Małżeństwo - Wacław Sieroszewski - ebook

Małżeństwo ebook

Wacław Sieroszewski

0,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2017
Opis

Zbiór opowiadań wybitnego – chociaż dziś skazywanego na zapomnienie – polskiego pisarza, tworzącego na pograniczu czterech epok: pozytywizmu, Młodej Polski, dwudziestolecia międzywojennego oraz współczesności, zesłańca na Syberię, podróżnika, badacza, etnografa Syberii i działacza niepodległościowego. Zbiór zawiera utwory opowiadające o życiu, katordze, dalekim Sybirze, tęsknocie, cierpieniu, niesprawiedliwości, nadziei i... śmierci. Są to:Małżeństwo”, „Być albo nie być”, „Tułacze”. A oto fragment opowiadania „Tułacze”: „Miał dosyć obczyzny, ale nie miał wcale pieniędzy. Musiał więc czekać, aż zginą śniegi, stopnieją lody, i ogrzana ziemia otworzy na wsze strony swoje drogi i swoje kryjówki. Wtedy pójdzie piechotą... Czekał spokojnie, cierpliwie, nikomu nie zwierzając się, przed nikim się nie skarżąc.... Parów zaśnieżonej rzeki uciekał, niknąc w bledniejących przegubach złotośniadych cieni. Cichość grobowca, białość ciała, nieskalanego żadnym dotknięciem... Na nim legł, przywarł doń w dławiącym bezruchu błękitny wiszar wietrznego oceanu. A ponad tym mroźnym zlewem powietrza i zastygłej ziemi słońce rozpościerało swój cudny wachlarz złotych, przetykanych tęczą promieni.... Samotnik chłonął mary dźwięków, przywidzenia drgnięć duszą, łaknącą wolności... Aż mierzchnął dzień, umierały blaski, stygły westchnienia... Na widnokręgu rozlewała się struga krwi, kąpiąc w swej pożodze obłoki i góry....”

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Wacław Sieroszewski

 

MAŁŻEŃSTWO

BYĆ ALBO NIE BYĆ – TUŁACZE

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1909.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-704-7

 

 

 

MAŁŻEŃSTWO

 

I.

 

 List przeczytany położył na stole i głowę opuścił. Chwilę ścigał posępnym wzrokiem skrawki własnych myśli, chwilę walczył z budzącem się wzruszeniem... Chwilę bolesną ale... niedługą. Poczem wstał, otrząsnął się, wyprostował, paczkę nierozpieczętowanych gazet wysoko na belce jurty położył, a zdjął stamtąd kosę. Przyjrzał się jej okiem znawcy, spróbował ostrza paznokciem, oparł końcem o ziemię i przycisnął. Szlachetne narzędzie zgięło się i, puszczone, wyprostowało natychmiast jak dobra szpada. Przyniósł z kąta kosidło nowe, czyste, doskonale wysuszone, pilnie je zbadał i związał razem z owiniętą w papier kosą. Następnie włożył do wyszarzanych sumek podróżnych wór mąki, pęcherz soli, kociołek i imbryk miedziany, pół cegły herbaty, zawiniątko z bielizną, ręcznik, mydło, pudełko z przyborami do szycia... słowem wszystko co było niezbędne człowiekowi w pustyni. Wyjął z loszku wielki »burak« z kory brzozowej, pełny przetopionego masła, dubeltówkę na plecy zarzucił, na jednym ramieniu zawiesił wyładowane sumki, na drugiem pościel w wałek zwiniętą, »burak« wziął do ręki i tak obciążony, podpierając się kosidłem, ruszył wąską ścieżyną – mimo bagna przez las ku rzece.

 Tam odszukał ukrytą w wiklinie łódeczkę, zepchnął ją po oślizłym, mulastym brzegu na wodę, złożył w niej broń, rzeczy, parę sieci, które tu suszyły się rozwieszone na krzewach, wreszcie siadł i kilkoma silnemi uderzeniami wiosła, wypędził stateczek z pod nawisłych, czochratych gałęzi wierzbowych na szumiące zielonawe nurtowie.

 Tu dopiero rozjaśniły mu się zamglone czarne oczy i wyprostowały ściągnięte brwi. Miał przed sobą szeroką, lustrzaną wstęgę, uciekającą w blade błękity. Nikle również błękitne góry majaczyły na widnokręgu. Śnieżne ich czuby zmieszane z grzędami chmur plamiły dalekie niebo i wodę srebrnymi blaskami.

 Płynął z prądem, więc wiosłem ledwie muskał fale, kolebiące się tuż blisko pod jego dłonią. Chyżo mijały niskie, zalewne kępiny, gdzie rosła łoza cienka, wysoka, kędzierzawa jak bambus. Prześlizgiwał się mimo stromych urwistych brzegów wysp matecznych, uwieńczonych czarnymi świerkami, gajami złotozielonych modrzewi i sosen o pniach miedzianych.

 Wreszcie wybiegł z labiryntu na szerokie przestworze, gdzie rzeka wielka jak morska cieśnina zebrała w jedno koryto wszystkie swoje strugi. Na wysokim brzegu, na tle zębatej ściany lasy, z poza koronki jasnego listowia brzóz i wierzb zabielała wieża cerkiewna, błysnęły szkłami okien domostwa wioseczki. Zawahał się i dopiero, gdy prądy zagroziły porwaniem go daleko, zawrócił gwałtownie czółenko na miejscu, aż woda zafurczała o burtę i popłynął z wysiłkiem ku żółtej ławicy przystani. Tam drzemały dnem do góry wywrócone łodzie i wielka krypa przewodowa, stojąc na legarach, rzucała na wysłonecznione piachy granatowy cień.

 Przybił do miejsca, gdzie osobnik w europejsko-jakuckim kostyumie z wielkiem skupieniem łowił na wędkę drobne, srebrne płocie.

 – Szczęść Boże, Anatazy Serafimowiczu! Zwróćże łaskawie uwagę na moje rzeczy!... Za chwilę wrócę!

 – Dobrze, Stefanie Tomaszewiczu! Dokqd płyniesz?

 – Na łąki. Czas kosić!

 Osobnik raz jeszcze skinął głową na znak zgody i równocześnie nową rybkę poderwał.

 Stefan wyskoczył na brzeg i udał się wąską ścieżyną wśród głogów i tarniny ku małej jurcie na skraju sioła.

 Kiedy próg jej przestąpił i rozejrzał się po ciemnem wnętrzu, przyjemne ożywienie znikło z jego ogorzałej twarzy.

 – Niema! – szepnął z rozczarowaniem.

 Lecz rozrzucone na stole gazety, filiżanka niedopitej herbaty, szal leżący na podłodze, jakiś szmer cichy ledwie uchwytny wstrzymywały go od odwrotu.

 – Panno Zofio! – rzekł głośno.

 – Panno Zofio! – powtórzył ciszej. Jego bystre oczy dostrzegły ślady łez na porzuconych pismach. Perkalowa zasłona nad łóżkiem zakołysała się nieznacznie, wysunęły się z pod niej drobne stopy w starych wytartych trzewiczkach, a po chwili wyszła stamtąd młoda kobieta jasnowłosa, jasno-lica, ze smutnemi fiołkowemi oczyma.

 – To pan, panie Stefanie! Dzień dobry!...

 – Płynę na moją wyspę... Może pani przejedzie się ze mną?

 Blady rumieniec przemknął po twarzy dziewczyny.

 – Nie. Nie dziś!

 – Właśnie dziś! – odparł stanowczo, łowiąc jej spojrzenia rzucane na rozrzucone gazety. – Dzień cudny. Cisza. Rzeka jak lustro... Popłyniemy.

 Wahała się i płoniła coraz bardziej.

 – Co tu gadać! Nie zostawię już pani samej... Zostanę i zmarnuję dzień... Już ja widzę co się święci... Znowu to samo, wciąż i zawsze to samo...

 Kiwnął głową w stronę stołu.

 – Sam... odebrałem... – dodał załamującym się cokolwiek głosem.

 – Cóż takiego?

 – To samo! – szepnął z uśmiechem. – Nie znoszę!... Nienawidzę!... Nie chcę o tem ani mówić, ani myśleć!... Jesteśmy w grobie na samem dnie!

 – Och, nie! Nie na samem dnie! – przerwała smutno.

 – To już aptekarskie różnice! Najważniejsza, że nic nie możemy poradzić. Wyrzucono nas poza nawias!... Więc poco się truć?! Płyniemy! Niech pani się zabiera. Wieczorem odwiozę. Całe czółno kwiatów nazbiera pani!... Tam ładnie!

 Ustąpiła i już weselsza, ożywiona, uczyniła w jurcie pewien porządek, włożyła na głowę słomkowy kapelusz, szal przerzuciła przez rękę.

 – Ale, ale! Napiszę słów kilka do Zerowicza. Miał przyjść. Nie zastanie mnie i będzie mu przykro!...

 Skreśliła parę wyrazów na kartce, włożyła w kopertę, którą zatknęła nad drzwiami w szparze framugi.

 Poczem zwióciła się do Stefana, który cierpliwie czekał na nią opodal i poszła drożyną obok niego ku rzece.

 Anastazy Serafiniowicz tkwił wiernie na tem samem miejscu i miał już pełne wiaderko płoci. Spostrzegłszy niewiastę wstał zmieszany, zapiął surdut na jedyny obecny guzik i zdjął pomięty kapelusz.

 Zofia kiwnęła mu głową.

 – Cudowna hislorya!... A to ci spryciarz ten Mirski!... Nie do uwierzenia! – mruczał ze zdziwieniem, gdy młoda kobieta usiadła w czółenku Stefana i gdy oboje odbili od brzegu.

 – Ta... Zofia Mikołajewna – ta... trusia!... Wierz tu ludziom!... Oho!... ho!

 Zofia umieściła się na przodzie czółenka na podściółce z młodej, pachnącej modrzewiny. Za nią bliżej steru usadowił się mocno Stefan z podwiniętemi nogami, z długiem wiosłem w ręku. Chybotliwa łódź łączyła w rytmiczną całość ich ruchy. Nie widzieli swych twarzy i nie mówili z sobą, pochłonięci rozkoszą tego tańca na falach i czarem rozwierających się przed nimi błękitów. Rzeka mieniła się w słońcu jak szafir bezcenny. Lazurowe strugi, srebrne i złote blaski przesuwały się po niej widmowym ruchem, jak przesuwa się ledwie dostrzegalny uśmiech po twarzy pieszczonej. Szmaragdowe bukiety wysp wytryskały z rozsłonecznionych wód, tworząc girlandy leśnych koronek, rzeźbionych cieniem granatowem i światłem słonecznem. A wszędzie w okół niebieskie przeźrocze z sinymi lasami u granic, z liliowemi w dali górami, z obłokami jak puchy łabędzie... Czasem wysoko w podniebiu przeleciała para dzikich gęsi lub zaszumiał sznur kaczek; czasem różowa mewa zwinęła się nisko nad wodą lub ryba plusła trwożnie opodal – ścigana przez rzeczne potwory.

 Czółenko miarowo kołysało się do taktu silnych uderzeń wiosła. Nurt warczał pod dzióbem stateczku i czepiał się jego boków. I on zataczał się na odmętach, huśtając łagodnie wioślarzy.

 Pośrodku rzeki nawrócili w archipelag wysp. Zielony zmrok wąskich odnóg owionął ich chłodem.

 – Niech pani zarzuci szal! – krzyknął wesoło Stefan, zauważywszy, że młodociany kark dziewczyny zbielał i skurczył się pod cienką bluzką.

 – Kiedy się boję ruszyć.

 – Niech pani się nie boi... Zresztą przystanę zaraz na chwileczkę...

 Przybił do brzegu i wraził wiosło od strony rzeki w ilaste dno. Czółenko stanęło twardo, mocno zaciśnięte między brzegiem a wiośliskiem.

 – Teraz może pani bezpiecznie się ruszyć... A może pani zwróci się twarzą do mnie? – dodał z zalotną prośbą.

 Zofia potrząsnęła głową i pochyliła się, kryjąc rumieniec.

 Pomknęli dalej krętemi strugami, to pluszczącemi cicho, sennie jak łachy jeziorne, to lejącemi się burzliwie jak młyńskie łotoki. Tłum wysp i wysepek obstąpił ich wokoło i zasnuł niedawne słoneczne przestworza, zacienił błękitny widnokrąg tysiącem złocistozielonych zwojów.

 Łódź, lecąca jak ptak prawie bez wstrząśnień, nagle zwroty srebrnej wstęgi wodnej, niespodziane zaskoki i rozstępy białych przylądków, piachy gorejące jak złoto; mierzchliwe gaje malachitowe, perłowe piany zlewisk, ryczących na kamienistych ławicach, – wszystko jaskrawe jak przedziwna rzeczywistość a mijające szybko i niepowrotnie, jak senne widziadła, odurzyły Zofię, która dotychczas nigdy nie stykała się tak blisko, tak bezpośrednio z potężną dziewiczą przyrodą.

 – Jak w bajce!... – szeptała bezwiednie. – Jak w bajce!...

 Z zamieraniem serca patrzała jak pędzi wątła ich »łupinka« wprost ku pomostowi drzew, które upadłszy z wysokiego brzegu, nurzały się kosmatemi koronami we wrących, zbałwanionych potokach. Podarte ich korzenie, potwornie wygięte i potargane, jeszcze trzymały się ojczystych krawędzi, a szerszawe pnie i rude konary tworzyły nad rzeką niskie sklepienie.

 Stefan skierował łódź w ten dziwaczny tunel, gdzie zwolniały wart przetaczał się długiemi falami, podczas gdy tuż za przejrzystą ścianą gałęzi, za iglastym majem więdnącego listowia szumiały wściekle wiry niezliczonych prądowin. Grudki czarnej ziemi kapały z podmywiska na stateczek; frędzle łodyg, całe kudły splątanych korzeni zwieszały się ku nim, niby macki zmartwiałych ośmiornic; ułamane sęki sterczały ostro i wrogo jak dzidy straży, ukrytych w zielonawym zmroku.

 – Niech pani niczego się nie lęka i w żadnym razie nie rzuca, nie przechyla. Niech pani przychyli się do łodzi i czeka!... – ostrzegał Stefan, wolniuchno prowadząc łódź wąską smugą czystej wody. Gdy prąd przyciskał ich do brzegu Stefan odpychał się ostrożnie wiosłem, gdy unosił ich pod belkowinę pni, czepiał się za nią rękami.

 – Po coś pan tędy popłynął? – spytała Zofia, gdy znaleźli się znowu wśród jasnych i lustrzanych roztoczy.

 – Niema innej drogi!

 Ukazał końcem wiosła w bok poza siebie na rzekę kiereszowatą od wirów, wrących jak ukrop. Nieprzeliczone ostre wierzchołki odartych z listowia, zatopionych głęboko parszaków dygotały w skłębionych odmętach.

 – Już jesteśmy! – rzekł po chwili i czółenko zręcznym ruchem do wpół wyrzucił na nieduży przyczółek mielizny. Przez wąską szparę w stromem gliniastem urwisku, zatkaną łopiastymi liśćmi dzikich porzeczek, wypływał tu z głębi wyspy mały strumyczek; obok gzemsem upłazu pięła się ścieżyna.

 – Niech pani idzie na górę, zaraz tam będę.

 Gdy wyszła na górną krawędź brzegu, zamarła z zachwytu. Obszerna łąka, szmaragdowa od bujnych traw, fioletowa od dzwonków, rumiana od kiści dzikiego owsika, wyczeńca i tymotki, leżała w słońcu między dwiema przepaściami modrego powietrza. Żółte czarki jaskrów, złote gwiazdy ostromleczów przeświecały z poza muślinu zieleni, niby wielkie guzy zalotnego stroju. Lny polne patrzały w przestworze turkusowemi oczyma. Wysoko ponad tym kwietnym gminem strzelały różowe osty i paliowe dziewanny. Białe kaszki i miodunki nęciły korowody motyli, składających i rozwierających pstre skrzydełka ruchem słodkim i lubieżnym. Łątki łyskały mikowemi skrzydłami, brunatne bąki z basowem brzęczeniem wiły się wśród ziela. A dalej, z wądołu, ze szczeliny potoku wychylały się ciemne krzewy porzeczek, jodełki misternych bladozielonych skrzypów, błękitniały dołem smugi niezapominajek. Powyżej kwitł różowy głóg, dziki chmiel wieszał na krzewach swe białe festony, a jeszcze wyżej na plaskiem wzgórzu kędzierzawił się śliczny lasek modrzewiowy, przecięty gdzieniegdzie białymi pniami brzóz.

 Odurzający zapach miodu i żywicy powiał na Zofię.

 

Ja pójdę górą, ja pójdę górą

A ty doliną...

 

 Zanuciła mimo woli, nachylając się po kwiaty, aby je rwać i całować…

 

Ja będę chłopcem, ja będę chłopcem

A ty dziewczyną!

 

 Odpowiedział jej z dołu głos męski. Zabrzmiał on zupełnie nie z tej strony, gdzie go się spodziewała i wydał się jej jakimś innym. Więc pobiegła w jego kierunku i rychło zatrzymała się nad urwiskiem opadającem wprost do wody. W pobliżu, u dzióba wyspy, Stefan zarzucał sieci.

 – A co to?

 – Na pani szczęście!... – odrzekł wesoło, podnosząc ku niej ogorzałą twarz. Ciemne kędziory opadły mu nisko nad białem czołem, łącząc się w jedną ramkę z ciemnym zarostem brody i wąsów; czarne oczy świeciły mocno a pogodnie, smukłe ręce ruchem szerokim i swobodnym miotały sznury sieci w błękitną toń. Czółenko chybotało się pod nim jak wątły listek. Zofia patrzała z niejasnem, niepojętem dla siebie wzruszeniem słodkiem i wstydliwem, z ciekawością nigdy dotąd niedoświadczaną, z zajęciem wprost żenującem na jego silne barki, na energicznie pochylony kark, wynurzający się niby słup marmurowy z rozpiętego kołnierza szarej bluzy.

 Gdy wkrótce potem młodzieniec, niosąc rzeczy, ukazał się na łące, nie znalazł tam dziewczyny. Wesoły jej głos rozlegał się w cienistym parowie!

 – Mirski! Mirski, panie Stefanie, chodźcie tutaj... Co za moc jagód!?... Cudownie!

 W parowie było chłodno, wilgotno, pachniało mułem rzecznym. Z gęstych, ciemnolistych krzewów wynurzała się śmiejąca twarz kobieca w słomkowym kapeluszu, zsuniętym na tył głowy. Rwała pełnemi rękami rubinowe grona i niosła je do równie rubinowych ust. Stefan krzewy gwałtownie rozgarnął i zanurzył się w nich. Milczeli. Jedynie na dnie parowu szemrał dźwięcznie maluchny, niewidzialny strumyczek.

 – Mam wrażenie, że jestem na wakacyach i że siedzę w malinach...

 – Oo! – mruknął współczująco Stefan... – Pewnie pani była psotna!

 – Nie tyle psotna, co łakoma. Opychałam się owocami i nigdy nie jadłam obiadu. Mama rozpaczała, że stale nie mam apetytu, zmuszała mię pić rumianki, tysiączniki, bobowniki i inne gorycze... A nie mogłam jej powiedzieć przyczyny, gdyż w naszej wsi stale grasowały rozmaite epidemie i owoców nam nie dawano... Ale dość! Niech pan wychodzi, bo przecież musimy wracać. Zapomniał pan, co? Chciałabym jeszcze kwiatów narwać!...

 – A herbata?! Bez herbaty z miejsca się nie ruszę.

 – Właśnie, wiem o tem. Dlatego niech pan rozpali ogień i robi, co do niego należy, skoro pan gospodarzy, a ja tymczasem pójdę na łąkę... Dobrze?!

 – Ano dobrze! Chociaż chciało by się wakacye przedłużyć!... Czy pani tu źle?... Niech pani patrzy jakie śliczności!... A głównie żadna »osoba« nad duszą nie stoi, żadna straż towarzyska... Co zechcemy, to zrobimy... Wolność!... Wszystko co dokuczliwe, złośliwe, głupie, małostkowe... pozostało daleko!... Nad nami niebo, pod nami ziemia kwitnąca, aksamitna, usłana pięknemi ziołami... nic więcej. Umyślnie wybrałem ten kąt daleki, gdzie dojazd trudny... aby nikt, nikt do mnie się nie dostał... Samotność... Cisza... Spokój... Tylko rzeka szemrze?...

 – I długo pan tu przebędzie?... – spytała, rwąc kwiaty. Szedł za nią i podawał ładniejsze okazy.

 – Miesiąc, dwa... Ile się da! Im dłużej, tem lepiej... Łąkę, ba, wyspę całą za sześć rubli w nie-ogra-ni-czo-ne wziąłem posiadanie... Dzięki prądowinom od tej strony rzeki i bardzo bystremu nurtowi od głównego koryta ptak tutaj w lecie nie zalata... Na parę miesięcy utonę w przyrodzie a pamięć w pracy utopię! Cały ten czas będę marzył, że świat jest dobry i już... wyreparowany... Ze znikli drapieżce, gwałciciele, kłamcy, okrutnicy, plotkarze, zazdrośnicy... A co? Czy będzie mi źle?... Wszak i koń dorożkarski miewa czasem niedzielę!

 Słuchała go uważnie, ale nie patrzała nań, pilnie układając równianki.

 – Słyszy pani jak ryczą odmęty? To te, przez które płynęliśmy... Strzegą nas! Prawdziwe pantery Nerona!

 Umilkł i ucha nadstawił. Zofia mimowoli uczyniła to samo. Daleki niemilknący łoskot, niby warczenie i skowyty tłumu niedźwiedzi dobiegał z powiewem wietrzyka.

 – A wszystko, co trzeba, pod ręką! – ciągnął dalej. – Na tamtej wyspie jeziorka, kaczki się gnieżdżą. A tam, ot, na tamtych piachach nocują czasami gęsi i nawet łabędzie. Ryb w rzece moc... I wcale nie nudno! Trochę trzeba się przyzwyczaić, nauczyć spostrzegać... Milion wrażeń dobrych, od których gorycz w sercu nie osiada! Można żyć i nikogo nie potrącając, nikomu nie zawadzając, nie wzbudzać w nikim gniewu, zawiści, nawet niechęci!... Ani nędzy, ani nierówności, ani żadnych rzeczy, które jego są... Słowem – błogostan!

 – Lecz one mimo to... są, wciąż są! Gdzieś daleko... ale są!... – wtrąciła cicho.

 – Jam ich nie stwarzał! – odrzekł trochę cierpko. – Zresztą nie program polityczny łaskawej pani przedstawiam, lecz zieloną wyspę... Zieloną wyspę doczesnej szczęśliwości... Na chwilkę, na króciuchną chwilkę spróbujmy wyobrazić sobie, że jesteśmy w tej lepszej przyszłości... Proszę bardzo! Jako gospodarz ofiaruję pani, co mam najlepszego... Czy pani nigdy tego nie pragnie!?

 – Owszem, ale dla tego właśnie uważam, że czas wracać do domu!

 – Ech! Nieznośna z pani śpioszka!

 – Droga długa. Będzie pan po nocy przemykał się przez te okropne »buruny«.

 – Noce widne. Niech pani strachem o mnie się nie wymawia... Niech pani lepiej posiedzi!

 Obrzucił ją gorącem spojrzeniem. Odwróciła głowę i sięgnęła po nową wiązankę kwiatów.

 – Miał pan ogień rozpalić.

 – Zaraz, zaraz! Na jednej nodze!...

 Istotnie skoczył na jednej nodze, zgrabny jak młody faun, schwycił siekierę i ciął z rozmąciłem suszniak w pobliskiej gęstwinie. Świszczące ciosy żelaza echem odbiły się w modrzewiowym gaju i spłoszyły rozśpiewane ptactwo i cykady.

 – I, oto, już przyszło cierpienie! – rzekła Zofia wskazując łzy soku, płynącego z odartej kory, z zaciętej siekierą płonki wierzbowej, jaką Stefan wywlókł z zarośli i usiłował pochyło wbić w ziemię.

 – Prostoty, więcej prostoty, panno Zofio!... Inaczej nic z nas nie będzie! – odrzekł dwuznacznie.

 Podłożył zapaloną zapałkę pod kupkę suchej trawy. Dym siwy, wonny rozpłynął się niby kadzidło po niepokalanym do tej pory przestworzu wyspy.

 Za chwilę nad ogniem zawisł okopcony imbryk i kociołek z rybą, która wpadła tymczasem szczęśliwie do sieci.

 Stefan kosę obsadził i obkosił szeroki plac w około ogniska. Poczem wetknął w ziemię mocno kilka kabłąków z grubej wierzbiny, przeplótł je poprzecznymi piętami i na tak utworzony szkielet budy narzucił grubą warstwę skoszonej trawy.

 – Oto dom mój, moja koleba!... – rzekł żartobliwie.

 – Położę tymczasem tam moje kwiaty, aby nie zwiędły, – odpowiedziała w tym samym tonie. – Dość przyjemnie. Chłodno i ładnie pachnie. Ale spodziewam się, że komary nie omieszkają uprzyjemnić tam panu pobytu!

 – Komarów tu wcale nie będzie... Naumyślnie wybrałem miejsce na cyplu, gdzie przewiew... – odparł żywo, wskazując na dwie przepaście po obu stronach nowej siedziby.

 Zofia w zadumie spojrzała na srchrno-błękitną płachtę wody rozlewającą się w dole, na roje zielonych wysp rozsypanych w około, na niebo obejmujące wszystko spokojną kopułą.

 Westchnęła w cichem rozmarzeniu.

 Spokój mąciły tylko głuche, nieprzerwane szumy rzeki.

 Nawet baki, trzmiele i muszki przestały brzęczeć w przedwieczornej porze, nawet motyle gdzieś się pochowały. Pustynia cichła. Byli pośród niej sami, zupełnie sami, oddzieleni od świata i ludzi strugami bystrych potoków, zakryci przed ich wzrokiem szpalerami lasów... To nastrajało ich uroczyście, modlitewnie...

 Stefan nie zaniedbywał jednak i spraw doczesnych. Na rozłożonych liściach łopianu postawił talerz z ugotowaną rybą, umieścił obok filiżanki z herbatą, garść sucharów i kęs przedziwnego, przejrzystego i żółtego jak miód topionego masła. Poczem chwileczkę przyglądał się z pod oka zamyślonej towarzyszce i cichutko zanucił:

»W srebrno-głosym dźwięku struny

Słychać serca jęk...«

 

 Ocknęła się i uśmiechnęła.

 – Po co pani myśli?... Albo ja panią po to tu przywiozłem!? Niech pani zapomni na godzinę o wszystkiem i odda się chwili obecnej... temu, co panią rwie, co panią nęci... jeżeli nęci panią cokolwiek!? – dodał ostrożnie i z odcieniem smutku.

 – Niech pani ma odwagę być... łąką... kwiatem, wietrzykiem wolnym... słońcem darzącem rozkoszą! Niech życie kroplami błogich chwil rozpływa się w oceanie niebytu... Trwanie jednostki jest małą kropelką...

 Urwał zawstydzony banalnością tego co zamierzał powiedzieć.

 – Pan staje się poetą! Jedźmy, czas już! – rzekła powstając.

 – Nieodwołalnie?

 – Nieodwołalnie!

 Nie ruszał się i, leżąc na ziemi, patrzał zdołu na jej twarz zlekka przybladłą, na suknię opadającą zgrabnie wzdłuż kształtnej, młodej postaci. Zapomniał o filozofii. Wyrazy proste, palące, lękliwe a słodkie zamierały mu na ustach.

 – Zostań! – szepnął wreszcie tak cicho, że ciszej chyba szeleści trawka trącona powiewem budzącego się dnia.

 Po łunie nagłej, jaka przeszła pod zbielałą skórą jej twarzy, po drganiu ust poznał, że usłyszała i zrozumiała go. Szybko popełznął ku jej stopom.

 – Nie, nie! – szeptała, cofając się i blednąc coraz bardziej.

 – Nigdy?

 – Nie wiem! Nie dziś...

 Oparta drżącą rękę na jego głowie, tulącej się do jej kolan.

 – Nie wiem... potem... niech pan... przyjedzie... potem... – szeptała coraz ciszej.

 Wtem poczuła, że ręka jego jak płomień posuwa się w górę jej ciała, obejmuje kibić, że gorące usta całują jej szyję, policzki, szukają ust... Szum rzeki, blask słońca, szafir nieba, szmaragd ziemi znikły, zgasły w silniejszym od nich szumie i blasku jej krwi. Wyprężone jej ciało drgnęło i ugięło się, wargi rozchyliły się jak płatki pękającego granatu...

 Przyjęła pocałunek... Ale rychło wyrwała się...

 – Jedźmy!... Jutro... jutro... – powtarzała trwożliwie.

 Mirski drżącemi rękami zebrał naczynia, przygasił ogień i podniósł z ziemi szal Zofii.

 W milczeniu poszli ku łodzi. Ale gdy już mieli spuścić się do jaru, zastąpił jej drogę.

 – Ukochana! Po co jutro?! Po co odkładać na kilka dni – na dzień nawet jeden?! Albo... Jeżeli... jeżeli... Zostań, ukochana!... Jutro pojadę sam i wszystko przywiozę...

 Opuściła głowę z ledwie dostrzegalnym wahaniem a on ciągnął dalej porywczo jak w upojeniu:

 – Pozwól niech wszystko wypowiem, gdyż jesteś tą, którą zmysły me szukały wśród tłumów, której istnienie dusza ma odgadywała od wieków... Gdym po raz pierwszy ujrzał cię jasną, smutną i cichą w głębi ciemnej jurty, serce zamarło we mnie od uczucia podobnego do grozy... Jesteś dla mnie żywem wcieleniem dawnych snów... Jesteś tą, przez którą życie moje przejść musi lub rozwiać się, rozbić na proch... Szczęście więc dla mnie jest możliwe... jest możliwe... Nie odmówiłaś!... Nie myśl, że to zasadzka, że umyślnie sprowadziłem cię tutaj, aby ci powiedzieć... Nie, przeciwnie: przysięgałem sobie, że nie dam ci nic poznać, odkładałem to do zimy, do jesieni, kiedy byt materyalny... Nie odpychaj mię dla wad moich... nawet na krótko nie skazuj na wątpliwość, nawet na jedną noc...

 ...Teraz, gdym ci to wszystko powiedział, nie odchodź ukochana! nie odchodź!

 Patrzał na falujące wzgórki jej piersi, tak przezniego pożądane, na śliczne, pochylone oblicze i wydało mu się, że ziemia wiruje i ugina się pod nim... na samą myśl, że może się zgodzić!...

 Lecz ona podniosła nagle głowę ruchem stanowczym i szepnęła:

 – Nie. Nie dziś!... Muszę się zastanowić... Muszę wyrozumieć... Muszę sama z sobą pogadać... Wydaje mi się... wydaje mi się, że... kocham pana! – dodała zniżając głos. – Lecz zaskoczyło mnie to... tak znienacka!... Chcę przekonać się, czy nie jest to poprostu głos krwi... wpływ ślicznego dnia!... Czyż nie byłoby to dla pana ubliżeniem, gdybym została pana... żoną z takiem podejrzeniem... w duszy? Dla samej siebie i dla pana!... – dodała pośpiesznie.

 Smutnie głowę pochylił, ale nic nie odrzekł.

 Milczeli całą drogę, płynąc po modrych lustrzanych równiach z różowym blaskiem zachodu we wgłębieniach płaskich potoczystych fal.

 A poza nimi gorący dzień słoneczny tonął w ognistej zorzy.

 Płynęli ku ciemniejącemu nieboskłonowi z blademi gwiazdami, płynęli ku brzegom, gdzie smutno odrzynały się czarne smugi zębatych lasów. Dopiero przy wyjściu z łodzi na przystani spojrzał z dołu w jej oczy nieśmiało i szepnął zabawnie:

 – Niech pani nie wyda zbyt srogiego wyroku. On doprawdy jest zakochany!!...

 Hyła mu wdzięczna, że odmówił jej zaproszeniu i nie poszedł z nią do jurty.

 Podwójnie dobrze się złożyło, gdyż zastała tam właśnie Zerowicza.

 – Tylko co przeczytałem epistołę i zabierałem się do odwrotu... Jakże udała się wycieczka? – witał ją z wyszukaną grzecznością.

 Stał przed nią z kapeluszem w ręku, wysoki, tyczkowaty z pochyloną głową, niedużą jak makóweczka.

 – Wybornie, jak pan widzi! Oto mój plon!

 Unikała spotkania z przenikliwem spojrzeniem jego siwych oczu.

 – Kwiaty!... Za wiele kwiatów! – westchnął jak w operetce.

 – O nie! Prócz kwiatów mam zdaje się początek migreny... Przepaliłam pewnie głowę na słońcu!...

 – Tiens!

 – Ale niech pan wstąpi, napijemy się razem herbaty.

 – Późno już!... – bąkał, nie spuszczając z niej wzroku.

 – To nic, na chwileczkę.

 Postąpiła kroków kilka, lecz on pozostał na miejscu z kapeluszem przy piersiach.

 – Proszę o kwiatek i o... dobranoc!...

 – Ależ półtory mili drogi zrobił pan bez wypoczynku...

 – Co jest przestrzeń? Przestrzeń jest względna kategorya... – żartował. – Przyjdę w tych dniach!...

 Stała zmieszana.

 – Wolałabym, aby pan dziś wstąpił... Niech pan nie dziwaczy!... Przyszły gazety...

 – Może mi pani udzieli przeczytane?

 – Owszem. Chodźmy!...

 Pomimo, iż u progu zapraszała go znowu serdecznie, uparł się i czekał na gazety pod drzwiami wciąż z kapeluszem jak tarcza przy piersiach i zlekka pochyloną głową.

 Gdy znikła, po twarzy prześliznął mu się przykry obłok lecz rozwiał się rychło na dźwięk jej kroków.

 – A więc jutro, albo pojutrze pan przyjdzie? – pytała, wręczając mu pisma.

 – Niezawodnie!... Chyba, że stanie się coś, czego przewidzieć niepodobna...

 – Naprzykład co?

 – Naprzykład... naprzykład... – rozmyślał głośno. – Śmierć... albo... pieniądze, vulgo wizyta sąsiada jakuta, który zamierza grubo mię naciągnąć.

 – Niech się nic nie stanie. Słyszeć o tem nie chcę. Niech pan przyjdzie. Chciałabym... – urwała.

 – ?

 – Pogadać z panem – dodała z mocnym rumieńcem.

 Dotknął zlekka wyciągniętej ku sobie dłoni i skłonił się głęboko.

 – W takim razie... przyjdę...

 Wróciła do jurty podrażniona, niespokojna, zła...

 Poczuła nagle, że wie już co zrobi, co zrobić musi, że wiedziała o tem już na wyspie i cały ten »namysł« wydał jej się teraz niesmacznym fałszem.

 Zalała się łzami.

 Jednocześnie słodki dreszcz niedawnych pocałunków, pierwszy dreszcz cielesnej miłości, wstrząsnął jej ciałem.

 – A niech będzie, co chce!

 

II.

 

 Skłębione łuny krwawnikowych opali, dymy ametystowych chmur, smugi złotego pyłu – ślady uciekłego słońca, pieszczotliwa bladość żółtych topazów, różowy rumieniec zapłonionego nieba, drżenia nikłe niegasnących gwiazd u fioletów zenitu, purpurowy rozbrzask zachodu, krwawa plama nad czarną zębizną lasów, – jaskrawa, krzycząca jak zmieszany dwugłos palącej rozkoszy i bólu, – muśliny oparów nad mierzchnącą i cichnącą ziemią, kadzidlana woń umierających kwiatów i skoszonych traw – pokryły swą zasłoną dwa serca znękane, tęskniące, zasypiające obecnie cicho w jednem ujęciu i zapomnieniu na skraju pustyni...

 Na swej samotnej, świetlanej wyspie zatracili rychło pamięć o całym świecie.

 Po ciemnych aksamitach nocy następowały cudne dnie gorące zbudzonych pragnień, otwierały się skrzydła motyle o rozkosznych barwach, aby znowu przymykać się upragnionym zmierzchem w tajemnych pieszczotach, wśród niewyraźnych szeptów serdecznych, wśród szmerów wodnych i powietrznych przestworzy, zapadających w płowe mgły, w ciepłe rosy, w szafirowy mrok...

 Młodzieniec zawsze budził się pierwszy i z radosnem dziwieniem, z ciekawym zachwytem przyglądał się kobiecie spoczywającej jak biały posąg lub smukła brzoza rzucona burzą obok niego w szmaragdowe zacienie szałasu pokrytego sianem. Przez niewidzialne szparki poszycia przekradały się złote źrenice słońca i całowały białe, toczone ręce, zarzucone pod głowę, chłodne a wstrząsające w dotknięciu jak pioruny niecące pożary. Liliowe półkule piersi wymykały się z pod wyciętego giezła niby chmurki wiosenne zaróżowione zorzą. Wznosiły się i opadały one miarowym ruchem jak dwie bliźnie fale ucichłego morza, jak stulone pąki tajemniczych kwiatów zwrotnikowych, symbolów wszechchłonącego zapomnienia, kołyszące się na jeziorach przedwiecznych świątyń...

 Ryła piękniejszą, niż przypuszczał, niż zdradzały to niezgrabne i brutalne szaty, niż obiecywały rysy twarzy, – miłe lecz nie tak wytworne i posągowe jak ciało... Była dlań niespodzianką i tajemnicą. I słodki ten czar, nieznany przedtem Stefanowi wdzięk kształtów żeńskich, budził w nim wciąż nieukojoną tęsknotę, niby odczucie wiecznego bólu istnień znikomych, szukających bezwiednie przez miłość nieśmiertelności. Zapałały mu one we krwi pragnienie nowych rozkoszy, które tliły w nim już dzień cały. Z przebiegiem wyrachowaniem chciwca, szczędzącego każdą chwilę wypoczynku kochanki, wysuwał się ostrożnie z szałasu, biegi do czółna, oglądał sieci, wracał ze schwytaną trzepoczącą się srebrno-łuską zdobyczą i z wiadrem wody zaczerpniętem po drodze; niecił ogień, zawieszał na nim imbryk miedziany na żerdzi, miesił podpłomyk jęczmienny i, zatknąwszy ciasto na drewnianym rożnie nad rozgarniętym żarem węgli, zrzucał dopiero swą lekką, robotniczą odzież i z wysokiego brzegu dawał na głowę szczupaka w przejrzyste, zimne nurty. Gdy płynął, rozgarniając prądy silnemi ramiony, słońce zaczynało już złocić wody, a dalekie wyspy zapalały się różowem światłem ukośnych promieni. Gdy wracał, Zofia zazwyczaj już nie spała i siedząc w otworze szałasu, patrzała rozmarzonemi oczami na śniadą jeszcze od rosy łąkę, na koralowe kupy gorejącego ogniska, na płowy dym, snujący nieprzerwalnie swą krętą wstęgę w przestworza malowane purpurowym złotem wschodu, bijącym z za krawędzi wyspy.

 Stefan brał kosę i, aby rozgrzać się, wykoszał jeden pokos. Zofia ubierała się i, nucąc cichutko do taktu ciachnięć kosiarza, przygotowywała śniadanie. Gdy Stefan oddalił się znacznie i nie słyszał jej wezwania na posiłek, szła po niego. Lubiła oprzeć się chwilę o jego silne barki, poczuć ciepłe, twarde ciało młodzieńca przez cienką koszulę i przyjrzeć się, jak w blaskach słońca, już wybiegłego nad poziom ziemi, gorzeć poczyna tęcza dyamentowa w kroplach perłowej rosy gęsto wiszącej na trawach.

 – Wybornie kosić po rosie!...

 – Daj, niech spróbuję!

 Kładł jej kosę do ręki i uczył nią suwać.

 – Ciężko. Nigdy nie dałabym rady!...

 – Za dużo bierzesz na ostrze... Należy brać po troszku, wedle sił. Kosa powinna ślizgać się jak po wodzie... Bynajmniej nie jest to cięższa robota od innych... To przesąd!... Zobaczysz jak będziesz kosić niedługo...

 Istotnie zwolna zaczynała Zofia poznawać tajemnice pracy fizycznej, jej cierpienia i jej rozkosze. Ciało jej krzepło; policzki ogorzały i nabiegły krwią, jak dojrzewające jabłko; dłonie nauczyły się mocno zaciskać; nogi silnie opierać o ziemię. Giętki, młody krzyż już nie tęsknił do gorsetu, jak się to zdarzało w początkach... Gorąco zmusiło ją zrzucić wszystkie niepotrzebne dodatki... Pracowała jak chłopka w koszuli jeno i spódnicy. Członki jej nabrały nowego wdzięku w swobodnych, wężowych ruchach. – Nie chciała tylko zrzucić kapelusza i rękawiczek.

 – Dlaczego mam koniecznie opalić się na węgiel?:.. Dlaczego mają mi ręce zgrubieć i poczernieć?...

 – Gorąco!...

 – To rzecz przyzwyczajenia. Nie zrzucamy przecież całkowicie ubrania dla tych powodów.

 Zachowała prócz tego ruchy wytworne i wstydliwe, które zawsze podziwiał, gdy zlana potem, zmęczona, z rozwianymi włosami, grabiła siano w białym żarze południowego słońca, niegorzej od wiejskiej dziewczyny.

 – Schłopiejesz niedługo i... pozbędziesz się zupełnie »weltschmercu«!... Zobaczysz!... – straszył ją z kruszyną ironii w głosie.

 – Już go nie mam... Już nic nie myślę!

 – Jaka szkoda, że łąka nasza i lato nie przeciąga się w nieskończoność!

 – Acha, pan zaczyna myśleć!... Surowo wzbronione!... Bez żadnych: no! Pruskie »Verboten!«...

 – Słusznie. Proszę na mnie spojrzeć i uśmiechnąć się!...

 – Co to, to nie! Dwa grzyby w barszcz!...

 Wybuchali śmiechem srebrnym, pustyni, nieprzymuszonym.

 – Słuchaj, Zofio!... – mówił, ogarniając ją gwałtownym uściskiem. – Jeżeli zasłużyłem na jakąkolwiek nagrodę, za to, żem walczył o szczęście i wyzwolenie innych, to jużem nagrodzony, bo... istniejesz, bo... całuję cię... pieszczę... Usta, twe usta... są jak czara wina! Widzisz: robią nawet mnie... marzycielem!

 Podawała mu usta i przymykała chabrowe oczy, w których w owe tylko chwile znikał całkowicie – smutek. Ale chowała go głęboko, zatajała w sobie, a wypływał na jej czoło i ściągłą twarz wtedy jedynie, kiedy zostawała sama, kiedy Stefan wyruszał na jeziora, na sąsiednią wyspę, aby upolować parę kacząt lub zasiadał na noc za wiklinową zasłoną na ławicy piaszczystej, gdzie niekiedy nocowały dzikie gęsi.

 Ogarniał ją naówczas dziwny niepokój, zabobonny lęk kobiet pierwotnych.

 Nieodważała się opuścić szałasu i siedząc w jego sklepionym otworze, nieruchomemi oczyma wpatrywała się w nawpół wykoszoną łąkę, gdzie w ukośnych promieniach zachodu czerniały żałobne rzędy kopic. Ordynarnie szarzała skóra ziemi na wygolonych ścierniskach przekosów. Sieroco latały muszki i żuki, daremnie daremnie szukając bujających tam niedawno kłosów i kwiatów. Rude, włochate bąki z gniewnem brzęczeniem właziły i wyłaziły ze swych bezwstydnie obnażonych norek; myszki polne nieśmiało wysuwały wąsate mordeczki z otworów gniazd i uciekały pośpiesznie w tę stronę, gdzie szumiał jeszcze nietknięty las traw, gdzie patrzały ufnie w niebo oczy tysiąca żywych kwiatów i niezachwiane jeszcze w swej pewności życia miliardy owadów wyśpiewywały hymn wesela. Tam świerszczały jeszcze dufnie koniki polne, brzęczały muchy, bzykały chrząszcze, przelatując górą jak ciemne, chyże pociski... Tam świergotały jeszcze ptaki, wyprawiały miłosne pląsy bladoskrzydłe machaony, ścigały się wiotkie, błękitne ważki, umierające z końcem uścisku... Tam chroniło się wszystko, co ocalało jeszcze przed nieubłaganem żelazem kosiarza... Nawet rosa osiadała tam obficiej...

 Cały czar dziewiczej, nietkniętej, beztroskiej przyrody jaki w pierwszych chwilach tu znalazła, mimowoli stawał jej przed oczami, potęgując niepokój i tęsknotę. Tęskniła po tym, co niepowrotnie odeszło. Czasem rozumiała to, czasem wydawało się jej, że się lęka jedynie przyszłości...

 – Czemu tak długo nie wraca?... Może utonął?... Może niedźwiedź nań napadł?...

 Już z przerażeniem wsłuchiwała się w stłumioną gędźbę ziemi. Z jednostajnego szumu wodnych odmętów, z milczenia ciemniejących wysp, z wysokich pałających niebios tryskały chwilami dźwięki niepojęte, głuche warkoty, wołania, dalekie, żałosne jęki i westchnienia, tupoty i wycia pościgów... Naówczas miała wrażenie, że z bezkreślnych przestworzy coś uparcie dąży ku ich wyspie, niosąc burzę i grozę, coś przedziera się i szybuje z porzuconego świata...

 Lecz najbardziej straszyły ją dźwięki wyraźne, ludzkie, – brzęki kos, głosy pieśni i nawoływań, jakie coraz częściej dolatywały z sąsiednich wysp, zwolna zaludnianych przez pracowników.

 Dręczył ją również niewymownie ocean mroku zapadający wieczorem. Nikły ogień, tlejący przed ich szałasem, potęgował jedynie ogrom istniejącej poza nią ciemności.

 – Nie porzucaj mnie... Wszak krótko już będziemy żyli tak wyłącznie dla siebie... Nawet kiedy udasz się na polowanie, to bierz mię z sobą!...

 – Dobrze, ale... tam komary!

 – To nic! Nakryję głowę chusteczką.

 Po raz pierwszy popłynęli razem na »zasiadkę«, na żółte piachy, wrzynając się wązką, długą strzałką w główne koryto rzeki. Tamtędy wieczorami przeciągało niekiedy ptactwo, dążące na drugi brzeg, który siniał daleko za wodnem roztoczem jak chmura. Stefan posadził Zofię w maluchnem ogrodzeniu z wetkniętych w piasek gałęzi wikliny już przywiędłych i pożółkłych.

 – Proszę nic do mnie nie mówić i możliwie nie ruszać się, bo zostaniemy za karę jutro bez obiadu...

 – Ale krajobraz podziwiać można?...

 – Ile oczu starczy!... Chociaż chciałbym, żeby zostało tam coś i dla mnie!...

 – Oczu czy podziwu?

 – A niechby choć... oczu!

 Ujął jej rękę i przytulił do piersi.

 Lekki wietrzyk wiał ku nim z płaszczyzny wód srebrnych, szeroko rozlanych i tętniących w niezmordowanym biegu. Cichy plusk nurtów, ścierających się z sobą i trącających o nierówności łożyska wypełniał przedwieczorną ciszę.

 Stefan dubeltówkę z odwiedzionymi kurkami położył przed sobą i oczy zanurzył w błękity. Siedząca cokolwiek za nim Zofia pobiegła wzrokiem w tym samym kierunku. Lecz przez długi czas, nie widząc tam nic prócz wody i, nieba oraz zawieszonych między nimi mglistych smug dalekiego lądu, zaczęła przyglądać się przepływającej obok wstędze wodnej. Nie była ani tak gładka ani tak spokojna, jak to się wydawało z oddali. Raz wraz wypływały na niej wielkie zielonawe pagórki ukrytych prądów, niby piersi rozigranych najad, lejki wirów znagła zakręcały rybie, ostre grzbiety i cudaczne sploty, poczem zapadały się w głąb z cichym pluskiem wodnych dziwadeł. Węże wartów wyrywały się nagle z ogólnego biegu, brużdżąc lustrzaną powierzchnię drobnemi łuskami.

 Zofii wydawało się, że cała ta zgraja ciekłych potworów, że te kłęby zimnych, żarłocznych prądów bez początku i końca, sunących bliziutko u ich stóp z obu stron wąziutkiej ławicy, lada chwila rozorzą, rozmyją lotne piachy, porwą i uniosą wszystko z sobą. Spojrzała na Stefana, który bacznie to jednem, to drugiem uchem nasłuchiwał na wszystkie strony, łowiąc nieuchwytne dla niej dźwięki.

 Słoneczne blaski szybko mierzchły na wodach. Wreszcie zachód zdmuchnął je doszczętnie i rozlał w zamian swą królewską purpurę...

 ...Spiętrzone łuny krwawnikowych opali... Dymy ametystowych chmur... Slupy słonecznego pyłu... Pieszczotliwa bladość żółtych topazów... Różowy rumieniec nieba... Drżenie nikłe gwiazd na fiolecie nieba... Rozdarta krwawa smuga zachodu nad czarną zębizną lasów... Jak wtedy... Jak wtedy!...

 Wyrwały ją z zadumy dziwne głosy w przestworzach, lecące niewiadomo skąd. Stefan kocim ruchem schwycił broń i zwrócił się twarzą ku ciemniejącym z tyłu »zasiadki« zaroślom. Zanim Zofia zrozumiała, o co chodzi, para łabędzi zabielała tuż nad nimi w różowem powietrzu. Gędźbiąc, leciały z wyciągniętemi szyjami jak para aniołów. Śliczne skrzydła biły zgodnie o ciche wyże. Nagle z dołu buchnął krwawy piorun. Jeden z ptaków zwinął się, spadł na dół jak kula i ciężko uderzył piersiami o ziemię... Próbował biedź ku wodzie, wlokąc szeroko rozpostarte pióra, ale zagrzmiał strzał drugi i łabędź zamarł na piaskach jak kupa śniegu. Drugi tymczasem kilkoma silnemi uderzeniami skrzydeł wzbił się ponad strzał i poszybował ku ciemniejącym brzegom.

 – Uszedł! – syknął Stefan, nabijając pośpiesznie dubeltówkę i śledząc ptaka rozognionem okiem.

 – Zosiu, trzymaj go, ucieknie!... – dodał, kiwając głową w stronę postrzelonego łabędzia, a gdy osłupiała kobieta nie ruszała się z miejsca, sam podskoczył ku niemu i, nie przestając przybijać stęplem ładunku, nastąpił nogą na wężowo zwijającą się szyję królewską. Śnieżyste piersi wyprężyły się, rozłożyste loty zabiły gwałtownie o piasek, czarne wypukłe oczy zaszły mgłą...

 – Okropne!.. – szepnęła blada jak śmierć Zofia.

 – Wspaniała sztuka!... Samka!... – mówił nie zważając na nią Stefan. – Pewnie para i ma niedaleko młode!...

 Uniósł zdobycz w wyciągniętej ręce; ptak skrzydła rozpuścił jak wielki biały krzyż, drgał jeszcze i przerabiał czerwonemi łapkami.

 – A tamten? Odleciał... jakby nigdy nic!? – szeptała Zofia.

 – O nie! On wróci!... – odpowiedział, wskazując lufą broni na ciemniejący widnokrąg, gdzie daleko pod krwawemi chmurami snuło się białe ledwo dostrzegalne widmo i skąd dolatywały żałosne, urywane jęki.

 – Zosiu, przychyl się, przychyl!... Wraca! – wołał gorączkowo, chowając się za wiklinę.

 Ale kobieta zdawała się go nie słyszeć, stała zapatrzona na lecącego ku śmierci łabędzia i nawet rękę zlekka wyciągnęła, jakby go chciała ostrzedz...

 – A co?! Mówiłem, że to nie dla ciebie!... – szepnął cierpko mężczyzna.

 – Tak, to nie dla mnie!... Wracajmy!...

 – Ładnie byśmy wyglądali, gdybym i ja... – mruczał Stefan, lecz przyjemne uczucie powodzenia opuściło go. Rzucił ciężko łabędzia na dno łodzi i w czasie drogi słowem nie przerwał zaległego milczenia.

 Po powrocie Zofia położyła się niezwłocznie na posłaniu w głębi szałasu. Nie odezwała się, gdy ją wołał na wieczerzę, więc urażony wsunął się na swoje miejsce ostrożnie i bez zwykłych pieszczot i gawędy próbował usnąć samotnie. Nie udało mu się to jednak, leżał z otwartemi oczami na wznak, zapatrzony w zaglądające do szałasu gwiazdy.

 Już późno w nocy ciepłe ramiona owinęły mu nagle szyję i spłakana twarz oparła się na wzdychających piersiach.

 – Wiem, że inaczej być nie może... To okropne!... Długo nie będę mogła wziąć do ust kawałeczka... twej zdobyczy!

 – To znacznie skróci czas naszego tutaj pobytu!... – zauważył żałośnie.

 Nie odpowiedziała, tuląc się doń całem ciałem i płacząc jak przedtem...

 

III.

 

 Nazajutrz raniuchno, gdy Zofia jeszcze spała, Stefan rzucił niepostrzeżenie do wody już oskubanego i oprawionego łabędzia.

 Nie wspominali o zajściu.

 Lecz został między nimi leciuchny obłoczek, jakby blady cień okrwawionego ptaka.

 Stefan z przykrością czuł na sobie badawczy i wystraszony, jak mu się wydawało, wzrok Zofii, ilekroć w zapomnieniu pobiegł spojrzeniem za parą kaczek lub kluczem gęsi, przelatujących wysoko pod niebem wieczornem. Zofia z żalem zauważyła pewną oględność w mowie i ruchach Stefana. Świat wrażeń, myśli i uczuć, którym wspólne władanie napełniało ich pierwotnie taką rozkoszą, miał już zaklęte tabu. Milczenie, w które zapadali chwilami i dawniej, nie dyszało już obecnie pełnią wezbranego serca, nie byli już pewni, że ono jest jak dawniej skupienem rozważaniem przeżytych wzruszeń. Kobieta z niepokojem dostrzegała nieznane jej dotąd rysy w młodym mężczyźnie. Mężczyzna, tonąc w objęciach kochanki, boleśnie wyczuwał najlżejszy odruch oporu.

 – Ty już mnie tak nie kochasz!... Ty wstręt do mnie czujesz!... Przyznaj się!... – szepnął raz prawie z rozpaczą, podejmując głowę ze wzburzonego łona Zofii.

 – Skądże takie myśli?... Ależ kocham cię, kocham jak zawsze i jak wiecznie kochać będę!

 Rozśmiała się i zapuściła palce w bujne jego kędziory.

 – Nie obiecuj!... Nie my rządzimy naszymi zmysłami, sami jesteśmy w ich władzy. Może masz mnie już dosyć?! Słyszałem, że zakochane kobiety ogarnia niekiedy nagłe i niepokonane uczucie miłosnej odrazy... I nic już nie jest wstanie wrócić im raz spłoszonego uczucia. Czuję, że ciało twoje nie otwiera się dla mnie tak jak dawniej... Ach wydawałaś mi się naówczas kielichem powoju dotkniętym o świcie przez światło słońca... tak szczerze i bezwzględnie oddawałaś mi się...

 Słuchała go uważnie, bez uśmiechu, zapatrzona w siebie.

 – Nie! – odrzekła spokojnie. – Odrazy nie czuję... Jestem zapewne... poprostu zmęczona... Jesteś, kochany, odemnie silniejszy!... – szepnęła, zarzucając oba ramiona na swoją zapłonioną twarz.

 – W zamian powiedz mi, dlaczego nie zastawiasz sieci?!

 – Lękałem się, że...

 – Widzisz... – przerwała mu żywo, – ryby to zupełnie co innego... One takie od nas... odmienne... Ale zwierzę... ptak... Dotychczas widzę oczy tego łabędzia...

 – Właśnie, właśnie, a ja...

 Zatkała mu usta ręką.

 – Wiesz jak zrobimy: źle mi się tu kąpać... Brzeg błotnisty i głęboko... Więc będziesz mię przewoził na tamtą piaszczystą mieliznę gdzie masz połów i podczas mej kąpieli sieci opodal zarzucisz... Czy dobrze!? Czasu w ten sposób nie stracisz i samej mnie tu nie zostawisz... Boję się, wszystkiego się boję! I coraz bardziej bać się zaczynam... Czy ty nie zauważyłeś, jak blisko już ku nam ludzie podeszli?...

 – Ależ to są jakuci! Znam ich prawie wszystkich... i oni mnie znają... Możesz ich się nie lękać – dodał z pewną ostrością w głosie.

 Ręka Zofii zanurzona w kędziorach Stefana z lekka drgnęła.

 – Wiem. Rozumiesz przecie, że nie osób lękam się, lecz... wydarzeń. Schroniliśmy się wszak tułaj, żeby zupełnie, zupełnie nacieszyć się sobą. Czy nie tak?

 – O tak! Zapomnieć i usnąć... – westchnął, znowu kładąc głowę na jej drżących, ciepłych piersiach.

 Rozśmiała się cichym, perlistym śmiechem.

 – Dlatego lękam się wszelkiej zmiany. I czy nie mam racyi? Zaledwie kruszynę i na małą chwilkę wychyliliśmy się poza obręb, w którym nam było dobrze, a już...

 – Mąka się kończy i będę musiał po nią jechać...

 – Wtedy pogadamy, ale teraz... ten tydzień, te kilka dni... Niech wrócą, Stef, stare, dawne czasy!...

 W nocy straszna ulewa z grzmotami i piorunami przeleciała nad wyspą. Wicher zerwał część poszycia z ich szałasu i strugi zimnego dżdżu obudziły ich. Podczas gdy Stefan starał się załatać dziurę i utrzymać nałożone na dach siano przyciskami z ciężkich; sękatych drągów, Zofia ściągała przemoczone rzeczy i pościel do suchego, nieuszkodzonego kąta. W około ryczały i dygotały ciemności. Wielki krwawo siny miecz błyskawic co chwila przecinał widnokręg. Widać było, jak okiem sięgnąć – w górze czarne, wirujące, postrzępione chmury, w dole – białą, spienioną, rozkołysaną rzekę i pochylone wijące się od uderzeń wichru lasy na ciemnych wyspach. Wszystko siekła ze stalowym łoskotem niemilknąca, zajadła ulewa.

 Mimo to było im wesoło.

 – Prawdziwie: Zatopiony Dzwon! Brekeke keks! – śmiał się Stefan, wpełzając pod dach szałasu.

 – Przyznaj, rusałko, że żaden wodnik nigdy nie nasiąkał tak wodą!

 – Istotnie. Poczekaj, nie siadaj na posłaniu... Dam ci suchą bieliznę...

 – A co się tam musiało porobić z naszemi kopami?!

 – O, zapewne. Będziemy je jutro rozrzucać i suszyć.

 – O ile wiatr nam trudów nie oszczędził i nie zwiał wszystkich do rzeki.

 – Przytul się, bo zimno!

 Długo spali po nocnej przygodzie.

 Świeży, śliczny poianek już przechodził w przedpołudniowe gorąco, gdy wyszli ze swego ukrycia.