Dalaj-Lama - Wacław Sieroszewski - ebook

Dalaj-Lama ebook

Wacław Sieroszewski

0,0

Opis

Powieść wybitnego – chociaż dziś skazywanego na zapomnienie – polskiego pisarza, tworzącego na pograniczu czterech epok: pozytywizmu, Młodej Polski, dwudziestolecia międzywojennego oraz współczesności, zesłańca na Syberię, podróżnika, badacza, etnografa Syberii i działacza niepodległościowego. Powieść wyraźnie nawiązuje do podobieństw pomiędzy dwoma państwami – Polską i Mongolią, które w pierwszej ćwierci XX wieku wybiły się na niepodległość. Polska uwolniła się od zależności od Rosji, Mongolia zaś od Chin. Sieroszewski w swojej powieści wyraźnie przestrzega przed niełatwą sytuacją w jakiej te dwa kraje się znalazły, wkładając w usta dalajlamy te oto słowa:  ”Jeżeli chcemy spełnić przeznaczenie, jeżeli chcemy iść drogą przodków naszych, jeżeli nie chcemy stać się znowu niewolnikami sąsiadów, musimy mieć ptaki żelazne i śmiałych na nich jeźdźców...  Między potężnymi Chinami i drapieżną, krwawą Rosją, które znacie dobrze, nie ostoi się mała Mongolia, gdyby nawet każdy jej syn stał się nieulękłym bohaterem, samym Gesser-chanem... W krwawym odmęcie, jaki ogarnął świat, nikt nie może liczyć na trwały spokój... Jeżeli nie będziecie służyć sobie, będziecie musieli dla innych pracować, albo, jak cudzy żołnierz, dla innych umierać i zdobywać... Pomyślcie więc Czarnogłowi, dzieci Wielkiego Dżingisa, jaką wybrać wam dolę?...” Jakże aktualne są te słowa i dziś...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 360

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Wacław Sieroszewski

 

Dalaj-Lama

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1935. Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-692-7

 

CZĘŚĆ PIERWSZA. »OM-MANI-PHADME-CHUM«

 

Czerwona zorza gasnącego dnia i ruda łuna płonącego miasteczka zlały się w jedną wielką, krwawą chmurę, wiszącą nisko nad płaskim, bladym brzegiem szerokiej rzeki.

 Zwichrzone słupy czarnych dymów pożogi biły wgórę i rozwłóczyły się brudnemi żyłami po wachlarzu ognia, sięgając aż purpurowych podbrzuszy siwych, ciężkich obłoków, zastygłych nieruchomo nad widnokręgiem.

 Między tym brzegiem, pełnym posępnych blasków, niespokojnych błysków, bolesnego ruchu oraz dzikiej wrzawy ludzkiej i trzasku strzałów karabinowych, a brzegiem przeciwnym – cichym, wyniosłym, urwistym, czarnym i kosmać tym od porastających go lasów – sklepiły się wysoko cudnym stropem blado-szafirowe sybirskie niebiosa wiosenne ze źrenicami nielicznych, srebrnych gwiazd, łagodnie przebijających gęstniejącą zasłonę nocy.

 Środkiem z jednostajnym szmerem sunęła metalowa wstęga rzeki, odbijająca z tą samą wyrazistością karmazyn zachodu, ognie pożaru, cienie lasów i seledynowe mrugania gwiazd...

 Nagle zwierciadło wód jakby drgnęło, uderzone potężnym wybuchem ludzkich okrzyków i wzmożonym łoskotem salw... Różańce błyskawicznie zapalających się i gasnących ogników załyskały tuż nad wodą wzdłuż całego brzegu, na nurtach tu i tam zaczerniały roje punkcików. Kule gęsto zapluskały wśród nich, wyrzucając wytryski wody.

 Nikły i rozsiewały się czarne punkciki, wiele z nich popłynęło z wodą i tylko kilka sunęło dalej wpoprzek koryta ku lesistym brzegom.

 Czarne, milczące, dzikie urwisko, – państwo chłodu i głodu, schronisko niedźwiedzi i tygrysów wydawało się w tej chwili uciekającym przez rzekę czarowną krainą spokoju i bezpieczeństwa.

 Wytężali wszystkie siły, aby zwyciężyć gwałtowny prąd i ujść coprędzej przed śmigającym za nimi biczyskiem kul, oraz okropnemi widziadłami, tylko co oglądanych scen.

 Pierwszy dobił brzegu i z trudem zaczął się gramolić na mulasty przyczółek podmywiska młody chłopak w zielonawej koszuli żołnierskiej, podpasany pasem z ładownicami, ale bez broni. Jedną ręką schwycił za frendzle korzeni drzewnych, wypłukanych z brzegu przez deszcz, kolano wparł w bagnisty grunt, podczas gdy drugą ręką starał się pociągnąć za sobą przedmiot duży i ciężki, który dotychczas, płynąc, dźwigał na plecach.

 – Hanka, Hanka!... – szeptał jednocześni przerywanym głosem. – Wstawaj, tu płytko!...

 Dziewczyna nie ruszała się; jej głowa, oblepiona splątanemi ciemnemi włosami, jej cudna zmartwiała twarz z zamkniętemi oczyma, jej spadziste silne ramiona i wysoka pierś odziana w jasną, cienką bluzkę, spoczywały już na ziemi, lecz cały tułów, nogi i sukienka pływały jeszcze po wodzie i nurt łagodnie je kołysał, nawracając z swym biegiem.

 – Zabita!... – jęknął chłopak, pochylając się nad nią.

 W tej chwili parę kul żałośnie gwizdnęło nad nimi i chlupnęło w mokrą glinę wybrzeża.

 Chłopak zebrał resztkę sił, porwał dziewczynę pod ręce i pociągnął w cień urwiska. Tu upadł obok niej wyczerpany śmiertelnie. Czas jakiś leżał odrętwiały, nie widząc i nie słysząc nic, aż ocuciło go zimno, wywołane obsychaniem ubrania oraz pluski miarowe i szmery na rzece.

 – Pogoń!... – błysnęło mu w głowie. Usiadł i spojrzał ku przeciwnemu brzegowi.

 Pod sklepieniem przygasłego, pociemniałego nieba łuna miasteczka gorzała równem, rubinowem światłem, jak odblask już spokojnie jarzącego się zarzewia Strzały karabinowe to cichły zupełnie, to wybuchały niespodzianie w różnych miejscach, niby wytryski podpalonych znienacka rakiet, a razem z niemi potężniały szumy słabnącej ludzkiej wrzawy.

 Rzeka blado połyskiwała w opadającym na nią zmroku, coraz wyraźniej wyświetlając gwiazdy. Pośrodku koryta chybotała się mała łódeczka, z trudem przecinając naukos nurt. Za nią w krótkich przerwach grzmiały strzały i leciały jakieś dzikie okrzyki.

 Młody żołnierz przyglądał się chwileczkę łódeczce, poczem znowu nachylił pospiesznie ku dziewczynie.

 – Dyszy... dyszy!... – szepnął. – Żyje!... Hanko, Hanko, ”wstawaj!... Prędko!... – Musimy się ukryć!... Niewiadomo, kto to płynie!... Pewnie pogoń... Schwytają nas. Rozumiesz? Schwytają!... – szarpnął dziewczynę gwałtownie za ramię; ta otwarła nagle oczy, ale nie ruszyła się.

 – Boże, jak zimno!... Gdzie jestem? – jęknęła cichutko.

 – Wstawaj, wstawaj!... Jesteśmy na chińskim już brzegu... Pobiegniemy do lasu, rozgrzejemy się... Tu mogą nas dostrzec... Ktoś płynie!... Słyszysz?...

 Dziewczyna usiadła i spojrzała na rzekę.

 – Tak, płyną... Dwóch... Mają karabiny... chodźmy, chodźmy, Władku!... Podaj mi rękę!

 Chłopak zerwał się, pomógł dziewczynie powstać i, trzymając się za ręce, pochyleni ku ziemi, pobiegli w cieniu wzdłuż urwiska, szukając możliwego nań wejścia. Niedaleko usłyszeli bulkot wody i trafili na parów, raczej wąską szczelinę, porosłą głogiem, tarniną, jeżyną, po której dnie lały się spienione wodospady wiosennych roztopów Zaczęli gramolić się brzegiem strumienia, czepiając się za gałęzie krzewów. Ale w połowie drogi, kiedy czuli się zabezpieczeni ciemnością, zaszyci w nieprzebytą gęstwinę, siły opuściły ich nagle i opadli ciężko na suchszy występ gruntu, aby dać wypoczynek zdyszanym piersiom i omdlałym członkom.

 Władek jednak niedługo pozostał bez ruchu. Gdy plusk wioseł rozległ się wyraźnie tuż u brzegu, uniósł się ostrożnie, rozgarnął gałęzie i spojrzał na rzekę, Czółno zdążało do tego samego przyczółka, na który oni wyszli przed chwilą i było już odeń niedaleko, gdy za rzeką zaszczekał zajadle i niespodzianie tuż nad samą wodą kulomiot, nurt zapienił się dokoła stateczku i on sam jęknął głucho, zakołysał się i stracił równowagę. Jeden z cieniów, widniejących w czółenku, pochylił się bezwładnie na burtę, drugi żywo wyskoczył do wody i zanurzył prawie po szyję.

 – Acha, jak to dobrze, że stamtąd uciekliśmy!... Zabiliby nas... Ale to nasi... Pójdę, pomogę im... – szepnął chłopak.

 – Nie!... Nie!... Na Boga!... Nie chodź! Skąd wiesz, że to nasi? – odszepnęła dziewczyna.

 – Tamci do nich strzelają. Nasi, napewno nasi! Pójdę... Muszę iść... Bezemnie natychmiast utoną... Nie widzisz, jak przekrzywiła się łódka? Jeden w wodzie; może ranny!...

 Szybko zsunął się po pochyłości, przytrzymując się wici krzewów, jak za sznury. Podchodząc do łodzi, trzymał się jednak wciąż w cieniu urwiska i trochę wyżej, gdyż karabin maszynowy nie przestawał kosić wody i piaszczystego odmiału. Mimo to łódeczka szybko posuwała się naprzód, ciągniona przez brodzącego w wodzie człowieka, który jednocześnie zakrywał się nią jak tarczą. Wreszcie stuknęła naukos o brzeg, nieznajomy, pełzający przy jej boku po mieliźnie, podniósł się szybko, korzystając z przerwy w strzelaniu i pochylił się nad leżącym w czółnie towarzyszem z widocznym zamiarem porwania go, gdy znów rozległ się klekot kulomiotu i sznur ołowiu chlastnął tak blisko od Władysława, że ten odskoczył napowrót w górę i ukrył się we wgłębieniu ziemi. Stamtąd wyjrzał ostrożnie po niedługiej chwili i dostrzegł, że drugi przybysz padł również twarzą na leżące ciało na burcie i nie rusza się więcej.

 Księżyc wszedł i srebrny jego szlak legł na drżących nurtach tuż koło czarnej łodzi i czarnych, nieruchomych trupów.

 Chociaż karabin maszynowy ucichł i nie odzywał się czas dłuższy, Władysław nie odważył się natychmiast zbliżyć do poległych z obawy, żeby go nie dostrzeżono z tamtego brzegu w blasku miesiąca. Wrócił drżący z zimna i przerażenia do towarzyszki.

 – Zabili ich!... Ach, łotry!... Na samej granicy... I co im szkodziło, że uciekli, przecież nie byli im już groźni!?...

 – Boże, Boże!... – łkała dziewczyna, zakrywając twarz rękami. – Kto to tacy? Nie poznałeś?... Nie wiesz?! Może kto znajomy?...

 – Nie wiem. Zdawało mi się przez chwilę, że Czarusznikow, ale nie wiem napewno... Bałem się zblizyć, tam... niebezpiecznie! Chodź, Hanko, pójdziemy na górę... Na wszelki wypadek... Tam pewniej...

 Dziewczyna nie ruszała się; pochylony nad nią słyszał, jak cichutko a rzewnie płacze dalej, a gdy położył rękę na jej ramieniu, poczuł, jak spazmatycznie drży i kurczy się cała.

 – Mamo... mamo... ojcze... Dlaczego mnie nie zabito razem z wami?!... O, Boże, Boże!...

 Chłopak poczuł, że gardło mu się ściska, że wewnątrz wszystko drżeć poczyna, jak u siostry. Ale oczy miał suche; młode serce zalewało mu po raz pierwszy trujące uczucie okropnej, zacieklej, mściwej nienawiści. Leząc na wznak na wilgotnych mchach i przegniłym listopadzie, patrzał na przeświecające przez czarne gałęzie granatowe gwiaździste niebo, lecz go nie widział.

 Wstawały przed nim, scena za sceną, obrazy najazdu miasteczka. Dzika horda, dowodzona przez zbiegłych z więzień kryminalistów, uzbrojona w karabiny, kulomioty, szybko-strzelne działa, szalała pijana krwią, gorzałką, osiągniętą niespodzianie władzą; niszczyła, paliła i zabijała wszystko, czego dosięgła. Z drżeniem wewnętrznem przeżywał znowu gorączkę rozpaczliwej, beznadziejnej walki, widział tuż obok siebie ojca rozdartego odłamkiem granatu, matkę rozkrzyżowaną i przybitą bagnetami do ścian drewnianego domku, wołającą na nich przejmującym głosem: „Uciekajcie, uciekajcie!...”

 Widział siostrę szarpaną, bitą, obnażoną przez zbrodniarzy, z których rąk wyrwał ją z nadludzkim wysiłkiem... Pamiętał jak bił, kłuł, strzelał, gryzł nieledwie zębami... Ocaleli... uciekli... Są teraz na skraju puszcz nieprzebytych, w obrębie obcego państwa, wśród świata, z którym nie łączy ich nic, nic... Co dalej? Co czynić dalej?... Czy nie lepiej umrzeć, usnąć cicho, jak, ot, ci tam... w łodzi nad rzeką? Ten mózg płonący w obolałej głowie, to serce straszliwie trzepocące się w zduszonej piersi... przestaną nareszcie przypominać haniebne poniżające obrazy bezsiły dobra i sprawiedliwości, a triumfu zła...

 Odwrócił twarz do ziemi i wtulił ją w pachnący grzybami i winem kobierzec miękkiej ściółki leśnej.

 Zamknął oczy, pragnął usnąć, pragnął choć na króciuchno, choć na momencik odczuć cichy, kojący spokój, słodkie, bezgraniczne, wszystko chłonące zapomnienie...

 Wtem jęk cichy, żałosny, proszący doleciał go zdołu. Podniósł głowę i nasłuchiwał... Cisza, przepojona monotonnym szmerem rzeki, a na jej tle od czasu do czasu wybuchy dalekiej wrzawy i pojedyńcze strzały karabinowe...

 – Przywidziało mi się!... – pomyślał. Przysiadł jednak i uszu pilnie nadstawił w stronę rzeki.

 – Znowu ktoś płynie!...

 Wyjrzał przez okienko w gałęziach. Nie, niema nic!...

 Rzeka jasna od poświaty miesięcznej lała się niczem nie zmąconą strugą mimo czarnego korpusu nieruchomej łodzi z dwoma trupami...

 – Pewnie Hanka płacze!... – pomyślał i pochylił się znowu nad siostrą.

 Spała cicho, równo i głęboko, więc znowu się na ziemi wyciągnął i próbował usnąć, gdy jęk tym razem bardzo wyraźny ocucił go... Bezwarunkowo jęczeli ci tam na dole... Widocznie nie zabici... Może ktoś bliski, przyjaciel, znajomy... Wszystko jedno: taki sam jak on zwyciężony obrońca prawa i sprawiedliwości!...

 Gorące uczucie litości zalało mu serce; już się nie wahał; zerwał się na kolana i zaczął pospiesznie spuszczać po stromej pochyłości na dół. Cień urwiska, rzucony w blasku księżyca aż do samej wody, krył go przed oczami nieprzyjaciół z tamtego brzegu; zresztą był tak podniecony, że nie dbał o nich. Oni również przestali się widocznie zajmować przestrzeloną łodzią i nieszczęsną jej załogą. Strzały i krzyki odeszły od rzeki, gdzieś w głąb doliny...

 Bez przeszkód dotarł Władysław do leżącego nawpół w łodzi, nawpół na piasku człowieka i poznał w nim odrazu kolegę ze szkoły i towarzysza z oddziału samoobrony, zorganizowanej naprędce przez miasto.

 – Czy to ty, Badmajew? – zapytał, chcąc się ostatecznie upewnić.

 – Tak, ja... Badmajew!... A ty kto? – odszepnął ranny, próbując obrócić się na bok. – Ach... Och!... Poznaję po głosie... To ty, Władja Korczak?... Jakże to?... Nie zabili cię?!...

 – Nie. Uciekliśmy z siostrą w ostatniej chwili... Ojca i matkę zamordowali!...

 – Widziałem. Ale Hanna Walentinowna jest?... Nie ranna?... Gdzież ona?... – żywo pytał Badmajew, znowu próbując się unieść.

 – Och, och!... Jakże boli!... Dobrze mię te ścierwy poczęstowały... Przeklęci!...

 – Nie ruszaj się. Opatrzę cię, przeniosę sam. Gdzie jesteś ranny?...

 – Nie wiem... W brzuch, czy w bok... Mam wrażenie, że cały jestem posiekany z jednej strony... Nic już ze mnie nie będzie, towarzyszu...

 – Dlaczego?... Widziałem gorzej postrzelanych a wyleczyli się... Głowa cała, a to grunt... Pójdę po siostrę, zaniesiemy cię na górę... Rozpalimy ogień... Może masz zapałki, bo my nic nie mamy...

 – Wszystko mamy. Wszystko jest w łodzi. Przygotowaliśmy się... Chcieliśmy popłynąć wdół rzeki, do Japończyków... Nie wiedzieliśmy, że wy tu jesteście... Cóż, kiedy się nie udało... Zbóje nie dopuścili... I co im szkodziło?... Tacy bezmyślni złoczyńcy... Nawet nie strzelaliśmy do nich, żeby nie drażnić... Nic nie pomogło... Nie darowali... Biedny Charłampiew... ten już gotów!... Łódź przebili... Dlatego zawróciłem do brzegu... Na szczęście wy tu jesteście... Jedyna pociecha... – szeptał gorączkowo, jęczał, zgrzytał zębami i błyskał gorejącemi w ciemnościach jak karbunkuł oczami.

 Korczak odpiął rannemu z pleców worek, rozluźnił mu pas i próbował uwolnić od ciężaru pełnych naboi ładownic, ale najmniejszy ruch tyle bólu sprawiał nieszczęsnemu, że ten wkrótce zaczął prosić:

 – Daj pokój, daj pokój!... Niech choć umrę bez męki!... Idź po siostrę, chcę się z nią... pożegnać!...

 Korczak tyle tylko zrobił, że go z łodzi przeniósł dalej od wody na suchy piasek, położył mu worek pod głowę i wrócił do rozpadliny, gdzie zostawił siostrę. Było tam ciemno jak w piwnicy i nie odrazu znalazł Hankę, gdyż nie odzywała się na jego stłumione wołanie. Kiedy wreszcie trafił ręką na jej wtuloną w krzewy postać, serce zlodowaciało mu z trwogi, tak była nieruchoma i sztywna.

 – Hanko!... – zawołał. – Hanko!...

 Nie odpowiedziała mu.

 – Umarła! – pomyślał i nagle brzemię straszliwej samotności zmiażdżyło budzącą się w nim energję

 – Hanko!... – powtórzył rozpaczliwie. – Siostrzyczko!... – ukląkł kolo niej i rękę na piersiach położył: była ciepła i poruszała się łagodnie. Hanka spała snem głębokim, graniczącym prawie z katalepsją. Z trudem docucił się dziewczyny; zerwała się nagle drżąca, z okrzykiem grozy i – odepchnęła go precz od siebie:

 – Kto?... Co?... Gdzie jestem?... Co tak ciemno?... Zimno!... Uuu!... – zadrżała.

 – To ja, Haniu, ja... Władek!... Słuchaj, tam nad rzeką leży ciężko ranny Badmajew... Trzeba go opatrzeć. przenieść do lasu i ukryć... Inaczej rano zobaczą go i zaaresztują celnicy chińscy albo tamci go rozstrzelają z karabinu maszynowego... Chodź, siostrzyczko, pomóż mi...

 Hania nie odrzekła słowa, lecz natychmiast dźwignęła się z ziemi, poprawiła cokolwiek na sobie mokre sukienki i popełzła za bratem na dół, przytrzymując się za gałęzie i korzenie krzewów.

 Ostrożnie pełzli nadół. Po wyjściu z gęstwiny, Hania zatrzymała się i, spojrzawszy na pałającą za rzeką łunę, zakryła twarz rękami z żałosnym szlochem. Brat schwycił ją za łokieć.

 – Cicho, cicho, siostrzyczko!... Męstwa!... On umiera: słyszysz, jak jęczy?

 – Słyszę. Chodźmy!

 Poszła pierwsza, nie kryjąc się zupełnie i wkrótce uklękła przy umierającym.

 – Jak się macie, Aleksandrze Wasilewiczu! Gdzie to ranni jesteście?

 – Ach, to wy, Hanna Walentinowna!... Jak to dobrze, że przyszliście... Ze mnie to już nic nie będzie, nic... Rany nawet opatrywać niewarto!...

 – Nie gadajcie głupstw! Gdzie ta rana? – pytała, prowadząc delikatnie ręką wzdłuż jego ciała.

 – Doprawdy, że nie da się jej opatrzeć. Mam wrażenie, że cały bok mam wyrwany... Tutaj opatrunku nie można dokonać... Jak zaczniecie się ruszać, te kąty znowu do nas zaczuą strzelać... Koszula przyschła, trzebaby ciepłą wodą... przy ogniu.. przy świetle... A przecież nawet w lesie ognia palić nie można... Zaraz blask chińskie straże zwabi... Dajcie pokój... tylko mi bólu narobicie... Ach, ach!... Jakże boli... Nie ruczajcie... Doprawdy niewarto... Godzinę wcześniej, godzinę później... Choć umrę, ziemia zostanie ziemią, kraj – krajem! Lepiej pogadajmy – dodał z bolesny m uśmiechem.

 – Czy pamiętacie, Hanna Walentinowna – mówił dalej Badmajew – jakto niedawno jeszcze uczyliście mię tańczyć... Ha, ha!... Jakie to było zabawne?!... Ja, kanciasty Burjat, przebierający nogami, niby oszalała owca... Ha, ha!... Wyście się wtedy tak wesoło śmieli... I myśmy się też śmieli... że... że wy wybieracie się do... Polski... gdzie ciągły głód i ciągła wojna... że... lepiej tu u nas... na uboczu, na ustroniu... w zaciszu, dokąd nie zalatuje strzała z najtęższego łuku!... A tu!... Ha!... Zagrzmiało z czterech końców nieba... Ognisty ogier przeleciał... i... wszystko zdeptał... Ja-chaj!... Tak to u nas... Step otwarty na wszystkie strony świata!... Psy krwiożercze!... – majaczył.

 Hanna tymczasem przy pomocy brata obróciła ostrożnie młodzieńca na bok i wtedy dopiero nietyle spostrzegła, co wyczuła pod dłonią olbrzymią lepką plamę na jego plecach – widocznie pocisk uderzył z przodu, a wyszedł tamtędy, wyrywając wielki szmat ciała. Rana broczyła już słabo, zapiekła się; nasiąknięta krwią odzież przywarła do niej jak puklerz. O opatrunku bez rozmoczenia tkanin ciepłą wodą i bez środków tamujących krwotok, mogący ponownie wybuchnąć, marzyć było niepodobna. Położyli więc znowu rannego nawznak, gdyż w tej pozycji czuł się najlepiej i rozmyślali, co robić.

 – A co, mówiłem... – gadał dalej Badmajew, uśmiechając się boleśnie. – Niewarto!... Mam bandaże i opatrunki... Ale co?... Szkoda ich... Zobaczcie, są w łodzi... Charłampiew, tęgi chłop, wszystko obmyślił, wszystko zdobył... Onby kamienicę z sobą nawet zabrał... On nie stepowy... przewidujący on... Cóż, kiedy... trup! Ha, ha!... Nic, nic!... Niech was to nie smuci!... Zostanie dla was... Gdyby nie podziurawili lodzi toby można popłynąć z wodą wdół rzeki, daleko... aż do Japończyków... I mnie moglibyście z sobą zabrać... Na to liczyliśmy, że do Japończyków... Cóż, kiedy w łodzi dziura... I jedno wiosło tylko zostało, trzeba drugie zrobić!... Upuścił je Charłampiew, kiedy go... trach-tarach! Teraz wszystko dla was... Nie żałuję... Byliście dobrzy dla mnie, choć ja „mungał”, „kobyla morda”, „stwór bez duszy”... Od was ja nigdy tego nie słyszałem... Dlatego lubiłem do was chodzić... A pamiętacie, Hanno Walentinowno, jak ja was uczyłem po burjacku konno jeździć... Tęga z was byłaby... Mongołka... Ha, ha!... I ojciec wasz, Walentin Stanisławowicz, i matusia wasza, Jadwiga Karłowna... też byli dla mnie dobrzy... Pamiętam a jakże... Zawsze mię herbatą częstowali, jak ja przychodził do Władi po książki... Mnie te książki wcale nie były potrzebne... tylko ja się tak przymawiał, żeby przyjść do was, zobaczyć, pogadać... Ha, ha!... Burjat chytry... Ha, ha!... – śmiał się i szeptał wpółprzytomnie urywane zdania.

 Hanna płakała, klęcząc obok z twarzą zakrytą rękami, Władysław patrzał posępnie na wysrebrzoną księżycem rzekę i rubinową łunę pożaru poza nią. Nagle ranny, jakby otrzeźwiał, przestał jęczeć, podniósł głowę, spojrzał na kolegę, na płaczącą obok dziewczynę i zagadał cichym, ale stanowczym głosem:

 – Uciekajcie. Wy, Hanno Walentinowno, musicie się przebrać za mężczyznę, inaczej... zginiecie! Po lasach dużo... włóczęgów... Chińczycy też... Musicie się przebrać... Niech Władja zdejmie zaraz ubranie z Charłampiewa... Ono mu już niepotrzebne... on już... u Boga! Musicie się przebrać, Hanno Walentinowno, musicie... Dajcie mi rękę... Ja, już umieram... My dawniej wojownicy byli... My umierać umiemy... To nic!... Tylko ja powiem teraz, czegobym nie śmiał... tylko wam powiem... Czy wy, wy... Hanna Walentinowna, nie czujecie... nie domyślacie się... Nic a nic... Tak, tak!... Do głowy wam nie przychodzi że ja... „mungał”, „kobyla morda”... że ja... kochał się w was... do obłędu... do pijanego szału... kochał się w cichości; w skrytości... w beznadziejności... Nie chciał kochać a kochał... Teraz już nie wstyd powiedzieć... bo umrę... za mgnienie oka umrę... Przecież ja łódź tę gotował, Charłampiewa namówił... żeby was wszystkich porwać, uratować... jak zobaczył że te zbóje górę biorą... Łódką wy już nie popłyniecie... Z tego nic... Więc wy idźcie na zachód... Do Mongołow, do Chałcha... Oni wolni teraz, oni silni... Oni was przyjmą... Tu pięćdziesiąt wiorst stąd wpada rzeczka... Charagoł... Trzecia stąd rzeczka wgórę... Tą rzeczką pójdziecie do źródeł, w góry... Tam koczuje Dordżi... Po waszemu Dordżjew... Bogaty Burjat spokrewniony z nojonami z Kerulenu... Pamiętasz, Władia, Dordżjewaw gimnazjum – taki tępy, co nie chciał się uczyć... z trzeciej klasy go wyrzucono... On miał być... lamą... Może on już jest lamą... Ja nie wiem... Ale on jest synem tego bogacza, Dordżjewa... Razbyście się do niego dostali... oniby was uratowali... Mongoł wdzięczny, Mongoł pamięta... Moglibyście wojnę u nich w spokoju przesiedzieć.... Przyjmą was chętnie... Powiedzcie, że ja przysłałem... Wszystko opowiedzcie... Zresztą tam teraz każdy żołnierz, każdy karabin cenny... Stad pilnować trzeba... Niech Hanna Walentinowna zaraz się przebierze... Niech nikomu, nawet staremu Dordżjewowi nie mówi, kim jest... że... dziewczyna, a młodego poproście, żeby milczał... On was lubi, on nie powie... Mówcie, żeście żołnierze... Weźcie naszą broń, nasze ładunki... Wszystko weźcie... Niech... Hanna... nie... mówi, że jest... Zginie, zginie!... – powtarzał słabnącym głosem; wreszcie umilkł zmęczony i zakrył oczy. Hanna pochylila się nad nim.

 – My was, Aleksandrze Wasilewiczu, nie rzucimy tutaj, to darmo!... – szepnęła.

 – Wtedy... wszyscy zginiemy!... Nietylko ja, ale i wy!... – oburknął prawie groźnie. – Nie chcę, nie chcę!... Zaraz przebierzcie się, słyszycie, Hanno Walentinowno!... Wy nie znacie stepów, ale ja znam... zginiecie!... Chińczycy was złapią, a oni są okropni dla... kobiet... Im tu swoich niewolno sprowadzać, więc dla kobiet są... gorzej niż... tygrysy... Zaraz się przebieracie!... W łódce znajdziecie suchary, konserwy, kompas, mapę... Wszystko co trzeba... Zapałki... nawet krzesiwo i hubka... Wszystko jest... Charłampiew leśny człowiek, szkoda, że zmarł... Wyprowadziłby nas... Rozbierzcie go, połóżcie do czółna i czółno daleko odepchnijcie na wodę... Prąd go zabierze... Straże chińskie teraz tu nie przyjdą, bo się boją... po nocach oni nie chodzą... Ale we dnie, jak zobaczą łódź i w niej trupa w ubraniu, to zaraz zejdą, żeby go obedrzeć... Nas wtedy zobaczą, po śladach wytropią... Więc trupa rozbierzcie, czółno zepchnijcie na głębinę, niech płynie!... Róbcie, co mówię... Dobrze radzę, dobrze. Badmajew w tajdze nie jest głupi!... Ha, ha!... – śmiał się boleśnie, ględził, majaczył, starając się ukryć i zwyciężyć ból.

 Widząc, że nie ruszają się i spoglądają na siebie bezradni, dalej nastawał:

 – Zróbcie co mówię... Rozbierzcie trupa, rzeczy z czółna wyładujcie... niech płynie... A wtedy, jeżeli już nie chcecie mię rzucić... To tu u brzegu gdziekolwiek opodal wykopiemy jamę i schowamy się... Łopatka też jest w łodzi... A jakże, nic nie zapomnieliśmy... Ha!... Więc co?... Jeszcze namyślacie się... ludzie miastowi!... Prędko, ja już... niedługo... nie mogę czekać!

 Znów umilkł wyczerpany. Hanna położyła mu rękę na ustach:

 – Cicho już, dosyć!... Za dużo mówisz!... Zrobimy, co radzisz... Nie męcz się!... Wszystko zrobimy, co radzisz... Nie męcz się!... Wszystko zrobimy!...

 Ranny uśmiechnął się blado.

 – Spieszcie się. Księżyc niedługo tu sięgnie i nas oświetli... Zobaczą nas z tego i z tamtego brzegu...

 Władysław spojrzał na niebo i dostrzegł z przerażeniem, że księżyc istotnie wychodzi z poza gór, że gzymsy urwisk i szczyty lasów już zaczęły się pokrywać srebrną pobiałą światłości. Wkrótce blask miesiąca opłynął tył łodzi i opromienił nurty szemrzące pod nim i czarne cielsko zwisającego z burty kozackiego trupa.

 Zbieg zrozumiał nagle całą doniosłość, całą słuszność uwag krajowca, powstał i ruszył ku rzece.

 

 W miejscu ukryłem w gliniastych fałdach urwiska, zasłoniętem olbrzymim pniem zwalonego ze szczytu drzewa, wykopał pospiesznie Korczak znalezioną w łodzi saperską łopatką płytką jamę, umocnił ją podpórkami, zamaskował gałęźmi opartemi o pień i korzenie upadłego „parszaka”. Wszystko podobne było na pierwszy rzut oka do świeżego osypiska. Siostra pomagała mu pilnie. Noc zeszła im na tej pracy. Kiedy wreszcie spuścili się nadół, aby Badmajewa przenieść do schroniska, brzask dnia, przesnuty mgłą, już mieszał się z poświatą zachodzącego miesiąca, powlekając wszystko promienną, srebrzystą gazą. Łuna nad miasteczkiem przygasła, nocne hałasy i strzały całkowicie umilkły i ciszę naruszał jedynie szmer rzeki.

 Przy niepewnym blasku świtu udało się Hannie jako tako przemyć i przewiązać straszną ranę młodego Sybiraka, poczem oboje z bratem przenieśli go ostrożnie do pieczary i położyli na pościeli z młodych modrzewiowych gałązek.

 Z ciałem Charłampiewa postąpili, jak im radził Badmajew. Rzeczy wszystkie zabrali z łodzi i ukryli w ziemiance. Było tam trochę konserw w puszkach, sucharów, oraz innych przedmiotów, niezbędnych w podróży przez bezludne pustynie. Najważniejszą jednak rzeczą, która najwięcej dodała im odwagi i otuchy, były dwa karabiny i spora ilość ładunków, jakie znalazły się nagle w ich posiadaniu.

 – Nie oddamy się żywcem!... Niech teraz przychodzą!... – szepnął Władysław, kładąc karabin pod ręką.

 Hania kiwnęła głową, lecz jednocześnie poprosiła brata, aby pokazał jej, jak to się broń nabija i celuje.

 Hania już była przebrana po męsku, ale włosy jeszcze miała splecione w warkocz, okręcony dokoła głowy.

 – Przedtem musimy z tem skończyć!... – mruknął chłopak, wskazując kiwnięciem głowy na włosy dziewczyny.

 Hania posmutniała, zaczęła jednak posłusznie warkocz odwijać i rozplatać. Władysław szukał nożyczek w podróżnym worku Charłampiewa; Badmajew jęczał cicho i gadał coś po mongolsku, czy burjacku w malignie.

 Nożyczek nie było ani w rzeczach Charłampiewa, ani w rzeczach Badmajewa, musiano włosy obcinać długim, do sztyletu podobnym, nożem mongolskim. Chociaż był dość ostry, narobiła jednak niemało bólu Hani, a fryzura jej wprost fantastyczne przybrała kształty.

 – To nic! Na wojnie wszystko bywa... Ujdzie! Poprawimy nożyczkami w pierwszem mongolskiem obozowisku!...

 – Więc pójdziemy do Mongołów?... – poraź pierwszy z pewnem przerażeniem spytała Hania.

 – A gdzie?... Do Japończyków daleko, z tamtej strony cały brzeg ogarnięty powstaniem, a na tym brzegu gęsto stoją chińskie straże... Daj Boże, żeby nas te „kitaje” nie znaleźli!... Wiesz przecież, co robią z każdym kogo złapią?!...

 – Cicho!... Słyszysz: to oni!... – szepnęła nagle dziewczyna, chwytając brata za rękę.

 Ten uszu nadstawił i zamarł bez ruchu. Na szczycie urwiska rozległy się tętenty i głosy. Wszystko zatrzymało się nad ich głowami. Parę grudek ziemi potoczyło się z osypiska i gardłowe dźwięki ozwały się tak blisko, że Hania mimowoli sięgnęła po karabin. Władysław zrobił jej ostrzegawczy znak i, pochyliwszy się naprzód, przyłożył oko do zostawionego umyślnie wyzieru. Dostrzegł niebawem, jak dwóch żołnierzy chińskich w niebieskich bluzach z karabinami w ręku spuszczało się po upłazie ku rzece, ku miejscu, gdzie przedtem stała łódź. Uważnie obejrzeli ślady, poszli cokolwiek wzdłuż wody w stronę ich schroniska i zaczęli pilnie przyglądać się urwisku. Władysław był pewien, że odkryją ich lada chwila. Dość, aby zbliżyli się jeszcze kroków kilkanaście, a mogli już usłyszeć jęki nieszczęsnego Badmajewa, który nie przestawał majaczyć.

 – Połóż mul chustkę na ustach!... – szepnął do siostry.

 – Nie, nie!... Udusi się. Albo jeszcze gorzej, krzyczeć zacznie. Niech się dzieje wola boska! Słuchaj, Władek!... Zabijesz mię, gdy tu przyjdą!... Przyrzeknij!...

 Korczak zamiast odpowiedzi wysunął cokolwiek karabin przed siebie i skierował lufę w stronę żołnierzy.

 Chwile dłużyły się strasznie. Chińczycy, gawędząc, wciąż zbliżali się ku nim; jeden z nich pochylił się nagle i podniósł świeży wiór, który tam zostawili, przycinając pręty na nosze. Oglądali wiór z wielką ciekawością, zresztą śladów na brzegu było tak dużo, że nie mogli ich nie zauważyć, cała rzecz, czy dostrzegą te zatarte przez Władysława odciski stóp, które prowadziły do kryjówki, a którą zdradzała ponadto świeżo poruszona ziemia. Władysławowi wydało się nawet, ze już je spostrzegli, że idą ich śladem i, zacisnąwszy zęby, przyłożył twarz do kolby...

 Wtem zdała, z za rzeki, gdzie dawno już wszystko zamarło i tłukły się jedynie siwe dymy na pogorzeliskach – huknął pojedynczy strzał, a za nim cała salwa. Żołnierze chińscy przysiedli błyskawicznie na pięty i na czworakach, niezmiernie zręcznie dali nura do tego samego leśnego parowu, w którym wczoraj znaleźli pierwszy przytułek zbiegowie. Po chwili Chińczycy odpowiedzieli z ukrycia strzałami i zaczęła się prawdziwa bitwa. Kule gwizdały i chlupały gęsto w glinę urwiska, na szczęście dość daleko od ziemianki uchodźców. Wreszcie za rzeką zaszczekał kulomiot. Chińczycy przestali strzelać i słychać było jak zaroślami przedzierali się na górę w głąb lasów.

 – Wrócą w nocy! – szepnął Władysław. – Pewnie znaleźli łódkę i teraz szukają rzeczy. Źle! Trzeba było łódkę zatopić... Ha, cóż... trudno!... Stanie się, co się ma stać. A teraz... choć się... wyśpimy. Umieram ze znużenia. Kładź się i ty, Hanka! Może się jeszcze uda nam stąd wymknąć, jak zapadnie zmrok...

 – Dobrze, braciszku! Też ledwie żyję... Ale położę się bliżej Badmajewa, żeby podać mu wody, jak będzie pić prosił. Wogóle... tak strasznie jęczy... Nie da ci usnąć... Więc posuń się, braciszku...

 A ty?

 – Ja.. z samego znużenia nie usnę... Zresztą trochę zdrzemnęłam się na górze, kiedy ty chodziłeś na dół... A ty – nic a nic!

 – Ach, Hanko, Hanko!... Zawsze ty taka!

 – Jaka?

 – Kochana!... – odszepnął sennie i usnął natychmiast.

 Dziewczyna zamknęła oczy i próbowała również usnąć, lecz ciężki oddech rannego, przeplatany jękami, dziwacznem, chwilami żałosnem, chwilami okropnem rzężeniem, zmieszanem z mongolskiemi i rosyjskiemi wyrazami – brzmiał tak strasznie, tuż nad jej uchem, że o śnie marzyć nie było podobna.

 Leżeli w ciasnej jamie blisko siebie, przylegając ciałami i gorący oddech umierającego, tchnący już rozkładem poszarpanych wnętrzności, bił wprost w twarz dziewczyny. Odwracała się od chorego, a jednocześnie łzy napełniały jej oczy i nieopisana litość ściskała serce. Wspominała skromność, czułość, delikatność tego brzydkiego, żółtego jak mosiądz, płaskolicego młodzieńca, zakochanego w niej beznadziejnie. Teraz umierał daleko od krewnych, od ojczystych koczowisk, zamieszany do krwawej, obcej mu burzy, tylko dlatego, że chciał jej bronić... Bo przecież rozumiała dobrze, że nie przyłączył się do uciekających z miasta przed paru już dniami rodaków, że pozostał tylko po to, żeby być blisko od niej w chwili niebezpieczeństwa i że po to tylko zapisał się do ochotniczego wojska obrońców miasta... Jeszcze w chwili ostatecznego pogromu, kiedy dzikie hordy zwycięskich zbrodniarzy opanowały miasto i rozbiegły się po niem, paląc, rabując, gwałcąc, – próbował skłonić ją do ucieczki wraz z matką... Wówczas można było jeszcze ujść, jeszcze brzeg rzeki nie był opanowany przez nieprzyjaciela i łodzie jeszcze nie były poniszczone... Ale one odmówiły: nie mogły przecież porzucić ojca i brata, walczących w szeregach...

 – To darmo! Wszystko stracone, oni są dokoła... Nieprzeliczone ćmy ich ciągną zewsząd!... przekładał uporczywie.

 – Bez męża i syna nie pójdę!... – powtarzała matka.

 Wtedy mężny chłopak poszedł szukać sędzięgo Korczaka z synem w wirze bitwy. Tymczasem losy walki obróciły się tak, że nim zdążył wrócić, obaj poszukiwani wpadli do domu, a za nimi tłuszcza złoczyńców...

 I rozegrały się sceny, na których wspomnienie dusza w dziewczynie mroczyła się i omdlewała...

 Ból, rozpacz, odraza do całego świata, a przedewszystkiem do siebie za to, że mimo to... żyje, że żyć... pragnie, że lęka się jednak jeszcze cierpień i śmierci – przebiły jej serce niby zimne ostrze sztyletu i przygwoździły nieruchomo do ziemi. I myśl o samobójstwie przemknęła jej przez głowę, jak niedawno bratu... Ale co stałoby się z Władkiem, gdyby, obudziwszy się, znalazł ją niespodzianie obok siebie wyciągniętą, zimną, milczącą, obojętną dla wszystkich i na wszystko?... Wyobraźnia jej niepostrzeżenie przekroczyła granicę świadomości i pomknęła przez jakąś krainę, nieznaną, suchą, trupią, pełną czarnych szkieletów i zimnych lodowych szczytów... Oto, porwał ją i niesie jakiś wielki ptak, kraczący głosem grzmiącym jak ryk lwa, szumiący skrzydłami, jak wielkie chmury gradowe... Leci, omiatając szponami i piersią lawiny ze spotykanych lodowców... Światy walą się w przepaść poza nim z grzmotem... Szaleje legendarny Rok, bajeczny ptak wschodu, ptak – skała, o którym opowiadał jej Badmajew... Leżąc na jego grzbiecie, oplatała rękami jego potężną, wyciągniętą jak słup marmurowy szyję... Bała się potwora, lecz bardziej jeszcze bała się otchłani, nad którą on mknął... I dlatego coraz mocniej przyciskała się do jego chropawego ciała, drgającego od niezmożonego wysiłku...

 Nagle ptak opadł przed bramą wspaniałego, jarzącego się światłami pałacu... Wśród przeraźliwego dźwięku trąb, żółto i czerwono odziani kapłani, wyrzucając z srebrnych kadzielnic obłoki wonnych dymów, zbliżyli się ku niej, podjęli ją z dwóch stron pod ręce i powiedli po szerokich schodach ku górze, ku tajemniczo czerniejącym, olbrzymim bronzowym podwojom... Idąc, spostrzegła, że sama również odziana jest w żółtą suknię jedwabną, długą, powłóczystą, że na jej obnażonych ramionach ciążą złote bransolety, a na nogach złote brzęczą łańcuchy... Podniosła w górę oczy i spostrzegła, że w ciemnej ramie podwoi stoi i uśmiecha się do niej... przepiękny, z twarzą prześwietloną i cudną... Badmajew!

 – Hanno, Hanno!... Idą!...

 Obudził ją stłumiony szept brata i gwałtowne szepnięcie za ramię. Zerwała się i przysiadła; było ciemno i cicho, Badmajew już nie jęczał, na zewnątrz na górze słychać było miarowy tupot licznych nóg i szelest grudek ziemi, staczających się nadół po zboczu urwiska.

 – Uciekajmy!... – szepnął Władysław. – Bierz swój worek i karabin!

 – A Badmajew?...

 – Czyż nie słyszysz, że nie dyszy?... Umarł.

 Istotnie ranny nie oddychał. Aby się przekonać ostatecznie, dziewczyna, drżąc cała, wy; ciągnęła rękę w ciemnościach i musnęła nią ostrożnie z pewną czułością twarz umarłego przyjaciela... Zimnemi ustami dotknął jej dłoni i był to jedyny i ostatni jego pocałunek... Nigdy nie zapomniany dreszcz przejął ją nagle, zmartwiałą bez ruchu...

 Władysław, który już był wypełzł nazewnątrz, rękę napowrót w jamę zagłębił, schwycił siostrę za połę ubrania i gwałtownie za sobą pociągnął.

 Był najwyższy czas. Chińczycy długim sznurem czarnych cieni skradali się dołem z parowu wprost ku ich schronisku.

 Na szczęście pień zwalonego drzewa zakrywał ich z tej strony, a załom ziemi rzucał daleko gruby cień. Pod jego ochroną udało się im wyślizgnąć niepostrzeżenie. Chyląc się nisko ku ziemi, pobiegli co tchu i ukryli się wśród wielkich głazów tuż u wody. Byli pewni, że Chińczycy tam za nimi nie podążą w obawie przed strzałami z przeciwnego brzegu. Zresztą napastnicy zbyt byli pochłonięci otaczaniem kryjówki, pełnej, jak zapewne myśleli, ludzi i skarbów przywiezionych z za rzeki...

 Brat i siostra nie tracili czasu i, przebiegając od głazu do głazu, kryjąc się w cieniach wysokiego brzegu lub za pniskami zwalonych drzew, oddalali się coraz bardziej i bardziej od napastników.

 

 Szli nocami, a we dnie spali ukryci w wykopanych naprędce jamach pod gliniastemi urwiskami górzystego brzegu, albo w leśnych parowach zaszyci w gęstwinę. Słusznie liczyli na zabobonność Chińczyków oraz plemion tubylczych, wstrzymującą ich od jakichkolwiek podroży po zachodzie słońca w obawie złych duchów – „dżelik’ów” albo leśnych bestyj.

 Ale noce wiosenne były krótkie. Tymczasem do doliny rzeczki Chara-gol, właściwie do jej ujścia, wskazanego przez Badmajewa, mieli zgórą sto wiorst. Musieli pospieszać jeszcze z tego względu, że zapas konserw i sucharów, jaki pozostał im po zabitych towarzyszach, był bardzo nieznaczny. Wprawdzie często w srebrne od mgieł i rosy ranki na żółtych ławicach i odmiałach rzeki spotykali stada nocujących tam dzikich gęsi, trafiali na pary wypoczywających tam łabędzi, wprawdzie nieraz, gdy wieczorem sunęli ostrożnie wzdłuż wody, nasłuchując i oglądając się wokoło, przelatywały nad nimi z rześkim szelestem w opalowem powietrzu stada kaczek, lecz Władek spoglądał tylko na nie żałośnie, nie śmiejąc strzelać z obawy zwrócenia uwagi Chińczyków. Tych jedynie lękali się obecnie, gdyż od miasteczka zdobytego przez bolszewików oddalili się już na tyle, że stamtąd nie groził im pościg. Od brzegu ogarniętego powstaniem dzieliła ich prócz tego bystra, szeroka rzeka, no i... ochronne strzały chińskiej straży pogranicznej.

 – Niema złego, coby na dobre nie wyszło!... – pocieszał siostrę Władysław. – Idziemy polem śmierci, bronionem przez obstrzał stron obu!... Co?... Wyższy dowcip!... Najgorzej, że nie wiem jak poznać tę rzeczkę Chara-gol?!... Bo tam pewnie niema... deseczki z napisem!...

 Znaleźli w worku Badmajewa mapę i kompas, lecz nie na wiele to im się przydało. Znali rzeczółki, wpadające do głównej rzeki w pobliżu miasteczka, dalej jednak wszystko się plątało. Wiosenne roztopy potworzyły moc nowych strumieni, wypełniły bulgoczącemi kaskadami tyle suchych zwykle parowów, zwiększyły do tego stopnia zwykłe potoki, że mapa oraz określenie Badmajewa: „trzecia większa rzeczka z prawej strony” – na nic się nie przydały.

 Hanka, obtłukując nogi po nocach na nagich żwirach i głazach nadbrzeżnych, marzyła głośno o chwili, kiedy nareszcie zawrócą w miękkie doliny, gdzie szumią lasy, gdzie kwitną kwiaty i ścielą się kobierce łąk, gdzie można będzie rozpalić ogień, którego widoku byli pozbawieni, ot, już dzień szósty...

 Dla niej każdy spotkany strumień był „Chara-gol” i brat musiał używać całej swej wymowy popartej groźną stanowczością leśnego bywalca, aby przekonać ją, że tajemniczy „Chara-gol” jeszcze daleko.

 – Przypuśćmy, że przechodzimy dziennie dwadzieścia wiorst, to nam jeszcze do ujścia Chara-golu pozostało dwa dni drogi... Badmajew powiedział zgórą sto wiorst, to znaczy wiorst sto pięćdziesiąt!... Ja wiem, jak oni liczą... Oni konno jeżdżą!... Zresztą wątpię, żebyśmy robili dziennie więcej niż wiorst piętnaście.

 – Dlaczego?... Przecież idziemy całą noc bez wytchnienia?!

 – Wciąż skręcamy, omijamy to skały, to rozlewy, to błotniska, to zwały pni drzewnych... W dodatku... w nocy chodzi się wolniej!...

 – Ach, nie wiem doprawdy, co jeszcze wymyślisz?!... Nie mam już sił...

 – Co wymyślę?... Hanko, Hanko! Czyż przypuszczasz, że nie chciałbym skrócić... choćby i dla siebie... tej mordęgi?... Przecież i mnie nogi bolą i krwawią się na tych kamieniach!... Przecież i ja chciałbym się ogrzać i wyspać!... Lecz co począć?!... Jeżeli zawrócimy w dolinę pierwszej lepszej rzeczki, to możemy tam wcale nie znaleźć ludzi, albo znaleźć takich, którzy stokroć gorsi będą od spotykanych tu głazów... Więc zdobądź się na jeszcze troszeczkę cierpliwości, siostrzyczko... Przemóż się, wstań i chodźmy, bo czas upływa... Niedługo rozednieje...

 Takie sceny powtarzały się coraz częściej w czasie ich nocnych wędrówek, kiedy dziewczyna padała nagle na kamienie, jakby się ziemia obsuwała pod nią i, płacząc mówiła:

 – Dalej nie pójdę, nie mogę!...

 Chłopak siadał nieopodal i patrzał na siostrę żałośnie; jej woreczek podróżny, jej karabin dawno już niósł na swoich plecach, lecz dodać jej sił i wytrwałości nie był w mocy. Chciał jej zabrać pas z ładownicami, który spinał jej bluzę żołnierską, ale nie zgadzała się go oddać.

 – Jak będę wyglądać bez pasa?... Zresztą to drobiazg... i nie o to chodzi... Chodzi o to, kiedy nareszcie opuścimy tę przeklętą rzekę... Czuję, że rozchoruję się, dłużej na nią patrząc!... Wciąż mi się zdaje, że nie woda w niej płynie, ale krew, mózg... Każdy głaz wystający z wody, to... może trup... Władziu, Władziu!... Braciszku kochany, ulituj się nademną!... Zupełnie co innego... iść na słońcu, przez lasy pachnące, gdzie latają i śpiewają ptaki, gdzie widać daleko... gdzie można siąść spokojnie, bez obawy, że w tej chwili buchnie ku tobie z ciemności nieoczekiwany strzał... jak tu... Czuję, że zarazbym tam ozdrowiała, że wróciłyby mi siły i ochota... A tak!... Nie mogę dłużej, nie mogę!... I po co?... Wiesz co, zostaw mię lepiej!... Ratuj się sam... W głowie mi się mąci...

 – Co ty, co ty, siostrzyczko?!... Zresztą – zgoda!... Skręcimy w pierwszą większą dolinę, ale jeszcze pójdziemy trochę, tam za temi górami... Tam już nie będzie chińskich straży... Tam powinna już być... Mongolja...

 Wskazywał jej na łańcuch ciemnych szczytów, odrzynających się ostro na gwiaździstem niebie. Wzdychała, podnosiła się niechętnie i szła krokiem chwiejnym i nieskończenie znużonym. Brat podtrzymywał ją, pomagał, ale rozumiał, iż długo już tak trwać nie może, że trzeba koniecznie zmienić warunki podróży, dać siostrze wypoczynek, oderwać ją od bolesnych wspomnień, natchnąć nadzieją, otuchą, gdyż inaczej nie wrócą jej siły, nie wytrzyma dłużej ciężaru okropności, jakie zwaliły się na nich w ostatnich czasach... szczęśliwie zapominał o nich, zajęty troską o siostrę i powodzenie wyprawy.

 – Za temi górami, za temi górami... zaraz zakręcimy, siostrzyczko! – powtarzał Hance od czasu do czasu, gdy spostrzegał, że znowu dziewczyna słabnie.

 Coraz wyżej wzdymał się urwisty brzeg, coraz węższy stawał się pasek pobrzeża, wijący się nad wodą u podnóża wyniosłości. Glinę i piasek zastąpiły skały i kamienne rumowiska. Nieraz musieli wchodzić w wodę i brodzić, żeby ominąć kąpiące się wprost w nurtach rzeki cyple wiszarów. Rzeka szumiała coraz groźniej i pieniła się cała. Wchodzili w wąwóz górski, którego strome boki wyrosły nagle pod niebo i cieniami swemi zgęściły mrok nocy. Nagle gzyms ziemi, po którym szli, urwał się: rzeka lała się przed nimi z groźnym warkotem wśród prostopadłych kamiennych ścian.

 Zatrzymali się zmieszani.

 – Trzeba wracać i drapać się na górę. Tędy nie przejdziemy!

 – Ach, doskonale!... szepnęła Hanka.

 – Nic doskonałego! Tam napewno jest posterunek chiński... Oni je w takich miejscach zawsze stawiają...

 – Przekradniemy się jakoś mimo, ale już nie wrócimy tutaj... Dobrze, braciszku? Pójdziemy lasami.. – prosiła.

 – Tam niebezpieczniej!... – mruknął chłopak.

 – Niech będzie. Byle nie to, co tu...

 – Ano dobrze!... Ostro trzymaj się w takim razie, Hanko! Idziemy...

 – Oddaj mi mój karabin.

 – Uradzisz?

 – Uradzę. Teraz wszystko uradzę... Taka we mnie odrazu ochota wstąpiła... Ty nie wiesz, Władek, co ja tu cierpię... Nie mówiłam ci... Nie chciałam cię martwić!... Ja nic nie wypoczywałam, nic... Takie sny, takie straszne sny... co noc... Czuję, że tam nareszcie usnę... że opuszczą mię... widziadła... Oszaleć można!... Słońca, chcę słońca za wszelką cenę... Zieleni... ognia... ludzkiego wypoczynku...

 Wzięła karabin, nawet worek swój chciała od brata zabrać, ale jej nie dał.

 Wrócili z pół kilometra i ostrożnie zaczęli się wspinać po stromem zboczu, porosłem miejscami trawą i krzewami. W połowie wysokości trafili na ścieżynkę, jaką wydeptują dzikie kozule, schodząc do wodopoju.

 Ogromnie ułatwiła im dalsze wspinanie się ku szumiącym w górze lasom. Blisko szczytu Władek wstrzymał ostrzegawczym ruchem ręki idącą za nim siostrę. Zamarli na miejscu, z trudem wstrzymując ciężki oddech. Z góry dobiegło ich wyraźnie zaciekłe ujadanie psów.

 – A co?... Nie mówiłem... Idziemy wprost do strażnicy... Odrazu wydała mi się ta ścieżka... zdradziecką!... Trzeba wracać!... – szepnął cicho, jak tchnienie, Władysław.

 – Za nic!... – sprzeciwiła się Hanka. – Nie pójdę z powrotem do tego grobu!... I co tam dalej?... Napowrót w ręce... zbrodniarzy?... Co?

 Władysław spojrzał mimowoli w czarną czeluść wąwozu, rozwartego u ich nóg. Wrzenie rzeki, biała jej piana, posępny jej łoskot wypełniały całe dno przepaści, aż do dalekiego zakrętu, gdzie seledynowy poblask wysrebrzał przelewające się bałwany.

 – Ha, pewnie!... Za rzekę się nie przeprawimy... a tu wszędzie to samo... W takim razie chodźmy! Niech się dzieje wola boża!... Jedno tylko trzeba zrobić: zejść ze ścieżki!

 – Dokąd?... – spytała niecierpliwie Hanka. – Z obu stron głazy i ciernie. Narobimy tylko hałasu, będzie gorzej!... Już idźmy na los szczęścia!...

 Posunęli się jeszcze kroków kilkanaście po ścieżce, która stawała się coraz szersza i dogodniejsza. Krawędź urwiska już widniała tuż, pod ręką, gdy Władysław zatrzymał się nagle i nawet cofnął w tył, że omal nie strącił siostry w przepaść.

 – Co się stało?... – spytała ta cichutko.

 – Ktoś stoi.

 – Skoro nas zobaczył, już mu nie ujdziemy. Lepiej otwarcie podejść. Powiemy prawdę, że uciekliśmy z tamtego brzegu pod opiekę Bogdohana!...

 Władysław nic nie odrzekł, lecz posunął się parę kroków naprzód. Szczekanie psów dolatywało zupełnie wyraźnie i nawet poprzez plecionkę czarnych gałęzi błyszczało w dali czerwone światełko. Olbrzymia figura tuż u ścieżki na krawędzi urwiska nie ruszała się.

 – To bałwan... ich bóstwo! Tfu!... Chodź, chodź, Haniu!... Nikogo niema!... – szepnął radośnie Władysław, pomykając szybko naprzód.

 Hania schwyciła go za pas, żeby nie zgubić w ciemnościach, jakie ich nagle ogarnęły w cieniu drzew. Skręcili niezwłocznie w bok, w gęste krzewy i spiesznie oddalali się od ogni migających w dalekiem domostwie. Szczekanie psów przeszło we wściekłe ujadanie i nagle posępnie w ciemnościach rozbrzmiał... gong, potem głosy ludzkie, znowu gong i jeszcze raz gong, wreszcie zagrzmiały dwa strzały karabinowe jeden za drugim... Kule świsnęły tuż nad ich głowami, więc się pochylili, nie przestając jednak biec dalej przed siebie.

 Niezbyt daleko stamtąd wydostali się na dość szeroką, wyciętą wśród lasu, drogę. Poczuli pod nogami rozjeżdżone w błotnistym gruncie koleiny i zatrzymali się, nie wiedząc, co począć. Nikt ich nie ścigał, strzały i głosy ucichły, nawet szczekanie psów zamgliło się, osłabło, zmieniło w zwykłe ujadanie.

 – Pójdziemy drogą. Nie mamy nic do stracenią. Jak spotkamy kogo, to skryjemy się w zarośla. Zawsze tu lepiej, tu czuć ludzi!... – radziła Hanka.

 – Ludzie teraz gorsi od bestyj! – mruknął chłopak.

 – Ale cóż robić: jak nie można, to nie można! Droga, zdaje się, prowadzi w odpowiednim dla nas kierunku... Sądząc po gwiazdach... Tam jest północ, gdzie Wielka Niedźwiedzica!... Idziemy na południe... Będziemy trzymali się drogi, ile się da!...

 – A może ona właśnie doprowadzi nas do tego Dordżjewa... Czy ja wiem, jak on się tam nażywa?... Pamiętasz pewnie, co mówił Badmajew?...

 – Pamiętam... On nie Dordżjew, a Dordżij... mój kolega... ten Mongoł, prawdziwy Mongoł, cośmy go przezywali Chał-cha... Był raz u nas...

 – Nie pamiętam. Ale mniejsza o to... Dlaczego mówisz, że ta droga nie doprowadzi?...

 – To jest chińska strażnicza droga i wiedzie pewnie do drugiej strażniczej budki...

 – Ominiemy i tamtą... Zobaczysz – pocieszała brata Hanka.

 – Ale sensu niema chodzić od budki do budki!...

 – Jak rozednieje, skręcimy w las, a teraz chodźmy, byle dalej od tej przeklętej rzeki!...

 Dziewczyna odzyskała dawną żywość i humor; szła raźno obok brata, dźwigając na ramieniu karabin i nawet podskakiwała, chwilami.

 – Zupełnie inna muzyka!... Miękko, stąpa się jak po dywanie, równo, nie trzeba wciąż myśleć, że się poślizgniesz, upadniesz, potłuczesz kolana lub rozbijesz nos!... Byczo!... – śmiała się cichutko.

 Dobry humor siostry udzielił się Władkowi.

 – Może i lepiej, żeśmy nareszcie skręcili w lasy... Tu można będzie i coś do jedzenia znaleźć, korzonki „sarany” albo dzikiej marchwi... Baumajew uczył mię raz na polowaniu, jak ich szukać... Dalej w tajdze, gdy będzie można strzelać, upolujemy głuszca, cietrzewia, kuropatwę, albo zająca... co się da!...

 – Albo kozulę... – wstawiła Haniai.

 – Oho, zachciało ci się!... Kozule nie trzymają się tak blisko ludzi. Tu wciąż celnicy się włóczą. Dopiero jak dostaniemy się do Mongolji, zacznie się prawdziwe polowanie. Tam są i kozule, i dzikie osły-kułany, i ptactwa moc... Badmajew i Dordżij często mi o tem opowiadali, namawiali, żebym z nimi jechał... Tylko pamiętasz, ojciec nie puszczał. A szkoda!... Żałuję, że się nie udało, teraz wszystkobym wiedział... Ojciec bał się, że kraj dziki...

 – Ojciec!... szepnęła przejmującym głosem Hanka.

 ... Ojciec... bał się, że kraj dziki... – powtórzyła.

 Umilkli i dłuższy czas szli obok siebie w cichości. Władek lękał się spojrzeć na siostrę, gdyż wydało mu się, że płacze, a sam był też bliski łez.

 

 Świtało. Nefrytowy brzask łagodnie sączył się z wysokich szczytów lasu wraz z kroplami gęsto kapiącej rosy...

 Brat i siostra szli bardzo wolno, znużeni nocnemi przygodami i bezsennością.

 Droga nierówna – ledwie znacząca się czarnemi koleinami wozów na żółtej powłoce zeszłorocznego igliwia, podziurawiona błotnistemi wybojami, pofałdowana żyłami grubych korzeni – wiła się kapryśnie wśród nieprzejrzanej kolumnady potężnych modrzewi i jedlin. Olbrzymie, twarde, kanciaste, pokryte łuskami spękanej kory, osędziałe od siwych porostów, guzowate od blizn utraconych dawno gałęzi, mocarne odziomki wznosiły się prosto i wysoko jak złomy skał... Gdzieś tam w bladem świtaniu chwiały się zlekka ciemne ich korony, trącane pierwszym podmuchem rannego wietrzyka i głuchy poszum, jak przybór obudzonego morza toczył się w przestworzach. Ale w dole było cicho i ciemno, jak w zasklepiających się w nieskończoność arkadach labiryntu. Nigdzie trawki, krzaczka, źdźbła zieleni... Bure od listopada polesie było gładkie, jak klepisko. Tylko tu i tam leżały potworne kłody upadłych parszaków, pokryte całunami mchów niby wielkie ołtarze ofiarne oraz pochylone, wsparte na sąsiadach, kolumny już umarłych drzewisk, kłoniących się ku ziemi, naruszały kościelną regularność tych leśnych naw i korytarzy.

 – Końca, kresu nie widać!... Bałabym się, gdyby ciebie nie było!... – szepnęła Hanka.

 – Pewnie, że niewesoło!... – odrzekł Władek, poprawiając karabin. – Ale wszelkie strachy, to musimy odrzucić, bo zginiemy...

 – Wiem. Lecz tutaj, to nawet schować się niema gdzie, jakbyśmy kogo spotkali!

 – Więc co?

 – Możeby lepiej... iść bezdrożem? Spójrz na swój kompas, jak on nam wskazuje?...

 Władysław skorzystał ze sposobności, przysiadł na zwalonym pniu, wyjął kompas oraz mapę i długo je studjował.

 – Nic nie rozumiem! Tu będzie południe... A tak płynie rzeka... z zachodu... Powinniśmy niby iść w tym kierunku, a tymczasem droga jakby zawraca nazad...

 – Nazad?! Ja ci mówię, że my znowu wyjdziemy do tych Chińczyków... Po co nam droga?... Już dzień... Pójdziemy wprost według kompasu... Przecież nam chodzi o to, żeby jak najprędzej dostać się do Mongolji nie, prawda? A Mongolja na południu...

 – Racja. Tylko jabym wołał znaleźć dolinę tego Chara-golu... Mongolja duża... Jak tam trafimy do ludzi, do Dordżija? A po tym „urmanie” błąkać się można do końca świata!

 – Nawet ogień tu niełatwo rozpalić... Nigdzie nie widzę gałęzi... – westchnęła żałośnie Hanka.

 – I wody też niema. Trzeba szukać rzeczki... – stanowczo zakończył chłopak. – Pójdziemy dalej, ale nie drogą, jeno opodal, bo może istotnie jaki djabeł nadjechać...

 Porzucili więc drogę i poszli dalej jednostajnie ciemnym, wysokopiennym lasem, kierując się wyłącznie kompasem. I dobrze się stało, gdyż nie uszli dwóch stajań, jak usłyszeli w mogilnej ciszy nieruchomej puszczy głosy ludzkie i w dali, wśród brunatnych pni zamigotały barwy. Przypadli natychmiast za gnijący na ziemi pień drzewa i, wychyliwszy ostrożnie głowy, śledzili z karabinami gotowemi do strzału, co się na drodze dzieje. Dostrzegli Mandżura w błękitnym kaftanie na gniadym koniu, z łukiem i sajdakiem za plecami; z dwóch jego stron szli z karabinami na ramionach dwaj chińscy piechurzy i opowiadali coś jeźdźcowi wesoło.

 Po tem spotkaniu zbiegowie jeszcze bardziej zagłębili się w las i marzyli już tylko, aby co rychlej znaleźć trochę wody, ugasić pragnienie, zjeść śniadanie i wypocząć. Ale choć wszędzie spotykali ślady bajorów, – zagłębienia pełne gęstego, napół zaschłego błota, – samej wody nie było nigdzie ani kropli: wszystko wypiły niebotyczne smoki drzewne.

 Gdy więc powierzchnia ziemi zaczęła się cokolwiek wzdymać, tworząc garb, ucieszyli się bardzo, licząc, że u stóp wyniosłości może znajdą jaki ponik lub źródełko wśród paproci, których nieduże kolonje pojawiły się tu i tam.

 Daremnie: i tam wody nigdzie nie znaleźli, a gdy weszli na grzbiet wyniosłości, dostrzegli znowu ten sam las pni brunatnych, olbrzymich, tonących we własnych mrocznych cieniach. A przecież przez strzechę splątanych wgórze koron widzieli, że dzień już na dobre rozgorzał, że śmieje się nad knieją nieba błękitem i złotem słońca.

 Hanka usiadła zrozpaczona na ziemi.

 – Umrzemy z głodu i pragnienia w tej piwnicy bez granic...

 – No, jeszcze mamy konserwy. Otworzę puszkę, bo bardzo mi się jeść chce...

 – Nie! Poszukamy