Zacisze - Wacław Sieroszewski - ebook

Zacisze ebook

Wacław Sieroszewski

0,0

Opis

Powieść wybitnego – chociaż dziś skazywanego na zapomnienie – polskiego pisarza, tworzącego na pograniczu czterech epok: pozytywizmu, Młodej Polski, dwudziestolecia międzywojennego oraz współczesności, zesłańca na Syberię, podróżnika, badacza, etnografa Syberii i działacza niepodległościowego. Niniejsza powieść opowiada o nader przyjemnych letnich wakacjach w dobrach pani Ramockiej. Owszem jest miło – wycieczki, przejażdżki, polowania, dyskusje na mniej lub bardziej poważne tematy, ale... nie do końca jest tak sielankowo, jak się na pozór wydaje. Trudności finansowe przymuszają dziedziczkę do sprzedaży lasu, co wzbudza zaniepokojenie wieśniaków. Ale to nie koniec niemiłych zdarzeń – oto bowiem jednej z nocy ktoś morduje rządcę majątku... a co było dalej, czytelnik dowie się po przeczytaniu całej książki. Zachęcamy!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Wacław Sieroszewski

 

Zacisze

 

POWIEŚĆ

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Władysław Bończa-Rutkowski (1841-1905), Scena przed dworkiem (1904), licencja public domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Władysław_Bończa-Rutkowski_-_Scena_przed_dworkiem_1904.jpg

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji z roku 1931.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-698-9

 

 

Zacisze

 

I.

 

 Czerwień letniego zachodu oblewała łagodnym blaskiem stuletnie lipy i białe ściany wiejskiego dworu.

 Dwór był nowy, murowany, na wysokim fundamencie z głazów, z dużemi, lustrzanemi oknami, z sutym dachem spiczastym, z otwartym gankiem nowoczesnym, wzniesionym stopni dziesięć nad ziemią i otoczonym żelazną balustradą.

 Ale wspaniałe lipy wjazdowego dziedzińca oraz kędzierzawiący się zboku ogród cienisty istotą swą należały właściwie nie do niego, lecz do starego, drewnianego domostwa, którego brunatne ciało, pogarbione, pochylone, nakryte omszałą, wielekroć łataną gontówką, spoczywało opodal, zwrócone bokiem do nowego przybytku, jakby nań trochę nadąsane.

 Doniedawna ono tu było jedynym gospodarzem.

 Swym staroświeckim ganeczkiem, z daszkiem na okrągłych słupach, rzędem swych niewielkich okien, ukrytych pod nisko nawisłemi okapami, patrzyło dostojnie wprost na bramę wjazdową, z kępami okwitłych bzów i kwitnących jaśminów po bokach, na wysadzone strzelistemi świerkami i topolami opłotki, biegnące mimo dziedzińcowych sztachet, na srebrno połyskujące strugi wody w czarnych olszynowych zaroślach i dalej na uprawne pola, płowo spływające po stoczystej chyliźnie, aż po siny las na żółtych piachach.

 Nowy dwór, przeciwnie, wszystkiemi swemi lśniącemi szybami patrzał sucho i prozaicznie na przeciwległe sobie gospodarskie podwórza i zabudowania, na obory, na stajnie, wozownie, lamusy, które mieściły się o małe stajanie po drugiej stronie starego dworu, za wielkiem szmaragdowem kołem murawy, otoczonem ubitym szlakiem podjazdu i obstawionem równo bielonemi głazami.

 Tam w purpurowo-złotych tumanach kurzawy tłukły się właśnie cienie krów, koni, owiec, rozlegały się porykiwania i pobekiwania bydła, krzyki dójek i nawoływania pastusze. A ponad tem wszystkiem skrzypiał wysoko żóraw studzienny i słychać było szklane chlupanie rozlewanej w koryta wody.

 Siedząca na ganku nowego dworu pani w żałobnym stroju, w czarnym koronkowym czepeczku na złotych siwiejących włosach, nie spuszczała oczu z tego gospodarczego tumultu. Nic nie uchodziło uwagi jej szeroko otwartych, szafirowych źrenic ze srebrnym połyskiem. Od czasu do czasu rzucała krótkie rozkazy przechodzącym mimo parobkom i dziewkom. Kłaniali się pokornie i szli dalej, zwiesiwszy ku ziemi spracowane ręce.

 – Chodź-no Józiu! – zawołała na młodego człowieka w płóciennej kurtce i czarnych spodniach, zapuszczonych w buty z cholewami, który wyszedł z za węgła domu z kluczami w ręku.

 Młodzieniec spojrzał na nią z pod okularów, trochę za daleko zsuniętych na długi nos, zdjął z gładko przyczesanej czupryny kraciastą czapkę-dżokejkę i wszedł po schodach na ganek.

 – Jakże ci tam poszło z koniczyną w Zaleszczykach?

 – Ha, zacząłem kosić... Już z pól poletka posiekli! Byle jutro była pogoda... Coś zachód czerwieni się bardzo!...

 – To na wiatr.

 – Hm! O tej porze nie bywa wiatru bez deszczu.

 Pani spojrzała niespokojnie na mały, złoty zegarek.

 – Nie widać ich. Nie uważasz, że to dziwne: powinni już być!

 – Owszem jadą!... Mijali kościółek, kiedym wyruszał z Zaleszczyk. Widziałem zdaleka.

 – Czemużeś nie powiedział?

 – Zapomniałem, ale oto są!...

 Wskazał ręką na bramę, w której ukazała się para cugowych koni i mały wolancik. Z poza siedzącego na koźle stangreta wychylała się rozśmiana, złotowłosa głowa chłopięca.

 Twarz pani utraciła na chwilę wyraz łagodnego smutku, tułający się nieustannie w jej rysach i oczach. Radosny uśmiech zaokrąglił jej dość jeszcze świeże policzki. Wstała z ławki i zbliżyła się na krawędź schodów. Po nich już pędził na górę z wyciągniętemi rękami opiekły sztubak w niebieskim mundurku.

 – Cóż tak późno? – pytała, ściskając go z tkliwością.

 – Utknęliśmy, proszę mamy, na przewozie. Lina zerwała się u promu.

 – Znowu!? Ach, z tym Szmulem ciągle wypadki... Czy zerwała się, kiedyście płynęli?...

 – Ależ nie. Płynął pan Świderski z Rozłóg, a myśmy stali na brzegu. Zniosło ich aż pod Witów.

 – Józiu, trzeba koniecznie zwrócić uwagę pana Rwęckiego na to, co się na tym przewozie dzieje. Szmul już w zeszłym roku obiecał nową linę kupić... O nieszczęście nietrudno... A to pewnie kawaler Piotrowski, o którym mi pisałeś, Antosiu? – zwróciła się do stojącego za synem gimnazjalisty.

 – Tak, mamo, to Piotrowski!... Kazimierz Piotrowski, mój przyjaciel najserdeczniejszy nietylko w Warszawie, ale na całym świecie... Chciałbym bardzo, żebyś go polubiła...

 Matka Antosia uśmiechnęła się życzliwie i spojrzała uważnie na śniadą, chmurną twarzyczkę ciemnego jak noc chłopaka, poczem wyciągnęła doń rękę.

 – Postaramy się o to, postaramy! Wszak prawda... Kaziu, że i ty się postarasz? – odrzekła wesoło. – A teraz niech serdeczni przyjaciele umyją się i przychodzą zaraz na kolację. Macie pokoje przygotowane w starym dworze. Niech Kacper zaniesie tam rzeczy paniczów. Józiu, ulokuj ich, proszę cię!

 – W starym dworze?... Jak to dobrze, matuchno... Dziękuję! Dawno o tem marzyłem. Nikomu nie będziemy przeszkadzać! – krzyknął Antoś i znowu przypadł do ręki matczynej.

 Kacper, kredencerz, już ciągnął walizki w stronę starego dworu, na którego ganku stał pan Józef, dzwoniąc kluczami i otrzepując niecierpliwie szpicrutą kurz z butów.

 – Chodźcie, chodźcie!... Potem się nagadacie!... – wołał na chłopców.

 – Ach, nic się nie zmieniło, nic a nic!... Widzisz, Kaziu, ten las tam – to Jatwieź, o której ci mówiłem...

 – A gdzież góra Sobień?

 – Sobień?... Ha, ha!... Prędkiś! – roześmiał się Antoś. – Wcale nie w tej stronie... stąd nie widać, zakrywa ją ogród...

 – Zakrywa ją ogród?... – powtórzył rozczarowany Kazimierz.

 – Tak, ale ona wcale nie jest mała. Chcesz, pójdziemy tam zaraz po kolacji... Pokażę ci!...

 – A jak tam z cenzurą, Antosiu?... – pytał konfidencjonalnie Józio.

 – Z cenzurą... owszem... dobrze!... Ej, Kacper, ostrożnie, nie rzucaj tak!...

 – Coś strasznie ciężkiego, paniczu!...

 – Właśnie, właśnie!... Takiego narobisz „fajeru”, niech Bóg uchowa!...

 – A cóż tam macie?... Nowe jakieś figle?– zainteresował się Józio.

 – O, to nasza tajemnica, prawda, Kaziu? w swoim czasie dowiecie się wszystkiego!... Ale mówię ci, Józek, kiedy zobaczysz, to gębę rozdziawisz!... Nawet nie zgadniesz!... Nic podobnego nigdy jak Zacisze Zaciszem!... Dalipan!

 – Abyście tylko z tej uciechy zabudowań nie spalili...

 – O, co nie, to nie! Ale skąd ty wiesz? Nie bój się, my doskonale umiemy się obchodzić.

 – A kolega Kazimierz, to skąd?... Czy z samej Warszawy? – wypytywał w dalszym ciągu Józio, pilnie przyglądając się z pod okularów ciemnemu przybyszowi.

 – Rozumie się, że teraz z Warszawy... Ale ojciec jego miał dawniej wieś niedaleko puszczy Niepołomickiej... Skonfiskowali ją w powstanie...

 Przykry grymas przemknął się po ogorzałej, ściągłej słabo obrosłej twarzy Józia.

 – Chodźcie, już chodźcie!... Kolacja czeka, i stryjenka będzie się gniewać... Powiedzcie, że zaraz przyjdę... Muszę jeszcze na gumna skoczyć!...

 Skręcił w stronę gospodarskich zabudowań, a chłopcy w towarzystwie Kacpra ruszyli ku nowemu dworowi.

 – Wie panicz, jaką strzelbę starsza pani dla panicza przygotowała, to – mówię paniczowi – prawdziwy... egzemplarz!... – zwierzał się po drodze Kacper.

 – Co ty mówisz?... I gdzież ona?...

 – Gdzie ma być? W pokoju u starszej pani, schowana w szafie.

 – A panna Zosia to ma paniczowi dać torbę i róg do prochu... A panna Cesia pas myśliwski!...

 – Aha!... Więc to mają być niby imieninowe niespodzianki?... Dlaczegóż mi mówisz?

 – Dlaczego mówię?... – obruszył się Kacper. – Bo dobrze paniczowi życzę. Miały być „siurprezy” na piątego lipca, ale że długo czekać, więc skrócono termin. Ze względu dobrej cenzury. Jużci, że panna Zofja wcale nie za swoje pieniądze kupiła, ino za mamine. Co innego Cesia, ta własnoręcznie haftowała bez całą zimę, od samego Bożego Narodzenia, jak panicz wyjechał...

 Antoś Ramocki uśmiechnął się i musnął wargę, gdzie miał zczasem być wąsik.

 – Cóżeś, braciszku, skapcaniał tak jakoś!? Otrząśnij się, Kazik, bądź jak zawsze! – zwrócił się nagle do towarzysza, ujmując go pod rękę. – Czy ci się tu nie podoba? Czy tu nie ładnie?... Co? Powiedz!?

 – Ależ owszem! Bardzo ładnie!... – mruczał ten, chowając twarz pełną wrażeń. – Widzisz, ja tak dawno nie widziałem wsi, pamiętam ją, jak przez mgłę!

 Byli na ganku i wchodzili do przestronnego przedpokoju, upiększonego jeleniemi łbami, skąd troje drzwi w trzy prowadziło strony. Skierowali się na lewo, gdzie rozlegał się gwar głosów i brzęk talerzy.

 Długi stół, nakryty białym obrusem i obstawiony wyplatanemi krzesłami, obsiadło już sporo osób.

 Miejsce naczelne, w głównym końcu, na fotelu zajęła pani Ramocka, jako pani domu. Po prawej ręce zasiadła pani Tołłoczko, osoba niezmiernej tuszy, oraz cokolwiek brodatej urody, daleka krewna Ramockich, trochę ochmistrzyni dorastających panien, ale głównie staropolska rezydentka.

 Naprzeciw niej, po lewej ręce pani Ramockiej, siedział sztywno i prosto pan pułkownik Jaskulski, siwy, chudy jak szczapa, zwiędły, jak mumja, jegomość z podkręconemi po żołniersku wąsami: pod jego krzesłem leżał zwinięty w kłębek biały ponter w kasztanowate łaty. Dalej stały puste krzesła i widać było na stole szeregi talerzy z wędlinami, z serem, z chlebem, oraz wielkie półmiski kraśnych jak korale poziomek. Wszystko gorzało różowym blaskiem zorzy, lejącym się z pałającego nieba przez wielkie okna. Pogrążony w cieniu dalszy koniec stołu również był zajęty. Tam siedziała młodzież, a koło wielkiego błyszczącego samowaru celebrowała panna Małgorzata i uwijał się Kacper z serwetą na ręku.

 Antoś wszystko to ogarnął odrazu radosnem spojrzeniem. Chwacko pocałował panią Tołłoczko w rękę, pułkownika w ramię i zwrócił się do młodzieży, która już wstała i otoczyła go kołem.

 – Ach, już jesteście! Jak to dobrze!... Kiedyżeście przyjechali? – pytał, ściskał za ręce i całował się ze wszystkimi. – Pozwólcie, że wam przedstawię: mój kolega Kazio Piotrowski!... – Gdzieżeś się u licha zapodział? Kaziu!...

 Oglądał się na towarzysza, który jeszcze odbywał cermonję zapoznawania się z dorodną panią Tołłoczko i chudym pułkownikiem. Wreszcie i Kazio znalazł się w gronie czekających nań młodzieńców. Zmieszany, z twarzą i wzrokiem opuszczonym na dół, podawał rękę kolejno i przyjmował wyciągnięte dłonie.

 – Izyda vel Izydor Szczepański! – przedstawił mu się pierwszy z brzega, biały i kędzierzawy jak owca, piegowaty student.

 – Karpowicz – medyk! – mówił drugi, szatyn z marzącemi, habrowemi oczyma.

 – Włodzio!... – powiedział krótko trzeci, pucołowaty, jak dziecko, i ostrzyżony na jeża wyrostek.

 – Bardzo mi przyjemnie, bardzo mi przyjemnie... – mruczał coraz niewyraźniej nieszczęśliwy Kazio.

 Musiał się jeszcze ukłonić pannie Małgorzacie i... wyciągnął rękę do Kacpra, którego w tym rozruchu nie poznał. Ten uśmiechał się życzliwie i kiwał głową, ale ręki nie brał. Zmieszany ostatecznie Kazimierz nie wiedział, co z sobą robić, szukał więc ucieczki na ostatniem krzesełku, gdy okrzyknął go zdaleka dobrotliwy głos pani Ramockiej.

 –Tutaj, tutaj, kawalerze! Prosimy bliżej, koło pułkownika! Antosiu, prowadź kolegę; niech zajmie miejsce!

 – Blondyn, pójdź tu do nogi! – huknął tubalnie pułkownik na wyżła, który rzucił swą leżę pod jego krzesłem i z oznakami żywej radości napastował właśnie zbliżającego się Antosia.

 – Tak, tak!... Chodź, Kaziu! Umieścimy się w sąsiedztwie tego ponętnego półmiska! Ja na to, jak na lato!... Ach panie... panie pułkowniku, jak tu pięknie!... Nie prawda?...

 – Rozumie się, panie dobrodzieju, że nie Warszawa! – potwierdził pułkownik.

 – Mamusiu, te jagody pewnie z Jatwiezi?

 – Nie wiem, synu, baba przyniosła!

 Znalazłszy się nareszcie na nieruchomem, poważnem krześle, jak rozbitek na skale wśród morza, Kazio odetchnął, a po niejakim czasie nawet podniósł cokolwiek oczy i począł ostrożnie oglądać obecnych. Gdy wtem poczuł, że ponownie grozi mu wielkie niebezpieczeństwo. We drzwiach wiodących do salonu zaszeleściły suknie i zadźwięczały srebrne głosy panieńskie.

 – Antoś!...

 – Zośka!... Panna Cesia!...

 Zaszurgały krzesła, rozległy się pocałunki, poczem Kazimierz ze ściśniętem sercem usłyszał znowu sakramentalne:

 – Pozwól, że cię przedstawię...

 Kłaniał się, suwał nogami, ale głowy nie podnosił. O, nie!... Nie uczyni tego tym razem za żadne skarby! Wolałby spotkać się oko w oko z wilkiem, panterą, ze lwem, nawet... z duchem!

 Siedział z oczyma spuszczonemi pod stół i jadł przykładnie wszystko, co mu Antoś Ramocki nakładał na talerz.

 Tymczasem przy stole, w tym „młodym” jego końcu, z przybyciem panien zawrzała bardzo ożywiona i zajmująca rozmowa.

 – Panno Zofjo, jakże dzisiaj powiodła się kąpiel? – pytał śpiewnie Izyda.

 – Doskonale, wybornie!

 – Ładnie, ładnie!... Znowu pan napsocił, znowu musiałyśmy czas tracić, aby powyrzucać z łazienki raki, żaby i inne brzydactwa!... – napadła nań panna Cesia. – Wstydziłbyś się pan, panie... studencie!... Taki... duży...

 – A taki głupi!... – dokończył Izyda. – Ale spytam panią, skąd pani ma taką pewność niezgruntowaną i granitową, że to ja?... Może to właśnie pan... Karpowicz... Jako medyk, on z wszelką „żywnością” przestaje... Uinteligentnia ją... Więc to może jego „ochwiary” postanowiły skrócić swe cierpienia...

 – Wszystko pan zawsze zwala na innych. Nie weźmiemy pana zato po kolacji na spacer!...

 – To istnieje taki tajny, a więc ponętny projekt? Bardzo przyjemnie!

 – Właśnie – tajny!... Przy księżycu na Sobień.

 – Pod Biały Kamień. Owszem, zgadzam się... – wtrącił poważnie Karpowicz.

 – Nie wiem, czy co z tego będzie, bo chłopcy są zdrożeni i będą pewnie woleli pójść spać. A i pani Tołłoczko zmęczona; pod Biały Kamień trochę za wysoko!... A bez niej panny nie pójdą! – wmieszała się pani Ramocka.

 – Proponuję na początek... raki przy łuczywie! – wtrącił łamiącym się basem Włodzio.

 – A my co będziemy robiły?... – oburzyły się panny.

 – Będziecie panie pływały na łodzi i przyglądały się połowowi ze środka stawów.

 – Ja również będę się przyglądał ze środka stawów! – dodał poważnie Izyda.

 Karpowicz milczał i patrzał znacząco na piec.

 – Pełnia – nie będzie raków!... – mruknął pułkownik.

 – Nie zgadzam się, bo na pewno się nie uda. A nie należy psuć lekkomyślnie takiej pysznej zabawy. Postraszone raki nieprędko się znowu u brzegów pokażą. Już lepiej na Sobień... Poprosimy tak pięknie panią Tołłoczko, kochaną panią Tołłoczko, że pójdzie z nami!... – wolał Antoś, dając znaki siostrze oczami.

 – Niewczesne spory! Nic nie będzie z projektów, ani z raków, ani z Sobienia, gdyż ktoś zajeżdża!... – odpowiedziała spokojnie Zosia.

 Istotnie za oknami głucho zaturkotały koła powozu, okrążającego murawę podjazdu.

 Antoś, Włodzio, Izyda, Cesia rzucili się ku oknom, nawet pani Tołłoczko powstała z miejsca.

 Wtedy dopiero Kazimierz podniósł oczy i, korzystając z powszechnego zamętu, spojrzał na siedzącą naprzeciwko pannę. Nigdy takiej i w dodatku tak zbliska nie widział. Była śliczna, jak zjawisko. Złote włosy, zwinięte w koronę, zdawały się ciężarem swym przechylać wtył głowę, od czego cudna, biała szyja gięła się wdzięcznie, jak u łabędzia. Pod białem czołem, pod brwiami, zarysowanemi równiutkiemi łukami, dwoje szafirowych oczu płonęło blaskiem srebrnym, księżycowym, jak u pani Ramockiej; małe koralowe usta wpółotwarły się w chwilowem zasłuchaniu.

 – Pan Domański z synem!... – zwiastowano chóralnie u okien.

 – Znowu więc będziemy gremjalnie umilać życie Radcy krajowego i Żyda wiecznego tułacza!... – westchnął żałośnie Izyda.

 Kazio zauważył, że blada łuna przepłynęła po twarzy panny Zofji i nagle przymierzchła, uciekła gdzieś za koronkowy kołnierzyk bluzki. Zrobiło mu się czegoś bardzo przykro. Jednocześnie dziewczyna spojrzała przed siebie, i oczy jej spotkały się ze zdumionym wzrokiem chłopca. Zanim zdążył opuścić powieki, dostrzegł, że uśmiechnęła się życzliwie, i poczuł w piersiach nową zmianę, coś, jakby słodką, a bolesną pieszczotę serca.

 – Niech panny pamiętają, żeby daleko nie odchodzić, bardzo proszę! – powiedziała pani Ramocka, wstając i kierując się ku drzwiom.

 Do przedpokoju wchodził siwy, wysoki pan, w eleganckiem ubraniu letniem, wizytowem, z twarzą umiarkowanie pełną, z bokobrodami, przyciętemi na sposób „austrjacki”, z rzadkiemi włosami, zaczesanemi na skroniach w kształt baranich rogów. Poza nim widać było niemniej dorodną i równie elegancko odzianą postać rudawego młodzieńca. Mrużył wypukłe oczy, uśmiechał się i składał ukłony, głową i całym sobą, idącej ku nim pani Ramockiej.

 Kazio odrazu domyślił się, że to ten pan jest właśnie Żydem wiecznym tułaczem.

 

II.

 

 ... Działo się to, niewiadomo kiedy...

 ... Huknął strzał, a potem rozległo się wojenne wycie Irokiezów...

 – Uchu-ha-aa-iyya-o!...

 Kazio jednym rzutem siadł na łóżku i z trudem odmykał zaspane powieki.

 – Co?... Gdzie?...

 Przez naoścież otwarte okno lał się blask słonecznego dnia, zielony, jak w puszczy, jaskrawy, jak w bajce... Tęgie kędzierzawe gałęzie szeleściły tajemniczo w podmuchach gorącego wiatru...

 – Śni mi się, śni!...

 Chłopak zamknął oczy i znowu pochylił na poduszki ociężałą głowę, gdy poderwał go powtóry strzał i straszny krzyk:

 – Do broni!... Do broni!... Wstawać!

 Znowu siadł na posłaniu i tym razem rozpoznał pośrodku pokoju Antosia w bieliźnie, strzelającego raz po raz z dwóch krucić w rozsłonecznioną głąb sadu.

 – Ach, to ty!... A mnie wydało się, że to sen!... – rozśmiał się wesoło.

 – Ładny sen. Już blisko południe i przyszedł leśnik powiedzieć, że w Jatwiezi wilki... Wilki, rozumiesz...

 Antoś chwycił wojowniczo za krętą trąbę, wiszącą na zielonym sznurku przy jego boku, nadął rumiane policzki i zatrąbił, jak Wojski. Na ten głos chmara ogarów ozwała się z dziedzińca i dopadła okna z radosnem szczekaniem.

 – Zagraj!... Łaska!... Dogoń!... Srogi!... Bywaj!... Do nogi!... Tu-u!...

 Piękny, czarny, rudo-podpalany pies, który spinał się na podoknie, podebrał pod siebie łapy i jednym susem znalazł się u nóg Antosia. Reszta poszła za jego śladem i rychło w pokoju zakotłowało się od czarnych ciał, burych łap, kosmatych ogonów. Wszystko to tarzało się po ziemi, skakało, szczekało i piszczało z niezmiernej uciechy dokoła nieprzestającego trąbić na rogu Antosia. – Wkońcu z za okna wyjrzała nieśmiało biało-żółta morda wyżła.

 – Chodź, stary!... Chodź, chodź!... Blondyn pójdź tu do nogi!... – buchnął Antoś głosem pułkownika.

 Wyżeł lekko skoczył, a znalazłszy się na podłodze wśród tak licznego i dobranego towarzystwa, jakby z wielkiej uciechy i zawstydzenia zakiwał prawą łapą w powietrzu tuż przy pysku. Bez względu na to, oraz na pokornie i przypochlebnie przytulone do łba uszy przybysza, ogary nasrożyły się, opuściły z kłów dolne wargi i, zerkając zukosa na siebie, zawarczały. Antoś przyglądał się chwilkę z ciekawością psiej scenie, zauważył przerażenie Blondyna, wrogie zamiary reszty, i nagle błysnęła mu szczęśliwa myśl...

 – Chodź stary! Nie damy cię... Znajdziemy tu dla ciebie doskonale schronisko, skąd będziesz miał śliczny widok!... Chodź, chodź!...

 Ujął go za obrożę i powlókł ostrożnie przez coraz groźniej następującą zgraję ogarów do trzeciego stojącego w pokoju łóżka. Blondyn, bardzo zaniepokojony o swoje łydki, lękliwie stąpał, podwinąwszy ogon pod siebie. Dopiero, zaproszony przez Antosia do skoku, dał śmiało susa, a znalazłszy się na łóżku, wyszczerzył stamtąd na nieprzyjaciół zęby.

 – A, to tak!... Patrzcie go! To psi syn!... Wśród wrogów ogon podwija a w bezpieczeństwie zęby szczerzy! Tchórzu i niewdzięczniku! Huzia na niego!... Bierzcie go... Łaska!... Srogi!... Zagraj!... Huzia!... Tuj!...

 I znowu zagrała trąba, podjudzając psy. Znowu zawrzało w pokoju, a gdy nadomiar padł strzał, ogary rzuciły się hurmem i po krótkiej walce zdobyły łóżko. Ale nagle z kłębu psich ciał wynurzyła się góra pokryta kołdrą. Rozdzieleni przez nią przeciwnicy potoczyli się w różne strony; znaczna ich część spadła zpowrotem na ziemię, resztę zepchnęła para energicznie pracujących nóg. Został jedynie wtulony w kąt Blondyn. Jednocześnie z pod kołdry wysunęła się rozczochrana głowa Włodzia.

 – Co ty wyrabiasz, pało jakaś!?... To już, doprawdy, zakrawa na świństwo!... – rzekł flegmatycznie i wyciągnął rękę do blaszanki z tytoniem, stojącej obok na nocnym stoliku.

 – Świństwo: powiedziałeś!?... Tak!?... Obraza!?... Dobrze!... A więc, Zagraj, Łaska!... Srogi!... Bierzcie go!...

 Wśród ogarów znowu się uczynił ruch; ale zrozumiały widocznie, że to żarty, gdyż ograniczyły się na piskach i skokach dookoła rozbawionego Antosia.

 Daremnie ten trąbił, strzelał, nawoływał i szczuł, wskazując na Włodzia; skończyło się na tem, że oszalałe z uciechy psy pokładły się dokoła jego stóp na grzbietach, pokazując brzuchy i rozkładając tkliwie łapy.

 Nie wiedział, co z niemi robić, uszczęśliwiony i zakłopotany: pochylał się nad niemi z czułemi słowami i pieścił je, wprawiając w coraz słodsze omdlenia.

 Przy tem zajęciu zastał go Józio, który wszedł z wielkim trzaskiem do pokoju i zapytał zaraz surowo:

 – Co wy tu wyrabiacie?... Wincentowa przyleciała do dworu i mówi, żeście się pobili, a nawet może pozabijali, że do siebie strzelacie, że słyszała na własne uszy śmiertelne jęki!... Antosiu, stoisz tutaj w bieliźnie, jak żona Lota...

 – Ha, ha!... Paradne!... Dwója z religji!... Jak Boga kocham! Żona Lota!... To nie wiesz, że ona zamieniona została w słup soli!?

 – Cóż w tem śmiesznego!? Dosyć, młokosy jesteście!... Matka niepokoi się... Już południe, a wy jeszcze na śniadaniu nie byliście. Panna Małgorzata nie wie, co robić: czy na was jeszcze czekać, czy na obiad nakrywać...

 – Nie gniewaj się, Józiku!. Przecież to pierwszy dzień w cudnem naszem, kochanem Zaciszu!... po egzaminach, po takiej orce!... Pomyśl! Cóż złego, że chciałem sprezentować Kaziowi nasze ogary? Mogłyby go pogryźć, gdyby pokazał się na podwórzu nieznany!... Co? Może nie!?

 – No... ale... bójcie się Boga! – przemówił Józio udobruchanym głosem. – Niepodobna życia wywracać do góry nogami!

 – To się wie, Józiu! Powiedz, że my zaraz przyjdziemy. Uczynimy to lotem błyskawicy, powtórzymy bitwę pod Kircholmem, atak pod Somosierra, zdobycie armat pod Wielkiemi Dębami!... Wszystkie piorunowe czyny naszych przodków! Raz, dwa, trzy!... Tru-tu-tu!...

 Antoś znowu zatrąbił, a ucichłe na chwilę ogary odpowiedziały skomleniem. Józio zatkał rękami uszy i wyniósł się z pokoju.

 – Dosyć, chłopy! Włodziu, zrób mi „pipę”, ale... byczą, słyszysz!? Myjemy się niezwłocznie! Wstawaj, Kaziek! Raz, dwa, trzy!...

 Włodzio wyrwał z książeczki papierosowej ćwiarteczkę bibułki, nasypał na jej środek garść tytoniu i, zwinąwszy misternie wielką gulę, wetknął ją do trzcinowego munsztuka.

 Antoś wziął ją i uroczyście zapalił.

 Nikt na świecie nie umie robić takiej wspaniałej „pipy”, jak Włodek! Ale zdaje się, że jedynie tego uczą was w tej waszej Rydze!...

 – No, bez przytyków!... – bronił się Włodzio.

 – Matka pozwala mi palić w czasie wakacyj, byle tylko nie przy niej, – usprawiedliwiał się Antoś przed Kaziem. – Doprawdy, wstawalibyście, bo już późno. Po obiedzie może istotnie wybierzemy się do Jatwiezi, co?

 – A nacóż ty sam czekasz?

 – Nie troszczcie się o mnie, morowe koślawce: już ja będę w mgnieniu oka!

 Wśród śmiechu, chlapania, żartów, próbowania mięśni i krzyków na swywolące psy ubierali się przyjaciele, podczas gdy Włodzio, leżąc na pościeli bez ruchu, ćmił w milczeniu „pipę” za „pipą”.

 Podczas obiadu z powodzi omawianych na popołudnie rozrywek wyłonił się projekt, który wszystkich pogodził, mianowicie – wycieczka nad Rwę wozem drabiniastym z samowarem i podwieczorkiem. Nawet pułkownik z nieodstępnym Blondynem miał się do wyprawy przyłączyć, licząc, że mu się uda przy okazji zapolować na bekasy na łąkach nadrzecznych. Daremnie jednak chłopcy prosili, aby im również pozwolił zabrać dubeltówki.

 – Ani mi się ważcie!... Będziecie mi pukać pod samym nosem, już ja was znam!... Jeszcze mi postrzelicie Blondyna!...

 Panna Małgorzata udała się do śpiżarni, aby zapakować do koszy prowizję, panny poszły na górę przebrać się, Józio naradzał się na ganku ze stangretem Wincentym, jakie zaprząc konie, gdy wpadł od bramy zdyszany Grześ, młodszy brat Kacpra, i przerażonym głosem jął opowiadać, iż przed chwilą w opłotkach, w oczach idących na pole ludzi, ogromne wilczysko rzuciło się na stado gęsi, przewróciło Tomka-gęsiarka i gęsi podusiło:

 – Dwie zabrał i poniósł, a reszta leży!

 – Jakto: leży? Przecież słyszę, że krzyczą!... – zdumiał się Józio, słuchający markotnie opowiadania.

 – Już nie wiem, doprawdy, proszę łaski pana! Bo się tam zrobił taki gwałt, że zara do dworu poleciałem. W bramie sobie wtedy stojałem, widziałem ino, jak wyskoczył, niby wielgachny pies, i zara Tomek do niego z kijem, a zamiast tego nogami wyfiknąl... Ludzie wołali, że wilk, więc mówię, że wilk... ale może to był Sikorów pies, gdyż rychtyk do niego podobny a taki sam szkodnik!...

 W tej chwili wpadła w bramę biała chmura wystraszonego ptactwa.

 Wrzaskiem, łopotem skrzydeł, gęganiem wywabiła mieszkańców obu dworów na ganki. Za ptactwem nadbiegł płaczący Tomek, jakieś dwie dziewuchy i chłop przechodni.

 – Dwie wzion!... Ja go bez pysk, a on mnie łbem w brzuch!... – szlochał Tomek.

  – Juści... sprawiedliwie! Tak było!... A bedzie ze źrybioka!... – przytwierdzał chłop.

 – W grochu się schował!... – Widziałyśma!... zaświegotały dziewuchy.

 – Istotnie, Józiu, trzeba coś przedsięwziąć... Niesłychane! – zauważyła pani Ramocka.

 – Mówiłem Kalasantemu, żeby trutkę położył. Ale cóż: ten gamoń z wronami teraz wojuje, bo mu pan Opacki za głowę grosz płaci, bałamuci go w... imię popierania krajowego rolnictwa... – cedził z goryczą Józio.

 – Onegdaj do źrebaka gniadej chycał, gdy ją z pastwiska pędzono, a wczorajszej nocy, to, proszę łaski pani, wziął, za przeproszeniem, u Kubika... świnię. Pięć ich tutaj bestjów banduje... Chodzą od Jatwiezi na Sobień i zpowrotem... Z lasów rządowych przyszły – objaśniał ostatecznie Wincenty.

 Stali na ganku i namyślali się, patrząc na siniejącą daleko smugę Jatwiezi, na białą figurę Świętego Jana Nepomucena, wznoszącą się wśród płachty zielonego grochowiska.

 Wtem wpadł na ganek Antoś, wiodąc za sobą Kazia i Włodzia.

 – Cóż!? Wilk!... Słyszana rzecz?... Tuż pod dworem!... Wobec wszystkich!... I cóż? My nic, nic na to? Nie można tego przecie tak płazem puścić... Gospodarują sobie, jak w puszczy!... Więc jakże? Cóż ty na to, Józiu?... Cóż? Słyszała mama? O sto kroków od bramy! Niesłychane! Niepodobna im tego darować... Co one sobie myślą? One niedługo ze stajni mi wierzchówkę wywloką, a w zimie, co będzie, niewiadomo. Nosa pokazać nie będzie można,jak się to rozmnoży i rozzuchwali... Powiadam mamie, że płazem im tego żadną miarą puścić nie można!...

 – Źle ci w głowie, dziecko! Co chcesz robić? Powiadają, że ich pięć sztuk!...

 – To nic! Grankulki mamy i kul parę widziałem u Józia! Zaraz ruszamy... Niech tylko mamuchna pozwoli!... Weźmiemy pojedynkę od pana Orszy i uzbroimy Grzesia... A każdy z nas ma przecie swoją dubeltówkę...

 – Niech im ciocia pozwoli. Choć nie zabiją, w każdym razie przepłoszą szkodników!...– szepnął Józio do pani Ramockiej.

 Ta spojrzała na rozgorzałe oczy syna, na wyczekujące twarze chłopaków i kiwnęła głową z uśmiechem.

 – A idźcie, jeżeli tak chcecie koniecznie!... Siebie jeno nie postrzelajcie, pamiętajcie!...

 – Niech się mamusia nie boi!... Wiemy wszystko doskonale!... Hej, Włodziu, każ osiodłać wierzchówkę i skocz do pana Orszy... I nawet, jeżeli go w domu nie zastaniesz, to weź pojedynkę, co wisi nad łóżkiem. Przeprosimy go potem, że w takim wypadku... A ty, Kaziu, chodź ze mną!... Grzesiu, machaj do panny Małgorzaty, żeby nam przygotowała chleba, sera i wędliny, a niemało, bo to wyprawa na długo... Przymów się o butelkę wiśniówki... może nas noc zaskoczyć w lesie, a w nocy zimno!... Wątpię, żebyśmy wrócili przed północą. Tomek, opowiadaj dokładnie, jak było, i gdzie on się schował... A nie łżyj, bo tu o ważne sprawy chodzi. Chodź z nami do starego dworu, będziemy przygotowywali naboje, a ty opowiesz tymczasem szczegółowo, żeby czasu nie tracić ani chwilki... Rozumiesz!?

 – Oj, oj!... Żeby go też panicz ustrzelił, toby było dobrze!... – jęknął z zawziętością Tomek. – Bo to tak było, proszę panicza, kiedym pognał „ptoki”... po pełdniu... – zaczął znowu płaczliwie.

 Pod sprężystem kierownictwem Antosia wyprawa rychło była gotowa. Broni, rozmaitego kalibru, systemów i epok, zniesiono z całego dworu taką ilość, że Antoś był nawet w kłopocie, kogoby jeszcze uzbroić. Kacpra nie puściła panna Małgorzata, pana Orszy nie było w domu... W chwili, gdy już wyruszali, spotkali wprawdzie Izydę, lecz student na gorące zaproszenie odparsknął jeno zjadliwie:

 – Kpicie sobie ze mnie?... Cóżto wilk – panna, czy co, żebym za nim latał w taką kanikułę? Wolę go obejrzeć... zabitego. Nie chcę wam robić konkurencji i życzę... powodzenia.

 Odwrócił się i odszedł w głąb ogrodu.

 – Bezwstydny babniku!. Piecuchu!... Tatarczana prażucho! – krzyknął mu Antoś, a Kazio uczuł w sercu przykry żal, gdy ujrzał w końcu grabowej alei, na tle błękitnego wylotu, obok smukłej figury panny Zofji postać pięknego medyka, oraz zbliżającego się ku nim Izydę.

 – I ty też!... – burknął Antoś, trącając go w bok pięścią.

 – Wcale nie!... – oburzył się chłopak. Nie przyłączył się jednak do utyskiwań Antosia na zepsucie obyczajów i zniewieściałość studentów.

 – Jak tylko taki włoży na głowę swój niebieski placek, zaraz uważa, że musi latać za jaką spódniczką... Tra-ta-ta... tra-ta-ta!... Niby to ja nie wiem, o czem oni rozmawiają: „pan powiedział”... „pani mię niewłaściwie zrozumiała”... „ja się na to nie zgadzam”... „ależ ja wcale o to nie proszę”... „Niech pan sobie zapamięta”... I tak bez końca! O niczem innem nie mówią... O niczem innem mówić nie umieją. Czyż to ja nie znam Zośki albo panny Cesi? Czyż nie próbowałem coś z nich zrobić!? Dawałem im „Papieże i papiestwo” – zwróciły. Nudne, mówią! Dziwię się, doprawdy, tym „studniarzom”!

 – A głównie, że nic z tego nie będzie!... Co najwyżej, pocałują w rączkę... – przywtórzył pogardliwie Włodzio.

 – A niech ich tam!... Obejdziemy się bez nich... Dalej, ostro!... Słuchajcie, kiedy... kiedy raz gwizdnę – to stać, kiedy dwa – mieć się na baczności, kiedy trzy – ruszać!... Rozumiecie, co?... Pamiętajcie więc dobrze, zakonotujcie sobie na nosach, mówię wam zawczasu, bo tam na polu... cisza. Nie wolno gadać. A strzelać przed siebie albo za siebie. Wzdłuż linji nie wolno! Prawidło! Kto nie usłucha – stemplem! Bez pardonu! Proszę pamiętać.

 Gdy weszli na grochowe pole, uszykował myśliwców w długą linję: Włodzia postawił na jednem „skrzydle”, sam stanął na drugim, a Kazia i Grzesia, jako mniej doświadczonych, umieścił pośrodku.

 – Trzymać broń gotową do strzału, kurki odwieść! Bacznie a cicho! Słuchać sygnałów!

 Dał wreszcie znak, i cztery małe figurki ludzkie wypłynęły na popielato-zielone bałwany grochowiska, popstrzone białemi i niebieskiemi kwiatami, pocentkowane żółtemi kiściami rzepaku, rozświecone tu i tam gwiazdzistemi skupieniami rumianku. Słońce już spuszczało się ku zachodowi, i ogromny modry cień padał od figury świętego Nepomucena na wyzłocone pola. Sina ściana jatwieskiego boru opodal mgliła się, czerniała. W smugach ukośnego światła badyle ostów i wybujałej nad grochami dziewanny wyrastały na dalekich wypukliznach na drzewa i krzewy.

 Myśliwcy uszli już spory kawał od miedzy, choć ruchy mieli bardzo utrudnione, gdyż nogi plątały się im w grochowinach i często potykali się o ukryte pod niemi kamienie oraz grudy źle zbronowanej ziemi. Trzeba było wytężać wszystkie siły, by, broń Boże, nie upaść, nie wystrzelić nieostrożnie z broni, nie stracić nadewszystko z oczu kryjówki wroga... Mógł ukazać się lada chwila, wyskoczyć niespodzianie z pod zwałów grochowych, – uciec albo natrzeć, przerwać łańcuch... Coby to wtedy było? O, jej!... Jaki wstyd!? Jaki śmiech? Co powiedziałby Izyda?

 Serca im biły, pot zraszał czoła. Ale najgorzej, że prześladował ich od niejakiego czasu dziwny, miarowy dźwięk, który odbijał się szczegolnie boleśnie w sercu Antosia, lecz którego źródła on nie mógł w żaden sposób dociec.

 – Może krowa z dzwonkiem błąka się wpobliżu na drodze? Wystraszy go, na pewno wystraszy! – rozmyślał żałośnie.

 Wtem ciężko obładowany Grześ potknął się, puścił fuzję i runął na ręce – jednocześnie cichy dźwięk zamienił się w głośne, przeraźliwe chrobotanie...

 – Psiakrew! Imbryk i kociołek... Zapomniał nicpoń obwinąć słomą... Wyda nas!

 – Pilnuuuj! – zahuczał nagle donośny bas Włodzia.

 – Pilnuj... – powtórzył Kazio.

 – Pilnuj! – wrzasnął, zrywając się Grześ.

 W tej chwili Antoś dostrzegł niedaleko od siebie wysuwający się z zieleni wielki trójkątny łeb, miedziany od miedzianych promieni zachodu. Zdumiony znieruchomiał przez chwilę, poczem zrozumiał, złożył się w mgnieniu oka i strzelił wprost w przymrużone dobrodusznie ślepia. Niezwłocznie gruchnęły inne strzały, i zaczęla buchać rzęsista salwa siwym dymem, czerwonemi błyskawicami to tu, to tam w krótkich odstępach...

 Wilk sadził dużemi skokami w stronę lasu, ale nie nazbyt się śpieszył. Odbiegłszy na jedno stajanie, przysiadł nawet na wzgórku i obejrzał się na prześladowców. Ci biegli wrzeszcząc i paląc z rusznic bez miłosierdzia, a za nimi biegł dręcząco nieznośny chrobot imbryka i kociołka, bębniących o siebie na grzbiecie Grzesia. Jeszcze dalej, już od wsi, dolatywało zaciekłe ujadanie podnieconych psów. Wilk obejrzał wszystko to okiem znawcy i leciuchnym truchcikiem znikł rozsądnie w zagajnikach.

 – Dostał! Na pewno dostał!... Widzieliście, jak ogon podwinął po moim strzale! Idziemy szukać tam na tem miejscu śladów! Pewny jestem, że trafiony, że krwawi! – krzyczał, ciężko dysząc, Antoś.

 – Poco szukać śladów krwi? Co tam z tego, kto go trafił? Ścigajmy go dalej... On tutaj, tu, widziałem go dobrze! – gorączkował się Kazio.

 – Wszystko przez ciebie, Grzela, na pewnobyśmy go mieli... Psia mać! Szliśmy wprost na niego – gniewał się Antoś.

 – Jest!... Pilnuj! O, o! – huknął Włodzio i znowu raz po raz strzelił z dwururki w zarośla.

 Rzucili się więc kupą do lasu; tam znowu na rozkaz Antosia rozsypali się w łańcuch i z oczami, utkwionemi w ziemi, badając starannie każdą trawkę, każdą przydeptaną gałązkę, według doskonałych przepisów, wyczytanych u Fenimora Coopera, zaczęli nurkować ostrożnie w zielonej chmurze leszczynowych pędów, wśród iglastych kryz choiny, wśród poruszliwych koronek paproci, wśród twardych, czarnych stożków cierpkiego jałowca, nad któremi wgórze krwawo gorzały w promieniach zachodu złote trzony sosen, a cichy szum ich wysokich, zakrywających niebo koron płynął zwyż jak poszum ciemnego morza.

 Dopiero gdy zmrok zamglił do cna fioletowym oparem deseń ziemi, zatarł go i zasosnował, że nic na nim wyczytać nie było podobna, zatrzymali się i zebrali razem na gwizdnięcie Antosia.

 – Cóż wy na to?

 – Ano, nic! Schował się pewnie w olszynie psia para! Ale tam błoto, po nocy nie sposób!... Nie zrobimy mu nic!

 – Przedewszystkiem: jeść, pić i palić!... – jęknął Włodzio.

 – Owszem. Tu niedaleko strumień. Rozpalimy ogień...

 – Cóż ty na to, grzeszny Grzesiu?

 – Jak panicz każe.

 Gdy, leżąc na pachnących wrzosach i mchach przed ogniskiem, cudownie migającem blaskami po pniach, popijali gorącą herbatę i niszczyli zawzięcie przygotowane przez pannę Małgorzatę butersznyty, przyszła im do głowy świetna myśl, żeby na noc do dworu nie wracać, lecz wyruszyć stąd dalej o świcie na poszukiwanie „ranionego” wilka.

 – On tu, niedaleko... na pewno gdzieś się zaszył, widzieliście sami, że farbuje, to przecie daleko nie ujdzie!... Gdy go ruszymy... ślad świeży wyda go po dniu... A ja mamusi wszystko wytłumaczę, przeproszę i opowiem, jakie nas do tego ważne zmusiły powody! – dowodził z przejęciem Antoś.

 

III.

 

 Zbliżało się południe. Gorące powiewy, przesycone aromatem oddechu roślin, miodu, żywicy i ziół, płynęły borem. Przyjaciele leżeli obok siebie na suchej, usypanej grubo żółtym igliwiem, ziemi i, założywszy ręce pod głowy, patrzyli wgórę, gdzie, kołysząc się na smukłych złocistych pniach, szumiały łagodnie sino-zielone sosny. Wyżej ponad niemi w lazurowych otchłaniach nieba płynęły białe, lotne jak marzenia, kędzierzawe, ozłocone słońcem chmurki. Z pociętej blaskiem i cieniami głębiny lasu dolatywał śpiew ptaków, zabiegliwe stukanie dzięciołów, chrapliwe wrzaski kłócących się wron. Czasem wśród krętych, wyniosłych konarów minęły siwe plamki dzikich gołębi lub zamigotały turkusowe skrzydła cudnej kraski.

 – Cóż ty na to? – spytał Antoś, kreśląc w powietrzu szerokie koło zadartą nogą.

 – Wiesz, myślę, dawno już myślę, że Flammarion ma rację, że Bóg – to przyroda!...

 – Ale w takim razie, skąd się wziął świat – powątpiewał Antoś, nie zaprzestając ćwiczeń gimnastycznych.

 Kazimierz długo milczał, zapatrzony w nową kombinację chmur i własnych myśli.

 – Powstał sam z siebie. I Bóg przecie nie ma początku i końca...

 – Tak, ale to jest tajemnica. A ty chcesz tajemnicę objaśnić przez drugą tajemnicę... z czego będą nici! Zresztą wszystko mi teraz ganc-pomada. Przegawroniliśmy wilka. Niema co: przegawroniliśmy! Włodziu, zrób mi „pipę”!

 Ani kruszyny tytoniu! Dawno już powinni byliśmy wrócić do domu! – mruknął żałośnie leżący opodal grubas.

 – Hej, Grześ! Cóż nasza wiewiórka?... – zawołał Antoś.

 – Zara będzie, paniczu, ino soli niema. Wszystka wyszła.

 To osól prochem! – rozporządził się Antoś. – Tartym prochem! Zaraz ci pokażę!

 –Nic z tego! Nie chcę! – oponował Włodzio.

 Obaj chłopcy pośpieszyli do kucharza wyprawy, aby doradzać mu i być świadkami naocznymi kulinarnych sposobów, poczerpniętych również z Mayne Reada, Aimarda oraz tylu innych najwiarogodniejszych...

 Na miejscu został Kazimierz, zapatrzony po dawnemu w bezdeń nieba. Lecz przyjaciele niedługo zostawili go w spokoju.

 – Obiad gotów! Chodź zaraz! Ruszymy niezwłocznie!

 – To nie wiewiórka! To szczur! – wołał z obrzydzeniem Włodzio.

 – Grzech wam, paniczu, zmyślać! Czyżbym szczura odważył się... Panicz Antoś świadkiem, że wiewiórka! – wymawiał mu z goryczą Grześ.

 – W takim razie zepsuliście ją tym prochem...

 – Owszem, wyborna!... – dowodził Antoś. – Czuć ją tylko trochę wiatrem! Trzeba było zakopać na parę godzin w ziemię... Jedyny środek...

 – W Zaciszu napewno dzisiaj były meryngi ze śmietaną, albo nawet lody! – biadał Włodzio.

 – Piecuchu!... Ależ wilk, wilk! Polowałeś na wilka!... Mało miałeś przyjemności?

 – Cóż, kiedy nie zabiliśmy go!

 – Wiecie, co? Możnaby jeszcze poszukać w jatwieskiej olszynce! Na pewno w bagnach się schował. Zawsze ranione zwierzęta chowają się w bagnach. Co? Może nie? – dowodził wyzywająco Antoś.

 – A obiad? – pytał Włodzio.

 – Idź precz... ty – siedm grzechów głównych!... Obżarstwo, lenistwo, pycha, łakomstwo... – wyliczał ze śmiechem Antoś.

 Zresztą przysięgli mu przecież wierność, powierzyli dowództwo i muszą go słuchać...

 Cicho, ostrożnie, z bronią w ręku, z odwiedzionemi kurkami, z podwiązanemi starannie tobołkami i rondelkami, poprowadził więc ich ku czerniejącym woddali wiekowym olchom.

 Brunatna, tajemnicza woda połyskiwała w bajorach wśród kępisk i krętych korzeni. Uroczysta cisza, chłód i zapach pleśni dziwnie odbijały od słonecznego, rozśpiewanego, pełnego miodnych woni, lasu, który przed chwilą porzucili. Chłopcy mimowoii skupili się, przycichli i, spoglądając z wyczekującym lękiem na wszystkie strony, brodzili ostrożnie w płytkich rozlewiskach. Gdy para krakw-krzyżówek z przeraźliwym kwakaniem zerwała się im z pod nóg, wszyscy zgodnie poderwali broń do oka, ale Antoś wstrzymał ich rozkazującym ruchem:

 – Gdy się idzie na grubego zwierza, to głupstwami nie należy się zajmować! – wyrzucał im szeptem.

 – Doprawdy – on tu może jest blisko!... Tak mi jakoś wygląda... Takie tu błoto i te kaczki ruszają się jakoś podejrzanie... – szeptał Włodzio swym grubym basem, wskazując kolbą na kępy wikliny, smukłej i czerwonej, jak nogi bocianie. Obejrzeli starannie po drodze wszystkie krzaki, wykroty i dziury, brnąc nieraz wyżej kołan i zapadając po pas w mokradłach. Zdjęli nietylko spodnie, ale nawet kurtki oraz koszule i, przywiązawszy je „obyczajem Indjan” na głowach, brnęli nadzy, umazani błotem po pachy, podrapani sękami i oczeretem, zmęczeni i spragnieni, ale nieskończenie szczęśliwi.

 Wilka wszakże nie znaleźli. Dopiero gdy wyszli na drugą stronę bagnisk, na suchą porębę, pełną wrzosów, słońca i smołowych zapachów, coś im mignęło wśród zagajnika za polaną.

 – Uważaliście?... Jest!... – syknął Antoś, ubierając się drżącemi rękami. – Śpieszcie się, ale cicho i ostrożnie... Daleko nie ujdzie!... Nie płoszyć go... Słyszycie?...

 Schyleni do samej ziemi, popełzli za swym przywódcą przez wygrzane wrzosowiska.

 – Jest... I nie jeden, lecz całe ich stado!...

 Serca im biły; mimo to poprzez szum krwi w uszach wyraźnie słyszeli szelest i łomotanie rozchylanych przez wilki gałęzi, a parę razy nawet zamajaczyło wśród zieleni coś żółtego... Wtem Antoś zerwał się z brzydkiem przekleństwem:

 – Psiakość!... Krowa!... Ktoby, pomyślał? Skąd się mogła wziąć?... Tutaj sadzonki i paść nie wolno!... Wypas daleko!...

 – Istotnie, dziwna rzecz... Ale doprawdy... krowa! – przywtórzył Włodzio!...

 Nie było najmniejszej wątpliwości, gdyż poczciwy, cisawy łeb z krzywemi rogami, z nastroszonemi uszami i śmiesznie wybałuszonemi oczami wystawał tuż przed nimi z kędzierzawego listowia. Gdy ruszyli się, łeb zniknął, a jednocześnie rozległ się tupot i chrzęst łamanych gałęzi.

 – Ani chybi, paniczu, wioskowa! Trzeba zająć – zauważył Grześ. – Pan Józio bardzo „nakazowali” gromadzie, żeby bydła tu nie puszczali, ale oni wciąż swoje!...  – Ba!... Któż słyszał na sadzonkach pasać bydło!... Obgryzają młode, depczą je!... Barbarzyństwo nie do uwierzenia! Trzeba ich nauczyć rozumu! Dalej, chłopcy, zaganiajcie od tej strony, a ja z Grzesiem ruszymy wprost!

 Krów, jałówek, cieląt okazało się sztuk kilka. Poczuwały się widać do winy, gdyż, ujrzawszy „dworskich”, zadarły ogony i, wyrzucając zabawnie zadami, ruszyły przed siebie z kopyta. Darernnie pościg wyciągał nogi, hukał i nawoływał – bydło przebiegle wymykało się z rozstawionej obławy: za to wpadła ona niespodzianie na chłopaka w białych zgrzebnych portasach i koszulinie, podpasanej sznurkiem, oraz na małą dziewczyninę również w koszulinie i w pasiatej zapasce, zarzuconej, jak hiszpańska mantyla, na głowę. Chłopak śmigał przez zarośla ku drodze, nie gorzej od bydląt, lecz dziewczyna rychło się poddała, padła twarzą na kępę borowiny, skuliła się, jak kuropatwa, i poczęła krzyczeć wniebogłosy:

 –