Malibu płonie - Taylor Jenkins Reid - ebook + książka
BESTSELLER

Malibu płonie ebook

Taylor Jenkins Reid

4,2

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Czwórka sławnego rodzeństwa urządza spektakularną imprezę z okazji końca lata. W ciągu dwudziestu czterech godzin ich życie zmieni się na zawsze!

Malibu. Sierpień 1983 roku. Nadszedł dzień corocznej, wyczekiwanej imprezy Niny Rivy. Każdy chce być w pobliżu słynnego rodzeństwa: utalentowanej surferki i supermodelki Niny, braci – mistrza surfingu Jaya i znanego fotografa Huda oraz ich ukochanej młodszej siostry Kit. Dzieci legendarnego piosenkarza Micka Rivy są sławne w Malibu i na całym świecie.

Jedyną osobą, która nie może się doczekać końca imprezy, jest sama Nina. Nie chce być w centrum uwagi po tym, jak publicznie porzucił ją mąż, słynny tenisista. Hud też nie pali się do imprezowania –żałuje, że już dawno minął czas, by wyznać coś swojemu bratu. Jay natomiast odlicza minuty do zmroku, bo dziewczyna, o której nie może przestać myśleć, obiecała przyjść. A Kit? Ma kilka własnych tajemnic – w tym gościa, którego zaprosiła bez konsultacji z resztą.

Do północy impreza całkowicie wymknie się spod kontroli. Do rana posiadłość Niny Rivy stanie w płomieniach, ale zanim pojawi się ta pierwsza iskra, popłynie alkohol, zabrzmi muzyka, a na jaw wyjdą sekrety, które ukształtowały pokolenia.

Malibu płonie to opowieść o jednej niezapomnianej nocy z życia rodziny: tej nocy, w której każde z nich musi wybrać, co ukryje przed bliskimi… i co po sobie pozostawi.

„Pochłonęłam ją w jeden dzień i wpadłam po uszy!” – Reese Witherspoon

„Doskonała, dosadna plażowa lektura z emocjonalną głębią oceanu”. – Holly Bourne

„Książkowy drink typu sex on the beach (dosłownie)”. – Pandora Sykes

„Obowiązkowa lektura tego lata!” – Sarra Manning

„Śmiała i eskapistyczna lektura plażowa”. – Sunday Times

„Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam tak fantastyczną książkę!” – Dolly Alderton

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (1200 ocen)
556
411
171
51
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Olacze333

Całkiem niezła

Gdyby nie ostatnie 15 % książki i dałabym 1 gwiazdkę. Przeskoki między wieloma postaciami po 100 razy, irytujące osoby, mnóstwo triggerow, nudne i ciężko się czyta + nic się nie pamięta, co chwilę mini rozdziały o osobach,. które nie mają związku z fabułą. Smutna, przytłaczająca chociaż ze zwrotem fabuły na sam koniec. Impreza zaczyna się po około 80% książki, a wcześniej kompletnie nie wiadomo do czego to ma doprowadzić
92
wazka1604

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie rewelacja. Szybko się czyta.
40
martuna

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę nie mogłam się oderwać i przeczyłam tą książkę w jeden dzień
40
martairmina

Nie oderwiesz się od lektury

CUDOWNA! Zachwyciła mnie ta historia!
41
elanoszka

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę wciągająca pozycja, czyta się ekstremalnie szybko
30

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Malibu Rising

Copyright © by Taylor Jenkins Reid, 2021

Copyright © for the Polish translation by Kaja Makowska, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska

 

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak

Konsultacja merytoryczna elementów surferskich: Maria Krasowska

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Oryginalny projekt okładki i ilustracji: ©Henry Petrides

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Zdjęcie autorki: © Deborah Feingold

Ilustracje na wyklejkach: ©unomat | iStockphoto.com

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67054-45-4

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

Malibu płonie.

Malibu od czasu do czasu tak ma.

Tornada targają równinami Środkowego Zachodu. Powodzie wzbierają na amerykańskim Południu. Huragany szaleją nad Zatoką Meksykańską.

A Kalifornia staje w ogniu.

Ziemia płonęła wielokrotnie, gdy w pięćsetnym roku przed naszą erą zamieszkiwało ją plemię Czu­maszów. Płonęła w dziewiętnastym wieku, gdy zajęli ją hiszpańscy kolonizatorzy. Zapłonęła czwartego grudnia tysiąc dziewięćset trzeciego roku, gdy Frederick i May Ringe’owie byli właścicielami terenu znanego obecnie jako Malibu. Płomienie pochłonęły pięćdziesiąt kilometrów wybrzeża i strawiły ich wiktoriański dom przy plaży.

Malibu płonęło w tysiąc dziewięćset siedemnastym i tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym, długo po pojawieniu się pierwszych gwiazd filmowych. Płonęło w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym i pięćdziesiątym ósmym, kiedy na jego brzegi zawitali longboarderzy i plażowiczki. Płonęło w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym i siedemdziesiątym ósmym, kiedy w jego kanionach osiedli hipisi.

Płonęło w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim i piątym, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim i szóstym, w dwa tysiące trzecim, siódmym i osiemnastym. I pomiędzy.

Bo w naturze Malibu leży, by płonąć.

 

• • •

 

Dziś na wjeździe do Malibu stoi znak z napisem:Malibu, 45 kilometrów malowniczego piękna. To długie, wąskie miasto – pas biegnący niemal pięćdziesiąt kilometrów wzdłuż wybrzeża – składa się z oceanu i góry rozdzielonych dwupasmową autostradą zwaną Pacific Coast Highway, w skrócie PCH.

Na zachód od PCH znajduje się długi pas plaż otulających krystalicznie błękitne fale Oceanu Spokojnego. Na całym wybrzeżu domy przy plaży tłoczą się wzdłuż autostrady, rywalizując o widoki, wąskie i wysokie. Linia brzegowa jest nierówna i skalista. Fale są żwawe i przejrzyste. Powietrze pachnie świeżą solanką.

Bezpośrednio na wschód od PCH stoją ogromne, jałowe góry. W barwach szałwii i sjeny, przyćmiewają panoramę, porośnięte pustynnymi krzewami, dzikimi drzewami i kruchym podszyciem.

To sucha ziemia. Beczka prochu. Błogosławiona i przeklęta bryzą.

Podmuchy Santy Any, gorące i silne, mkną przez góry i doliny z głębi lądu na wybrzeże. Wedle mitów są sprawcami chaosu i nieporządku. Ale tak naprawdę są przyspieszaczem.

Mała iskra w suchym pustynnym buszu może przerodzić się w płomień i rozszaleć pomarańczem i czerwienią. Pożera ziemię i wydycha gęsty, czarny dym, który opanowuje niebo i przyćmiewa słońce, a popiół pada jak śnieg.

Siedliska – krzewy, drzewa – i domy – domki, wille, bungalowy, rancza, winnice, farmy – idą z dymem i zostawiają po sobie spaloną ziemię.

Ale ta ziemia znów jest młoda, gotowa wyhodować coś nowego.

Zniszczenie. I odrodzenie z popiołów. Opowieść o ogniu.

 

• • •

 

Pożar w Malibu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim nie wybuchł na suchych wzgórzach, lecz na wybrzeżu.

Rozpoczął się przy Cliffside Drive 28150 w sobotę dwudziestego siódmego sierpnia – w domu Niny Rivy – podczas jednej z najsłynniejszych imprez w historii Los Angeles.

Coroczna impreza wymknęła się spod kontroli około północy.

Do siódmej rano wybrzeże Malibu stało w płomieniach.

Bo tak jak w naturze Malibu leży, by płonąć, tak w naturze jednej osoby leży, by podłożyć ogień i odejść.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Sobota, 27 sierpnia 1983

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Część pierwsza

 

Od siódmej rano do siódmej wieczorem

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Siódma rano

 

 

 

Nina Riva obudziła się, nawet nie otwierając oczu.

Świadomość wsiąkała w nią powoli, jakby łagodnie odkrywała przed nią poranek. Nina leżała w łóżku i marzyła o desce surfingowej pod piersią, zanim przypomniała sobie o rzeczywistości – że za nieco ponad dwanaście godzin do jej domu zawitają setki ludzi. Kiedy się ocknęła, po raz kolejny uświadomiła sobie, że każdy, kto dziś wieczorem się tu pojawi, będzie wiedział o upokorzeniu, które ją spotkało.

Ubolewała nad tym wszystkim, nie zerkając nawet zza firanki rzęs.

Gdyby Nina nadstawiła uszu, usłyszałaby fale rozbijające się o klif – ledwo, ledwo.

Zawsze wyobrażała sobie, że kupi dom taki jak ten, w którym dorastała z rodzeństwem przy Old Malibu Road. Zaniedbany bungalow na plaży przy PCH, zbudowany na palach, rozciągający się nad oceanem. Czule wspominała morską mgiełkę na oknach, na wpół zgniłe drewno i rdzewiejący metal podtrzymujący grunt pod jej stopami. Chciała z tarasu widzieć przypływ i słyszeć fale szalejące w dole.

Ale Brandon chciał mieszkać na klifie.

Kupił im więc tę betonowo-szklaną willę w Point Dume, enklawie na ścianie klifu, dwadzieścia metrów nad linią brzegową, oddzieloną od wzburzonej wody stromą ścieżką stopni i skał.

Nina z całej siły nasłuchiwała odgłosów fal i nie otwierała oczu. Po co miałaby to robić? Nie było tu dla niej nic do oglądania.

Brandona nie było w łóżku. Brandona nie było w domu. Brandona nie było nawet w Malibu. Był w Beverly Hills Hotel z różowym stiukiem i zielonymi palmami. O tej wczesnej porze prawdopodobnie przytulał Carrie Soto we śnie. Kiedy się obudzi, pewnie podniesie swoją wielką łapę, odsunie jej włosy i pocałuje ją w kark. A potem razem zaczną się pakować na US Open.

„Ugh” – pomyślała.

Nina nie nienawidziła Carrie Soto za to, że ukradła jej męża, bo mężów nie można ukraść. Carrie Soto nie była złodziejką – to Brandon Randall był zdrajcą.

To on był jedynym powodem, dla którego Nina Riva znalazła się na okładce magazynu „Now This” z dwudziestego drugiego sierpnia, pod nagłówkiem: Złamane serce Niny: jak połówka ukochanej pary Ameryki została sama.

Powstał cały artykuł poświęcony temu, że jej mąż, zawodowy tenisista, publicznie zostawił ją dla swojej kochanki, zawodowej tenisistki.

Przynajmniej zdjęcie na okładce było niezłe. Wybrali fotkę z sesji plażowej na Malediwach z początku tego roku. Nina miała na sobie fuksjowe bikini z wysokim stanem. Jej ciemnobrązowe oczy i gęste brwi były obramowane długimi brązowymi włosami, rozjaśnionymi od słońca, lekko mokrymi i delikatnie skręconymi. Oczywiście uwagę zwracały jej słynne usta. Wydęta dolna warga i węższa górna – usta Rivy, jak nazywano je, odkąd wsławił je ojciec Niny, Mick.

Na oryginalnym zdjęciu Nina trzymała deskę surfingową, żółto-białego thrustera town & country 6’2’’. Na okładce deska została wykadrowana. Ale Nina już się do tego przyzwyczaiła.

W magazynie znalazło się jej zdjęcie z parkingu sklepu spożywczego Ralphs sprzed trzech tygodni. Miała na sobie białe bikini i sukienkę w kwiatki. Paliła papierosa Virginia Slims i niosła sześciopak coli zero. Gdyby przyjrzeć się bliżej, można by dostrzec, że płakała.

Obok niej wklejono zdjęcie jej ojca z połowy lat sześćdziesiątych. Był wysoki, opalony i konwencjonalnie przystojny, w kąpielówkach, hawajskiej koszuli i sandałach, stał przed Trancas Market, palił marlboro i trzymał torbę z zakupami. Nad zdjęciami widniał tytuł: Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Na okładce przedstawiono Ninę jako porzuconą żonę sławnego męża, a w środku jako córkę sławnego ojca. Za każdym razem, gdy o tym myślała, zaciskała szczękę.

Wreszcie otworzyła oczy i spojrzała na sufit. Wstała z łóżka, była w samej bieliźnie. Zeszła po betonowych schodach do wyłożonej kafelkami kuchni, otworzyła przesuwane szklane drzwi do ogrodu i wyszła na taras.

Odetchnęła słonym powietrzem.

Tego ranka jeszcze nie było gorąco. Bryza, która nawiedza wszystkie nadmorskie miasteczka, wiała nad wodą. Nina czuła wiatr na ramionach, gdy weszła na idealnie skoszoną trawę. Sztywne źdźbła kłuły ją w stopy. Nie zatrzymywała się, aż dotarła na krawędź klifu.

Spojrzała na horyzont. Ocean był granatowy jak atrament. Słońce umościło się na niebie mniej więcej godzinę temu. Mewy skrzeczały, pikując i wzbijając się nad wodą.

Nina widziała, że fale są dobre. Wyraźnie wzbierały w kierunku Little Dume. Patrzyła, jak bałwany przypływają i rozpływają się nietknięte. Uznała, że to tragedia, te fale poskramiające się samotnie, bez kogoś, kto by je ujarzmił.

Ona je ujarzmi.

Pozwoli oceanowi się uleczyć, jak zawsze to robiła.

Może i mieszkała w domu, którego nigdy by nie wybrała. Może i zostawił ją mężczyzna, którego nie wiedzieć czemu poślubiła. Ale Pacyfik był jej oceanem. Malibu było jej domem.

Brandon nigdy nie rozumiał, że rozkosz życia w Malibu nie polega na mieszkaniu w luksusie, lecz wśród dzikiej natury.

Nina pamiętała z młodości Malibu bardziej wiejskie niż miejskie, faliste wzgórza poprzecinane polnymi ścieżkami i upstrzone skromnymi chatkami.

Uwielbiała w swoim mieście to, że mrówki wędrowały po kuchennych blatach, a pelikany czasem srały na gzymsy tarasów. Na poboczach nieutwardzanych dróg walały się grudy końskiego łajna, zostawione przez sąsiadów jadących na targ.

Nina mieszkała na tym niewielkim skrawku wybrzeża całe życie i rozumiała, że może zrobić niewiele, by zapobiec tej zmianie. Widziała, jak skromne rancza przeradzają się w dzielnice klasy średniej. Teraz Malibu stawało się krainą wielkich willi na plaży. Przy takich widokach pojawienie się obrzydliwych bogaczy było tylko kwestią czasu.

Jedyną prawdziwą niespodzianką okazało się to, że Nina za takiego wyszła. I teraz ten kawałek świata należał do niej, czy tego chciała, czy nie.

Za chwilę Nina odwróci się i wejdzie z powrotem do domu. Włoży strój kąpielowy i wróci w to miejsce, skąd zejdzie po zboczu klifu i weźmie deskę z szopy na piasku.

Ale w tej chwili Nina myślała tylko o imprezie i o tym, że będzie musiała stawić czoła wszystkim tym ludziom, którzy wiedzieli, że mąż ją zostawił. Nie ruszała się. Nie była gotowa zawrócić.

Została więc na krawędzi klifu, którego nigdy nie chciała, wyjrzała na wodę, którą pragnęła mieć bliżej, i po raz pierwszy w swoim cichym życiu krzyknęła do nieba.

 

 

 

 

 

– Zostań tu. – Jay Riva wysiadł ze swojego jeepa CJ-8, przeskoczył półtorametrową bramkę, pokonał żwirowy podjazd i zapukał do drzwi domu starszej siostry.

Żadnej odpowiedzi.

– Nina! – zawołał. – Śpisz?

Rodzinne podobieństwo aż uderzało. Jay był szczupły i wysoki jak Nina, ale bardziej umięśniony niż tyczkowaty. Brązowe oczy, długie rzęsy i krótkie, potargane brązowe włosy czyniły go typem przystojniaka, od którego aż biło uprzywilejowanie. W szortach, spranym T-shircie, okularach przeciwsłonecznych i japonkach wyglądał na dokładnie tego, kim był: mistrza surfingu.

Jay zapukał ponownie, nieco głośniej. Nadal nic.

Kusiło go, żeby walić do drzwi, aż Nina wstanie z łóżka. Wiedział bowiem, że w końcu podejdzie i otworzy. Ale wiedział też, że to nie pora na bycie dla niej kutasem. Dlatego obrócił się, założył z powrotem swoje wayfarery i wrócił do jeepa.

– Dziś rano jesteśmy sami – powiedział.

– Powinniśmy ją obudzić – stwierdziła Kit. – Na pewno chciała­by wykorzystać swella.

Maleńka Kit. Jay odpalił silnik i zaczął zawracać, uważając, żeby z tyłu nie wypadły im deski.

– Ogląda te same prognozy co my – rzucił. – Wie o fali. Potrafi o siebie zadbać.

Kit zastanowiła się nad tym i wyjrzała przez okno. A dokładniej: wyjrzała przez otwór, który mógłby być oknem, gdyby auto miało drzwi.

Kit była drobna i szczupła. Miała umięśnione ciało i opaloną skórę, długie brązowe włosy rozjaśnione słońcem i sokiem z cytryny, piegi na nosie i policzkach, zielone oczy, pełne usta. Wyglądała jak miniaturowa wersja siostry, tylko bez wdzięku i luzu Niny. Piękna, ale może trochę niezręczna. Trochę niezręczna, ale może piękna.

– Boję się, że ma depresję – wyznała w końcu Kit. – Musi wyjść z domu.

– Nie ma depresji – zaprotestował Jay, dojeżdżając do skrzyżowania, na którym drogi osiedlowe spotykały się z PCH. Spojrzał w lewo i w prawo, czekając na okazję do skrętu. – Została porzucona, to wszystko.

Kit przewróciła oczami.

– Kiedy Ashley i ja się rozstaliśmy… – ciągnął Jay, teraz już sunąc na północ po PCH, z górami po prawej, rozległym oceanem po lewej i wiatrem świszczącym w uszach tak głośno, że musiał krzyczeć – …było mi przykro, ale potem to przebolałem. Tak jak Nina wkrótce to przeboleje. Takie są związki.

Jay jakby zapomniał, że kiedy Ashley z nim zerwała, był tak przybity, że przez prawie dwa tygodnie w ogóle nikomu o tym nie powiedział. Jednak Kit nie zamierzała o tym wspominać i ryzykować, że on poruszy temat jej życia miłosnego. Kit miała dwadzieścia lat i nigdy z nikim się nie całowała. Odczuwała to każdego dnia, w każdej chwili, czasem bardziej dotkliwie, czasem mniej. Kiedy rozmawiali o miłości, brat często mówił do niej jak do dziecka, a kiedy to robił, ona się czerwieniła – w równiej mierze ze wstydu, co z wściekłości.

Zbliżali się do czerwonego światła, więc Jay zwolnił.

– Tak tylko mówię, że pływanie dobrze by jej zrobiło – mruknęła Kit.

– Nic jej nie będzie – zbagatelizował Jay. Ponieważ byli na skrzyżowaniu sami, wcisnął gaz i przejechał, choć światło jeszcze się nie zmieniło.

– I tak nigdy nie lubiłam Brandona – oznajmiła Kit.

– Lubiłaś – wytknął Jay i spojrzał na nią kątem oka. Miał rację. Lubiła go. I to bardzo. Wszyscy lubili.

Wiatr ryczał im w uszach, gdy przyspieszyli. Nie odzywali się, aż Jay zawrócił i stanął na poboczu przy County Line, piaszczystej plaży na północnym krańcu Malibu, gdzie surferzy pływali przez cały rok.

Teraz, dzięki południowo-zachodniemu swellowi, będą mogli popływać w tubach. I trochę się popisać, jeśli najdzie ich ochota.

Jay zajął pierwsze i trzecie miejsce na kolejnych Mistrzostwach Stanów Zjednoczonych w Surfingu. W ciągu trzech lat trzykrotnie pojawił się na okładce „Surfer’s Monthly”. Podpisał umowę sponsorską z O’Neillem. Dostał ofertę od RougeSticks, żeby stworzyć linię szortów marki Riva. Był faworytem pierwszych w historii zawodów Potrójnej Korony, które miały odbyć się w tym roku.

Jay wiedział, że jest świetny. Ale wiedział też, że przyciąga uwagę po części dzięki ojcu. Czasami trudno było odróżnić te dwie rzeczy. Cień Micka Rivy prześladował każde z jego dzieci.

– Gotowa pokazać tym żółtodziobom, jak to się robi? – spytał Jay.

Kit skinęła głową z przebiegłym uśmiechem. Jego arogancja jednocześnie doprowadzała ją do szału i bawiła. Niektórzy mogli uważać Jaya za ekscytującego, dobrze rokującego surfera, ale dla Kit był po prostu starszym bratem, którego ruchy traciły świeżość.

– Tak, chodźmy – zgodziła się.

Niski mężczyzna o łagodnych rysach i w mokrej piance zdjętej do bioder zauważył Jaya i Kit, gdy wysiedli z auta. Seth Whittles. Miał wilgotne włosy zaczesane do tyłu. Wycierał twarz ręcznikiem.

– Hej, stary, tak myślałem, że rano cię tu zobaczę – zawołał do Jaya, kiedy ten okrążył jeepa. – Tuby są genialne.

– Pewnie, pewnie – rzucił Jay.

Seth był rok młodszy od Jaya i w szkole chodził do klasy niżej. Teraz, w dorosłym życiu, Seth i Jay obracali się w tych samych kręgach, pływali na tych samych falach. Jay odnosił wrażenie, że Seth uważał to za zwycięstwo.

– Dziś wielka impreza – powiedział Seth. W jego głosie wybrzmiała lekka brawura i Kit natychmiast zrozumiała, że mężczyzna potwierdza swoje zaproszenie. Ich oczy się spotkały i Seth posłał dziewczynie uśmiech, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jej istnienia. – Hej.

– Hej – odpowiedziała.

– Tak, impreza – przytaknął Jay. – W domu Niny w Point Dume, jak rok temu.

– Super, super – odparł Seth, jednym okiem wciąż obserwując Kit.

Seth i Jay rozmawiali, a Kit wyciągnęła deski z bagażnika i nawoskowała. Pociągnęła je w stronę brzegu. Jay dogonił siostrę i zabrał jej swoją deskę.

– Czyli Seth będzie na imprezie – zagaił.

– Domyśliłam się – mruknęła Kit, zakładając smycz na kostkę.

– On… cię obczajał – uświadomił jej.

Nigdy nie zauważył, żeby ktoś obczajał Kit. Ninę – jasne, cały czas. Ale nie Kit.

Spojrzał na młodszą siostrę świeżym okiem. Czy Kit była sexy czy coś? Nie mógł znieść tego, że w ogóle zadaje sobie to pytanie.

– Nieważne – stwierdziła.

– Jest porządnym gościem, ale dziwnie mi z tym, że na moich oczach gapił się na moją młodszą siostrzyczkę.

– Mam dwadzieścia lat – przypomniała mu Kit.

Zmarszczył brwi.

– Ale i tak.

– Wolałabym umrzeć niż pójść w ślinę z Sethem Whittlesem – oznajmiła, prostując się i biorąc deskę. – Więc nie zaprzątaj sobie tym głowy.

Zdaniem Jaya Seth był całkiem przystojny. A do tego miły. Ciągle zakochiwał się w różnych dziewczynach, zabierał je na kolacje i takie tam. Kit mogłaby trafić gorzej niż na Setha Whittlesa. Czasami Jay jej nie rozumiał.

– Gotowy? – spytała.

Pokiwał głową.

– Gotowy.

We dwójkę pomknęli w stronę fal, jak to robili tysiące razy w swoim życiu. Położyli się na deskach i powiosłowali ramię w ramię.

Na lineupie już znajdowała się garstka ludzi, jednak wszyscy dostrzegli dominację Jaya, gdy mijał fale przyboju i płynął w ich stronę. Linia się przerzedziła, ludzie ustąpili mu miejsca.

Jay i Kit poderwali się na samym peaku.

 

 

 

 

 

Hud Riva, niski i masywny na tle wysokiego i szczupłego rodzeństwa, a latem poparzony na tle opalonego, był najmądrzejszy z całej gromadki. O wiele zbyt mądry, by nie rozumieć prawdziwych konsekwencji swoich czynów.

Znajdował się dziesięć kilometrów na południe od PCH i robił minetę byłej dziewczynie swojego brata, Ashley, w airstreamie zaparkowanym nielegalnie na Zuma Beach.

Ale on nie tak by to ujął. On powiedziałby, że się kochają. W każdym geście, w każdym oddechu było po prostu zbyt wiele serca, by nazwać to czymś mniejszym niż kochaniem.

Hud kochał dołeczek w policzku Ashley, jej złotozielone oczy i złoto-złote włosy. Kochał to, że nieznacznie sepleniła, zawsze pytała go, co słychać u Niny i Kit, i to, że jej ulubionym filmem był Szeregowiec Benjamin.

Kochał jej wystający ząb, który było widać tylko wtedy, gdy się śmiała. Kiedy przyłapywała Huda na tym, że patrzy, zasłaniała usta dłonią i śmiała się jeszcze bardziej. To też kochał.

W takich chwilach Ashley zdarzało się go pacnąć i powiedzieć: „Przestań, przez ciebie się krępuję”, wciąż z błyskiem w oku. Kiedy to mówiła, wiedział, że ona też go kocha.

Ashley często mówiła mu, że kocha jego szerokie ramiona i długie rzęsy. Kochała to, jak troszczył się o rodzinę. Podziwiała jego talent – to, że świat w obiektywie jego aparatu wyglądał piękniej niż ten przed jej oczami. Podziwiała to, że wyruszał na niebezpieczne fale jak surferzy, ale pływał lub balansował na skuterze wodnym z ciężkim aparatem w rękach i w doskonałym świetle uwieczniał to, co Jay robił na desce.

Ashley uważała to za bardziej imponujący wyczyn. W końcu nie tylko Jay trzykrotnie trafił na okładkę „Surfer’s Monthly”. Hud też. Wszystkie najsławniejsze zdjęcia Jaya zrobił Hud. Grzywacz, deska przecinająca wodę, morska mgiełka, horyzont…

Może i Jay potrafił ujeżdżać fale, lecz to Hud sprawiał, że wyglądał przy tym pięknie. Hudson Riva był podpisany we wszystkich trzech numerach. Ashley wierzyła, że Jay potrzebował Huda tak samo, jak Hud potrzebował Jaya.

Dlatego gdy Ashley patrzyła na Huda Rivę, widziała cichego człowieka, który nie potrzebował uwagi ani uznania. Widziała człowieka, którego praca mówiła za siebie. Widziała mężczyznę, a nie chłopca.

I dzięki temu Hud czuł się mężczyzną bardziej niż kiedykolwiek.

Ashley oddychała coraz płycej, gdy Hud przyspieszył. Znał jej ciało, wiedział, czego potrzebowała. To nie był jego pierwszy, drugi ani dziesiąty raz.

Kiedy skończyli, Ashley przyciągnęła Huda, by położył się obok niej. W przyczepie było parno – pozamykali wszystkie drzwi i okna, zanim choćby się pocałowali, w obawie, że ktoś ich zobaczy, usłyszy albo nawet wyczuje. Teraz Ashley się podniosła i uchyliła okno obok łóżka, wpuszczając do środka bryzę. Owionęło ich słone powietrze.

Słyszeli ludzi na plaży, szum fal, ostry gwizd ratownika na najbliższej wieży. Duża część Malibu miała ograniczony dostęp do plaż, ale Zuma – szeroki pas drobnego piasku i niezmącone wybrzeże przy PCH – była dla wszystkich. W taki dzień jak ten przyciągała rodziny z całego Los Angeles, które chciały wycisnąć ostatni niezapomniany dzień wakacji.

– Hej – szepnęła nieśmiało Ashley i się uśmiechnęła.

– Hej – odszepnął zauroczony Hud.

Ujął lewą dłoń Ashley i splótł jej palce ze swoimi.

Mógłby się z nią ożenić. Wiedział to. Nigdy wcześniej nie czuł tego do nikogo innego, ale do niej tak. Miał wrażenie, jakby wiedział to od dnia swoich narodzin, choć zdawał sobie sprawę, że to niemożliwe.

Hud był gotów oddać Ashley całego siebie, wszystko, co miał, wszystko, co mógł dać. Wesele jej marzeń, ile tylko dzieci chciała. Co w tym trudnego, poświęcić się kobiecie? Przychodziło mu to naturalnie.

Hud miał dopiero dwadzieścia trzy lata, ale czuł się gotowy, by zostać mężem, założyć rodzinę, ułożyć sobie życie z Ashley.

Musiał tylko wykombinować, jak powiedzieć o tym Jayowi.

– Więc… w sprawie imprezy – zaczęła Ashley i wstała, żeby się ubrać. Włożyła żółte majtki od bikini i narzuciła biały T-shirt z niebiesko-złotym napisem UCLA na piersi.

– Zaczekaj – poprosił Hud. Poderwał się i niemal uderzył głową w sufit. Miał na sobie tylko granatowe szorty. Jego stopy były zapiaszczone. Zawsze były zapiaszczone. Tak wyglądało dzieciństwo rodzeństwa Riva: piasek na stopach, w autach, w torbach, w odpływach prysznicowych. – Proszę, zdejmij koszulkę. – Sięgnął po jeden ze swoich aparatów.

Ashley przewróciła oczami, ale oboje wiedzieli, że to zrobi.

Hud opuścił wizjer i spojrzał bezpośrednio na nią.

– Jesteś dziełem sztuki.

Ashely znów przewróciła oczami.

– Ale słaby tekst.

Uśmiechnął się.

– Wiem, ale przysięgam, że nigdy nie powiedziałem tego żadnej innej kobiecie. – Mówił prawdę.

Ashley skrzyżowała ręce, złapała za rąbek koszulki i ściągnęła ją przez głowę. Długie ciemnoblond włosy opadły kaskadą na ramiona. Hud przytrzymywał migawkę i uwieczniał Ashley na każdym etapie negliżu.

Wiedziała, że w jego obiektywie będzie wyglądać pięknie. W miarę jak cykał zdjęcia, czuła się coraz pewniej, rozkwitała na myśl, że Hud ją widzi. Powoli rozwiązała sznurki majtek i przytrzymała je. Trzy cyknięcia i majtki spadły.

Hud zamarł na jedną nieuchwytną sekundę, oszołomiony jej gotowością, jej inicjatywą, by rozebrać się przed aparatem bardziej, niż kiedykolwiek ją prosił. Usiadła na łóżku i skrzyżowała nogi. Zbliżał się do niej z aparatem.

– Rób zdjęcia – poleciła. – Rób zdjęcia, aż skończymy. – Ściągnęła mu szorty i wzięła go w usta, a on robił zdjęcia, dopóki nie skończyli. Wtedy ona podniosła wzrok i powiedziała: – Te są tylko dla ciebie. Musisz wywołać je sam, dobrze? Ale teraz będziesz miał je na zawsze. Bo cię kocham.

– Dobrze – zgodził się Hud, wciąż patrząc na nią oszołomiony. Była pełna niesamowitych sprzeczności. Wystarczająco pewna siebie, żeby być tak bezbronna. Hojna, ale stanowcza. Zawsze czuł się przy niej spokojny, nawet kiedy go podniecała.

Ashley wstała. Z przekonaniem zawiązała majtki na biodrach i włożyła T-shirt i szorty.

– Wracając do imprezy. – Spojrzała na Huda, by ocenić jego reakcję. – Myślę, że nie powinnam iść.

– Wydawało mi się, że postanowiliśmy… – odezwał się, ale mu przerwała:

– Twoja rodzina ma dość problemów. – Wsunęła nogi w sandały. – Nie sądzisz?

– Masz na myśli Ninę? – Podążył za nią do drzwi. – Nina sobie poradzi. Myślisz, że to najgorsze, co ją spotkało?

– To tylko dowodzi, że mam rację – stwierdziła Ashley i wyszła z airstreama. Dreptała po piasku i mrużyła oczy przed słońcem. Hud był o krok za nią. – Nie chcę robić afery. Twoja rodzina…

– Przyciąga dużo uwagi? – podsunął.

– Właśnie. A ja nie chcę dokładać problemów Ninie.

To właśnie troska Ashley o jego siostrę, choć spotkały się za­ledwie kilka razy, od początku urzekła Huda w dziewczynie.

– Wiem, ale… musimy im powiedzieć – rzekł Hud, przyciągając Ashley do siebie. Objął ją i oparł brodę na jej głowie. Pocałował jej włosy. Pachniała olejkiem do opalania: sztucznym zapachem kokosa i banana. – Musimy powiedzieć Jayowi – uściślił.

– Wiem – przyznała. Wtuliła głowę w pierś Huda. – Po prostu nie chcę być tą osobą.

– Jaką osobą?

– Tą suką, rozumiesz? Która staje między braćmi.

– Hej – zaczął Hud. – To, że się w tobie zakochałem, to moja wina. Nie twoja. I to najlepsze, co w życiu zrobiłem.

Czasami los się myli. Do takiego wniosku doszedł Hud. Tak tłumaczył sobie wiele rzeczy, które przytrafiały mu się w życiu. Jaka­kolwiek ręka prowadziła go – prowadziła wszystkich – ku pewnej przyszłości… nie ma mowy, żeby nie popełniała błędów.

Czasami niewłaściwy brat pierwszy poznaje dziewczynę. To nie musi być bardziej skomplikowane. Hud i Ashley… po prostu poprawiali los.

– To nie ma sensu, że w ogóle byłam z Jayem – uznała Ashley. Odchyliła się, ale pozostała w jego objęciach.

– Właśnie to pomyślałem, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem. „Ta dziewczyna nie jest stworzona dla Jaya”.

– Myślałeś, że jestem stworzona dla ciebie?

Hud pokręcił głową.

– Nie, jesteś dla mnie o wiele za dobra.

– No, przynajmniej to widzisz.

Odchyliła się jeszcze bardziej i przeniosła ciężar ciała na pięty tak, by uścisk Huda był jedyną rzeczą, która nie pozwalała jej upaść. Hud potrzymał ją tak przez chwilę, a potem przyciągnął z powrotem.

– Powinnaś przyjść – powiedział. – Powiemy Jayowi i wszystko będzie dobrze.

Już wcześniej bez słów zawarli porozumienie, że to, co „powiedzą Jayowi”, będzie kłamstwem. Półprawdą.

Zamierzali powiedzieć mu, że są razem. Nie zamierzali się przyznawać, że zaczęli sypiać ze sobą pewnej nocy pół roku temu, gdy wpadli na siebie na Venice Boardwalk. Kiedy Ashley jeszcze była z Jayem.

Ashley miała na sobie dżinsową kurtkę i koralową sukienkę, która unosiła się na wietrze. Hud miał na sobie białe szorty, niebieską koszulę z krótkim rękawem i znoszone mokasyny.

Oboje byli na drinkach z przyjaciółmi, kiedy wpadli na siebie przed sklepem z pamiątkami pokroju tanich okularów przeciw­słonecznych czy tank topów z tandetnymi sloganami.

Przystanęli, żeby się przywitać, i powiedzieli przyjaciołom, że za chwilę ich dogonią. Jednak ta „chwila” wciąż się przeciągała, aż zdali sobie sprawę, że nie dogonią przyjaciół.

Rozmawiali dalej, spacerując bulwarem, wchodząc do sklepów i barów. Hud przymierzył słomkowy kapelusz kowbojski i rozśmieszył Ashley. Ona żartobliwie chwyciła lasso Wonder Woman i udawała, że kręci nim w powietrzu. Po jej uśmiechu Hud poznał, że ta noc staje się czymś więcej, niż oboje sobie zamierzyli.

Kilka godzin później, po kilku drinkach za dużo, ścisnęli się w jednej z kabin w łazience baru Mad Dogs. „Zawsze pragnęłam ciebie” – wyszeptała mu do ucha Ashley. „Pragnęłam ciebie, nie jego”.

Pragnęła Huda, nie Jaya.

Sekundę po tym, jak to powiedziała, Hud pocałował Ashley, podniósł ją i przyszpilił do ściany. Pachniała kwiatem, którego nie potrafił nazwać. Jej włosy były sypkie i miękkie pod jego palcami. Z nikim nigdy nie było mu tak dobrze, jak z nią tamtej nocy.

Kiedy skończyli, oboje czuli się wniebowzięci, nasyceni i lekcy, dopóki w ich żołądkach nie osiadł ciężar poczucia winy.

Hud lubił uważać się za miłego faceta. A jednak… miły facet nigdy nie przespałby się z dziewczyną swojego brata.

Na pewno nie więcej niż raz.

Ale po tej nocy przyszła kolejna, i jeszcze kolejna. Potem kolacja w restauracji cztery miasta dalej na wybrzeżu. A potem rozmowy o tym, jak dokładnie Ashley powinna zerwać z Jayem.

A potem to zrobiła.

Pięć miesięcy temu Ashley pojawiła się pod drzwiami airstreama Huda o jedenastej w nocy i oznajmiła: „Zerwałam z nim. I chyba powinieneś wiedzieć, że cię kocham”.

Hud wciągnął ją do środka, ujął jej twarz w dłonie i odparł: „Ja też cię kocham. Kochałem cię, od… Nie wiem. Na długo przed tym, zanim powinienem”.

A teraz tylko czekali na swój czas, próbowali stworzyć idealną okazję, żeby powiedzieć Jayowi półprawdę. Półprawdę między półbraćmi, choć Jay i Hud nigdy nie uważali się za przyrodnie rodzeństwo.

– Przyjdź na imprezę – poprosił Hud. – Jestem gotowy powiedzieć wszystkim.

– No nie wiem – mruknęła. Założyła białe okulary przeciwsłoneczne i wzięła klucze. – Zobaczymy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ósma rano

 

 

 

Nina pływała na desce, ale miała trudności ze znalezieniem długiej, powolnej prawej fali, której szukała.

Nie była tu po to, żeby wymiatać. A tego ranka fale i tak się do tego nie nadawały. Chciała tylko z gracją sunąć na longboardzie i robić kroki w stronę dziobu, aż fale zmiotą ją do wody.

Na plaży panowała cisza. To zaleta maleńkiej, ekskluzywnej zatoczki z trzech stron otoczonej dwudziestometrowymi klifami. Choć formalnie plaża była publiczna, drogę do niej znali tylko ci, którzy mieli dostęp do prywatnych schodów albo byli skłonni wędrować po nierównej linii brzegowej i ryzykować, że złapie ich przypływ.

Tego ranka Nina dzieliła zatoczkę z dwiema nastolatkami w neonowych strojach kąpielowych. Dziewczyny opalały się, czytając książki Jackie Collins i Stephena Kinga.

Ponieważ Nina była jedyną osobą w wodzie, siedziała na desce za miejscem, w którym łamały się fale. Kiedy tak dryfowała, wiatr chłodził jej mokrą skórę, słońce przypiekało nagie ramiona, nogi dyndały w wodzie, Nina już czuła odrobinę spokoju, po który tu przyszła.

Godzinę temu bała się imprezy. Fantazjowała nawet o tym, żeby ją odwołać. Ale nie mogła tego zrobić Jayowi, Hudowi i Kit. Co roku z niecierpliwością czekali na imprezę, a potem miesiącami o niej rozmawiali.

Zaczęło się wiele lat temu od szalonej popijawy, na którą w ostatnią sobotę sierpnia do domu rodziny Riva zjechała się banda surferów i deskorolkarzy z całego miasta. Jednak od tego czasu Nina zyskała sławę i wyszła za Brandona, przez co wzbudzała jeszcze większe zainteresowanie.

Z każdym rokiem impreza przyciągała coraz więcej rozpoznawalnych osób. Aktorów, gwiazd muzyki pop, modelek, pisarzy, reżyserów, nawet kilku olimpijczyków. Jakimś cudem ta niegdyś mała zabawa stała się imprezą, na której trzeba być. Choćby po to, by móc powiedzieć, że było się tam „kiedy”.

Kiedy w siedemdziesiątym dziewiątym Warren Rhodes i Lisa Crowne rozebrali się w basenie. Kiedy w osiemdziesiątym pierwszym supermodelki Alma Amador i Georgina Corbyn całowały się na oczach swoich mężów. Kiedy rok temu Bridger Miller i Tuesday Hendrics poznali się przy joincie na tarasie Niny. Zaręczyli się dwa tygodnie później, a Tuesday zostawiła go przed ołtarzem w maju. Magazyn „Now This” puścił nagłówek: Dlaczego Tuesday nie mogła przekroczyć tego mostu z Bridgerem?.

Ludzie bez końca opowiadali historie z imprezy, a Nina nie była przekonana, czy część z nich w ogóle się wydarzyła.

Podobno Louie Davies odkrył Alexandrę Covington, kiedy pływała topless w basenie Niny. Obsadził ją w roli prostytutki w Powiedz to delikatnie, a teraz, dwa lata później, miała na koncie Oscara.

Podobno w osiemdziesiątym Doug Tucker, nowy szef Sunset Studios, nawalił się i powiedział wszystkim, że Celia St. James jest lesbijką, a on ma dowody.

Czy rok temu w kuchni Niny jej sąsiad Rob Lowe śpiewał całe Jack & Diane z jej drugim sąsiadem Emiliem Estevezem? Ludzie tak twierdzili. Nina nie miała pewności.

Nie zawsze zauważała wszystko, co działo się w jej własnym domu. Nie widziała wszystkich gości. Przejmowała się głównie tym, czy jej rodzeństwo dobrze się bawi. A oni zawsze się dobrze bawili.

Rok temu Jay i Hud palili trawkę z zespołem Breeze. Kit całą noc rozmawiała z Violet North w sypialni Niny, a tydzień później debiutancka płyta Violet stała się numerem jeden. Od tamtej pory Jay i Hud dostawali bilety na koncerty Breeze, kiedy tylko chcieli, a Kit tygodniami gadała o tym, jaka Violet jest super.

Więc Nina nie mogła odwołać takiej imprezy. Może rodzina Riva różniła się od innych, bo składała się tylko z czwórki rodzeństwa, ale miała swoje tradycje. Poza tym nie za bardzo da się odwołać imprezę, na którą nie obowiązują zaproszenia. Ludzie zamierzali przyjechać, czy Ninie się to podobało, czy nie.

Usłyszała od swojej bliskiej przyjaciółki Tarine, którą poznała na sesji do „Sports Illustrated”, że na imprezę wybiera się Vaughn Donovan. Musiała przyznać, że Vaughn Donovan był chyba najseksowniejszym facetem, jakiego kiedykolwiek widziała na ekranie. Scena z Dzikiej nocy, w której się uśmiecha i zdejmuje okulary na parkingu centrum handlowego, nadal ją ruszała.

Gdy patrzyła na swella nadchodzącego z zachodu, uznała, że impreza nie jest przekleństwem, lecz błogosławieństwem. Była dokładnie tym, czego Nina potrzebowała. Zasługiwała na to, żeby się zabawić. Zasługiwała na to, żeby się wyluzować. Mogła wypić butelkę wina z Tarine. Mogła poflirtować. Mogła potańczyć.

Pierwsza fala rozbiła się tuż za nią. Rozeszła się powoli, równomiernie, pięknie w prawo, właśnie tak, jak Nina miała nadzieję, więc kiedy nadeszła następna, dziewczyna powiosłowała z nią, wyczuła prąd pod sobą i stanęła na desce.

Poruszała się z wodą, myśląc tylko o tym, jak wyrównać, jak dać i wziąć dokładnie tyle samo. Nie myślała o przyszłości ani przeszłości, tylko o teraźniejszości. „Jak mogę się utrzymać, jak mogę zachować równowagę? Lepiej. Dłużej. Swobodniej”.

Gdy fala przyspieszała, Nina pochylała się do przodu. Gdy fala zwalniała, Nina pompowała deskę. Kiedy znalazła pozycję, tanecznym krokiem przeszła na dziób, z lekkością, która nie ujmowała prędkości. Została tam, na czubku deski, balansując na stopach i stabilizując się rękami.

W tym wszystkim ta łaska zawsze ją ratowała.

 

 

 

 

1956

 

 

Nasze historie rodzinne to po prostu historie. Mity o ludziach, którzy byli przed nami, które tworzymy, żeby zrozumieć siebie samych.

Dla ich pierwszej córki, Niny, historia June i Micka Rivy była tragedią. Dla ich pierwszego syna, Jaya – komedią omyłek. Dla ich drugiego syna, Huda – genezą. Dla najmłodszej z rodziny, Kit – tajemnicą. Dla samego Micka była po prostu rozdziałem w jego biografii.

Ale dla June zawsze i na zawsze była romansem.

 

• • •

 

Mick Riva poznał siedemnastoletnią June Costas u wybrzeży Malibu. Był rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty szósty, kilka lat przed pojawieniem się Beach Boysów, zaledwie kilka miesięcy przed tym, jak Gidget zaczęła masowo przyciągać nastolatki nad wodę.

W tamtych czasach Malibu było rybackim miasteczkiem z jednym sygnalizatorem świetlnym. Spokojne wybrzeże wpełzało w głąb lądu wąskimi, krętymi drogami biegnącymi przez góry. Ale miasto wkraczało w okres dojrzewania. Osiadali tu surferzy w krótkich szortach i z longboardami, w modę wchodziły bikini.

Rodzice June, Theo i Christina, należeli do klasy średniej i mieszkali w wiejskim domku z dwiema sypialniami przy jednym z wielu kanionów Malibu. Byli właścicielami podupadającej restauracji o nazwie Pacific Fish, serwującej placuszki krabowe i smażone małże tuż przy Pacific Coast Highway. Jej jaskrawoczerwony szyld z literami pisanymi kursywą wisiał wysoko w powietrzu i ze wschodniej strony autostrady kusił, by choć na chwilę odwrócić wzrok od wody, zjeść coś smażonego w głębokim tłuszczu i zapić lodowatą colą.

Theo obsługiwał smażalnicę, Christina kasę, a June w noce i weekendy wycierała stoliki i podłogi.

Restauracja była zarówno obowiązkiem June, jak i jej dziedzictwem. Kiedy matka June zwolniła miejsce przy kasie, spodziewano się, że zajmie je June. Ale ona czuła, że jest stworzona do większych rzeczy, nawet w wieku siedemnastu lat.

June rozpromieniała się w tych rzadkich chwilach, gdy do Pacific Fish wchodziła jakaś gwiazda albo reżyser. Rozpoznawała ich w sekundzie, w której mijali próg, bo czytała plotkarskie gazety jak Biblię – co tydzień urabiała ojca, żeby kupił jej „Sub Rosę” albo „Confidentiala”. Kiedy zeskrobywała ketchup z blatów, wyobrażała sobie, że jest na premierze filmowej w Pantages Theatre. Kiedy zamiatała sól i piasek z podłóg, rozmyślała, jak by to było mieszkać w hotelu Beverly Hilton i robić zakupy w domu towarowym Robinson’s. June podziwiała świat gwiazd. Znajdował się zaledwie kilka kilometrów od niej, jednak ona nie mogła go dotknąć, bo tkwiła tu, serwując frytki turystom.

June wykradała radość między zmianami. Wymykała się nocami i odsypiała, kiedy mogła. Gdy jej rodzice pracowali, ale jeszcze jej nie potrzebowali, przechodziła przez Pacific Coast Highway i kładła koc na piasku naprzeciwko rodzinnej restauracji. Zabierała ze sobą książkę i najlepszy kostium kąpielowy. Smażyła blade ciało na słońcu, chowając oczy za okularami i patrząc na wodę. Robiła to w każdą sobotę i niedzielę do dziesiątej trzydzieści rano, kiedy rzeczywistość ciągnęła ją z powrotem do Pacific Fish.

Pewnego sobotniego poranka latem pięćdziesiątego szóstego roku June stała na brzegu ze stopami w mokrym piasku i oswajała się z wodą przed wejściem do oceanu. Na falach pływali surferzy, wzdłuż wybrzeża stali rybacy, wokół niej nastolatkowie tacy jak ona leżeli na kocach i smarowali się kremem.

Tego ranka June czuła się odważna i włożyła niebieskie bikini w kratkę, bez ramiączek. Jej rodzice nie mieli pojęcia o jego istnieniu. Pojechała do Santa Monica z koleżankami i zobaczyła je w butiku. Kupiła bikini za pieniądze z napiwków, ostatnie trzy dolary pożyczyła od Marcy.

Wiedziała, że gdyby matka je zobaczyła, kazałaby June zwrócić bikini albo, co gorsza, je wyrzucić. Ale June chciała czuć się ładnie. Chciała wysłać sygnał i zobaczyć, czy ktoś odpowie.

June miała ciemnobrązowe włosy ścięte na boba, zadarty nosek i pełne, wydatne usta. W jej dużych, jasnobrązowych oczach lśniła wesołość, która często towarzyszyła nadziei. To bikini kryło w sobie obietnicę.

Tego ranka nad brzegiem oceanu czuła się prawie naga. Czasami dręczyło ją lekkie poczucie winy z powodu tego, jak bardzo lubiła swoje ciało. Lubiła to, jak jej piersi wypełniały stanik bikini, jak jej talia zwężała się i rozszerzała. Czuła, że żyje, gdy tam stała, częściowo obnażona. Schyliła się i powiodła dłońmi po zimnej wodzie, która podpływała jej do stóp.

Dwudziestotrzylatek, nieznany jej jeszcze Michael Riva, pływał na falach. Był z trzema przyjaciółmi, których poznał w różnych klubach w Hollywood. Przyjechał do L.A. dwa lata wcześniej – zostawił Bronx i uciekł na zachód w poszukiwaniu sławy.

Właśnie wychodził z fali, kiedy jego wzrok padł na dziewczynę stojącą samotnie na brzegu. Spodobała mu się jej figura. Spodobało mu się, jak stała, nieśmiała i pozbawiona towarzystwa. Uśmiechnął się do niej.

June odwzajemniła uśmiech. Tak więc Mick porzucił przyjaciół i popłynął w jej stronę. Kiedy wreszcie dotarł, kropla lodowatej wody spłynęła z jego ramienia na jej ramię. June schlebiała jego uwaga, zanim nawet się przywitał.

Był niezaprzeczalnie przystojny – woda zaczesała mu włosy do tyłu, jego szerokie, opalone barki lśniły w słońcu, białe kąpielówki idealnie na niego pasowały. June podobały się jego usta – dolna warga tak pełna, że wyglądała na spuchniętą, górna wąska z idealnym łukiem kupidyna na środku.

– Jestem Mick. – Wyciągnął rękę.

– Cześć. – Ścisnęła jego dłoń. Słońce prażyło tak mocno, że June musiała zasłonić oczy drugą ręką. – Jestem June.

– June – powtórzył Mick i przytrzymał jej dłoń trochę za długo. Nie sprzedał jej tekstu, że June to piękne imię. Przekazał tę wiadomość wystarczająco jasno poprzez czystą radość, z jaką wypowiedział je na głos. – Jesteś najpiękniejszą dziewczyną na tej plaży.

– Och, nie jestem pewna – rzuciła, ze śmiechem odwracając wzrok. Czuła, że się czerwieni, i miała nadzieję, że on tego nie zauważy.

– Z przykrością stwierdzam, że taki jest fakt. – Mick spojrzał June w oczy i puścił jej dłoń. Powoli nachylił się i pocałował ją w policzek. – Może dałabyś się zaprosić na randkę?

Przez całe jej ciało przebiegł dreszcz.

– Dałabym – odparła, usiłując nie okazywać emocji.

June nie miała dużego doświadczenia z mężczyznami – jedyne randki, na jakich była, to szkolne bale – ale wiedziała, że należy ukrywać ochoczość.

– Dobrze. – Mick skinął głową. – W takim razie jesteśmy umówieni.

Gdy Mick odchodził, June była pewna, że nie miał pojęcia, jak bardzo drżała z zachwytu.

Następnego sobotniego wieczoru, kwadrans przed szóstą, June wytarła ostatni stolik w restauracji i zdjęła czerwony fartuszek. Przebrała się w słabo oświetlonej, obskurnej łazience. Z nieśmiałym uśmiechem pomachała rodzicom. Powiedziała im, że spotyka się z przyjaciółką.

Kiedy czekała na parkingu w swojej ulubionej trapezowej sukience i różowym kardiganie na guziki, jeszcze raz zerknęła na swoje odbicie w małym lusterku i przygładziła włosy.

Zjawił się punkt szósta. Mick Riva w srebrnym buicku skylarku. Miał na sobie dobrze skrojony granatowy garnitur, białą koszulę i gruby czarny krawat – strój, z którego miał zasłynąć zaledwie kilka lat później.

– Hej – przywitał się, gdy wysiadł z samochodu i otworzył jej drzwi.

– Hej – odpowiedziała, wsiadając. – Ale z ciebie dżentelmen.

Uśmiechnął się kącikiem ust.

– Przeważnie.

June zabroniła sobie mdleć.

– Dokąd jedziemy? – zapytała, gdy wyjechał z parkingu i ruszył na południe.

– Nic się nie martw – odparł z uśmiechem. – Będzie świetnie.

June oparła się w fotelu i położyła torebkę na kolanach. Wyjrzała przez okno na spowity zmierzchem ocean. W takich chwilach łatwo było docenić piękno jej rodzinnego miasta.

Mick wjechał na parking Sea Lion, restauracji przy skalistym brzegu, z wielkim szyldem w kształcie miecznika proklamującym „światową sławę”.

June uniosła brwi. Była tu kilka razy z rodzicami na specjalne okazje. W takich miejscach jej rodzina miała sztywne zasady: do picia tylko woda, do jedzenia jedna przystawka, danie główne do podziału, żadnego deseru.

Mick otworzył jej drzwi i ujął jej dłoń. June wysiadła z auta.

– Wyglądasz bosko – rzekł.

Usiłowała się nie zarumienić.

– A ty bardzo przystojnie.

– A dziękuję. – Wygładził krawat i zamknął drzwi za June. Wkrótce poczuła ciepło jego dłoni u dołu pleców. Lekko popchnął ją w stronę drzwi wejściowych, a ona natychmiast mu się poddała. Powitała jego władczość z ulgą, jakby wreszcie znalazła kogoś, kto poprowadzi ją ku przyszłości.

W środku obsługa zaprowadziła ich do stolika przy oknie z widokiem na Pacyfik.

– Jest cudownie – odezwała się June. – Dziękuję, że mnie tu zabrałeś.

Zobaczyła, jak Mick się rozluźnia i rozpromienia.

– Och, to dobrze. Zaryzykowałem, że będziesz chciała owoce morza, ale nie byłem pewien. Bo Pacific Fish to restauracja twojej rodziny?

– Tak, moi rodzice są właścicielami i prowadzą lokal. Ja pomagam.

– Więc masz już dość jedzenia homara? – spytał Mick.

June pokręciła głową.

– Wcale nie. Mam dość bułek z homarem. Nie chcę nigdy więcej widzieć bułek z homarem. Ale prawie nigdy nie jemy całego homara. A już na pewno nie jemy steka ani nic takiego. Tylko burgery, frytki, małże i takie tam. Wszystko smażone. Mój ojciec nie spotkał w życiu ani jednej rzeczy, której nie mógłby usmażyć.

Mick się roześmiał. June się tego nie spodziewała. Podniosła wzrok i posłała mu uśmiech.

– Kiedy przejdą na emeryturę, mam przejąć interes. – Rodzice niedawno przedstawili June nieatrakcyjny pomysł: powinna poślubić mężczyznę, który chciałby prowadzić biznes razem z nimi.

– Rozumiem, że nie jesteś tym zachwycona – domyślił się.

– A ty byś był? – Może by był. Może poślubienie mężczyzny, który chciałby przejąć restaurację, nie byłoby takie złe.

Mick spojrzał jej w oczy.

– Nie, nie byłbym zachwycony.

Spuściła wzrok i upiła łyk wody.

– Tak myślałam.

– Mam na oku coś większego – oznajmił.

– Och? – zainteresowała się.

Mick się uśmiechnął i odłożył menu. Nachylił się, jakby zamierzał zdradzić June sekret, chwyt marketingowy, magiczne zaklęcie.

– Jestem piosenkarzem – szepnął.

– Piosenkarzem? – powtórzyła głośniej. – Jakim piosenkarzem?

– Świetnym.

Zaśmiała się.

– W takim razie chciałabym kiedyś cię usłyszeć.

– Powoli rozkręcam się w Hollywood, gram w kilku klubach, spotykam się z odpowiednimi ludźmi. Jeszcze nie zarabiam dużo. Szczerze mówiąc, właściwie nie zarabiam prawie nic. W ciągu dnia maluję domy, żeby opłacić rachunki. Ale jestem blisko. Mój kumpel Frankie zna gościa z A&R w Runner Records. Myślę, że jeśli zrobię na nim wrażenie, dostanę pierwszy kontrakt na płytę.

Słowa „Hollywood”, „kluby” i „kontrakt na płytę” sprawiły, że serce June zabiło szybciej. Uśmiechnęła się, nie odrywając oczu od Micka.

Kelner przyszedł, by przyjąć zamówienie, lecz zanim June zdążyła się odezwać, Mick przejął inicjatywę:

– Poprosimy dwa razy surf and turf.

June stłumiła zaskoczenie i złożyła menu. Oddała je kelnerowi.

– Więc będę mogła powiedzieć, że znałam cię, zanim byłeś sławny? – zapytała Micka.

Roześmiał się.

– Myślisz, że mam szansę? – odpowiedział pytaniem. – Zdobyć kontrakt, zadawać się z gwiazdami? Jeździć po kraju, wyprzedawać koncerty? Trafić do gazet?

– Pytasz mnie? – June wygładziła serwetkę na kolanach. – Nie siedzę w tej branży. Nikogo nie obchodzi, co myślę.

– Mnie obchodzi – zaprotestował.

Na jego twarzy malowała się szczerość.

– Tak. – June skinęła głową. – Myślę, że masz szansę.

Uśmiechnął się i wypił lód z dna szklanki.

– Kto wie? – rzucił. – Może za rok będę międzynarodową sensacją, a ty dziewczyną u mojego boku.

Wiedziała, że to tekst na podryw, ale musiała przyznać, że działa.

Później, kiedy fale rozbiły się tuż za oknem, Mick zadał June pytanie, którego nie zadał jej nikt wcześniej.

– Wiem, że nie chcesz przejąć restauracji, ale co chcesz robić?

– Co masz na myśli? – nie zrozumiała.

– Jeśli zamkniesz oczy… – zaczął, a ona zamknęła oczy, powoli, ale bez wahania, z radością spełniając jego polecenie. – I wyobrazisz sobie swoją szczęśliwą przyszłość, co widzisz?

„Może trochę splendoru, trochę podróży” – pomyślała June. Chciała być typem kobiety, która zagadnięta o swoje futro, odpowie: „Ach, to? Kupiłam w Monte Carlo”. Ale to były fantazje, sny na jawie. Miała też realistyczną odpowiedź. Taką, którą widziała wyraźnie. Niemal tak prawdziwą, że mogłaby jej dotknąć.

Otworzyła oczy.

– Rodzinę. Dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę. Dobrego męża, który lubi tańczyć ze mną w salonie i pamięta o naszej rocznicy. Nigdy się nie kłócimy i mamy ładny dom. Nie na wzgórzach ani w mieście, ale nad wodą. Na samej plaży. Z dwiema umywalkami w łazience.

Mick się uśmiechnął.

Pragnął kariery i tras koncertowych po całym świecie – ale też zawsze wyobrażał sobie, że po powrocie do domu będzie czekała na niego rodzina. Chciał mieć żonę i dzieci, dom, w którym mógłby odetchnąć i odnaleźć spokój, nawet gdy nie panowałaby w nim cisza. Nie był pewien, czy kiedykolwiek mógłby mieć takie życie. Nie był pewien, jak takie życie wygląda ani jak się je buduje. Ale pragnął go. Pragnął go tak jak ona.

– Dwie umywalki, hmm?

Przytaknęła.

– Zawsze podobał mi się ten pomysł. Rodzice mojej przyjaciółki mieli dwie umywalki w swoim domu przy Trancas Canyon. Mieli ranczo za targiem – opowiadała. – Bawiłyśmy się w przebieranki w sypialni jej rodziców. Zauważyłam, że mają dwie umywalki w głównej łazience. Pomyślałam: „Chcę mieć coś takiego, kiedy będę dorosła. Żebyśmy mogli z mężem myć zęby w tym samym czasie”.

– Podoba mi się to – ocenił Mick. – Ja też nie pochodzę ze świata dwóch umywalek. Tam, skąd pochodzę, nie było nas stać nawet na bułki z homarem.

– Och, nie dbam o to – zapewniła June. Nie była pewna, czy to prawda, ogólnie rzecz biorąc. Ale w chwili, gdy to mówiła, czuła, że tak jest.

– Chodzi mi o to, że… nie pochodzę z bogatego domu. Ale uważam, że to, skąd pochodzisz, nie określa tego, dokąd zmierzasz. – Mick dorastał w czymś na kształt kamienicy czynszowej, dzieląc łazienkę z innymi rodzinami. Ale już dawno postanowił, że w jego przyszłości nie będzie nędzy. Zdobędzie wszystko i dzięki temu będzie wiedział, że udało mu się z tego wyrwać. – Nie martw się, któregoś dnia będę bogaty, tylko ostrzegam, że jestem akcją o niskim nominale.

– Restauracja rodziców co dwa lata staje na skraju bankructwa – uświadomiła go. – Nie mam prawa oceniać.

– Wiesz, jeśli kiedykolwiek wejdziemy do świata dwóch umywalek, nazwą nas nuworyszami.

June się zaśmiała.

– No nie wiem. Mogą być zbyt zajęci potykaniem się o własne nogi, żeby zdobyć twój autograf.

Zawtórował jej śmiechem.

– Wypijmy za to – powiedział. June uniosła szklankę.

Decyzję w kwestii deseru Mick pozostawił June. Nerwowo przeglądała menu, próbując wybrać idealny deser, a kelner czekał.

– Jestem pod presją! – poskarżyła się. – Banana foster czy baked Alaska?

Mick wskazał na nią.

– Ty decydujesz.

Zawahała się jeszcze przez sekundę, a on nachylił się i szepnął:

– Ale weź banana foster.

Podniosła wzrok.

– Poproszę banana foster – zwróciła się do kelnera.

Gdy kelner przyniósł deser, ich widelce splotły się nad talerzem.

– Uważaj, drogi panie – rzuciła June z uśmiechem. – Zabierasz całą bitą śmietanę.

– Proszę o wybaczenie – odparł i się odchylił. – Mam straszną słabość do słodyczy.

– Ja też, więc chyba będziemy musieli pójść na kompromis.

Uśmiechnął się i przesunął talerz w jej stronę, oddając jej resztę deseru. June go przyjęła.

– Dziękuję, że wreszcie zachowałeś się jak dżentelmen.

– Ach, rozumiem. Chciałaś tylko, żebym powiedział, że podzielę się deserem, ale tak naprawdę oddał ci cały.

Przytaknęła, jedząc dalej.

– Nie jestem takim typem faceta. Chcę mój deser. Chcę moją połowę. A jeśli to ma się udać, musisz do tego przywyknąć.

„Jeśli to ma się udać”. June z całych sił starała się nie zarumienić.

– Dobrze – zgodziła się, z zadowoleniem oddając mu resztę. – Tak będzie sprawiedliwie.

Kiedy kelner położył rachunek na stole, Mick natychmiast podniósł świstek.

– Chcesz się odświeżyć przed wyjściem? – spytał June.

– Tak – odparła i wstała. – Dziękuję, zaraz wrócę.

Poszła do łazienki, gdzie ponownie pomalowała usta jasno­różową szminką, przypudrowała twarz i sprawdziła, czy nie ma nic na zębach. Czy on zamierzał ją pocałować? Otworzyła drzwi i zobaczyła czekającego na nią Micka.

– Gotowa do drogi? – zapytał i wystawił łokieć, żeby mogła wziąć go pod ramię.

Gdy w pośpiechu wracali do samochodu, June odniosła wrażenie, że Mick nie zapłacił rachunku, jednak prędko odsunęła od siebie tę myśl.

Zaparkowali na poboczu przy plaży. Mick ujął dłoń June i pomógł jej wysiąść na chłodne wieczorne powietrze. Biegali na bosaka po zimnym piasku.

– Podobasz mi się, June – oznajmił Mick. Przyciągnął ją do siebie i mocno objął. Pragnął kobiety, którą mógłby uszczęśliwiać. – Jesteś jedna na milion.

Zaczął się kołysać, jakby słyszeli muzykę.

June nie była pewna, czemu Mick uznał ją za wyjątkową. Nie rozegrała tego tak spokojnie, jak zamierzała. Czuła, że bardzo jasno dała do zrozumienia, jak jest nim zauroczona. Na pewno zauważył, jak naiwnie do wszystkiego podchodzi – do miłości, do seksu. Ale skoro uwierzył, że jest jedyna w swoim rodzaju, może ona też mogła odważyć się w to uwierzyć.

– Mogę ci zaśpiewać? – zapytał Mick.

Rozpromieniła się.

– Usłyszę ten wspaniały głos?

Zaśmiał się.

– Wcześniej się popisywałem. Może wcale nie jest taki wspaniały.

– Tak czy inaczej chciałabym go usłyszeć.

Tam, tuż przy Pacific Coast Highway, znajdowali się wiele kilometrów od nocnych klubów Hollywood, studiów filmowych w głębi lądu, zgiełku Santa Monica. Wtedy ziemie Malibu były na wpół poskromione – tylko ocean i pustynia poprzecinane w połowie utwardzonymi drogami. Wszystko jeszcze wydawało się ciche i dzikie.

June przycisnęła swoje ciało do jego ciała i przytknęła policzek do jego piersi, a Mick zaśpiewał cichą piosenkę na cichej plaży, pięknym głosem dla pięknej dziewczyny.

I’m gonna love you like no one loves you, come rain or come shine[1].

Miał łagodny, melodyjny głos. Nie wyczuwała w nim ani odrobiny wysiłku. Śpiewał nuty z taką łatwością, z jaką oddychał, a June zachwycała się, jakie to wszystko proste, jak proste wydaje się życie u jego boku.

Wtedy zrozumiała, że miała rację, w restauracji, kiedy powiedziała, że jej zdaniem ma szansę. Mężczyzna, który trzymał ją w ramionach, był gwiazdą. Była tego pewna. I to ją ekscytowało.

I’m with you always, I’m with you rain or shine[2].

Gdy piosenka dobiegła końca, June nie uniosła policzka ani nie przestała się kołysać.

– Zaśpiewasz Cole’a Portera? – spytała tylko. Uwielbiała Cole’a Portera od dzieciństwa.

– Cole Porter to mój ulubiony muzyk – odparł Mick. Na chwilę odsunął się od June i spojrzał jej w oczy. – Piękna kobieta, która walczy ze mną o banana foster i ma świetny gust muzyczny? Skąd się wzięłaś, June Costas?

Mick nie chciał iść przez świat sam. Miał serce z tych, co to przywiązują się do różnych rzeczy. I chciał przywiązać się do niej. Wydawała się do tego idealna.

– Byłam tu – powiedziała June. – W Malibu. Przez cały ten czas.

– W takim razie dzięki Bogu, że w końcu przyjechałem do Malibu – stwierdził, a potem znów zaśpiewał.

Mick pragnął kobiety o czułym sercu, bez żadnych ostrości. Kobiety, która nigdy by nie krzyknęła, nie podniosła ręki. Która emanowałaby ciepłem i miłością. Która wierzyłaby w niego i wspierała go w karierze.

Zaczynał myśleć, że June mogłaby być tą kobietą. I tak, w pewnym sensie można by powiedzieć, że Mick zakochał się w