Risztau. Pustelnia w górach - Czukcze - Wacław Sieroszewski - ebook

Risztau. Pustelnia w górach - Czukcze ebook

Wacław Sieroszewski

0,0

Opis

„Risztau. Pustelnia w górach – Czukcze” to zbiór trzech powieści autorstwa Wacława Sieroszewskiego.

 

„Risztau” została napisana wkrótce po podróży pisarza na Kaukaz, przedstawia żyjącą tam polską rodzinę Strasiewiczów: wdowę po powstańcu z 1863, zesłanym na Syberię, jej synów Szymona i Jurka oraz przygarniętą sierotę Helenę. Między Heleną, którą Jurek darzy skrytym uczuciem, a przybyszem Stanisławem Wichlickim rodzi się miłość; kiedy jednak Stanisławowi grozi w górach śmiertelne niebezpieczeństwo, Jurek ofiarnie spieszy na pomoc wraz z Heleną. Świetne opisy przyrody kaukaskiej, z dominującym szczytem Risztau, towarzyszą dramatycznym perypetiom, w których sprawdzają się charaktery.

 

 W lichej górskiej wioszczynie, przed karczmą, stał wóz zaprzężony w rosłego karego konia. Na wozie siedział bokiem ze zwieszonemi nogami młody, barczysty mężczyzna, ubrany w szarą bluzę i czarny pilśniowy kapelusz. Przez ramię miał jedną dubeltówkę, na kolanach drugą — u pasa nóż myśliwski. Na koźle, z niezmierną powagą, mieścił się tłusty, gruby wyrostek w niebieskiej koszuli i białym, góralskim kołpaku. Obaj niecierpliwie spoglądali na drzwi szynkowni, przed którą snuł się różnobarwny tłum świąteczny…  Są to mieszkańcy Pustelni znajdującej się w górach. Dlaczego wybrali taką drogę? Przekonajcie się sami…

 

Noc zimna, podbiegunowa wisiała nad okolicą. W dole, ponad ziemią, mąciły ją opary mroźne; w górze w nieskończoność rozściełało się niebo żałobne i gwiaździste.

Na schodkach niewielkiego domku, o małych oknach i płaskim dachu, stał mężczyzna z gołą głową i rękoma głęboko zasuniętemi w kieszenie. Bezmyślnym, lecz uporczywym wzrokiem wpatrywał się w południową stronę, skąd po wielu dniach ciemności miało trysnąć pierwsze świtanie. Chwilami zdawało mu się, że tam już świta, że coś drga w bezbrzeżnej pomroce. Ale to tylko kołysały się kapryśne tumany i drżały gwiazdy na widnokręgu; zmęczone oczy zwrócił więc na miasteczko, na którego skraju stał jego domek…

Tak o to rozpoczyna się powieść „Czukcze” - paleoazjatycki lud syberyjskich autochtonów zamieszkujący północno-wschodnią Rosję. Chcesz dowiedzieć się jak żyli w tych ekstremalnych warunkach, oraz jakie mieli przygody? Koniecznie przeczytaj tą powieść i zobacz oczami wyobraźni, to czego oni doświadczyli…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 210

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wacław Sieroszewski
Risztau. 
Pustelnia w górach - Czukcze

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2017

Wacław Sieroszewski „Risztau. Pustelnia w górach - Czukcze”

Copyright © by Wacław Sieroszewski, 1911

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Kamil Skitek

Projekt okładki: Kamil Skitek

Zdjęcie na okładce: © Pixabay - valtercirillo

Druk: Drukarnia Ludowa w Krakowie

Wydawnictwo: Spółka Nakładowa "Książka"

Kraków, 1911

ISBN: 978-83-8119-200-2

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

RISZTAU

I.

 Dolina rzeczki Auczi należy do najpiękniejszych na południowo-zachodnich stokach Kaukazu. Dno jej wyściela bujna, prawie egzotyczna roślinność; boki ma strome, opoczyste, przerznięte mnóstwem szczelin i jarów, wśród których płyną liczne potoki i wodospady. Z jednej strony przez szeroką szczerbę w podgórzu otwiera się rozległy widok na morze; z drugiej — ciemną masę spiętrzonych gór zamyka śnieżny wierzchołek Risztau.

 Niegdyś mieszkali tu Czerkiesi, ale przed trzydziestu laty wynieśli się w inne strony. Tam, gdzie przedtym były uprawne pola i ludne auły, dziś szumi las, a w zdziczałych ogrodach nocami zbierają się niedźwiedzie, dziki i szakale, by staczać bójki o dojrzałe owoce. Myśliwi strzelają do nich w ciemnościach „po głosie“. Piękne to polowanie coraz mniej jednakże znajduje zwolenników. Jurek Strasiewicz lubił je namiętnie. Kilka dni temu Ormianie z sąsiedniej wioski dali mu znać, że w blizkości błąka się ogromne niedźwiedzisko. Na wieść o tym krucza splątana czupryna myśliwca jeszcze się bardziej zwichrzyła.

 — Idź już!... Puść go, Szymonie, niech idzie! — rzekła matka do starszego syna, gdy wieczorem zasiedli do herbaty na ganeczku, obrosłym pnącemi różami.

 — Siedzi, jak mruk, wąsy skubie i patrzy na te bory...

 Szymon podniósł ostrzyżoną, jak melon, głowę i spojrzał na brata. Jurek zarumienił się i zaprzeczył.

 — Ani myślę patrzeć... Mamie się zdaje... A milczę, bo nie mam nic do powiedzenia...

 Istotnie, co miał mówić? Rozumiał przecie dobrze, że przedewszystkim należało się śpieszyć z okopaniem kukurydzy, nim ziemia przez deszcz spulchniona nie skamienieje znowu od piekielnego skwaru; wzdychał więc tylko, ilekroć spoglądał na ciemniejącą w gasnącej zorzy puszczę, i czuł dziwny niepokój, jak gdyby ciężka jakaś ręka uciskała mu serce... Tegosamego doznawał uczucia, gdy długo nie widział Heleny.

 I puszczę i dziewczynę znał jednakowo dawno, gdyż rodzice jego przygarnęli tę sierotę po przyjacielu jeszcze przed przybyciem swoim w te strony i wychowywali jak swoją. Siedziała ona teraz naprzeciw niego za stołem i spoglądała nań przyjaźnie. Pod tym spojrzeniem Jurek czuł się jeszcze bardziej zmieszanym.

 — Może, gdybym wam pomogła, skończylibyście do jutrzejszego wieczora?

 — Co znowu! Na taki upał! Niech mama nie pozwala!... – oburzył się Jurek.

 Ale Szymon kręcił głową i, spoglądając na brata, powiedział:

 — Cóż jej się stanie?... Dziewczyna, jak ćwik!... Niech idzie!...

 — Z bydłem ja tu sama dam sobie radę, a wody mi nanoście — odezwała się przywiędła, zgryźliwie wyglądająca panna Justyna, należąca też do ich kółka.

 Nazajutrz pracowali dzień cały wśród takiego upału, że z gorąca nie mogli nawet się uśmiechać. Jurek był zły. Z początku dowodził, że Helena powinna wrócić do domu i pomóc matce w obieraniu wisien na konfitury, gdyż oni bez niej doskonale obejść się mogli, ale dziewczyna, rada, że się dorwała męskiej roboty, żartowała sobie z niego i, choć istotnie była zmęczona, nie okazywała tego.

 — La Boga!... Jurek!... obejrzyj się! — krzyknął Szymon. — Motyka wisi sama w powietrzu, a panna... stopniała!

 — O, prawda, że gorąco — rzekła dziewczyna, ocierając twarz rękawem od koszuli.

 Szymon przypatrywał się jej z pewnym zdziwieniem: wydała mu się zupełnie inną. Zazwyczaj spokojna, nad sobą panująca, nawet w chwilach wesołości, teraz poruszała się z jakąś płomienną energją. W powietrzu migały jej ręce obnażone po łokcie, okrągłe i jakby z kruszcu złotawego ulane; motyka z łoskotem spadała na żwirowatą ziemię i błyskawicznie podnosiła się do góry; gdy przypadkiem uderzała o kamień, z rozwartych ust dziewczyny wyrywał się jęk stłumiony, a wypukła pierś drgała boleśnie, ale ruchy nie traciły miarowej szybkości.

 — Zuch, zuch — chwalił wówczas Szymon. — Na co to jednak o kamienie stukać?

 — Przestań raz — złościł się Jurek.

 Obaj musieli dobrze mięśnie wyciągać, aby się nie dać dziewczynie wyprzedzić. Szymon w chwilach wypoczynku nad czymś rozmyślał, na dziewczynę patrzał, oczy mrużył i był ogromnie wesół.

 — No, teraz już warta Risztau!... Weźmiemy ją... Spójrz-no tylko!... — mówił do brata, gdy w południe szli na obiad.

 Dziewczyna, uśmiechając się, odgarniała włosy z pałającej twarzy i chowała je pod białą chustkę. Jurek udawał, że patrzy w przeciwną stronę; Szymon, aby przerwać przykre milczenie, zaczął śpiewać:

„Pośrodku pola stoi topola...“

ale sfałszował, jak zawsze, i umilkł.

 Na ganeczku nakrywająca do stołu Justyna obrzuciła nadchodzących uważnym spojrzeniem. Pani Strasiewiczowa siedziała już na swym miejscu i robiła pończochę, spuściwszy okulary na koniec nosa. Helena poszła umyć twarz i ręce; Szymon popatrzał też na swe zapylone dłonie, ale po krótkim wahaniu rzekł, uśmiechając się filuternie:

 — Proch jesteś i w proch się obrócisz!

 Ułamał kawał chleba, posypał go solą i zaczął jeść, aż mu chrupało w białych zębach. Jurek, jak siadł, tak ani się ruszył i na swoim postawił: cały obiad im skwasił. Pod koniec, nie czekając na herbatę, wstał i wyszedł.

 — Co mu się stało? — spytała matka Heleny.

 — Nie wiem.

 — Mama ani się domyśla, jak ta dziewczyna dołki kopać umie! — zażartował Szymon.

 Helena podniosła nań oczy; wargi jej zadrżały, ale milczała. Justyna wychyliła się z za samowaru i wyciągnęła rękę po pustą szklankę Szymona.

 — Doprawdy, doskonała z niej robotnica... — mówił dalej zupełnie już poważnie.

 — Lepiejby zrobiła, żeby została w domu — odezwała się Strasiewiczowa, poruszając drutami z wzrastającą szybkością.

 — Nie widzę powodu — odburknął starszy syn.

 Helena, dotknięta zachowaniem się Jurka, była wdzięczna Szymonowi, że ją podtrzymał. Jurek już się nie pokazał; znaleźli go w polu, kopiącego zawzięcie grządki. Szymon w milczeniu zabrał się do roboty, ale Hela nie mogła znaleźć motyki. Zmieszana obeszła pole, przejrzała wszystkie kąty.

 — Jurek, oddaj motykę! — rzekła wreszcie, zwracając się do chłopca. — Doprawdy, nie rozumiem, o co ci idzie...

 Jurek milczał, jak gdyby jej nie słyszał.

 — Motykę... oddaj motykę!... — mówiła, idąc za nim. — Nie jestem dziecko, żebyś mię tak traktował. Cóż to za opieka?...

 — Oddaj!... Cóż to za żarty cię napadły!... — fuknął nań Szymon.

 Chłopak tylko spojrzał na nich i usta mocniej zacisnął. Helena postała chwilę, popatrzała na jego twarz pociemniałą od tłumionego gniewu i odwróciła się ze łzami w oczach. Szymon przypatrywał się jej ciekawie.

 — Dobrze więc... — szepnęła i odeszła ku domowi.

 — Jeśli motyki natychmiast nie oddasz, to ja odejdę i nie pójdziesz na polowanie! — zawołał gniewnie Szymon. — Zacoś ją obraził?... Zawsze tak!... Zapominasz, że ona sierota!... Helu! Helu!... wróć się, weź moją!... — wołał za oddalającą się.

 Ale dziewczyna nie słuchała go, a choć ją dopędził i długo przekładał, nie wróciła na pole; więc i on poszedł za nią. Jurek został sam i pracował dalej gorączkowo. Postanowił nie wracać do domu, póki nie skończy wszystkiego; potym weźmie broń i pójdzie na polowanie.

 Jak sobie powiedział, tak zrobił. Pani Strasiewiczowa przysyłała Justynę, przychodziła sama namawiać go, aby szedł do domu: Jurek milczał i kopał zawzięcie.

 Już było bardzo późno i w domu wszyscy spali, świeciło się tylko w pokoju Heleny, gdy, skradając się ostrożnie, wszedł do kuchni.

 Przez cienkie przepierzenie, oddzielające pokój Szymona, słychać było stłumiony szept Justyny:

 — Nie oszukasz mię — mówiła ona — widzę doskonale, co się święci!... Nie pozwolę skrzywdzić innych, tak jak mnie skrzywdziłeś... Wszystko powiem...

 — A mów: sobie najwięcej zaszkodzisz... Matka ani chwili dłużej nie pozwoli ci zostać.

 — Nie mam już nic do stracenia: tyś mi wszystko zabrał... a milczę tylko dla tego, że mi żal twojej matki.

 — E!... może nietylko dla tego...

 — Boże mój!... Boże!

 Szept urwał się i przeszedł w łkanie. Niechęć Jurka do brata znikła, jak mgła; miejsce jej zajęło uczucie litości; ale jednocześnie wzmogło się w nim pragnienie pójścia do lasu. Jak mógł najciszej, odszukał omackiem na półce bochenek chleba, ogarek świecy i zapałki; do swego pokoju dostał się przez okno; zabrał karabin, nóż, ładownicę i ruszył do bramy. Psy pobiegły za nim, ale je odpędził. Stanąwszy nad rzeką, przedewszystkim ukląkł i napił się wody; potym siadł, ukrajał kawał chleba i jął z apetytem zajadać. Zdala dolatywało go znane, a tak mu miłe mamrotanie puszczy; obok monotonnie szemrała rzeczka, a z bocznych jarów płynęły drżące, wonią kwitnących jaśminów nasycone powiewy. Jurek jadł i rozmyślał nad tym, co się stało. Rozumie się: źle się stało!... Biedny Szymon!... Ale Hela... Niechaj wie, że nie wszystko z nim zrobić można... Z czasem to się utrze, ale teraz godność nie pozwala mu uczynić pierwszego kroku... Nie trzeba się płaszczyć... Kobiety nawet nie lubią zbytniej uległości... owszem, dobrze jest kiedyniekiedy pokazać im swoją przewagę! Był z siebie zadowolony, ale gdy już miał przejść po kamieniach na drugą stronę strumyka, raz jeszcze obejrzał się na domek, bielejący u stoku łysawego wzgórka. W oknie Heleny świeciło się wciąż jeszcze. Jurek stanął na głazie i patrzał; potym, niewiele myśląc, ruszył napowrót pod górę. Szedł szybko, pod koniec biegł prawie, ale nim stanął u furtki, światło zamigotało i zgasło. Doszedł do ganku, zapalił świecę, wyjął skrawek papieru i na stopniach schodów napisał ołówkiem:

 „Helu, przebacz, byłem zły i głupi!“

 Kartkę wrzucił przez okno, uchyliwszy nieśmiało zasłony.

II.

 Puszcza zaczynała się tuż za strumieniem. Potężna, spiętrzona jej masa odcinała się czarno na niebie, wysrebrzonym blaskiem wschodzącego księżyca. Na dole, w cieniu, monotonnie szumiał niewidzialny potok, a w gąszczu przeciągle nawoływały się małe sowy kaukaskie, w jednakowych odstępach czasu powtarzające sylabę: śpię! śpię! śpię! głosem cichym, śpiewnym, dziwnie tęskno rozpływającym się w powietrzu gorącym, pełnym upajających woni. Jurek szedł ze spuszczoną głową: słuchał i marzył. Zdawało mu się, że go ktoś woła z oddali, że widzi podmuchem wiatru nagle uchyloną firankę, a za nią biały pokoik, słabo oświetlony miesiącem, i ukochaną dziewczynę, spokojnie śpiącą z rękoma zarzuconemi pod głowę.

 — Śpij spokojnie! Bóg świadkiem, będę na ciebie patrzał, jak na święty obrazek.

 Przeszedł strumień, zdjął karabin i, nim nabój założył, obwiązał koniec lufy skrawkiem białego płótna — co jest rzeczą niezbędną przy strzelaniu w ciemności; następnie dotknął noża, poprawił chleb w zanadrzu i, pochyliwszy się nizko, znikł pod zwieszonemi nad ścieżką gałęziami leśnego podszycia. W jednej chwili objął go mrok nieprzenikniony; ale on, który tu znał każdy pień nieledwie, mógł iść choćby z zawiązanemi oczyma. Wyciągnąwszy rękę przed siebie, szybko a ostrożnie zaczął się wspinać pod górę. Przed nim leciały roje świętojańskich robaczków — to zapalały się, to gasły, to, zapadszy w krzaki, oświecały swym błękitnym, migocącym światełkiem brzeżki i płaszczyzny najbliższych liści. Resztę gęstwiny pokrywała gruba, jednolita płachta ciemności. Jurek nic nie widział, ale czuł ścieżkę pod stopami, a całym sobą odgadywał miejscowość. Mówiły mu o niej: natura gruntu, po którym stąpał, różnorodność dobiegających go dźwięków, fale powietrza, płynącego ku niemu, to zatęchłe, wilgotne, to znowu palące, lotne, a wonne i odurzające, jak kąpiel z wina i kwiatów. Idąc, wciąż odróżniał: parowy, skały, gąszcze azalji, jaśminów... Stąpał ostrożnie, starał się nie robić szelestu. Natomiast las dookoła gędźbiał, mruczał, szeptał i wzdychał, niby miljon par, układających się do snu; kiedyniekiedy w górze, ponad głowami, z głuchym łoskotem przetoczyła się dłuższa fala gwaru: to wiatr od morza wstrząsał konarami buków i dębów, rozległ się trzask łamanej gałęzi, zapiszczały wiewiórki, krzyknął ptak, beknął głucho rogacz... Wówczas Jurek stawał i nasłuchiwał; wprawne jego ucho umiało w tej powodzi szmerów rozróżnić oddzielne dźwięki, szeroko otwarte oczy zdawały się przenikać ciemności. Stał długo, chłonąc w siebie upajające powietrze puszczy, rozkoszując się czarowną jej muzyką. Zwolna ucichły niepokoje, sprzeczne myśli i sprzeczne uczucia, umilkła nawet miłość. Bór znowu do niego jak do brata przemówił, znów uczuł się cząstką, dziecięciem jego. Miał ochotę krzyknąć, jak orzeł, lub zaskowyczeć, jak ryś, jak szakal... Rzeźki, wesoły, ślizgał się po stromych zboczach, po gwałtownych złamach skał, opierając się o chropowate pnie drzew, jak o starych przyjaciół, a jeśli poczuł przepaść w pobliżu, stawiał przed sobą kolbę karabina i szukał nią drogi. Tak idąc, stanął nareszcie w za głębieniu góry, gdzie podszycie lasu było rzadsze, a pnie drzew wznosiły się smukłe, niebotyczne, jak kolumny. Było też tu jaśniej i powietrzniej, niż w sąsiednich „chmereczach“. Światło księżyca, stojącego już nad niemi, przesiąkało przez otwory między konarami drzew; pnącze, bluszcz i wino zwieszały się z pod kopuły, niby ogromna sieć pajęczyny; srebrne smugi, strzałki i plamy miesiąca przekradały się z góry do wnętrza i kładły niewyraźne rysunki na pniach drzew, kędzierzawych czuprynach krzewów i wysokich łopiastych paprociach, zjawiały się niby nagle wykrzesane iskry na lufie karabina Jurka, na oprawie jego noża, gdy pochylony błądził w gaju, badając ziemię, obmacując ją palcami. Wreszcie znalazł, czego szukał, przysiadł i świecę zapalił. Na brudnym podłożu, usłanym zrudziałemi liśćmi, porosłym rzadką zielonością, wśród uschłych gałązek i gęsto rozsypanych jagód wiśniowych dojrzał ślady łap; ziemia była świeżo zdeptana, owoce pogniecione, a na jednym z pni rysowały się odciski potężnych pazurów.

 — Był tu wczoraj i pewnie przyjdzie dzisiaj, ale nie wcześniej niż o świcie! Ciekawa rzecz, czy dziki też tu przychodzą?!

 Myszkował więc dalej po gaju, czołgając się ze świecą w ręku, aż się przekonał, że prócz niedźwiedzia nikt tu już dawno nie bywał. Wtym zdało mu się, że jakiś krzyk rozległ się w dali; stanął więc i zaczął nasłuchiwać, ale ponieważ głos nie powtórzył się, zdmuchnął świecę i wrócił na stanowisko. Miał dużo czasu przed sobą; wziął więc kamień, przykrył go kapeluszem i podsunął sobie pod głowę; karabin położył obok i przymknął oczy. Zdrzemnął się, ale był to sen czujny myśliwego w lesie, tak czujny, że słyszał, jak rosa sączyła się z liści, jak z drzewa spadały przejrzałe wiśnie. Po jakimś czasie zerwał się i zaczął nasłuchiwać. Słyszał wyraźnie trzask łamanych gałęzi, któremu chwilami towarzyszył łoskot na dół toczących się kamieni. W przerwach dolatywał go lekki, charakterystyczny szelest, coraz bliższy i wyraźniejszy. Nie miał już wątpliwości, że to, co tam w ciemnościach się ruszało i za chwilę miało się znaleźć na strzał od niego — był niedźwiedź. Dziwił go tylko nie zwykły charakter kroków i prowadzenie się zwierza: aleć i niedźwiedzie mogą mieć swoje kaprysy! Odwiódł przeto kurek i czekał cierpliwie. Szelest tymczasem wciąż się zbliżał; zakołysały się nakoniec sąsiednie krzaki i ciemna postać wynurzyła się z głębi, to nachylała się, to podnosiła, ostrożnie posuwając się wzdłuż krawędzi gaju.

 — Poczuł mię — pomyślał Jurek i podniósł karabin.

 Błysnęło, rozległ się strzał, a jednocześnie z nim prawie straszny, przenikający krzyk.

 — Boże mój! co to? — wykrzyknął chłopak, zrywając się na równe nogi.

 Ani pomyślał o nabiciu broni i jednym skokiem rzucił się w gąszcz. Drżącą ręką zapalił świecę i za pierwszym rzutem oka zobaczył nogi w długich butach, zabłoconych, ale zgrabnych, następnie wynurzyła się z ciemności blada ręka, płócienna bluza i zielona puszka... Kolana się pod Jurkiem ugięły.

 — Zabiłem!... na śmierć zabiłem!...

 Chciał twarz zobaczyć, więc nachylił się, wziął za rękę i pociągnął; wówczas z okropnym ruchem ciało rozwinęło się i nawznak upadło. Jurek zobaczył jasną brodę i piękną zmartwiałą twarz. Krwi nigdzie nie mógł dostrzec. Dopiero, gdy przykląkł, by posłuchać, czy serce bije, i dłonią oparł się o ziemię, poczuł ciepłe, lepiące się błoto. Rana była w boku i krwawiła się strasznie, ale serce bić nie przestało, a nawet i przytomność wracała: nieznajomy poruszył ustami. Jurek nabrał otuchy. Żwawo rozniecił ogień, z zielonej puszki wyrzucił rośliny i owady i zbiegł z nią na dół po wodę. Gdy wrócił, raniony już nawpół siedział, oparty na ręku, zamglonemi oczyma zapatrzony w ognisko. Uśmiechnął się blado, ujrzawszy go przybywającego z wodą.

 — A to mię pan uczęstował... — odezwał się po rosyjsku.

 — Dla czego pan nie świstał? — gniewnie zapytał Jurek.

 Nieznajomy uśmiechnął się znowu.

 — Nie przyszło mi do głowy... Z początku krzyczałem, ale potym dałem pokój, gdyż lękałem się, że mię pan weźmie za zbója i ucieknie... Niedobrze mi... wody...

 Jurek podtrzymał go, dał się napić i w twarz wodą bryznął.

 — Tu... niedaleko — z trudem mówił dalej ranny — moje obozowisko... tam wszystko... Papiery odeślij matce... napisz... tam znajdziesz... Niedobrze... ciemno... a szkoda!...

 — Co znowu! Żyć pan będziesz — mówił Jurek, zręcznie obnażając bok, by obejrzeć ranę przy świetle ogniska. — Szkaradna dziura, ale niebezpieczeństwa niema. Kula zsunęła się po żebrach i wyszła... Ma pan jednak szczęście... Bez żartów!... Bo jak się to stać mogło?... Użyłem chyba zleżałego patronu... Tymczasem zakleimy ranę chlebem, a ja zaraz przyniosę z domu nosze... Możeby pan co zjadł?...

 Ranny nic nie odpowiedział, tylko oczy przymknął i cicho jęczał. Jurek przerażony szybko urządził mu posłanie z liści i świeżych gałązek; obok posłania postawił puszkę pełną wody; położył chleb, zapałki; na ogień przyrzucił drew; rannego otulił kurtką, którą zdjął z siebie, i prawie nieprzytomny z trwogi puścił się pędem do domu.

 Na niebie już świtało. Różowe strzałki zorzy barwiły czuby drzew i szczyty skał. Siwe mgły kołysały się na zboczach i staczały w dół jarami. Dzień pogodny, śliczny wychylał się z obsłonek nocy, jak świeżo rozkwitły pąk róży. Jurek zbiegał chyżo z góry, a pot kroplisty spływał mu z czoła.

III.

 — Ciociu, on mówi po polsku!... doprawdy, ciociu, mówi po polsku!...

 Chory ocknął się, ale oczu nie otwierał: on także słyszał, że mówią po polsku, ale zdawało mu się, że to jakieś marzenie nie z tego już świata... Niby iskry lecącego pociągu, migotały przed nim niewyraźne obrazy, zmieszane z dźwiękami pół-słów, pół-myśli... Zachód słońca... ciemności nocy... a w ciemnościach jak motyl pływająca miedziana głowa, oświecona płomieniem palącej się świecy... I znowu ciemno!... I znowu zjawia się głowa z zieloną puszką w ręku... drzewa kołyszą się... Coś go uciska... coś, co mu oddychać przeszkadza... A słodki jakiś głos szepcze nad nim:

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok