Bajka o Żelaznym Wilku - Wacław Sieroszewski - ebook

Bajka o Żelaznym Wilku ebook

Wacław Sieroszewski

5,0

Opis

Bajka o Żelaznym Wilku” to fantastyczna opowieść o tym, jak zagubiony w głuchym borze, podczas polowania, król wpadł w zasadzkę zastawioną tam przez wilki. Żelazny Wilk, przywódca groźnego stada pokonawszy monarchę w pojedynku wziął go do niewoli. Stało się to przyczyną wojny wyniszczającej obie strony konfliktu – wojska wilczego i królewskiej drużyny. Dopiero gorące uczucie do córki króla, jakie rozgorzało w sercu Żelaznego Wilka sprawiło, że po długim okresie zmagań nastał pokój.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Wacław Sieroszewski

 

Bajka o Żelaznym Wilku

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Jan Rembowski (1879-1923), Ilustracja z książki 'Bajka o Żelaznym Wilku' (1913),

licencjapublic domain, źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Plik:Wacław_Sieroszewski_-_Bajka_o_Żelaznym_Wilku_p173.jpg

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekst wg edycji:

Wacław Sieroszewski

Bajka o Żelaznym Wilku

Kraków 1911

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-986-7

 

 

I.

 

 Polował Król w głuchych borach swego państwa — polował Król...

 W gonitwie wśród gęstwin i bagnisk zgubił swój orszak. Znalazł się sam w puszczy na gniadym koniu, od którego złota łuna biła na ciemne omszałe pniska drzew, grubych jak kadzie, wysokich jak wieże kościelne. Zielonawy zmrok rozlewał się wokoło, czaił w załomach ziemi i drzew, w dołach wykrotów, w podcieniach gajów, niby wielooki drzemiący smok.

 Bystrym wzrokiem Król wpatrywał się w przeloty lasu, bacząc, czy nie przemyka się gdzie sarna płowa, nie przekrada czarny tur, nie przepełza lis ognisty. Ale było martwo i cicho; jeno w dali, jak szum uchodzącej burzy, grzmiała wrzawa oddalających się obławników i ciężkie ich młoty kamienne waliły jak pioruny o drzewska...

 Wtym wydało się Królowi, że siwy cień sunie nizko przy ziemi w stronę przeciwną od tych głosów. Wyciągnął co prędzej z sajdaka strzałę o miedzianym ostrzu, położył na tęgiej cięciwie łuku i puścił. Brzękła jak osa i utonęła w zmierzchu. Jednocześnie rozległ się cichy jęk. Król spiął srebrnemi ostrogami konia i rzucił się w tę stronę:

 — Trafiłem!... — pomyślał radośnie.

 Ale na miejscu, gdzie padła strzała, nie znalazł nic; natomiast znowu opodal rozległ się cichy, podobny do skowytu jęk. Król ponownie spiął chrapiącego konia ostrogami i skoczył. Siwy cień pomykał przed nim, kryjąc się wśród korzeni i pnisk.

 — Raniony!... — szepnął Król i drugą strzałę na cięciwę nałożył.

 Daremnie jednak to z jednej, to z drugiej strony zajeżdżał, opierającego się konia ostrogami przynaglał; raniony zwierz krył się zręcznie, na rzut strzały nie dopuszczał, ale i z oczu nie znikał. Gniewał się Król, cuglami konia szarpał, ostrogami boki mu krwawił, zapatrzony na siwy cień, to zjawiający się, to niknący w zielonawej pomroce. Nie spostrzegł, że wierny jego rumak drży, że lęka się, że grzywa mu się jeży... Nie widział, że to już nie jeden cień, lecz kilka ich miga się to tu, to tam i zwodzi go wyraźnie. Aż nagle zaroiły się jak mrowie blade cienie, wyskoczyły z poza pni, wychynęły z wądołów, wypełzły z obrosłych sitowiem bajorów. Zalśniły ogniki ich ślepi równo nad ziemią jak krwawy różaniec. Koń zatrzymał się i przysiadł na zadzie. Zrozumiał wreszcie Król, co mu grozi, ujął w garść złotą brodę i wsunął ją na piersi za kołnierz skórzanego kaftana, żeby mu nie przeszkadzała w bitwie. Poczym jął szybko strzałę za strzałą wypuszczać, mierząc w krwawe ogniki. Z dzikim wyciem leciały teraz ku niemu siwe szeregi. Wreszcie nie wytrzymał strasznego widoku koń bojowy, spiął się, okręcił na tylnych nogach i wichrem popędził od napastników. W tej ucieczce Król pogubił strzały, łuk mu pękł, uderzony o nawisłą na drodze rosochę, został jedynie u boku krótki, ciężki bronzowy miecz...

 Pędził Król naoślep i od czasu do czasu grał na złotym rogu, nawołując straże. Zadaleko wszakże odbiegł od nich, aby go mogły usłyszeć.

 Zato wilki były coraz bliżej. Już siwe ich kudły migotały z obu stron, już wyprzedzały go... Koń robił ciężko bokami, charczał, potykał się, wyciągał cudną szyję, jak lecący łabędź, a biała piana całkiem pokryła złotą jego sierść i złotą grzywę. Z wrzawą, z wyciem, z tętentem lecieli tak po sennym lesie, strasząc zdumiałe obumarłe drzewa. Aż spostrzegł Król, że siwe cienie migają już przed nim, że jest otoczony. Wtedy zeskoczył z konia na zwalony pień, wdrapał się wysoko na ogromne, sterczące ku górze korzeniska, oparł plecami o tarczę potwornego wykrotu, oblepionego kamieniami, gliną i mchem, podniósł oburącz swój ciężki miecz bronzowy...

 Wilczyska obiegły go natychmiast, jak fale powodzi. Przez nie rwał chwilkę jego rumak, tratował je kopytami, szarpał zębami, aż z żałosnym rżeniem wspiął się, runął i utonął w ich skłębionym mrowisku.

 Teraz wszystko zwróciło się na Króla.

 Szerokie kosmate mordy, rozdziawione pyski z białemi kłami, czerwone ozory, łapy, zbrojne w szpony żelazne, pięły się ku niemu, wznosiły coraz wyżej, gęsto błyskając rubinowemi jak żar ślepiami.

 Co gorsza, Król dostrzegł poza pierścieniem leśnych bestji brunatne ciała znanych mu leśnych włóczęgów, półnagich dzikusów, żyjących za pan brat z leśnym zwierzem, odziewających się w skóry wilcze i ukrywających swe kudłate łby pod wilczemi szłykami. Te hordy krążyły dotychczas luźno na pograniczach jego państwa i żywiły się przeważnie tym, co zdążyły skraść lub zrabować u jego pracowitych oraczy.

 Potrząsali łukami i szczuli zwierzęta na Króla wilkołackim wyciem i podszczekiwaniem:

 — Hau!... hu!... huź!...

 Nie mogły się wszakże wilki dostać na pień, wysoko wsparty na gałęziskach i okrzewiach, a ich człowieczy pobratymcy niewiadomo dla czego nie puszczali strzał. Dodało to Królowi otuchy, zatrąbił ile tchu starczyło w róg i stanął mocno w kroku; potym swój ostry miecz opuścił, zatoczył jego końcem szerokie półkole i obtarł pień z wilczej piany.

 Z wyciem, ze skomleniem opadła nawała rozżartych bestji, pogasły ślepia, zalane posoką... Ale trwało to chwilkę, poczym znowu wezbrały straszliwe zastępy, spiętrzyły się i zaszalały wokoło, szukając drogi...

 Niedługo Król dostrzegł, że znalazły przejście po pniu od rozplaśniętej na ziemi korony drzewa. Zrozumiał, że koniec jego blizki, i znowu, ile miał mocy w piersiach, zatrąbił w swój złoty róg. Wilki odpowiedziały mu wściekłym wyciem. Jednocześnie grzbietem drzewa jak po kładce ruszył ku niemu szereg doborowych przeciwników. Przodem szło wielkie, siwe, prawie białe wilczysko ze łbem szerokim, potężnym jak u niedźwiedzia. Mordę naprzód wytknął, paszczę z lekka rozdziawił, że widać było straszliwe zębiska, a ostre uszy położył za siebie... Szedł wolno, mocno wpierając twarde szpony w oślizgłą od wilgoci korę drzewa, i zad pod siebie podbierał, gotując się do skoku. Król patrzał mu w gorejące ślepia i nie ruszał się. Dopiero gdy bestja zatrzymała się zupełnie blizko, postąpił śmiało pół kroku i ciął mieczem bronzowym. Śmiertelnie ranione wilczysko potoczyło się jak kłąb śniegu na łby spoglądających z dołu towarzyszy. Tymczasem Król, nie zwlekając, ciął raz drugi i zrzucił z pnia drugiego zwierza. To wywołało popłoch wśród napastników. I gdy Król znowu ku nim postąpił, błyskając złocistą szatą i mieczem ognistym, rzucili się w popłochu wtył, skłębili, wpadli na siebie i, gryząc się wzajem, wyjąc ze strachu, skomląc z przerażenia, spadli z pnia na dół na ciekawie przyglądające się im stado. Wtedy i reszta, podwinąwszy ogony, zaczęła uciekać w przerażeniu.

 Król cofnął się na swe stanowisko i wytarł spocone czoło.

 Wilki zatrzymały się opodal, a skupieni za niemi włóczędzy leśni zaprzestali szczucia i zdawali się ze sobą naradzać. Ale nie trwało to długo. Jakiś pomruk piekielny, podobny do szelestu wichury w leśnej gęstwinie, podniecił ich; zerwali się znowu ludzie i zwierzęta, obiegli wściekłą powodzią stojącego na pniu Monarchę. Ten, doświadczony w bojach, pojął, że zaraz napad ponowią, mocno się oparł stopami o nierówności pnia i czekał spokojnie z wzniesionym mieczem. Istotnie tłum wilków już wpadł na drzewo i, obślizgując się, przewalając, popychając się wzajem, leciał ku niemu. Znowu Król, nie czekając na nich, krok naprzód postąpił, pociął przeciwników, popłatał, pospychał — poczym cofnął się, aby chwilkę wypocząć. Ale wilki tym razem nie uciekły; niezadługo znów były u jego nóg. Chwytały go za poły rozwianego kaftana, za buty, za pochwę oręża, ciągnąc na dół w przedśmiertnych podrygach. Poczuł Król, że rychło zginie, że siły go opuszczają... Więc coraz częściej w krótkich odstępach dął w złoty róg, trąbił, trąbił rozpaczliwie na swoich dworzan, na swoje liczne wojska... I wydało mu się przez chwilkę, że odpowiada mu gdzieś zdala srebrna trąbka Wielkiego Łowczego. Nabrał otuchy, kilkoma potężnemi cięciami pień z wilków oczyścił, oparł zmęczone ciało o tarczę wykrotu, aby wytchnąć cokolwiek, i słuchał... Srebrna trąbka grała już gdzieś niedaleko. Wilki wahały się i niechętnie spozierały na pień pomimo zajadłego naszczuwania włóczęgów. Gdy wtym tuż za Królem rozległ się i zawarkotał coraz bliżej łoskot, podobny do szczęku tysiąca bijących o ziemię oręży. Wilki zawyły radośnie i znowu zamrowiły się na pniu. Król zadął raz jeszcze przenikliwie w róg, ale w jednej chwili ktoś mu go z rąk wytrącił, miecz wyrwał... Przerażone oczy Króla zdołały dostrzec tylko poza wykrotem ogromny czarny cień... Włochata żelazna łapa przycisnęła go, ugiął się pod jej ciężarem, potoczył i spadł z pnia na ziemię...

 Gdy ocknął się, poczuł przedewszystkim twarde kolana na piersiach, a nad sobą ujrzał wilczym futrem okrytą pierś i straszliwą przyłbicę żelazną w kształcie wilczego pyska. Z dziur przyłbicy patrzały nań zimno okropne stalowe źrenice.

 — Jesteś moim jeńcem, Królu!... — rozległ się głos cichy, lecz silny. — Twoje państwo rozległe prawem wojny do mnie należy. Twój rolnik spokojny, gdy zechcę, dla mnie siać i zbierać będzie!... Twoje stada karmić będą me wojska nieprzeliczone... Twoje zamki i grody warowne staną się memi legowiskami, a twój lud mego ludu sługą i niewolnikiem!...

 — Ktokolwiek jesteś... dobij mię!... Poco się znęcasz? — jęknął Król.

 — Nie potom żywcem brać cię kazał!... Nie potom stracił tyle sług wiernych... Nie przez litość dla ciebie!... Nie!... I to co mówię — nie dla urągania, ale na rozkaz mych bogów, mych wróżów... Słuchaj więc spokojnie! Wszystko się odmieni, puszczę cię wolno i nawet na twe krainy napadać przestanę, ale mi obiecaj, że mi oddasz w zakład przymierza, na wieczną własność: »to, czego nie było jeszcze nigdy, a jest już w twoim pałacu, co choć twoje jest, a czego nie znasz, w czym przyszłość i teraźniejszość łączą się niby wody zlewających się rzek!...« Tak kazali mi powiedzieć nasi siwi wróżowie!...

 — Puść mię, abym mógł pomyśleć!... — zwrócił się do zwycięzcy Król, a gdy ten usunął mu z piersi kolano, podniósł się, usiadł i zadumał.

 — Cóżby być mogło, co do mnie należy, a czego nie znam? — rozmyślał, zwolna przychodząc do siebie i nieustannie nasłuchując, czy nie doleci go z oddala granie rogów myśliwskich. — Wszystko ważne znam i pamiętam!... Cóż więc to jest?!...

 — Poco ci ta rzecz? — spytał, chcąc zyskać na czasie.

 — Sam nie wiem. Chcą tego wróżowie, a zwykliśmy ich słuchać. Zresztą niewolno mi wiele z tobą gadać.

 — A jeżeli powiem... nie?!...

 Zżymnął się rycerz żelazny.

 — Uległeś w walce, pozwoliłeś się wciągnąć nierozważnie w zasadzkę... Powiodę cię jako jeńca przy moim koniu z grodu do grodu, abyś był świadkiem, że uczynię wszystko, com obiecał, z twym ludem...

 Król bystro spojrzał na rycerza.

 — Sądząc z głosu, młodzieniaszek jakiś... niedowarzony barbarzyńca! Usłyszał pewnie przesadne opowiadania o jakiejś błyskotce w moim pałacu... Dużo tego jest i być może, że czego nie znam!?... Leży w kącie schowane... Powiedzieli mu o tym schwytani jeńce... A chytrzy, dzicy wróże tumanią tych sobie podwładnych... wilkołaków rozmaitemi gusłami... Może im potrzebny do czego ten przedmiot dziwaczny?!... Ha, tym lepiej!... — postanowił Król z szybkością błyskawicy, dostrzegszy niecierpliwy ruch ręki rycerza.

 — Zgoda! — rzekł głośno — Dam ci, czego żądasz, ale pamiętaj, że w ciągu lat dziesięciu uszanujesz moje granice!...

 — Ale po mój... zastaw przyjdę, kiedy mi się spodoba!

 — Po zastaw? A no tak: po zastaw!... Przychodź, przychodź, choć jutro! Ale pozwól odgadnąć, czy to czasem nie mój ulubiony puhar kryształowy, w którym woda i wino mieszają się jak nurt Bożeny z nurtami Popławy, hę?... Co?... Dawno mi go już nie podawano i doprawdy zapomniałem o nim?... — pytał już łaskawie. — Albo nabijany turkusami pas, który w sekrecie przygotowała dla mnie na imieniny Królowa?... Sekret zdradził mi szatny, gdym nowy pas zamówić kazał... Dla tego dopytuję się, abym czasem przez niewiadomość nie zgubił, albo nie darował komu rzeczy tobie obiecanej, rycerzu!... Owszem, powtarzam, że oddam ci co zechcesz z pałacu... Więc mię puść, gdyż towarzysze szukają mię i są niespokojni!

 — Straże moje wstrzymają twych towarzyszy!... — zaśmiał się rycerz żelazny.

 — Tymbardziej! — O cóż więc chodzi? Puść mię i przybywaj w moje dziedziny, a przyjmiemy cię godnie!

 — Pierwej przysięgnij, że dotrzymasz obietnicy, i pamiętaj, że za złamanie przysięgi srogo się zemszczę. Tak nakazują nasi bogowie!

 Król przysiągł, trochę dotknięty okazanym mu niedowierzaniem. Gdy wstał i potargane ubranie poprawił, już ciemna postać rycerza, otoczona zastępami wilków, nikła w zmierzchu leśnym.

 Król odszukał swój strzaskany miecz, swój złoty róg i natychmiast zagrał na nim przeciągle raz, drugi i trzeci. Rychło odpowiedziało mu srebrne echo. Król poszedł w tym kierunku, trąbiąc od czasu do czasu. Zatętniały wkrótce kopyta po twardej glebie boru i zabłyszczały w zmierzchu złociste zbroje królewskiego orszaku.

 Zeskoczyli rycerze i dworzanie z koni, otoczyli pana swego, zdumieni i przerażeni bladością jego twarzy, strzaskanym orężem i krwią na podartych szatach. Ale ponieważ Król milczał posępnie, nie śmieli go pytać. Wielki Łowczy podprowadził mu swego konia, Miecznik podał mu na klęczkach swój miecz. Król wskoczył na siodło i skinął na leśniczych, aby wiedli go do domu. Popędzili z tętentem i łoskotem, a w cichym borze, w zielonawym jego zmroku zostały jeno trupy pobitych wilków, złotem okute siodło królewskie i szczątki rozdartego konia.

 

II.

 

 Dopiero gdy wyjechali z gąszczów leśnych i znaleźli się wśród otwartych, uprawnych rozłogów, Król poweselał. Spojrzał na kołyszące się w słońcu łany zbóż, na ciche wioski, kryjące się w sadach zielonych, na wieśniaków w białych płótniankach, prowadzących w jarzmach siwe woły, na ciemne zamczyska na wzgórzach, strzegące kraju od nieprzyjaciela — splątaną brodę palcami rozczesał i uśmiechnął się:

 — Jaki okup może być za wielki za spokój tego kraju, za szczęście tego ludu, za moje wreszcie życie, za moje mądre rządy?... Co za zamęt-by wynikł, gdyby mię nagle nie stało? Jużby tutaj teraz szalały rozzuchwalone wilkołackie hordy!... Jużby płomień hulał po zamkach i siołach... Krew lałaby się tam, gdzie teraz wietrzyk muska kwiaty, a płacz i jęki rozlegałyby się tam, skąd teraz leci piosenka!...

 Nie, zaiste! Tanio zapłaciłem za moją przygodę — obietnicą tego, czego nie znam, a więc czego nawet żałować nie mogę! Niech bierze! Choćby nawet cały mój pałac złocony zabrał, nic to jest w porównaniu z tym pięknym państwem! Co stracę, poddani mi zwrócą. Zbudują i wyrobią znowu, co mi Wilczysko zabierze!

 Spiął konia ostrogami i popędził wesoło ku zamkowi, którego ostre wieżyce już rysowały się na dalekim wieczornym nieboskłonie.

 Zamek królewski nie był obronny, nie miał wokoło ani murów, ani fos, ani wałów. Bram nie strzegły mosty zwodzone... Król był dobry i twierdził, że miłość poddanych jest jego murami, a ich strażą — jego sprawiedliwość.

Za to wokoło zieleniał cudny ogród, pełen kwiatów, roślin niezwykłych, dziwów zamorskich, muszli, głazów, posągów, rozsypanych kunsztownie po szmaragdowych łąkach. Chowało się tam mnóstwo półoswojonego ptactwa, kolorowych papug, bażantów złotych i srebrnych, białych i szafirowych pawi. Czarne i białe łabędzie pływały po lustrzanych stawach, a w ich przejrzystych głębinach, wśród lasu porostów, uwijały się złote i srebrne rybki, pływały wielkie czerwone jak miedź karpie i karasie. Sarny, daniele, jelenie i kozice biegały stadami po gajach, piły wodę z kryształowych ruczajów i szczypały miękką jak jedwab’ trawę. Na wiosnę cały ogród huczał od śpiewu słowików, gwizdania wilg, szczebiotania drozdów. Wszystkim było tam dobrze, gdyż Król surowo zabraniał strzelać do zwierzyny w parku, nie pozwalał nawet tam łapać motyli, a zakazu tego bacznie pilnowali liczni łowczowie.

 Król bardzo lubił swój pałac z ogrodem i nazywał je »Ostoją Pokoju«.

 Ale tym razem, gdy wjechał na wysypaną żółtym piaskiem pałacową aleję, zachmurzyło się znowu jego oblicze. Daremnie ulubiona sarenka wybiegła z krzewów i, idąc obok wierzchowca, lizała pokornie królewskie strzemię, Król ani spojrzał na nią.

 — Co powiem Królowej — rozmyślał. — Co powiem jej o tym obrzydliwym Wilczysku? Czyż mogę opowiedzieć jej, jak on cuchnącemi kolanami gniótł mi piersi? Jak targał moją złotą brodę? Czy mogę przyznać się jej, żem się go zląkł, żem drżał pod jego strasznym wzrokiem stalowym?... Że walałem się w prochu, że uległem?... Nie, nic jej lepiej nie powiem! Niech hańba moja mnie samego gryzie! A gdy przyjdą gońce od Wilka, oddam mu, co zechce, i udam, że to dobrowolny podarunek sąsiedzki... Tak będzie najlepiej! Poco ma się martwić!?...

 Było jednak przykro Królowi, że musi przed żoną kryć się i kłamać. Jechał więc wolno ze spuszczoną głową, a za nim orszak, ucichły na widok smutku Pana. Okrążyli wielki klomb heljotropów, mieniących się w różowym zmroku wieczornym jak kupa ametystów, i zatrzymali się przed szerokiemi marmurowemi schodami przedsionka. Król czekał, aż wyskoczą giermki i przytrzymają mu konia. Ale nikt nie zjawiał się, więc podniósł głowę i spojrzał ze zdziwieniem na ostrołukie, szeroko otwarte podwoje wejścia. Nikogo ani tam, ani w pobliżu widać nie było — cisza panowała głęboka. Jeno z ogrodowej alei biegł, trzymając się za nos, królewski wesołek, Bączuś...

 — Cicho!... cicho!... — wołał — Niespodzianka!... Ani pisnąć, ani kichnąć, ani skrzypnąć!... Niech Król Jegomość na paluszkach stąpa, a dwór niech zapomni nawet, że ma nogi!... Tylko ja sobie pozwolić mogę: bzzzy!

 Bzyknął i okręcił się na jednej nodze jak fryga.

 — Gadaj, co takiego? — niecierpliwił się Król.

 — Nie mogę. Królowa Jejmość zabroniła! Nie mogę! Bzzy!...

 I znowu obrócił się jak fryga.

 Już orszak schodził z koni, już giermkowie i stajenni dopadli tłumnie przyjezdnych, brali od nich rumaki, a Król wciąż siedział na koniu i tarł dłonią stroskane czoło.

 — Co się stało?... Powiesz nareszcie, przeklęty błaźnie?!

 Bączuś odskoczył, zakrył sobie twarz rozczapierzonemi palcami i jęknął płaczliwie:

 — Nie gniewaj się, Królu, ale ciesz, ale gwiżdż, ale przytupuj sobie, zaśpiewaj, potańcz... i... podaruj mi... dukata! — Podaruj mi... dwa dukaty!

 Król cisnął gniewnie tręzlę na ręce pachołka i ruszył w głąb’ pałacu. Serce mu biło niespokojnie, mimowoli kroku przyśpieszał, a za nim szedł na palcach strwożony orszak.

 — Gdzie Królowa? — zapytał spotkaną dworzankę królowej.

 Pani przysiadła nizko, bacząc pilnie, aby strojna jej suknia ułożyła się dookoła w piękną banię.

 — Jej Królewska mość... w sypialni! — odszepnęła słodko.

 — Czy nie chora?

 — Jej Królewska Mość kazała prosić niezwłocznie po przyjeździe Waszą Królewską Mość do siebie!

 — Jakaś zmowa! — mruknął Król, targając koniec złotej brody.

 I tak jak był w zbroi i w zbrukanych podartych szatach myśliwskich udał się do komnat małżonki.

 Przeszedł salę rycerską, gdzie z chrzęstem powstali na jego powitanie od palących się na kominkach ogni zakuci w miedź i żelazo rycerze; minął salę jadalną, gdzie wśród potężnych kolumn jaspisowych długie stoły, zastawione srebrem, puharami z rzniętego szkła i kryształu, cynowemi misami, wazami pełnemi owoców i kwiatów, — czekały na zgłodniałych myśliwców. Wszedł na schody wewnętrzne, wyłożone po bokach ślicznie rzeźbionym drzewem, i po miękkim kobiercu wstępował wolno, zapatrzony w kolorowe witraże, rozpalone zorzą wieczorną.

 Królowa miała komnatę w wieży środkowej całą z lustrzanych szklanych ścian. Mieszkała więc niby w wielkim krysztale, do którego o świcie zaglądały różowe mgły z dołu; potym wchodziła purpurowa jutrzenka; przez dzień cały całowało ją rozkochane słońce; wieczorem pieściła zorza wieczorna; w nocy zaglądał księżyc srebrny i mrugały gwiazdy dalekie...

 Ale tym razem, gdy Król wszedł, znalazł okna przysłonięte grubemi makatami, woskowe świece jarzyły się w wysokich bronzowych świecznikach popod ścianami, a na środek wysunięte było wspaniałe łoże królewskie pod baldachimem ze złototkanych bławatów.

 Na poduszkach leżała Królowa.

 Zobaczywszy Króla, uśmiechnęła się blado i usiadła, wyciągając ku niemu rękę; jednocześnie skinęła na służebną i ta wyjęła z kołyski parę ślicznych dzieciaczków w poduszkach.

 Król schwycił się z przerażeniem za głowę.

 — Jakże się stało, żem mógł się tego nie domyślić?!...

 W strapieniu nie zauważył wyciągniętej ku sobie ręki żony. Królowa po niejakim czasie, zdziwiona i urażona, cofnęła ją i zmarszczyła brwi:

 — Myślałam, że się ucieszysz?! Takeś pragnął dzieci! Córeczka i synek!... Ale ty nawet na nich nie patrzysz!

 — Ach, tak... tak!... — bąkał z wysiłkiem Król, rozchylając grubemi palcami koronki, wśród których, niby pączki kwiatów, spały maluchne główki.

 Królowa przypatrywała mu się gniewnie z pod oka; służebna ciekawie a nieznacznie śledziła oboje.

 — Widzisz... nie... powiodło mi się na... polowaniu... Złe miałem łowy... Wogóle... przykro... — tłumaczył się niewyraźnie Król.

 — O tak! Rozumiem, że są to powody dość ważne! Bez wątpienia!... Ale... mimo to... — przerwała mu Królowa, siląc się powstrzymać nawisłe na rzęsach łzy. Podniosła chusteczkę do oczu i dla tego nie widziała, że i u Króla ręce się trzęsą, a usta i broda drgają boleśnie.

 Wreszcie odwrócił się od żony, od dzieci, od niańki i wyszedł, bąkając:

 — Tak, tak, chowajcie je, chowajcie zdrowo!... Pielęgnujcie!

 Teraz dopiero Królowa zauważyła pełne zdumienia spojrzenie pani służebnej, wpatrzone w szerokie barki uchodzącego Króla.

 — Idź wypocząć, Kingo! Dzieci daj tutaj... Kiedy będziesz potrzebna, zawołam na Ciebie!

 Służebna podała dzieci, skłoniła się pokornie i wyszła.

 Wtedy Królowa przypadła twarzą do małych, pulsujących żyłeczkami główek niemowląt i zaszeptała z płaczem:

 — Maleństwa moje kochane, dzieciuszki moje drogie, nie jesteście wy nikomu na świecie potrzebne!... Nikt was nie kocha!... Tylko ja, tylko ja...

 

III.

 

 Ruch wre w całym zamku królewskim. Szczękają oręże, tętnią kopyta; co chwila nadjeżdżają zbrojne orszaki i zsiadają z koni przed marmurowemi schodami sklepionego przedsionka. Na basztach okolicznych grodów ognie wiciowe dymią we dnie, płoną w nocy jak posępne gwiazdy — wzywają ludzi do broni. Ciągną drogami z głuchym łoskotem drużyny wieśniaków; jak języki płomieni błyskają w kłębach kurzawy bronzowe ostrza ich dzid i miedziane hełmy. Okrągłe skórzane pawęże i wielkie tarcze drewniane ciężko zwisają na ramionach i barach, które niedawno dźwigały snopy zboża. Z żałością patrzą rolnicy na szumiące kłosy dojrzewających niw, które niezżęte osypią się niebawem. Płaczą żony, płaczą matki, płacze opuszczona dziatwa...

 W szeregach ciągnących żołnierzy brzmią bezładne rozmowy:

 — Król gniewa się!...

 — Dokąd znowu powiodą nas?!

 — Podobno Wilki napadły na południową granicę!...

 — Nieprawda, tam cicho! Widziałem wczoraj łuczników, co przyszli z tamtych stron...

 — Nie Wilcy, lecz Północni barbarzyńcy!... Na Północnych idziemy!

 — Ach, wszystko jedno na kogo, byle prędko wrócić!... W domu tyle roboty!

 — Wrócą, ale nie wszyscy! — szepnął ktoś posępnie.

 Zapanowało milczenie.

 — Co tam zawczasu się smucić! Śpiewajcie, chłopcy!

Już się trąby odezwały,

Już do boju w kotły biją,

Dzisiaj, bracia, pola chwały

Licznym trupem się pokryją!...

............

Dalej, dalej naprzód, śmiało,

Jak na wolny lud przystało!

 

...huknął chór.

 Obległy wojska zwartym pierścieniem pałac królewski, dym niezliczonych ogni żołnierskich owiał go niby brunatna chmura. Codzień stada wołów i owiec pędzą z dalekich folwarków królewskich; codzień z zasobnych śpichlerzy dworskich rozdają ziarno, mąkę i jagły; codzień z pałacowych podziemi wytaczają ogromne beczki miodu i piwa. Wszystko niknie natychmiast jak w przepaści w tysiącach ust i głodnych żołądków... Tęgie, wypoczęte ręce, syte ciała daremnie szukają pracy; więc co chwila wznikają zwady, bójki, hałasy... Uwijają się po obozie zafrasowani dziesiętnicy i setnicy — wdrażając porządek... Miarowo kroczą szeroką drogą wojskowe oddziały, udające się na ćwiczenia lub wracające z nich...

 Tumult, wrzawa, kurz.

 Rżą konie, krzyczą ludzie, szczękają oręże, a wszystko błyska krwawo miedzianą albo ciemno żółtą bronzową zbroją. Tu i owdzie zalśni jak księżyc w chmurach srebrny puklerz znamienitego rycerza albo zamigocze słonecznie pozłacany pancerz knezia.

 W sali rycerskiej pełniutko. Na olbrzymim kominie płoną na drogocennych rusztach żelaznych — kłody dębowe. Siedzą przed ogniem na ławach rycerze przedniejsi, wojowie i komesi, popijając miód i piwo ze srebrnych dzbanów. Odpasali miecze, zdjęli przyłbice, pozrzucali rękawice bojowe. Poza niemi wzdłuż ścian i u schodów, wiodących do wewnętrznych pokoi, kupi się młodzież; gwarzy półgłosem o łowach, o wyprawach, o koniach i zbrojach...

 Porównywa starodawną miedź i żelazo:

 — Niema to jak bronz z Miedziogóry!... Twardy, ostry a utoczysty... Przed takim brzeszczotem, gdy tniesz oburącz, nie ostoi się żadna powłoka, ani łyczana, ani skórzana, ani kościana... Nawet blachę miedzianą, nawet żelazną przetnie!... I niełatwo się tępi!...

 — Zato szczerbi się i pryska. Dość, aby ręka trochę się powinęła na płaz, a już go niema! W dłoni zostaje nieużyta rękojeść. Tosamo z grotem oszczepu lub strzały: jak żądłem nie trafi, zaraz się wyszczerbia i rozsypuje. I nic już z niego, nie przekujesz go, nie poprawisz, trzeba oddać łam do odlewacza albo rzucić!... Już lepsze dawne ostrza kamienne!... Doprawdy!...

 — Ech, głupstwo!... Nad jedną strzałką kamienną pół dnia pracy! Widziałem ja coś lepszego: — oręż biały, cudowny, wilczy oręż żelazny... Niby to bronz, a nie bronz... Można go giąć i prostować jak słomiane powrósło, póki gorący, a zanurzony do wody, ryczy z gniewu jak smok i twardnieje w zaciętości na kamień... Znacie go dobrze, ten oręż, gdyż używają go Wilcy... I skąd go mają ci ciemni włóczędzy?!...

 — Po górskich szczelinach, u źródeł rzek szukają czarownych kamieni wybrani młodzieńcy, najcnotliwsi, najlepsi!... Z wielkiemi zaklęciami i w tajemnicy, przez post surowy, próby i modlitwy szykują się ku temu... Potym prażą żywą opokę w ogniu, lejąc weń tłuszcze objaty na wolnym wietrze, na przedmuchu... Pilnują wybrańców wróżowie, uczą kowali siwi ofiarnicy... Nikt nie śmie podpatrywać ich dziejów... Zginie śmiercią albo w wiecznej niewoli pracować będzie, przyprzęgnięty u ich kowadeł... śmiałek ciekawy.

 — I gdzie znaleźli oni taki czar?...

 — Włóczą się po całej ziemi, więc im łatwo... A my co, co wiemy, my, przykuci do zagona?!...

 — Złodzieje i zbóje!... Pewnie i czar ten gdzieś ukradli!... Żyją tylko z tego co u nas złupią, uniosą... Skądżeby oni mogli co wymyślić, kudłate wilcze mordy!?

 — A przecie wymyślili... Teraz wszyscy, co żelazo mieć chcą, płacić im muszą haracz, a bez żelaza już obejść się trudno... Szkoda, że go mało sprzedają!...

 — Wolą rabować...

 — Pańska zabawa żelazo!... Dla nas i miedź i ołów i bronz dobry!

 — Nie mów tego! Co innego lemiesz, co innego narzędzia domowe — niema lepszych nad nasze. Ale oręż wilczy — przedni, a głównie lekki!... Nie łamie się, więc mogą brać z sobą po jednej szabli i włóczni, gdy my musimy brać ich kilka... Twardszy od miedzi, nie gnie się, nie tępi... Dla tego choć te dzikusy nie mogą dać rady naszemu wojsku w gromadzie, bo nie znają szyku, nie znają okopów i sztuki wojennej, ale biją nas małemi oddziałami, skubią i dręczą jak muchy... Ciężka będzie z niemi przeprawa, szczególniej teraz, kiedy zaczynają się skupiać i naśladować w boju nasze uczone rzędy...

 — Powiadają, że nowy ich wódz czy król, nie wiem, jak go zwać, bo rządzą u nich wszystkim starcy... Otóż, powiadają, że ten ich naczelnik wojenny, syn starego Wilczury, młody jeszcze smyk, ale dzielny i łepak zabiegliwy, wszystko chce w garść wziąć i połączyć...

 — Nie uda mu się, nie uda!... Słychana to rzecz, żeby wilki pogodziły się!... Idą razem, póki niema zdobyczy, a nad nią zaraz zęby szczerzą!... Takie ich przyrodzone narowy!... I to całe nasze szczęście! Nie przerobi woła na sokoła!

 — Nikt go nie widział. Mówią, że wzrokiem zabija!...

 Tak szeptali między sobą wojownicy, poglądając co chwila, czy nie rozchylą się purpurowe kotary w podwojach i nie ukaże się Król.

 Spoglądała często w tę stronę i starszyzna.

 — Zmienił się. Bardzo się zmienił. Gniewliwy się stał. To niedobrze, bo lud łatwiej prowadzić dobrocią!... — gadał siwobrody rycerz w białej opończy.

 — Od powrotu z tego nieszczęsnego polowania nie gada z nikim, nie uśmiecha się, nie naradza. Nawet Bączuś rozweselić go nie może. A co się w lesie stało, nikt nie wie!... Chyba astrolog Dydko!... Ho, ho!... Chytra to sztuka!... — wtrącił rycerz w opończy purpurowej.

 — Wojsko z całego państwa, moc ludu zebrał teraz w same żniwa i trzyma... — dorzucił rycerz w opończy błękitnej.

 — A poco — nikt nie wie! Co innego poświęcać się z potrzeby, dla obrony kraju, dla spokoju wszystkich, a co innego dla czyjegoś kaprysu!...

 — Racja!...

 — Zapewne!

 — Dobrze mówi!... — Mruczeli rycerze, postukując mieczami.

 — Cicho!... Idzie Wielka Rada! Idą do Króla. Stary Skowroń ją wiedzie. Niedługo będziemy wiedzieli, o co chodzi... Albo... rozejdziemy się do domów!...

 Rada, strojna w lśniące atłasy, w barwione jedwabie, w dzierzgane srebrem i złotem brokaty, zatrzymała się w wielkiej sali przyjęć, gdzie w cieniu na usłanych kobiercami stopniach pod purpurowym baldachimem migotał złoty tron. Dwuch paziów pobiegło szukać Króla i uprzedzić go.

 Długo szukali, gdyż Król był właśnie na wieży u nadwornego astrologa, znamienitego Dydki na Słomianych Nóżkach. Obaj stali w wysokiej sali ze szklanym kulistym pułapem, pochyleni nad stołem zarzuconym rozmaitemi papierami, pargaminami, zwitkami papyrusu i rozglądali wielki, pokreślony dziwacznemi znakami rysunek.

 Astrolog miał na głowie błękitny, upstrzony srebrnemi gwiazdami kołpak, a na okrągłym jak dynia ciele taki sam obszerny suty płaszcz z pod którego ledwie wyglądały cieniuchne nóżki. Król był w czarnym aksamitnym kaftanie, na którym pięknie odbijała złota jego broda i złoty, zwieszający się z szyi łańcuch.

 — Otóż Wasza Królewska Mość widzi, że obecnie Bliźnięta są tutaj. Mars, bóg wojny, śpieszy ku nim, ale jest jeszcze daleko... Zato z boku podchodzi gwiazdozbiór Lwa... A tu Wąż zwija swoje skręty... Stoi złowróżbny Cielec... Na szczęście Panna przecina mu drogę... I jeżeli Wodolej, który wzbudza mgły i tumany, nie przeszkodzi jej, to unikną grożącego niebezpieczeństwa. Ale widzę jeszcze dużo, dużo przeszkód dla pomyślnego końca... Wszędzie zło, pełno zła... I wciąż trzeba będzie uważnie badać gwiazd drogi, aby przewidzieć nieszczęście i przygotować się do niego.

 — A teraz?! Cóż ci nareszcie powiedziały gwiazdy?... — przerwał mu Król.

 — Gwiazdy?!... Gwiazdy mają własne drogi i osobliwą mowę. Mowa ich staje się zrozumiałą po zestawieniu ich dróg z ich wagą, ciepłotą, wilgocią oraz wpływami, co nie jest rzeczą łatwą. One sobie przeciwdziałają, szkodzą albo pomagają, a wszystko odbija się na człowieku. Saturn naprzykład jest posępny, zimno-wilgotny; panuje nad prawym uchem ludzkim, śledzioną, pęcherzem i zębami... Co więc nastąpi, jeżeli on w tymsamym człeku skłóci się z Wenus, która panuje nad lewym uchem, a jest pani nauki i cudności, wesoła, wilgotno-ciepła, woni słodkiej, mocy w członkach przedziwnej, tchnie ku piękności, a rządzi śpiewaki... albo księżyc, który jest niewieście przychylny, rząd białogłowski, opatrzenie matek, włada człowieczym żołądkiem i lewą stroną ciała, prawym okiem w nocy, a lewym we dnie... A kto się pod nim narodzi, będzie wielki, czerwony, nijako tłusty, okrągłego lica i sprawiedliwy... Jowisz darzy ludzi wesołym zmysłem i władnością... Merkury daje zimną suchość fałszywą, a wróży bogactwo... Byk — nic dobrego!... Zsyła żółtaczkę, radzi wystrzegać się psów i leśnych drapieżców!... — pouczał gwiaździarz z zapałem.

 — Tak, tak... psów i... leśnych drapieżców!... — powtórzył w zamyśleniu Król.

 — Podczas gdy Waga jest znamienia męskiego, na wschód słońca panująca, powietrzna... Ostrzega przed pożarami... Kto pod nią się rodzi, ma nos wielki i plecy wielkie, znamię na obliczu albo na ręce, rychło się gniewa, jest zmieszanego przyrodzenia... A Rak przebiegły jest, łakomca, lubi spory i podróże, winien wystrzegać się wody... Co więc uczynić się może, skoro wilgotno-ciepła Wenus przejdzie w blizkości od tegoż znaku, jak to było niedawno?!... Ha, co?... Zadanie nielada, ha!? — pytał, następując na Króla z podniesionym palcem.

 Król ocknął się z zadumy i targnął niecierpliwie ręką swój złoty łańcuch.

 — Nie o to chodzi, ale czego się strzec? Co grozi nam dziś, jutro, pojutrze?... Co robić?! Czy nic o tym nie mówią twe gwiazdy?!...

Czy nic w nich nie wyczytałeś, najmniejszej choćby wzmianki o... żelazie... albo o... Żelaznym Wilku?!...

 — O Żelaznym Wilku? — powtórzył ze zdumieniem astrolog. — W gwiazdozbiorach niema takiego znaku!... On nie istnieje!...

 — Więc co warta twa wiedza?... Twoje gwiazdy? One nic nie mogą?!

 — Owszem, gwiazdy wiedzą i mogą wszystko! — odpowiedział z godnością Dydko. — Wszystko jest pod wpływem ich przyciągania i odpychania... ich humorów, gorącości, gęstości i wilgoci... Przez nie krew nasza unosi się w żyłach ku górze, chmury krążą po firmamencie i z próżni w próżnię przelatują wichry!... Wszystko przez nie znajduje się w ruchu, w bieżaniu, w pościgu, zarówno wody morskich odmętów jak wody ludzkiego żołądka, liście jesienne i proch ziemski... Łzy matek i uśmiech dziecka takoż od nich... Wszystko jest ich prawa koniecznością i nic nie dzieje się bez ich przyzwolenia... I chłop nie kichnie i król nie nakaże... — pouczał znowu z rosnącym zapałem.

 Król już go nie słuchał, jego czujne ucho myśliwskie uchwyciło szmer kroków na schodach i niespokojny wzrok pobiegł w stronę drzwi. Rozległo się nieśmiałe stukanie.

 — Wejdź!... — rozkazał Król, podczas gdy Dydko zakrył przezornie połą płaszcza od uroków kreśloną przez się tablicę. Drzwi otwarły się i ukazał się złotowłosy paź.

 — Miłościwy Panie, Wielka Rada z wojewodą Skowroniem na czele proszą o posłuchanie!

 — Powiedz, że zaraz przyjdę. Niech przygotują szaty i salę tronową!

 Skinął głową, i paź znikł.

 — A więc stanowczo nie wiesz, kto to jest Żelazny Wilk, i nie możesz przepowiedzieć, co nas czeka w najbliższej przyszłości?...

 — Żelaznego Wilka niema. Nauka nie wykryła jego znaku i z wielkich mędrców nikt o tym nie pisze; podejrzewam więc, że są to wymysły poziomych rozumów, puste brednie guślarzy!...

 Król rozśmiał się boleśnie.

 — Nauka prawdziwa, nauka niebieska, a nie ta szalbiercza ziemska, zna jedynie to, co jest w księgach starodawnych... co pisali słynny Argorantus albo Pokus Przemądry... boć oni wszystko przewidzieli... — zaczął Dydko napuszenie.

 — Tylko prędzej, bo nie mam czasu.

 — To się nie da tak w krótkości opowiedzieć, Najjaśniejszy Panie!... — pisnął nagle zmienionym głosem astrolog. — Już mówiłem, że tu się krzyżują tysiące wpływów... Jedne drugie znoszą, wzmacniają, albo zmieniają do gruntu... Czasem złe gwiazdy pomyślny dają skutek, a dobre szkodzą... to zależy...

 Król wstał z zydla.

 — W każdym razie, Najjaśniejszy Panie, będzie to, co mówią gwiazdy...

 Król machnął niecierpliwie ręką, ale ponieważ nie chciał w obecnym swym nieszczęściu zadzierać jeszcze z gwiazdami, więc nic nie powiedział i w milczeniu skierował się ku wyjściu. Zabiegł mu Dydko drogę przypochlebnie, otworzył drzwi i skłonił się tak nizko, jak tylko pozwalał na to jego okrągły brzuszek.