Dalaj-Lama. Część 2 - Wacław Sieroszewski - ebook

Dalaj-Lama. Część 2 ebook

Wacław Sieroszewski

4,0

Opis

Powieść "Dalaj-Lama" Wacława Sieroszewskiego została wydana w serii książek "Dzieła Zbiorowe".

Ukazała się w dwóch tomach: "Om-Mani-Phadme-Chum" oraz "Droga białego boga".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 176

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wacław Sieroszewski
Dalaj-Lama

DROGA BIAŁEGO BOGA

CZĘŚĆ DRUGA

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Wacław Sieroszewski„Dalaj-Lama”

Copyright © by Wacław Sieroszewski, 1935

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy

Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“

Warszawa, 1935

ISBN: 978-83-8119-406-8

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I.

 Na progu niedużego chińskiego domu, krytego ciężkim zielonym dachem z wywiniętemi zalotnie ku górze okapami, stanął rosyjski oficer w polowym mundurze koloru khaki, w czapce z zielonym lampasem i ze skórzaną teczką w ręku. Miał szarą, ołowianą twarz i szare ołowiane oczy w czerwonej, króliczej oprawie. Obwiódł uważnie spojrzeniem podwórze i zatrzymał je z wyrazem zniecierpliwienia na rozbitych w głębi dworu trzech jurtach mongolskich, krytych pięknym granatowym wojłokiem. W dwóch dalszych przez otwarte drzwi widać było migające postacie ludzkie i dochodziły stamtąd głosy. Zasłona wejściowa trzeciej była opuszczona, wylot dymnika zakryty, a z wewnątrz nie dochodził żaden dźwięk, choć już zbliżało się południe. Jedynie wojenny sztandar mongolski z żółtego jedwabiu z czarną swastyką Dżingisidów pośrodku cicho trzepotał się ponad nią, mienił złotem w podmuchach ciepłego wietrzyka i blaskach słońca. Oficer zmierzył pogardliwem spojrzeniem sztandar i przeniósł wzrok na przeciwległe wzgórze, gdzie wśród zieleni ogrodów, za białym mus rem lśniły się krzywe dachy świątyń, widać było skupiska domów: szarych, białych, rudych, czerwonych. Wyżej, wśród zieleni parku bielały pasiaste mury ogrodzenia i spiczaste, niebieskawe dachy pałacu urgińskiego Dalaj-Lamy. Okrągłe brunatne kopuły niezliczonych jurt mongolskich otaczały miasto półkolem. Nad wszystkiem zaś wznosiła się ciężko w błękity szkarłatna wieża głównej twierdzy, kryjącej wewnątrz olbrzymi złocony posąg dobrotliwego Buddy. Nad budowlami, namiotami, wieżami trzepotały się roje flag, chorągwi, barwnych wstążek, różnokolorowych znaków mongolskich książąt i dostojników, chińskich kupców, burjackich, tybetańskich, sojockich i tanguckich gości, wreszcie sztandary cudzoziemskich konsulatów, wśród których na naczelnem miejscu powiewał Gwiaździsty Błękit Stanów Zjednoczonych, Lew brytyjski oraz Wschodzące Słońce Japonji.

 Oficer chwilę popatrzał na te cokolwiek na uboczu falujące chorągwie, wsłuchał się w szum miasta głucho dolatujący tutaj i jakby tam nagle coś szczególnego usłyszał, wstrząsnął głową i ruszył krokiem stanowczym ku zamkniętej furcie. Odsunął wojłok, otworzył drzwi i znalazł się w głębokim zmroku zamkniętej jurty, ledwie rozświetlonym bladym płomykiem lampy, palącym się w głębi na domowym: ołtarzu przed złotym posążkiem Buddy.

 — Ekscelencjo!... szepnął — Ekscelencjo!... Pilne sprawy!

 Nikt nie odpowiadał; wtedy postąpił jeszcze parę kroków ku leżącej na niskiem łożu, odwróconej plecami do wejścia postaci w żółtym jedwabnym chałacie i, nachyliwszy się nad nią, powtórzył:

 — Pilne sprawy!...

 — Do djabła!... Ani chwili nie zostawiacie mię w spokoju! — mruknęła postać, nie ruszając się i nie odwracając głowy.

 — Przyprowadzono z nad granicy jeńców bolszewickich!...

 — Zatłuc!... Sam wiesz...

 — Możeby jednak... wybadać!

 — Zatłuc!... — powtórzył ostrzej.

 — Jest wśród nich dwóch komisarzy!

 — Do licha! Choćby trzech!... Zatłuc!... powiedziałem.

 — Rozkaz!... — zakończył oficer. — Więc wybadać i zatłuc.

 Postać w jedwabiach nie odpowiadała i nie ruszyła się.

 Oficer przygryzł wargi, pomyślał chwilkę, poczem przysiadł w nogach śpiącego na krawędzi łóżka, wyjął papierosa i zapalił.

 — Widzę baronie, że znowu... humorek!... Jakoś coraz częściej! Na szczęście dziś na wieczór... wszystko... gotowe. Będzie dobrze!... — zaczął cichym, łaszącym się głosem.

 Baron trwał dalej nieruchomo na swojem łożu z odwróconą twarzą.

 — Tym razem inteligentka...

 — Wynoś się!... — mruknął baron...

 — Dobrze, dobrze!... Już idę! Ale, ale: Dordżi Nojon od rana czeka, powiada, że ma niezmiernie ważne nowiny. Pytałem jakie, ale Mongoł zaciął się tym razem i nie chce powiedzieć... Mówi, że powie tylko tobie, baronie!... Pewnie znowu bzdury o tej „Świętej Dziewczynie“. Myślę, że i na nią przyjdzie kolej, ale nie zaraz! — roześmiał się oficer.

 Usunął się pospiesznie na koniec łóżka, gdyż baron nagle ruszył się i, siadając, nogi na ziemię opuścił.

 — Jesteś, Wołkow, kanalja! Wołaj Mongoła! I każ... otworzyć dymnik.

 — Ha, cóż robić! Kanalją każdy wcześniej czy później zostaje na wojnie, gdzie cenią jedynie łotrów i zabijaczy ludzi. Jestem o tyle lepszy, że jestem szczery i... cenię prócz tego rozkosz życia! — żartował już na progu Wołkow.

 Za chwilę zsunięto ze szczytu jurty pokrowiec i łagodne światło wraz z falą świeżego, ciepłego powietrza zalało wnętrze. Na progu ukazał się Mongoł, średniego wzrostu, tęgi, prawie kwadratowy, w pięknym jedwabnym, szafirowym chałacie z czerwonem obszyciem, w czerwonych safjanowych butach z ostremi końcami i czarnej aksamitnej czapce z czerwonem dnem, na której czubie błyszczała wspaniała ametystowa gałka. Zbliżył się, kiwając uniżenie głową i składając powitalnie dłonie. Sępia, ogorzała i chuda twarz barona, upiększona dwoma wiechciami rudych wąsów, rozjaśniła się sztucznym uśmiechem.

 — Witaj, Dordżi Nojon — rzekł łaskawie dość płynnie po mongolsku. — Co powiesz? Jakże tam mają się twoje stada i twoje zdrowie! Siadaj, proszę, o, tu! — wskazał poduszkę, leżącą na kobiercu, niedaleko ołtarza.

 Dordżi Nojon zerknął na poduszkę, a widząc, że jest jedwabna i żółta, uśmiechnął się dumnie i usiadł, podwinąwszy nogi.

 — Dzięki Dobrotliwemu, mamy się wszyscy dobrze — począł spokojnie. — Niepokoję cię, miłościwy chanie nasz i wodzu, gdyż otrzymałem list od żony i synowca, w którym piszą jakieś dziwne rzeczy, że przyleciało dwóch ludzi na żelaznym ptaku..., że ptak spadł na drodze moich stad..., że jeden z tych ludzi zabił się, a drugi żyje... Nie wiedzą co robić, więc zatrzymali się przy tym ptaku całym taborem i pchnęli gońca... Czekają na rozkaz... Ta „Biała Darichu“, którą kazałeś niezwłocznie tu dostawić, została z nimi... Lud mówi, że ten żelazny ptak przyleciał do niej... Wszyscy zjeżdżają się, żeby zobaczyć ptaka i oddać boskiej „Darichu“ pokłon... Wielkie poruszenie w ułusach... Mówiono mi, że doszły wieści już do Diurbiutów i że chcą wysłać swoich lamów i książąt do ciebie Panie i prosić o zwrot Białej Dziewicy, gdyż twierdzą, że „Biała Darichu“ im się należy, że ma od wieków swój klasztor wśród nich, koło gór Gelbyn-oła...

 — Czy to prawda? — spytał żywo baron, powstając z łóżka.

 — Prawda! — odpowiedział po chwili wahania książę...

 — Ale ona pojawiła się na naszej ziemi, na ziemi Chał-cha... w moim „choszumie“, ptak też spadł u nas!... — Taka już widać wola Wysokiego Nieba! — dodał z naciskiem.

 — Mówisz, że jeden z tych ludzi, co przylecieli, żyje?

 — Tak, żyje... pisze o tem synowiec mój Szag-dur, a on zawsze dobrze pisze...

 — Wołkow!... — zwrócił się baron do oficera po rosyjsku. — Jedziemy!... każ przygotować automobil!...

 — Nie dziś, baronie, nie dziś — jutro!... Dziś nie można! — Wszystko przygotowane!... — odkładać niepodobna!... — odszepnął tajemniczo Wołkow.

 Baron milczał chwilkę, zachmurzony. Mongoł, który coś nie coś rozumiał po rosyjsku, wstawił prosząco:

 — Jutro, wtedy i jabym zdążył!...

 — Książę pojedzie z nami automobilem!?... A to co nowego?... Nie boi się? W takim razie zgoda! Niech będzie jutro!... Wszak już dobiega południe... Nie bylibyśmy na miejscu wcześniej jak w nocy... — dodał po rosyjsku baron.

 — I nawet dość późno w nocy! Nicbyśmy nie mogli obejrzeć... Lepiej jutro raniutko! — podchwycił skwapliwie Wołkow.

 — Gdzież ci bolszewicy? — przerwał niecierpliwie baron.

 — Są przed bramą na ulicy. Każę ich przyprowadzić! — odpowiedział Wołkow, kierując się ku drzwiom.

 Niemiec i Mongoł zostali sami w jurcie. Baron przysunął się nagle do Dordżi Nojona i przesiadł na sąsiednią obok niego poduszkę.

 — A co będzie, książę, — zagadał, opierając poufale rękę na ramieniu Mongoła — co będzie, jeżeli Oloty skorzystają z okazji z powodu tej Białej Darichu, podburzą Diurbiutów i razem z nimi rzucą się na was?!... Dawno mają na to ochotę!...

 — O tak!... Oloty zawsze żyli zdradą... Jak daleko myśl ludzka sięga w przeszłość, skłaniali się ku Chińczykom. Są wrogami Mongolji i... Twoimi, Panie! Wola Twoja, wodzu, ale radzę, uprzedź ich, skończ z nimi!...

 — Teraz byłoby trudno! Pora niedogodna... Mam i tak zbyt dużo kłopotu z Ulassutajem!... — ciągnął baron, zerkając na wejście. W tej chwili we drzwiach ukazał się Wołkow.

 — Już są, ekscelencjo! — raportował wyciągnięty przy progu. Baron i Dordżi podnieśli się jednocześnie.

 Przed jurtą, pod strażą kilku żołnierzy mongolskich stał szereg bolszewickich jeńców, brudnych, oberwanych i ponurych. Baron z progu jurty przyglądał im się dłuższy czas uważnie. W powietrzu wiało grozą; po twarzach jeńców przepływały z trudem wstrzymywane drgania nerwowe, podczas gdy bronzowe oblicza pilnujących ich, uzbrojonych w karabiny i szable Mongołów miały wyraz kamiennej obojętności.

 — Tego, tego i tego obszukać dobrze... i zatłuc! — wycedził wreszcie przez zęby baron. — Resztę wcielić do mojej tybetańskiej piechoty.

 — Rozkaz!... — odwarknął ochoczo Wołkow, salutując.

 — Pomyślności i zdrowia życzymy Waszej Wysokiej Ekscelencji! Będziem wiernie służyć!... — krzyknęli chórem ułaskawieni bolszewicy.

 Baron znikł w głębi jurty, uprowadzając ze sobą Dordżi Nojona.

 Mongoł usiadł znowu na tej samej żółtej poduszce, obok niego znowu usadowił się baron. Ordynans postawił przed księciem niewielki, niziuchny hebanowy, ślicznie rzeźbiony stoliczek, na nim mosiężny imbryk z grzaną chińską wódką, a przed baronem taki sam stoliczek ze szklanką mleka. Baron zaczął się szczegółowo wypytywać o spadły aeroplan i musiał mu Dordżi drugi raz odczytywać zdanie po zdaniu otrzymany list, przyczem baron, choć czytać po mongolsku nie umiał, śledził pilnie gruby palec koczownika, wodzony po papierze od znaku do znaku.

 Przerwał im to zajęcie nagły telefon, którego baron długo słuchał, ale krótko nań odpowiedział. Potem zaczęli wchodzić jeden po drugim z raportami oficerowie z sąsiednich namiotów, zajętych przez sztab i poczekalnię. Mówili po rosyjsku, w pewnych jednak momentach baron bez ceremonji przechodził na niemiecki lub francuski. Dordżi zdawał się na nic nie zważać, palił swą króciuchną fajeczkę i ciągnął małemi łykami wódkę z srebrnej czareczki. Ale małe jego, bystre, skośne oczka obrzucały każdego wchodzącego uważnem spojrzeniem.

 Naraz na progu pojawił się tęgi, siwy krajowiec w żółtej szacie lamy wyższego rzędu. Baron przerwał natychmiast posłuchanie i pospieszył naprzeciw niemu. Dordżi Nojon wstał i pochylił się przed dygnitarzem do samej ziemi. Wśród powitań i grzeczności baron poprowadził gościa na honorowe miejsce pod ołtarz Buddy i posadził na dwóch ślicznie haftowanych poduszkach. Natychmiast pojawił się przed nim niski hebanowy stoliczek, zastawiony słodyczami i ordynans zaczął roznosić obecnym na tacy filiżanki z herbatą. Na znak barona ostatni oficer sztabowy zabrał papiery, włożył je z powrotem do teki i wycofał się dyskretnie. Baron i dwaj dygnitarze mongolscy pozostali sami.

 — Diurbiuci przysłali delegację!... — zaczął ostrożnie lama.

 — Już mówiłem o tem Dziań-dziu-niowi, Błogosławiony Chań-Cy! — oznajmił pospiesznie Dordżi z niskim ukłonem.

 — Aha! Więc jakże?... — zwrócił się lama do barona.

 Ten milczał chwilę, nie podnosząc oczu.

 — To się da zrobić!... Naradzimy się, rozważymy — odrzekł wreszcie wolno. — Na razie pilniejsze mam sprawy. Wiadomo wam pewnie, czcigodny Dżał-Chań-Cy — zwrócił się do lamy — że w choszumie Dordżi Nojona spadł aeroplan. Już wielokroć zwracałem uwagę Radzie Najwyższej, jak ważną, jak konieczną dla nas rzeczą jest posiadanie aeroplanów!...

 Dżał-Chań-Cy kiwnął głową.

 — Dopóki tej rzeczy nie załatwimy, nie chcę o niczem myśleć i radzić! Jutro rano wyjeżdżamy z Dordżi Nojonem, aby aeroplan obejrzeć i lotnika wybadać. Zobaczę, jak to wszystko wygląda, raport i projekt swój przedstawię Radzie Ministrów!... — zakończył szybko i stanowczo baron.

 Dżał-Chań-Cy słuchał uważnie i przebierał paciorki różańca.

 — Dambo Bog-do Ge-gen interesuje się bardzo sprawą „Białej Darichu“... Diurbiuci trafili już do niego... do Bog-do Ge-gen. Najświątobliwszy uważa, że byłoby rzeczą bardzo niepożądaną wzniecać obecnie jakiekolwiek religijne waśnie!...

 — Sam to myślę!... — przerwał żywo baron. — I przypuszczam, że mi uda się przekonać Dor-dżi Nojona...

 Rzucił z ukosa spojrzenie na księcia, którego nieruchoma figura i kamienna twarz z grubemi powiekami, opuszczonemi na małe ukośne oczka, wyrażała obecnie czujną wstrzemięźliwość.

 — Naród Chał-cha jest liczny, jak gwiazdy na niebie... Każdy tam ma swoją myśl i język... Dordżi Nojon, choć książę, jest jeden... Ale stanie się, co postanowi Najświątobliwszy Pan nasz, Dżep-sun Dam-bo Bog-do Ge-gen!... — zakończył uroczyście.

 Dżab-Chań-Cy skłonił pobożnie głowę. Czas jakiś rozmawiał jeszcze z baronem o rozmaitych drobiazgach, wreszcie podniósł się, a z nim razem wstał i zaczął z gospodarzem również żegnać się Dordżi Nojon.

II.

 Stary dom chiński, na którego podwórzu stał namiot barona, miał grube mury i podzielony był wewnątrz na dziesiątki małych pokoików, połączonych zgodnie ze zwyczajem miejscowym krętemi korytarzykami i przemyślnemi przejściami. Dawniej służył za chiński „jamyń“[1], obecnie mieściły się w nim biura Ministerjum Wojny Niepodległej Mongolji.

 W jednym z bardziej ustronnych pokoików tego budynku, w blasku światła zwisającej z niskiego pułapu elektrycznej lampy z czerwonym abażurem, stał europejski stół, powleczony białym europejskim obrusem i zastawiony bogatą europejską zastawą. Pośrodku w ślicznym chińskim wazonie żółcił się, ziejąc duszący aromat, wielki bukiet herbacianych róż. Obok, z dwóch stron stały szklane czary z owocami. Nakryć, lśniących srebrem sztućców, śniegiem porcelany, opalami różnokształtnych kieliszków, było zaledwie trzy. Troje poręczy niskich, obszernych jak sofy, wykładanych skórą foteli, czerniało za każdem z nich. Nietylko zawarte okiennicami okna, ale i ściany zawieszone były ciemnemi turkmeńskiemi kobiercami z krwawemi wzorami. Gruby, perski dywan zaścielał całą podłogę. Szczelne zamknięcie stwarzało duszną atmosferę, którą z trudem odświeżał świegocący w górze wentylator. Zapach kwiatów mieszał się z zapachem wina, potraw i jakichś mdłych, drażniących, wschodnich perfum. Pokój był pusty, lecz gdzieś obok, za ścianą rozlegały się kroki żołnierzy, stukały kolby karabinów i zgrzytały zasuwane rygle. Nagle wszystko ucichło; jednocześnie niskie drzwi z tej strony otwarły się i do pokoju wszedł Wołkow. Miał na sobie elegancki biały kitel oficerski i granatowe, długie spodnie z wąziutkim czerwonym lampasem. Obejrzał bystrem okiem liczne przekąski, stojące na osobnym stoliczku pod ścianą, poczem nachylił się do wielkiego srebrnego wiadra umieszczonego na podłodze, gdzie z brył lodu wystawały szyjki butelek szampana.

 Potworna jego czukocka głowa wypłynęła nagle w tym ruchu z cienia abażuru i zalśniła łysiną w jaskrawem świetle elektrycznem, jak czerep kościotrupa. Zadowolony był z przeglądu, zmrużył oczy i uśmiechnął się; spróbował nawet zagwizdać zcicha wesołą aryjkę, gdy wtem drzwi otwarły się powtórnie i na progu ukazał się baron. Miał na sobie żółty, złotem tkany chałat, przewiązany w pasie błękitnym, jedwabnym „chadakiem“[2]. Nim wszedł, obszukał pokój bystrem, podejrzliwem spojrzeniem. Wołkow już go zauważył i obrócił się ku niemu żołnierskim ruchem.

 — Wszystko w porządku: butelka czystej-ojczystej, koniaku dwie, burgundu dwie, szampana pięć... nie licząc likierów... — meldował żartobliwie.

 — Napewno jakie lichom znowu kogoś przyniesie!... — mruknął posępnie baron.

 — Niema obawy! Asekurowałem się!... „Ekscelencja już wyjechał“... Samochód ostentacyjnie przedefilował przez miasto z podniesioną budą, a wewnątrz siedział... Dordżi... Będą czekali za miastem!... Ha, ha!... Co? sztuka — roześmiał się Wołkow śmiechem podobnym do krakania wrony.

 Baron wykrzywił usta i opadł ciężko na fotel.

 — Przedewszystkiem posilimy się sami. Nieprawda?... Co? Wódki czy koniaku? — pytał Wołkow, wyciągając rękę do butelek. — Wspaniały kawior... polecam... I cytrynę mam!... Więc co: czystej-ojczystej, czy koniaku?

 — Wszystko jedno. Dawaj wódki!... — odmruknął baron.

 Wychylił kieliszek wódki i wziął bułkę z kawiorem, podaną mu przez Wołkowa na talerzyku.  — A może... baron... nie w usposobieniu?... Może odłożymy na później „divertissement“, a przedewszystkiem powieczerzamy, nabierzemy sił?... — drażnił pytaniami Wołkow, wpatrując się badawczo w chudą, ogorzałą, pomarszczoną twarz Niemca z blado niebieskiemi, kaprawemi oczyma.

 Baron żuł wolno bułkę, nie patrzał na oficera i nie odpowiadał.

 — A niczego sobie!... Dość zgrabna. Kazałem ją wykąpać!... — ciągnął cichym, wpełzliwym głosem oficer.

 — Daj jeszcze wódki!... — szepnął baron.

 — No, jakże?... Czy zaraz?... kurtyna do góry, czy potem?... Czasu mamy niewiele... Musimy wyjechać przed świtem dopóki ciemno, a nie wiemy, jak z nią pójdzie... W każdej babie inne drzemie licho...

 Baron wypił kieliszek wódki i kiwnął wreszcie przyzwalająco głową.

 — Doskonale!... Raz, dwa, trzy... Trzeci i ostatni dzwonek!... — krzyknął radośnie Wołkow.

Kto piękną Wenus czci,

Ten nie zna, co to łzy!

nucił cichutko, przeglądając się w wielkiem, wiszącem między oknami lustrze. Pogładził łysinę, obciągnął mundur i kociemi krokami podszedł do małych drzwi, ukrytych w rogu za kotarą.

 Otworzył je i przez chwilę nasłuchiwał, patrząc w ciemną głębię.

 — Dlaczego pani nie zapaliła światła? — spytał nagle głosem uprzejmym.

 Dłuższy czas nikt mu nie odpowiadał; wreszcie w oddali zaszemrał cicho głos kobiecy:

 — Nie wiedziałam, że jest!...

 — Ależ tak! Nawet elektryczne! — odrzekł wesoło, znikając za progiem.

 Baron utkwił posępne spojrzenie w fałdy zasłony, poza którą rozbłysła seledynowa łuna.

 — Widzi pani — przekładał miodowo głos Wołkowa. — Zupełnie niepotrzebnie pani męczyła się...

 — Wszystko jedno!... Wszak zaraz mam umrzeć... Dobrze, dobrze!... Ale pamiętajcie, że mnie pomszczą, pomszczą... — odszepnął głucho głos kobiecy.

 — Skąd taka pewność, że pani zaraz umrze?... Ja o tem nie wiem!... Następnie: któż to ma być ten mściciel? Jeżeli narzeczony, to pani bardzo się myli, — dawno go już niema!... Wysłaliśmy do niego tę kartkę, co ją pani dała dozorcy... On przybył posłusznie... My go „cap“!... Wbiliśmy go na pal... i... po kłopocie!...

 — Łotry, łotry!... zajęczała kobieta... — Nie wierzę, umyślnie mówicie, żeby mię dręczyć!...

 — „Łotry“ i „nie wierzę“!... Gdzież tu logika?... Och, kobiety, kobiety!... Przypuśćmy zresztą, że tym razem nie jesteśmy łotrami, nie wbiliśmy go na pal, na co on zupełnie zasłużył, lecz że on bohatersko zabił znowu jednego z naszych... Co z tego?... Czy sytuacja pani przez to polepsza się?!... Bynajmniej!... Przeciwnie, mamy więcej jeszcze powodów trzymać panią... Niech więc pani lepiej porzuci dąsy i spojrzy na rzeczy trzeźwo... Albo dobry pani znajomy, pan Włodzimierz Kalenkin, nie żyje, więc mu już nic nie zaszkodzi, albo żyje, to znaczy nie jest w naszych rękach... W obu wypadkach może pani bez najmniejszych wyrzutów sumienia powiedzieć nam o nim całą prawdę...

 — Kiedy ja nic nie wiem!... Nie pojmuję nawet, czego ode mnie chcecie!... Nie rozumiem, jak to się stało?... Trzymaliśmy się zupełnie nauboczu, unikaliśmy nawet pozorów... — tłumaczyła się gorączkowo i bezładnie kobieta.

 — Właśnie, właśnie!... I to was zdradziło... Oho, my na wszystko mamy oko!... A co znaczy ten szyfr, który znaleźliśmy wszyty w rąbek stanika pani?...

 — Nie wiem nic, nie mam pojęcia!... Ubranie było nie moje, pożyczyłam je od koleżanki... Mówiłam już...

 — Od tej, która uciekła!... Właśnie!... Ja też pani już mówiłem, że ona była bolszewicką ajentką i kierowała tutaj wywiadem...

 — Nie wiem, może była, może kierowała... Cóż to ma do mnie!?... Ja tego nie robiłam... Tyle mej winy, że z nią mieszkałam... Nie domyślałam się nawet... Dopiero od panów dowiedziałam się po aresztowaniu... Włodzimierz to samo... Przesięgam panu, że tak jest!... Przysięgam!... Nienawidzę polityki...

 — Nienawidzić polityki też nie wolno!... To sabotaż. Pani powinna była kochać naszą politykę!... Ale mniejsza o to... To się da jeszcze naprawić!...

 — Pragnęłam jedynie na ustroniu przeczekać całą tę burzę... Dlatego uciekliśmy z Włodzimierzem aż tu, do Mongolji...

 — Chętnie temu wierzę!... Ale pani, Tatjano Markowno, rozumie, że my musimy mieć dowody... Pani musi dowieść, że pani nas woli...

 — Jakże ja tego mogę dowieść?... Nie rozumiem!...

 — Rzecz bardzo prosta: w tym tylko celu sprowadziliśmy panią tutaj, żeby pani wykazała... złożyła dowody namacalne, że pani nie jest naszym wrogiem...

 — Nie jestem niczyim wrogiem!... Polityka mię nie obchodzi!... — powtarzała uparcie.

 — Tem lepiej, tem lepiej!... Narazie chodzi nam o drobnostkę: Naczelny Wódz bardzo zainteresował się sprawą pani i pani osobą. Chce panią poznać osobiście i pomówić. Najzręczniej to zrobić... przy kolacji... Prosimy więc panią o wzięcie udziału w naszym skromnym posiłku...

 Zapanowało dość długie milczenie.

 — No, jakżeż? — spytał wreszcie Wołkow.

 — Gdzież to ma być?... — odpowiedział zdławiony głos kobiecy.

 — Tutaj obok.

 — I wtedy... skoro przekonacie się, że jestem niewinna... puścicie mię, pozwolicie odjechać do Charbina... do brata... — ciągnęła rwącym głosem.

 — Ależ tak!... Skoro tylko przekonamy się, że pani niewinna!... — przerwał z naciskiem Wołkow. — Odwiozę panią choćby jutro własnym samochodem do granicy... Nietylko pani będzie wolna, ale przestaniemy ścigać pani narzeczonego... Jeden warunek: musi pani być zupełnie powolną... zupełnie!... Rozumie pani?...

 Znowu zapanowało milczenie, następnie rozległy się ciche kroki kobiety, chodzącej wielokrotnie tam i napowrót, tam i napowrót po małym pokoiku.

 — Pani się namyśla?... Dziwaczka z pani. Przecież pani jest całkowicie w naszej mocy, przecież my możemy w każdej chwili oddać panią żołnierzom?!... Jeżeli nie robimy tego, to znaczy, że wyróżniamy panią, że pragniemy istotnie ulżyć doli pani!... Baron bardzo się zainteresował panią...

 — Baron to ten... ten... Unger... — zabrzmiało ciche pytanie.

 — Tak, tak!... Krwawy Unger von Sternberg... Słyszała pewnie pani o nim... On oswobodził Mongolję od chińskiego jarzma!...

 — O tak, słyszałam!... przerwała nerwowo kobieta.

 — Nie jest to więc żaden azjata... — przekładał dalej Wołkow, — ale Europejczyk, arystokrata, magnat, potomek dawnych Rycerzy Mieczowych... Już widzę, że pani ustąpi. Zje pani z nami spokojnie kolację, będzie wesoło i nikt się nie dowie!... Odleci pani od nas o świcie wolna, jak ptaszek!...

 Znowu milczenie i ciche kroki.

 — Słowo oficerskie?... — zaszemrało wreszcie cichutkie pytanie.

 — Słowo, słowo!... Tysiąc słów, tysiąc przysiąg... Nawet na piśmie... Ile tylko sobie pani życzy... Jaki interes mielibyśmy zatrzymywać panią lub robić jakieś wstręty, jeżeli wszystko pójdzie gładko... A to od pani zależy...

Wesoła noc, szalona noc

Przemknie jak błyskawica burzy.

Oddamy się w rozkoszy moc,

Całując listki róży...

— zadeklamował.

 — Jestem przekonany, że rozstaniemy się jako wielcy przyjaciele... Baron bardzo miły i... bardzo przystojny... A ja, choć niepozorny, ale mam też... ukryte zalety... Przekona się pani... Zresztą pani mię zna: pułkownik...

 — O tak, znam!... — westchnęła.

 — Kawaler, lat trzydzieści sześć!... Do usług!... Ha, ha!

 — Więc to baron pana przysłał? Pan mówi w jego imieniu?

 — On już czeka na panią. Ot, tam!... Raz, dwa, trzy... Tylko śmiało!... Przejdźmy Rubikon!... O tak, doskonale... — gadał Wolkow coraz bliżej portjery.

 Zaszeleściły suknie kobiece, zachwiała się kotara, biała ręka podniosła jej kraj. Światło w pokoiku zgasło. Jednocześnie w ciemnej ramie drzwi ukazała się młoda kobieta, średniego wzrostu, o zgrabnej kibici, obciągniętej w skromną czarną suknię. Jej świeża, okrągła twarz, otoczona puklami przystrzyżonych ciemno-blond włosów, była blada, duże szafirowe oczy patrzały z przerażeniem przed siebie.

 — Niech pani postara się tylko nas oczarować, co dla pani nie będzie trudno z pani urodą... — szeptał z tyłu za nią Wolkow, popychając zlekka dziewczynę przed sobą.

 Baron ukłonił się wchodzącej, nie wstając z miejsca.

 — Tatjana Markowna, Nowikowa!... — przedstawiał dziewczynę Wolkow.

 — Proszę, niech pani siada!... — rzekł głucho baron, wskazując na fotel w końcu stołu. Chłodne, spokojne przyjęcie dodało dziewczynie otuchy. Usiadła dość swobodnie na wskazanem miejscu.

 — Tak, tak! Tu będzie doskonale!... Między mną i baronem. Żaden z nas nie będzie skrzywdzony. Co pani życzy sobie: wódeczki czy koniaku?... — gadał Wołkow, uwijając się przy butelkach.

 — Dziękuję. Nie będę piła! Nie piję!...

 — O, tak nie wolno!... Przed chwilą obiecywała pani: wiarę, miłość i posłuszeństwo... Musi pani przypieczętować umowę i trącić się z nami. Prawda, baronie?... Tylko do świtu... Potem wolna pani jak ptak!... Sam odwiozę do granicy!...

 — Radzę koniak!... — rzucił baron, rozpierając się w fotelu. — Wołkow, mnie też daj koniaku!...

 — Służę, służę! Ale pani musi nas dopędzić!... My już piliśmy... Pani musi wypić dwa!... — nastawał Wołkow, nalewając w kieliszki złoty napój.

 — Nie spiesz się, pułkowniku!... Chyba, że pani ma mocną głowę!... — zauważył baron.

 — Mówiła przed chwilą, że nie pije. Takie świeże, nieprzepite głowy są najmocniejsze!

 — Już dobrze!... — przerwała młoda kobieta, — Skoro ma być, co ma być, niech będzie jak najprędzej! Niech pan naleje dwa!...

 Porwała drżącą ręką podane kieliszki i wychyliła jeden za drugim.

 — Ee-e!... Tak, to na nic!... Nie trąciła się pani z nami... Musi się pani trącić!... Pijemy bruderszaft!... Bez tego ani rusz!... Nalewam pani trzeci!... — nastawał Wołkow.

 Dziewczyna po krótkiem wahaniu trąciła się z nim i wypiła trzeci kieliszek, marszcząc się i krztusząc.

 Wołkow robił honory gospodarza, podawał talerze, podsuwał przekąski, zalecał potrawy, nalewał wino, wciąż dogadując, śmiejąc się, klecąc naprędce coraz śmielsze dwuznaczniki. Baron oczu nie spuszczał z dziewczyny, ale milczał i ciągnął małemi łykami naprzemian wódkę i wino.

 Młoda kobieta w miarę, jak trunek uderzał jej do głowy, stawała się coraz śmielsza.

 — Baronie!... — mówiła, przewracając oczami. — Ty jesteś ryczerzem... minnesängerem!... Ty mnie zrozumiesz!... Przysięgam ci, że jestem niewinna!...

 — Tem lepiej, tem lepiej!... Ale tymczasem niech pani je!... Te kurczęta są wyborne!... Może sałaty?... Co, nie wydaje się pani, że pani jest w Europie... I to dzięki nam!...

 — Nie przeszkadzaj pan!... Chcę baronowi wyjaśnić...

 — Po co wyjaśniać!... niech pani mu... pokaże!

 — Milcz pan! Pan tu niczem nie jest! Lepiej nalej mi szampana... Jak pić, to pić!... Już mi się w głowie kręci!... Bałam się, że się nie upiję!... Teraz niczego się nie boję!

 — Za prędko, za prędko!... — ostrzegał baron.

 — Szampan panią otrzeźwi!... Boski trunek... Zawsze daje człowiekowi, czego mu potrzeba!... Musi pani wypić ze mną jeszcze raz bruderszaft szampanem!... — dowodził Wołkow.

 — Mogę wypić! Wszak... będę... wolna niedługo jak ptak i nikt się nie dowie!... Jak daleko stąd do granicy?... Uf, jak gorąco!...

 — Niech pani zdejmie... bluzkę!...

 — Nie, nic nie zdejmę!...

 — A... posłuszeństwo!... — cedził miodowo Wołkow. — — Czy mamy panią rozebrać, czy się pani sama rozbierze?

 — Co?! Co?! Nigdy!... Zresztą dajcie mi... zamiast bluzki... jakie... kimono!...

 — Kimona niema, ale jest muślinowa firanka!... — odrzekł Wołkow, spoglądając na okno.

 — Dajcie firankę... Niech będzie!... Zgoda!... Ale... rano będę wolna jak ptak... I... pamiętajcie: tajemnica i... nikogo nie prześladować... Obiecujecie?!

 — Obiecujemy...

 — Więc pamiętajcie: nikomu ani słowa! ani słowa... do końca życia... Pójdę przebrać się do tamtego pokoju... Byle prędzej!... — gadała, podnosząc się i chwiejąc na nogach, dziewczyna. — Ach, jakże się mi w głowie kręci... Nie trafię!...

 — Pomogę pani!... — ofiarował się Wołkow.

 Wstał i zerwał po drodze firankę. Nowikowa z trudem odsuwała nogą ciężki fotel, wciąż nie mogąc znaleźć równowagi. Wołkow chciał ją podtrzymać za kibić, lecz odepchnęła go i sama zrobiła parę kroków ku drzwiom. Wtem za jej plecami w przeciwległym rogu pokoju rozległo się ciche skomlenie i drapanie do drzwi.

 — Co to? — spytała się dziewczyna, obracając się i trzeźwiejąc nagle.

 — Nic, nic!... To nie baron, to jego pies!...

 — A, pies?... Gdzie są te drzwi?... Tu niema żadnych drzwi... Same dywany!... — mruczała dziewczyna, macając ścianę obok portjery.

 — Niech pani da mi rękę!... Ach, rączka...

 Jaka rączka — gorączka! Rączki, nóżki — jak kwiatuszki! — szeptał czule Wołkow, uprowadzając dziewczynę za portjerę.

 — Ja sama... Ręce precz!... Poskarżę się baronowi!... Nie zapalaj pan światła! — wołała Nowikowa już w drugim pokoju.

 Baron wyjął ze złotej cygarnicy grube cygaro i zapalił je benzynową zapalniczką. Za drzwiami w przeciwległym końcu pokoju znowu rozległo się drapanie połączone ze skomleniem. Baron spojrzał w tę stronę i podniósł się cokolwiek, gdy nagle za portjerą rozległy się gniewne wyrazy:

 — Wyjdź pan! Wychodź zaraz!... Sama przyjdę, sama...

 — Dobrze. Już idę!... Choć pani napewno nie trafi!... — przekomarzał się Wołkow.

 Baron wstał i, przeszedłszy wolno pokój, wpuścił dobijającego się wciąż do drzwi psa.

 Wpadł w nerwowych podskokach wielki buro-żółty buldog. Przypadł do nóg barona i podniósł ku górze potworny, rozcięty na krzyż pysk z wyszczerzonemi kłami. Nalane krwią ślepia wpatrywały się w pana z tępą wiernością. W tej chwili wyszedł z za portjery Wołkow, z wypiekami na twarzy, z rozgorzałemi wilczo oczyma.

 — Zaraz będzie — mruknął do barona!... — Acha, Kaligula już jest!... Doskonale... Zaraz wszystko przygotuję!...

 Odsunął od ściany szeroką sofę skórzaną i skoczył do okna, gdzie stało kilka flaszeczek i leżała zawczasu przygotowana chusteczka. Mdły zapach eteru rozszedł się w powietrzu.

 — Jestem... jestem!... Tylko nie patrzcie na mnie!... Przyćmijcie lampę... Baronie, dałeś słowo!... O świcie... wolna jak ptak... I nikogo nie będziecie już prześladować, nikogo!... Obiecaliście!... — rozległ się nerwowy szept u proga.

 — Żadnego słowa nie dawałem!... — mruknął baron.

 — Jakto?... Pułkowniku, jesteś świadkiem... Co to za pies?... Co to za pies obrzydliwy... Nie było go... Boję się... Zabierzcie go... Inaczej... Zabierzcie...

 Cofała się ku drzwiom, tuląc na nagich piersiach przejrzysty muślin firanek. Buldog cłapał ciężko i groźnie za nią z podniesioną mordą.

 — Co wy chcecie ze mną zrobić?... Boję się!... Weźcie tego potwora!... — krzyczała.

 Wołkow skoczył ku niej, pchnął ku sofie. Upadła na wznak, rozrzuciwszy nagie ręce i nogi, biała jak wykuta z marmuru w czarnych jedynie, jedwabnych pończochach do kolan... Zwinęła się i próbowała zerwać, lecz Wołkow przydusił ją jedną ręką do sofy, a drugą przyłożył do jej ust i nosa namaczaną eterem chusteczkę.

 — Byle nie za dużo!... — mruknął baron.

 — O nie!... Aby straciła na chwilę prżytomność!... Będzie czuć!... Nie po raz pierwszy!... śmiał się Wołkow.

 Ułożył omdlałe ciało w lubieżnej pozie i pociągnął ku niemu za obrożę buldoga.

 Baron siedział wyprostowany na swoim fotelu, zgasłe cygaro wypadło mu z palców. Wlepił rozszerzone oczy w psa i kobietę, a po suchej, sępiej, pomarszczonej jego szyi przepłynęła nagle ku głowie, aż do rudych roztrzepanych wąsów fala ceglastego rumieńca...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

 W pół godziny potem przez śpiące miasto pędził automobil Wołkowa, uwożąc barona i zawiniętego w prześcieradło trupa młodej kobiety. Wyrzucili go za ostatnią jurtą przedmieścia i natychmiast stada dzikich, kosmatych, parszywych psów zaczęły w to miejsce zbiegać się ze stepu.

 Z łatwością odnaleźli niedaleko stamtąd samochód barona, rysujący się ostrą kanciastą sylwetką na tle bledniejącego już wschodu. W podniesionej budzie Dordżi Nojon i szofer zgodnie chrapali, otuleni w baranie szuby. Baron rozbudził ich i rozkazał natychmiast szykować się do jazdy. Wołkow już dawno mknął z powrotem do miasta.

 Nad dalekim, płasko i nisko roztaczającym się widnokręgiem mleczny świt przebijał się przez gęsty mrok nocy i srebrzył ziemię.

Przypisy

[1].Biura rządowe.

[2].Długa do ręcznika podobna sztuka tkaniny, używana w Mongolji na podarunki przyjaciołom i ofiary bogom.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok