ży­ciu nic Do­ria­nowi nie zro­bi­łam, nie li­cząc tego, że kilka razy przy­pad­kiem by­łam z nim w pa­rze na fran­cu­skim. Albo mó­wił tak: „Bo­die, nie­faj­nie, że po­je­cha­łaś za moją ro­dziną do Lon­dynu. Leżę so­bie w ho­telu, aż tu na­gle sły­szę jęki spod łóżka i wszystko wali tuń­czy­kiem. Pa­trzę, a tam Bo­die robi so­bie do­brze”.

Ta­kie żarty nie zo­sta­wiały miej­sca na ri­po­stę. Nie bar­dzo wie­dzia­łam, czy to próba flirtu, czy Do­rian po pro­stu ze mnie drwi, bo uważa, że na dra­bi­nie spo­łecz­nej stoję znacz­nie ni­żej od niego. Raz spró­bo­wa­łam w to wejść. Po­wie­dzia­łam nie­zdar­nie: „To prawda, rze­czy­wi­ście wla­złam do cie­bie przez okno. Chcia­łam cię po­pro­sić na Bal Wio­senny i umrę, je­śli mi od­mó­wisz” – ale on tylko ro­ze­śmiał się gło­śniej i rzu­cił do kum­pli: „No wi­dzi­cie? Po­wi­nie­nem ją zgło­sić. Chry­ste, Bo­die, to mo­le­sto­wa­nie sek­su­alne, pod­ręcz­ni­kowy przy­kład”.

W po­ło­wie mo­stu Po­łu­dnio­wego po­śli­zgnę­łam się, ru­nę­łam do przodu i już wie­dzia­łam, jak mocno walnę brodą o lód – ale wal­nę­łam o niego łok­ciami i le­ża­łam tak przez chwilę twa­rzą w dół, ze wstrzą­sem w gło­wie, drże­niem w ko­ściach. Czu­łam się dziw­nie upo­ko­rzona, cho­ciaż nikt tego nie wi­dział. Tylko du­chy mo­jej mło­do­ści.

Miało to także inną, głu­pią przy­czynę: do Granby’ego mia­łam wró­cić nie­znisz­czalna. Pięt­na­sto­let­nia Bo­die mo­gła prze­wró­cić się na lo­dzie, mo­gła być kru­cha albo roz­bita, mo­gła upić się któ­rejś nocy i za­snąć przy ka­pliczce Kurta, a po­tem obu­dzić się prze­mar­z­nięta, prze­ra­żona, że prze­cież mo­gła się za­bić, i nie­pewna, czy aby nie taki miała za­miar. Za to czter­dzie­sto­let­nia Bo­die była ogar­nięta, już od dawna pa­no­wała nad cia­łem i umy­słem. Tym­cza­sem twarda, zimna zie­mia bo­le­śnie mi przy­po­mniała, jak ła­two może po­wi­nąć się noga.

Póź­niej by­łam już ostroż­niej­sza. Mu­sia­łam przy­po­mnieć roz­piesz­czo­nemu ka­li­for­nij­skiemu ciału: śro­dek cięż­ko­ści ni­sko, lekko po­chy­lamy się w przód. Włą­czy­łam la­tarkę w ko­mórce i uwa­ża­łam na nie­wi­doczny lód.

Kiedy otwo­rzy­łam drzwi domu go­ścin­nego, tra­fi­łam na lo­ka­tora z dołu – mło­dego fa­ceta w ob­ci­słych dżin­sach – który wła­śnie do­tarł na miej­sce po opóź­nio­nym lo­cie z No­wego Jorku. Przez dwa ty­go­dnie miał uczyć pro­jek­to­wa­nia stron in­ter­ne­to­wych. Czę­sto­wał mnie pi­wem, ale wzię­łam tylko wodę i po­ma­rań­czę z ko­sza z owo­cami, który zo­sta­wił nam na kon­tu­arze ktoś tro­skliwy.

Mój współ­lo­ka­tor po­wie­dział, że jesz­cze ni­gdy nie wi­dział ta­kiej szkoły. Za­sta­na­wiał się, czy tu­taj wszy­scy ucznio­wie to ge­niu­sze, czy jak.

– Są mą­drzy – przy­zna­łam i ode­tchnę­łam z ulgą, że nie pyta, czy są bo­ga­tymi sie­ro­tami – ale to nor­malne na­sto­latki. Jest tro­chę mło­dzieży z za­gra­nicy. I tej ame­ry­kań­skiej z miejsc, gdzie nie ma za do­brych szkół. Oraz dużo dzieci, któ­rych ro­dzice sami cho­dzili do szkół z in­ter­na­tem, więc to taka ro­dzinna tra­dy­cja.

Fa­cet, któ­rego imię już zdą­żyło mi ule­cieć, za­mru­gał. Ści­skał przy piersi bu­telkę kra­fto­wego piwa.

Daw­niej, kiedy wra­ca­łam do domu na wa­ka­cje, pró­bo­wa­łam tłu­ma­czyć zna­jo­mym z Broad Run spe­cy­fikę Granby’ego. Za żadne skarby nie chcia­łam, żeby to brzmiało eli­tar­nie, więc nie­umyśl­nie opo­wia­da­łam o szkole jak o po­praw­czaku. Sporo zna­jo­mych są­dziło, że wy­słano mnie tam wbrew mo­jej woli.

– Po­myśl o tej szkole jak o ma­łym col­lege’u hu­ma­ni­stycz­nym, tyle że dla młod­szych uczniów. Albo... czy w twoim li­ceum jest pro­gram dla uzdol­nio­nych uczniów? Uda­waj, że to coś ta­kiego.

– Tyle że w le­sie – do­dał tam­ten z lek­kim uśmie­chem. – Pro­gram dla uzdol­nio­nych uczniów w le­sie.

Wy­ja­śni­łam, że za mo­ich cza­sów nie było mi­ni­me­strów. Po prze­rwie świą­tecz­nej te­le­pa­li­śmy się wprost do wstępu do ana­lizy, od­miany cza­sow­ni­ków i po­zio­mów pH. Te­raz mło­dzież ma za­ję­cia o le­śnic­twie zi­mo­wym, tek­sty­liach, psy­cho­pa­to­lo­gii, mo­no­lo­gach szek­spi­row­skich i hi­sto­rii rapu.

Pan Ob­ci­sły Dżins po­krę­cił głową.

– Ja w li­ceum nie mia­łem na­wet wy­boru ję­zyka ob­cego. Wszy­scy cho­dzili na hisz­pań­ski. Na­wet dzie­ciaki z Por­to­ryko.

Ro­ze­śmia­łam się.

– Nie ma jak szóstka bez wy­siłku.

Mo­głam mu szcze­rze po­wie­dzieć o swo­ich mie­sza­nych uczu­ciach do tej szkoły, o tym, jak było mi tu ciężko – ale po­woli trzeź­wia­łam i ode­zwał się we mnie in­stynkt opie­kuń­czy, zna­joma po­trzeba udo­wod­nie­nia, że to wcale nie jest zu­peł­nie eli­tarna pla­cówka, a ja sama nie je­stem eli­ta­rystką, którą trzeba trak­to­wać po­dejrz­li­wie. Dla­tego za­raz po­tem po­wie­dzia­łam to samo, co mó­wię zwy­kle:

– To nie­sa­mo­wita szkoła. Kiedy tra­fi­łam tu na sty­pen­dium, moje ży­cie się od­mie­niło.

Zwra­cam uwagę na ten sta­ranny do­bór słów, na prze­my­coną in­for­ma­cję, że choć tra­fiły mi się w ży­ciu różne przy­wi­leje, nie na­le­żała do nich za­moż­ność. O tym sty­pen­dium skła­ma­łam, ale tylko for­mal­nie rzecz bio­rąc.

– Wy­lą­do­wa­łam w zu­peł­nie ob­cym ży­wiole – po­wie­dzia­łam – ale w to miej­sce pełne mło­dzieży ze wszyst­kich za­kąt­ków świata udało mi się tra­fić z ma­lut­kiego mia­steczka w In­dia­nie. Nie­któ­rzy my­ślą, że do szkół z in­ter­na­tem cho­dzą sami biali ucznio­wie o imie­niu Trip, ale to nie­prawda.

Tę prze­mowę mia­łam wy­pu­co­waną na wy­soki po­łysk. By­łam w sta­nie ją wy­gło­sić na­wet po pi­jaku.

– Tamte dzie­ciaki do­słow­nie były z Por­to­ryko – od­po­wie­dział. – Na co Por­to­ry­kań­czy­kowi hisz­pań­ski na po­zio­mie dru­gim? Ni­gdy nie do­szli­śmy wy­żej. W sen­sie: Yo tengo que co­mer man­za­nas. Po­ziom drugi.

5

Na­stęp­nego ranka długo le­ża­łam w łóżku – twardy ma­te­rac, mięk­kie po­duszki – i za­cho­dzi­łam w głowę, gdzie je­stem, w któ­rym ho­telu. Olśniło mnie do­piero wtedy, gdy na prze­ciw­le­głej ścia­nie zo­ba­czy­łam czarno-białe zdję­cie Sta­rej Ka­plicy – a chwilę póź­niej usły­sza­łam, jak dzwon tejże ka­plicy wy­bija ósmą. Już za dwie go­dziny lek­cja, za go­dzinę zaś przyj­dzie po mnie na­uczy­cielka dzien­ni­kar­stwa, nad­zo­ru­jąca moją wi­zytę, żeby mnie za­pro­wa­dzić do działu kadr na pod­pi­sa­nie ostat­nich pa­pie­rów.

Gdy usia­dłam na łóżku, za­lała mnie ka­cowa żółć. Wszystko na wła­ści­wym miej­scu: to wła­śnie w Gran­bym mie­wa­łam pierw­sze kace. Raz wy­szłam z lek­cji fi­zyki, żeby zwy­mio­to­wać do ko­sza w holu, a pani Vo­gel za­pro­wa­dziła mnie do ga­bi­netu le­kar­skiego, gdzie mu­sia­łam sy­mu­lo­wać za­tru­cie po­kar­mowe przed pie­lę­gniarką, która z pew­no­ścią przej­rzała mnie na wy­lot.

Wy­sła­łam Je­rome’owi ese­mesa z py­ta­niem, jak dzieci, bo nie udało mi się zro­bić tego wczo­raj. Ro­dzina tak już przy­wy­kła do mo­ich po­dróży, że dawno zre­zy­gno­wa­li­śmy z wia­do­mo­ści typu „Do­je­cha­łam bez­piecz­nie!”.

Spraw­dzi­łam, czy po pi­jaku nie na­pi­sa­łam do Yahava. Nie. On też nie pi­sał nic wię­cej. Wy­sła­łam mu wia­do­mość: „Wi­dzimy się w tym ty­go­dniu? Środa?”.

Kiedy wzię­łam go­rący prysz­nic, od któ­rego mała ła­zienka za­pa­ro­wała, i umy­łam zęby, kac za­czął od­pusz­czać – a pod spodem były tylko nerwy. De­ner­wo­wa­łam się nie tylko pro­wa­dze­niem lek­cji, ale... tro­chę trwało, za­nim to roz­po­zna­łam. To było to samo uczu­cie, które na­dal mi to­wa­rzy­szyło przy wej­ściu do cen­trum han­dlo­wego na przed­mie­ściach, cho­ciaż mi­nęły już całe de­kady, od­kąd grupy na­sto­lat­ków gra­so­wały po food co­ur­cie w po­szu­ki­wa­niu ofiar szy­derstw. Ba­łam się, jak pies boi się miej­sca, gdzie kie­dyś orzech spadł mu na głowę. Ir­ra­cjo­nal­nie, pod­skór­nie, bar­dziej ze względu na wspo­mnie­nie niż na fak­tyczne praw­do­po­do­bień­stwo.

Wło­ży­łam naj­now­sze ciu­chy, ja­kie ku­pi­łam: świeżo wy­prane ciemne dżinsy, czer­wony swe­ter i złotą bran­so­letkę, którą je­sie­nią wy­brała dla mnie in­ter­ne­towa sty­listka.

Na po­czątku ostat­niego roku na­uki w Gran­bym pod­nie­ca­łaby mnie per­spek­tywa odzie­dzi­cze­nia dłu­giej, po­marsz­czo­nej spód­nicy J.Crew po któ­rejś z sióstr Fran. W mo­ich oczach metka J.Crew nie była gor­sza niż Ar­mani. No­si­łam tę spód­nicę z bir­ken­stoc­kami, bia­łym T-shir­tem i sznur­kową bi­żu­te­rią. Wtedy udało mi się już tro­chę schud­nąć (przez cały tam­ten rok schu­dłam zde­cy­do­wa­nie za bar­dzo), od nie­dawna no­si­łam dłuż­sze włosy i po raz pierw­szy w ży­ciu czu­łam, że mogę ucho­dzić za w miarę atrak­cyjną. Zlu­zo­wa­łam na­wet z ey­eli­ne­rem, ale tylko tro­chę. Wła­śnie prze­mie­rza­łam dzie­dzi­niec, gdy na­gle ja­kaś dru­go­kla­sistka, idąca z na­prze­ciwka, po­wie­działa do mnie pi­skli­wym to­nem jak do dziecka: „O Boże, pa­mię­tam ta­kie spód­nice! Je się no­siło ja­koś w ósmej kla­sie!”. Spód­nica rze­czy­wi­ście miała ze dwa lata. Na­le­żała do naj­now­szych rze­czy, ja­kie kie­dy­kol­wiek mia­łam na so­bie. Naj­wy­raź­niej w Gran­bym bez­piecz­niej było no­sić rze­czy z Se­arsa albo z lum­pek­sów – ta­kie, któ­rych te dzie­ciaki ni­gdy nie wi­działy na oczy, któ­rych nie mo­gły sko­ja­rzyć z daw­nym ka­ta­lo­giem albo wy­prze­dażą.

Na­uczy­cielka dzien­ni­kar­stwa, Pe­tra, cze­kała na mnie pod do­mem go­ścin­nym. Wrę­czyła mi torbę z logo szkoły, w któ­rej znaj­do­wały się po­lar z logo szkoły, bu­telka wody oraz eg­zem­plarz „Sen­ti­nela”. Była za­ska­ku­jąco wy­soka, miała lekki nie­miecki ak­cent i modną krótką fry­zurę z za­słoną blond wło­sów spa­da­ją­cych na lewe oko. Za­py­tała, czy do­brze spa­łam i czy chcę na­pić się kawy.

Idąc, prze­glą­da­łam ga­zetę: re­mont burs, re­cen­zje ka­nap­kowni z do­wo­zem, cią­gnący się pro­ces wy­to­czony przez byłą na­uczy­cielkę pla­styki.

Prze­szły­śmy z po­kry­tej breją ścieżki na zmro­żone de­ski mo­stu Po­łu­dnio­wego. Scho­wa­łam ga­zetę i sku­li­łam się przed wia­trem, żeby lo­do­wate po­wie­trze ude­rzało w czapkę, a nie w twarz. Resztki kaca ule­ciały na mro­zie.

Z tyłu ktoś nas za­wo­łał, więc przy­sta­nę­ły­śmy. Wielki Boże, to Pri­scilla Man­cio, wciąż jesz­cze ucząca fran­cu­skiego.

– Bo­die Kane! – po­wie­działa. – Nie do wiary. Ni­gdy bym jej nie po­znała – zwró­ciła się do Pe­try – gdyby w ga­ze­cie nie za­mie­ścili jej zdję­cia.

Wła­śnie wy­pro­wa­dzała bul­dożka, uro­czą be­stię, którą przed­sta­wiła nam jako Bri­gitte. Przy­kuc­nę­łam, żeby ją po­dra­pać.

– Zmie­ni­łaś się, od­kąd mia­łaś osiem­na­ście lat – po­wie­działa Pe­tra.

Za­wsze mam trud­ność z oceną, czy coś, co mówi osoba z nie­miec­kim ak­cen­tem, jest py­ta­niem.

– Ja­sne – od­parła ma­dame Man­cio – ale... no cóż, więk­szość ab­sol­wen­tów wy­gląda albo tak jak kie­dyś, albo go­rzej. Wie­cie, jak to jest z chłop­cami. Za­pusz­czają się w oko­li­cach pasa. Ale ty, Bo­die, znacz­nie wy­ład­nia­łaś! Za­wsze mia­łaś taki ko­lor wło­sów?

– Ow­szem, to są moje włosy – od­par­łam.

Na­dal były ciemne. Po pro­stu nie wi­siały już jak strąki, nie strzy­głam ich sa­mo­dziel­nie i nie nisz­czy­łam ta­nim szam­po­nem.

– No bo kiedy słu­cha­łam two­jego pod­ca­stu, przed oczami mia­łam chyba twoją dawną twarz. – Na uży­tek Pe­try ma­dame Man­cio do­dała: – Miała taką okrą­głą bu­zię!

Sama na­to­miast wręcz szo­ku­jąco się nie zmie­niła. Je­śli za mo­ich cza­sów miała trzy­dzie­ści lat, te­raz była pew­nie po pięć­dzie­siątce, ale wciąż no­siła tę samą an­dro­ge­niczną fry­zurę, wciąż była tak samo wy­soka i ko­ści­sta. Na­dal ubie­rała się tak, jakby za chwilę miała wy­ru­szyć w góry.

– Tak się o nią za­wsze mar­twi­li­śmy, zwłasz­cza pod sam ko­niec – po­wie­działa. – Są tacy ucznio­wie, o któ­rych czło­wiek po pro­stu się mar­twi. No i pro­szę, jak jej się po­wio­dło, jak się po­zbie­rała.

Cie­szy­łam się, że w tej chwili by­łam oko w oko z Bri­gitte, a nie z nią. Suczka mnie ob­li­zała, a ja za­chwy­ca­łam się kie­szonką utwo­rzoną ze zmarsz­czek mię­dzy jej oczami. Można by w niej za­cho­mi­ko­wać ka­wa­łek su­chej karmy.

Szły­śmy w kie­runku kam­pusu. Na­uczy­cielki dys­ku­to­wały o pro­ce­sie z ga­zety, któ­rego szcze­gó­łów nie ro­zu­mia­łam.

– Granby’ego cią­gle ktoś po­zywa – wy­ja­śniła mi Pe­tra. – Jak każdą szkołę w kraju.

– O co?

– Mój Boże, o wszystko! – od­parła ma­dame Man­cio. – Naj­czę­ściej ro­dziny tylko grożą po­zwem. Bo złe oceny, bo za­nie­dba­nia, bo dziecko za­wie­szono w pra­wach ucznia, bo nie do­stało się na wła­ściwą uczel­nię, bo tre­ner nie po­wo­łał go do re­pre­zen­ta­cji szkoły. Wcale nie prze­sa­dzam. Ci praw­nicy opła­cani przez szkołę na­prawdę mają co ro­bić.

– Nie mia­łam po­ję­cia – po­wie­dzia­łam.

Pod mo­stem stru­mień Ti­ger­whipu na pewno był mocno za­mar­z­nięty pod po­krywą śniegu. Wi­dzia­łam ślady bu­tów zbie­ga­jące ze zbo­cza wą­wozu i prze­ci­na­jące pła­ską po­wierzch­nię, w któ­rej te­raz można się było tylko do­my­ślać wody. (Na lek­cjach bio­lo­gii w trze­ciej kla­sie sia­da­li­śmy na tych zbo­czach, kiedy pani Ra­mos ka­zała każ­demu z nas na­szki­co­wać dzie­sięć ro­ślin. No­si­łam swe­ter na tyle długi, żeby za­kry­wał ty­łek, więc znisz­czył się wtedy od pia­chu). Dwa­dzie­ścia pięć ki­lo­me­trów da­lej, tam gdzie stru­mień wpada do rzeki Con­nec­ti­cut, lód na pewno był słab­szy, w ka­wał­kach, to­pił się i ustę­po­wał miej­sca wart­kiej wo­dzie.

– Czy kam­pus bar­dzo się zmie­nił? – za­py­tała mnie Pe­tra.

Ma­dame Man­cio, którą po­win­nam za­cząć wresz­cie na­zy­wać w my­ślach Pri­scillą, je­żeli chcia­łam nor­mal­nie z nią roz­ma­wiać, po­wie­działa:

– Nie aż tak bar­dzo jak Bo­die! Kiedy zo­ba­czy­łam to twoje zdję­cie na okładce, po­my­śla­łam so­bie: mój Boże, dziew­czyna coś osią­gnęła! Nie wszyst­kich uczniów pa­mię­tam rów­nie do­brze, ale cie­bie uczy­łam przez całe cztery lata, prawda?

Kiw­nę­łam głową, choć nie była to prawda. W pierw­szej kla­sie fran­cu­ski mia­łam z pa­nem Gran­so­nem.

Po­tem na­gle do­dała za­nie­po­ko­jona:

– Kto opie­kuje się dziećmi pod twoją nie­obec­ność?

Zu­peł­nie jak­bym mo­gła to prze­oczyć.

– Ich oj­ciec.

– O, to świet­nie. Na pewno bar­dzo za tobą tę­sk­nią.

Bri­gitte dy­szała so­bie od nie­chce­nia. Przy­szło mi do głowy, że to taki pies, który ni­gdy nie chowa ję­zyka.

Kiedy jeź­dzi­li­śmy ra­zem z Lance’em w trasy pro­mu­jące Mi­go­ta­nie gwiazd, lu­dzie czę­sto py­tali, gdzie są moje dzieci, jak zno­szą moją nie­obec­ność, jak ją znosi mój mąż – ni­gdy na­to­miast nie py­tali o to Lance’a, który ma ich troje.

We­szły­śmy na Dolny Kam­pus, na ścieżkę przez dzie­dzi­niec, po­krytą śnie­giem udep­ta­nym w szary lód.

– Z kim masz jesz­cze kon­takt? – za­py­tała Pri­scilla.

– Bar­dziej z na­uczy­cie­lami niż z uczniami. Głów­nie na Fa­ce­bo­oku.

– Fa­ce­book, pff! – Pri­scilla lek­ce­wa­żąco mach­nęła tą ręką, w któ­rej nie trzy­mała smy­czy. – Ja je­stem zwo­len­niczką li­stów i te­le­fo­nów. Nie prze­ga­piam żad­nego zjazdu. Wiesz, z kim na­dal wy­mie­niam kartki na święta? Z Den­nym Blo­chem i jego żoną. Ty chyba gra­łaś w or­kie­strze? – Po­tem zwró­ciła się do Pe­try: – Pa­mię­tam ją na sce­nie z fle­tem. To był flet, prawda?

– Nie mam po­ję­cia o grze na fle­cie. Pa­mię­tasz mnie z ekipy tech­nicz­nej.

– Ale gra­łaś w or­kie­strze!

– Nie, tylko ob­słu­gi­wa­łam oświe­tle­nie.

– On bły­ska­wicz­nie od­mie­nił nie do po­zna­nia szkolny pro­gram mu­zyczny. Który jest do­bry do dziś. Cho­ciaż bar­dzo ciężko na­mó­wić chłop­ców do śpie­wa­nia. Trzeba zmu­szać dziew­czynki, żeby śpie­wały te­no­rem.

Ale: od­kąd Pri­scilla o panu wspo­mniała, stał się pan czwar­tym człon­kiem na­szej grupki, wid­mem zdą­ża­ją­cym przez Dolny Kam­pus w stronę po­koju na­uczy­ciel­skiego.

W dzie­ciń­stwie czę­sto ob­se­syj­nie wy­obra­ża­łam so­bie, że ktoś mnie ob­ser­wuje. Wie­dzia­łam, że to nie­prawda, nie mia­łam pa­ra­noi, ale na przy­kład uda­wa­łam, że moja na­uczy­cielka z trze­ciej klasy wi­dzi wszystko, co ro­bię, na­to­miast mo­jego oto­cze­nia – nie. Dla­tego je­śli będę na­tu­ral­nie sta­wiać kroki nad sto­sami rze­czy, ni­gdy się nie do­wie, że mam ba­ła­gan w po­koju. Je­śli będę do­sta­tecz­nie długo szczot­ko­wała zęby, nie do­wie się, że nie uży­łam pa­sty. W do­ro­sło­ści ten na­wyk wciąż się cza­sem od­zywa, zwłasz­cza kiedy nie mogę uwie­rzyć, gdzie je­stem, i po­trze­buję chwili, żeby spoj­rzeć na sie­bie z ze­wnątrz.

Dla­tego kiedy tylko Pri­scilla wspo­mniała pań­skie imię, gdy tylko pana przy­wo­łała, tą ob­ser­wu­jącą mnie osobą, którą so­bie wy­obra­ża­łam, stał się wła­śnie pan.

W po­koju na­uczy­ciel­skim pa­trzył pan, jak do kawy do­sy­puję śmie­tankę w proszku i ste­wię z zie­lo­nej sa­szetki.

Wtedy jesz­cze nie by­łam na pana wście­kła. To przy­szło póź­niej. Na ra­zie był pan tylko wi­dzem.

Niech pan so­bie nie schle­bia.

Wtedy jesz­cze nie ro­zu­mia­łam, że w Gran­bym je­stem na pana tro­pie, że chcę uzy­skać od pana od­po­wie­dzi. Ale pod­świa­do­mość w za­bawny spo­sób roz­pra­co­wuje różne rze­czy.