Małgorzata Glinka. Wszystkie odcienie złota - Małgorzata Glinka, Kamil Składowski - ebook

Małgorzata Glinka. Wszystkie odcienie złota ebook

Małgorzata Glinka, Kamil Składowski

4,3

Opis

Małgorzata Glinka przez lata stanowiła o sile reprezentacji. Najlepsza polska siatkarka w historii postanowiła opowiedzieć o swojej karierze i życiu w pozbawionej lukru autobiografii. Liderka Złotek i dwukrotna mistrzyni Europy otwiera się przed czytelnikami, jak nigdy dotąd!

Jak wygląda siatkarska droga, która rozpoczyna się na Bemowie, a kończy zdobyciem mistrzostwa Europy i triumfem w Lidze Mistrzyń? Czym kupił sobie polskie siatkarki Andrzej Niemczyk? W jaki sposób ten legendarny już trener przekonał swoje zawodniczki, że mogą sięgnąć po najwyższe laury? I co sprawiło, że drużyna Złotek się rozpadła? Kto miałby wiedzieć to lepiej niż Małgorzata Glinka?

Legendarna siatkarka mówi o sportowych triumfach, chwilach szczęścia w życiu osobistym, momentach pełnych radości i satysfakcji, ale nie unika też najtrudniejszych tematów. Małgorzata Glinka opowiada o trudnym powrocie do sportu po narodzinach córki, zagadkowej śmierci koleżanki z drużyny, prześladującym ją stalkerze czy małżeństwie, które nie zawsze było usłane różami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 234

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (41 ocen)
21
12
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Madzia1308

Nie oderwiesz się od lektury

Poznajmy Glinkę z innej strony, nie tylko sportowej, nie raz popłynęła mi łza, o tym co napisane prawie w ogóle się nie mówiło, każdy kto interesuje się siatkówka powinien przeczytać autobiografie tej wspaniałej siatkarki, która zawsze dawała z siebie 200%
00
Katrine93

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna książka, ukazuje blaski i cienie sportu, gorąco polecam wszystkim takim fanom siatkowki jak ja.
00
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czytało, no i wielki plus za szczerość. Polecam
00
joyavenue

Dobrze spędzony czas

Jako nastolatka podziwiałam Małgorzatę Glinkę. Talent, siła, babka z jajem to chyba najlepsze co można mieć i co się widziało w mediach. Jak jednak pokazuje książka, było to okupione wieloma poświęceniami i zdrowiem. Książka ciekawa, wyjaśnia wiele spraw, o których coś się gdzieś zaszłyszało. Fajna przygoda z Maggie.
00
Julia_mistrz

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i bezpośrednia autobiografia.
00

Popularność




Wstęp

Siłownia na warszawskim Bemowie. Jestem tu pierwszy raz od dwóch lat, od momentu gdy na świat przyszła moja córeczka Michelle. Jednak zamiast jak kiedyś pobiegać na bieżni i wykonać kilkadziesiąt powtórzeń różnych ćwiczeń, siedzę i ryczę. Jeszcze niedawno wybierano mnie siatkarką roku, zdobywałam tytuły MVP, grałam na igrzyskach olimpijskich, a teraz nie mogę zrobić zwykłej pompki! Za każdym razem, kiedy próbuję, cała się tylko trzęsę i padam na podłogę. Jestem jak flak, który do niczego się nie nadaje. Przez chwilę myślę, że to już koniec. Że nigdy nie zagram. Ogarnia mnie rozpacz...

Ale że jestem uparta i zawsze chciałam być Glinką, a nie tylko Maggie, więc się nie poddaję. Zaciskam zęby i zaczynam zasuwać. Powtarzam sobie na okrągło: „Gośka, dasz radę!”. Przecież nie pierwszy raz musisz radzić sobie w sytuacji, która na pozór wydaje się beznadziejna. Tak było, gdy wyjechałam do Włoch, nie znając języka, i po powrocie z pierwszego treningu zrozpaczona kilka godzin kluczyłam po mieście, nie mogąc trafić do domu. Tak było, gdy Andrzej Niemczyk urządził mi awanturę i wyrzucił z reprezentacji Polski, a ja, przesiadując podczas zgrupowania w małym, ciasnym pokoju, miałam najczarniejsze myśli. Tak było, gdy w wieku dwudziestu czterech lat usłyszałam od lekarza diagnozę, która w większości przypadków oznaczała jedno – koniec kariery. Tak było, gdy dostałam od stalkera film z ujęciami mojej twarzy i mroczną muzyką lub gdy zapowiadał, że mnie znajdzie, bo chce być ze mną na zawsze. I gdy moja córeczka w drugiej dobie życia zapadła na sepsę, a lekarze cudem ją odratowali... W każdej z tych sytuacji byłam bliska załamania, ale charakter nie pozwalał mi się poddać.

Odtwarzam je w głowie na zmianę z pięknymi chwilami i momentami triumfów: gdy eksplodowałyśmy z radości po ostatnim punkcie w finałowym meczu mistrzostw Europy w Turcji; gdy ponownie stanęłyśmy na najwyższym stopniu podium ze złotymi medalami na szyi w Chorwacji; gdy jechaliśmy ciuchcią do ślubu wraz z naszymi gośćmi, a na bocznicy czekał pociąg osobowy, by nas przepuścić; gdy na świat przyszła Michelle...

Przypominam sobie to wszystko i czuję, że znów zaczyna wypełniać mnie ta dziwna wewnętrzna siła, która pcha mnie przez całe życie. To ona sprawia, że mimo chwil zwątpienia nigdy nie odpuszczam. Teraz znów próbuję udowodnić sobie, że nie jestem tylko Maggie, lecz przede wszystkim Małgorzatą Glinką: mistrzynią Europy, swego czasu jedną z najlepszych siatkarek na świecie, ale także świadomą matką i żoną. Po prostu silną kobietą.

Przez kolejne osiem miesięcy codziennie realizuję rozpisany plan powrotu do formy. Zapierdzielam naprawdę ostro: wykonuję ćwiczenia poprawiające motorykę, siłowe i kondycyjne. Muszę być zdeterminowana i zacięta, żeby wrócić do zawodowego sportu w taki sposób – trenując w pojedynkę. Ćwiczę i ćwiczę... A gdy gdzieś z boku docierają do mnie plotki, że Glinka się skończyła, że nic już z niej nie będzie, to zagryzam zęby i pracuję jeszcze mocniej.

Zawzięłam się i to zaczyna przynosić efekty. Pierwsze treningi, pierwsze akcje, pierwsze sparingi. A potem wracam na boisko i dwukrotnie wygrywam Ligę Mistrzyń!

Przeczytajcie, jak tego dokonałam.

Rozdział 1 Czterdzieści punktów do złota

Zamykam oczy, próbuję przenieść się w czasie niemal dwadzieścia lat wstecz. Pojawiają się pierwsze obrazy, migawki... Nagle czuję niezwykle silny zapach setek, a może tysięcy zapalonych papierosów. W hali jest aż siwo. Nie wiem, co bardziej onieśmiela – duszący dym czy panujący wokół niewiarygodny hałas. Trąbki, orkiestra, okrzyki, śpiewy! Trybuny są wypełnione do ostatniego miejsca, gardła zdziera osiem tysięcy kibiców. Głośno jak nigdzie indziej na świecie. Z szatni wyszłyśmy skoncentrowane, naładowane energią, ale w tym tumulcie naprawdę trudno zebrać myśli. A przecież mamy rozegrać mecz życia. Zastanawiam się, jak nam się to uda w takich okolicznościach. Na szczęście już w trakcie rozgrzewki orientujemy się, że akurat tego dnia zwariowani tureccy fani będą po naszej stronie. Niemki będą musiały radzić sobie z nami i z nimi. Gramy w czerwonych koszulkach i czarnych spodenkach. Przypominam sobie jeszcze jeden szczegół, w który dziś trudno uwierzyć: na koszulkach widnieją tylko nasze numery i logo producenta strojów, bo jako kadra nie miałyśmy nawet sponsora.

Jesteśmy młode, uśmiechnięte, większość krótko obcięta, we włosy wpięte rozmaite spinki, wsuwki, Kaśka Skowrońska z włosami ufarbowanymi na bordowo. Na rękach i szyjach mamy przeróżne rzemyki. Widzę też Andrzeja. To facet z zielono-butelkowego bmw – pewny siebie, może nawet trochę za bardzo, bo od początku zaczepia koreańskiego trenera rywalek, dyskutuje z arbitrami. Widzimy, że jest gotowy na walkę. Tak jak ja. W noc poprzedzającą półfinał spałam dobrze, nawet bardzo dobrze. Byłam zdeterminowana, dużo od siebie oczekiwałam. Teraz albo nigdy! Liczyłam na to, że potrafię pociągnąć naszą drużynę do mistrzostwa. Skoro, trochę dzięki szczęściu, jesteśmy w półfinale, to równie dobrze możemy zdobyć pierwsze w historii reprezentacji Polski złote medale mistrzostw Europy. Czemu nie? Za kilka dni miałam obchodzić dwudzieste piąte urodziny. Wspaniały okres w moim życiu... Udało mi się wyleczyć kręgosłup, choć wcześniej lekarze nie dawali na to szans, okrzepłam sportowo w lidze włoskiej, a przede wszystkim byłam zakochana w Roberto. Miałam mojego Włocha. Powodziło mi się w wielu aspektach życia, byłam szczęśliwa. Na dodatek naszą kadrę objął Niemczyk i wprowadził do niej więcej luzu, pozwolił, żeby uwolniła się dobra energia. To wszystko złożyło się na to, że rozegrałam mecz życia.

Czułam się świetnie, byłam pewna siebie. Z każdym kolejnym rozgrywanym w Turcji spotkaniem moja forma ros­ła. Przed meczem pomyślałam: kurczę, dobrze się czuję, w zespole panuje fajna atmosfera, trzeba wygrać. Był 27 września 2003 roku, przed nami półfinał mistrzostw Europy z bardzo mocnym rywalem – reprezentacją Niemiec.

Andrzej dobrze nas przygotował. Pracował wiele lat w Niemczech, więc doskonale znał mocne i słabe strony rywalek. Uczulał nas, że są odporne psychicznie oraz skoncentrowane na celu. Niemki poza boiskiem były sympatyczne, ale w czasie gry nie okazywały litości, za wszelką cenę chciały zwyciężyć. Ich liderką i największą gwiazdą była Angelina Grün. Znałam ją prywatnie, grałyśmy przez lata we włoskiej lidze; już później z Christiane Fürst wspólnie reprezentowałyśmy barwy VakıfBanku. Trener przestrzegał, że czeka nas piekielnie trudny mecz. Nie pomylił się ani trochę.

Po latach posuchy wreszcie miałyśmy szansę na medal. Polska siatkówka czekała na taką okazję 32 lata! Od ostatniego finału z udziałem naszej drużyny minęły trzy lata więcej, czyli 35. Gdy po raz ostatni polskie siatkarki rozgrywały mecz o mistrzostwo Europy, żadna z nas jeszcze się nie urodziła. Wystarczyło wygrać, by mieć pewne medale. Scenariusz rodem z filmu science fiction – naprawdę wątpię, by ktoś przed turniejem obstawiał, że znajdziemy się w gronie czterech najlepszych ekip. Chyba właśnie takie podejście zdjęło z nas trochę presji. Odczuwały ją za to Niemki, które były uznawane za faworytki sobotniego starcia w Ankarze.

My byłyśmy autorskim pomysłem Niemczyka. Zakładał maksymalne wykorzystanie naszych atutów i schowanie słabości. Ofensywa zespołu bazowała na doskonałym przyjęciu libero Dominiki Leśniewicz oraz pary przyjmujących – Małgorzaty Niemczyk i Doroty Świeniewicz. To była podstawa – musiałyśmy dokładnie odbierać zagrywki rywalek, by móc później grać kombinacyjną, urozmaiconą siatkówkę. Jako dodatkowy element Andrzej dołożył moją siłę ataku, zmieniając mi pozycję na boisku. We Włoszech grałam jeszcze jako środkowa bloku, w kadrze zostałam atakującą. Czyli do moich zadań należało przede wszystkim zdobywanie punktów, także z drugiej linii. Odważna decyzja, bo zupełnie nie miałam doświadczenia na tej pozycji. Nikt się jednak specjalnie nie zdziwił, bo Andrzej odwagi miał aż nadto. Nie będę udawać, że cierpiałam z tego powodu: kochałam atakować i po zmianie było jasne, że będę mieć zdecydowanie więcej okazji do uderzania piłki, niż gdybym grała jako środkowa. Jedyny kłopot polegał na tym, że od początku kariery popełniałam błąd techniczny, który po zmianie pozycji mógł mi jeszcze bardziej przeszkadzać: przy wybiciu się przed wykonaniem ataku zamiast lewej stopy z przodu stawiałam prawą, czyli robiłam to wbrew regułom. Ile trenerzy się natrudzili, żeby mnie tego oduczyć... Niestety, nawyk był nie do wyplenienia. Traciłam z tego powodu trochę siły uderzenia, a poza tym przy ataku z prawej strony, po prostej, mogłam wyrzucić piłkę w aut. By temu zapobiec, trener zmienił mój dotychczasowy nabieg do ataku, zawęził go do środka boiska. Wcześniej nabiegałam właściwie spoza bocznej linii, teraz miałam być wewnątrz. Rozgrywające także starały się grać trochę bardziej do środka, dalej od antenki, żebym miała dostępny kierunek ataku po skosie i więcej miejsca po prostej.

Nigdy nie byłam dobrą przyjmującą, na pewno nie taką jak Gośka czy Dorota. Co najwyżej średnią, a i to pewnie określenie na wyrost. W wielu drużynach, gdy wystawiano mnie na pozycji przyjmującej – a grywałam, w zależności od potrzeb, na ataku, jako przyjmująca czy środkowa – trenerzy niemal zwalniali mnie z obowiązku przyjmowania. Miałam odbierać tylko wtedy, gdy piłka leciała prosto we mnie, a w każdym innym przypadku pomagały mi koleżanki. Chodziło o to, żebym miała wystarczająco dużo czasu na rozbieg przed wykonaniem ataku. Niemczyk, mając do dyspozycji własną córkę i Dorotę, uznał, że nie muszę wcale przyjmować i mam się skupić tylko na atakowaniu. Gosia Niemczyk grała w ofensywie bardzo sprytnie, często wykorzystywała swoje dobre wyszkolenie techniczne. Z kolei Dorota zachwycała wyjątkowymi umiejętnościami i talentem do siatkówki. Jej najmocniejszymi stronami były niewyobrażalna łatwość i lekkość skoku oraz wyborna technika. Gdy zamknę oczy, widzę, jak leci w powietrzu, lekka niczym piórko, z wielką klasą i gracją – poezja ruchów i elegancja w każdym calu. Przyznaję, zazdrościłam jej tej lekkości. Czułam się przy Dorocie jak czołg przy baletnicy.

Trener mógł posłać mnie do ataku, w kadrze bowiem postawił na dwie młodziutkie środkowe – 19-letnią Kasię Skowrońską i rok starszą Agatę Mróz. Tak młode dziewczyny na trudnej i odpowiedzialnej pozycji to z pewnością była pokerowa zagrywka. Cały Andrzej! Umiał dostrzec to „coś” w siatkarce i nie bał się swoich decyzji. Mistrzostwa pokazały, że miał rację.

Nie wolno zapominać też o reżyserce naszej gry, rozgrywającej Magdzie Śliwie, jednej z naszych najbardziej doświadczonych zawodniczek. Była pełna polotu, fantazji – jej rozegranie czasem okazywało się tak trudne do przewidzenia, że myliła nie tylko rywalki, ale i nas same. Trzeba było być zawsze gotową! Potrafiła tak dużo, że właściwie mogła zagrać do ciebie z każdej sytuacji, najczęściej wtedy, gdy myślałaś, że to zbyt trudne. Uwielbiała grać bardzo, bardzo szybko – jak na tamte czasy wystawiała prawdziwe ekspresy. Kochałam te wystawy, choć najpierw musiałam się nauczyć z nich atakować. Wcześniej zwykle dostawałam podwyższone wystawy, żeby wykorzystać mój wzrost, a przez to zasięg ataku. Tyle tylko, że wyższa wystawa to wprawdzie więcej czasu na zebranie się do ataku, ale z drugiej strony – więcej czasu dla rywalek, by zdążyły ustawić podwójny blok i skuteczną obronę. A im mniej go mają rywalki, tym lepiej.

Wracając do wydarzeń sprzed dwudziestu lat... Widzę naszą rozgrywającą, która w każdej akcji chce coś wykreować, przyspieszyć, zaskoczyć blokujące przeciwniczki – gdyby tylko mogła, używałaby tylko samych kombinacji. Jej styl i sposób wystawiania nam się podobał, a co najważniejsze, okazywał się skuteczny. Był idealnie dopasowany do możliwości zespołu. Szybka gra była naszym znakiem firmowym. Trener zwracał uwagę także na tempo dogrania piłki do Magdy. Chciał, żebyśmy były „szybkie i wściekłe”. Piłka miała być podawana nie wysokim lobem, tak jak to się często robi, lecz zagrywana o wiele niżej – z zachowaniem komfortu – i wręcz pchana w przód, żeby od samego początku akcja nabierała wysokiego tempa.

Mazurek Dąbrowskiego, na chwilę wycisza się gwar w hali, potem ostatnie uwagi Andrzeja i zaczynamy. Wokół panuje spory hałas, ale ja go jakby nie słyszę. Wyłączam się, skupiam tylko na boisku. Interesuje mnie pomarańczowy taraflex – osiemnaście na dziewięć metrów. Tylko my i nasze rywalki. Dwie akcje nam nie wyszły, Niemki prowadzą, ale tylko przez chwilę. Cały czas, czy to pierwsza, czy druga linia, staram się utrzymywać kontakt wzrokowy z rozgrywającą. Musi widzieć i wiedzieć, że jestem i czekam na piłkę od niej. W pierwszym secie dostaję od Madzi dziewięć wystaw, z sześciu zdobywam punkty. Jest dokładnie tak, jak przewidywał Andrzej: ciężko, walka o każdy punkt, Niemki są bardzo silne i nieustępliwe. Końcówka – remis 23:23. Udaje nam się wygrać seta otwarcia po sprytnej kiwce Doroty, jest dobrze. Niemczyk skoncentrowany i pewny swego, bo pierwszy etap planu wypalił.

Gdy rozpoczyna się druga partia, patrzę na Niemki – zero zwątpienia, na ich twarzach maluje się może nawet większa zaciętość. Jeszcze ich nie pokonałyśmy... Wkrótce się przekonujemy, że w siatkówce nie można sobie pozwolić na przestoje. Nie wyszło nam kilka zagrań, rywalki odskoczyły na 16:10 i nie udało się już ich dogonić. Remis po jeden w setach, zabawa właściwie zaczyna się od początku. Andrzej zachowuje spokój, zaczyna sięgać po zmienniczki. Cały czas dokłada szczegóły, które mogą nam pomóc w boju, takie jak choćby odrobina wytchnienia w trakcie przerw technicznych czy czasów na żądanie. Niemki za każdym razem stoją wokół trenera, Koreańczyk gestykuluje, tłumaczy, słuchają go uważnie, ale stoją. U nas nawet w takiej sprawie Niemczyk szuka jakiegoś pomysłu: powiedział przed meczem, żeby oszczędzać siły, gdy tylko będzie okazja. Dlatego miałyśmy siadać na ławkach, łapać sekundy oddechu, dać odpocząć mięśniom. „Jak będę czegoś od was chciał, to sam podejdę. Gdy tylko poczujecie zmęczenie, siadajcie i tyle” – uczulał nas. Faktycznie, chwile wytchnienia pomagały, bo mecz był wyczerpujący, a później okazało się, że i bardzo długi. Jeśli dodamy do tego czas spędzony w szatni, na rozgrzewce, to wychodzi kilka godzin, w czasie których byłyśmy na takiej „spinie” i adrenalinie, że kosztowało nas to mnóstwo sił.

W trzecim secie trener wpuścił na boisko środkową Marię Liktoras. Gra się wyrównała, doskonale wiedziałyśmy, że może to być kluczowy moment spotkania. Czułam się jak w amoku, nic mnie nie interesowało, jakbym była na haju. Bez bólu ani zmęczenia. Wierzyłam, że się nam uda. Gdy dzisiaj patrzę na swoją dynamikę i siłę ataku z tamtego meczu, jestem pod wrażeniem. Ileż mocy potrafi dodać adrenalina! Na trybunach słychać „Polska, Polska, Polska!” – uderzam silnie po skosie, jest remis 19:19. Spoglądam na Andrzeja, uśmiecha się. Niestety, dostałam piłkę na lewe skrzydło na 21:19, lecz się nie udało. W trzech setach na 38 prób ataku zdobyłam 25 punktów, naprawdę dobry wynik. Jednak akurat w tej akcji rywalki mnie zablokowały, jest 21:21. Robi się nerwowo, kolejny atak wyrzucam w aut. Przeżywam chwilę słabości... Niemki zatrzymują naszą kombinację i jest 21:23, Andrzej prosi o drugą przerwę. Uspokaja nas, daje chwilę wytchnienia. Przeciwniczki wykorzystują jednak szansę i wygrywają 25:22. Sytuacja robi się krytyczna.

Kulminacja presji i stresu pojawiła się w połowie czwartego seta. W jednym ustawieniu straciłyśmy kilka punktów z rzędu, na tablicy wynik 13:17. Komentujący mecz Tomasz Swędrowski mówi, że teraz potrzebujemy już cudu. Byłam na siebie wściekła, że zepsułam akcje w końcówce poprzedniego seta, ale prawda jest też taka, iż rywalki, widząc, jak dużo dostaję piłek, zaczęły ustawiać do mnie blok w ciemno. Rozejrzałam się po boisku – na twarzach dziewczyn zaczęło pojawiać się zwątpienie. Też je poczułam. Było już prawie po nas, jeszcze jedna, dwie nieudane akcje i byłoby po sprawie. Jednak w tamtym momencie krążyła mi po głowie myśl, że się na to nie godzę: jak nie teraz, to może już nigdy nie zdobędziemy mistrzostwa! Dlatego po chwili zerwałam się do walki. Będąc w drugiej linii, gdy zagrywały Niemki, powiedziałam Magdzie: „Dawaj wszystko do mnie”. I dała na 16:17, a ja huknęłam z całych sił! Weszło, a my uwierzyłyśmy, że da się odwrócić losy seta i meczu. Miałam mentalność egzekutorki – nieważne, czy piłka była blisko, czy daleko od siatki, wychodziłam w górę i z całych sił starałam się zdobyć punkt. Widziałam później, na wideo, swoją minę. To była złość, niemal wściekłość, że trzeba tyle czekać, żeby się wreszcie udało. Wyładowywałam to na piłce! Kolejna akcja – znowu kończę, następna ze środka z drugiej linii. Madzia mi zaufała, ale ciągle jesteśmy punkt czy dwa za rywalkami. Świetne akcje Gośki i Doroty dają nam wreszcie prowadzenie, zaczynamy się cieszyć, jak na początku spotkania. Wynik 22:22, tureccy kibice niemiłosiernie gwiżdżą przy zagrywce Niemek. Magda kolejny raz udowadnia, że potrafi trzymać nerwy na wodzy – wystawa na środek i znowu skutecznie. Jest gorąco, nie ryzykuję zagrywki z wyskoku, zagrywam stacjonarną. Niemki źle przyjmują, a potem popełniają błąd w ataku. Możemy odetchnąć, doprowadzamy do tie-breaka.

W piątym secie wróciłyśmy do równowagi, a rywalki chyba zrozumiały, że zmarnowały swoją szansę. Wszystko nam wychodziło, cały czas byłyśmy o kilka punktów z przodu. Przy akcji na 14:9 niemal zderzyłam się z Marią, a po udanym ataku zaczęłam skakać po boisku jak pajacyk. Meczbol, w hali wszyscy stoją, kontratak, dostaję piłkę i udaje mi się sforsować blok! Płaczemy ze szczęścia, skaczemy na środku boiska z biało-czerwoną flagą. Niemczyk mówi do nas tylko jedno zdanie: „Dziewuchy, idziemy po złoto!”.

Wiedziałam, że zdobyłam dużo punktów, ale w tamtym momencie ich nie liczyłam, świętowałam awans. Po czasie okazało się, że uzbierałam ich w sumie aż 40, co było rekordem naszej reprezentacji. Całkiem dobry moment na taki występ...

Półfinał mistrzostw Europy 2003

27 września 2003, Ankara

Polska – Niemcy 3-2 (25:23, 20:25, 22:25, 25:22, 15:9)

Polska: Śliwa 2, Świeniewicz 11, Mróz 3, Glinka 40, Skowrońska 14, Niemczyk 12 oraz Leśniewicz (l), Bełcik, Przybysz, Podolec, Liktoras 6. Trener: Niemczyk.

Widzów: 8000.

Małgorzata Glinka w półfinale Polska – Niemcy:

40 punktów (36 atakiem, 2 asy, 2 bloki)

55 wykonanych ataków, 36 skończonych, 8 błędów i 3 zablokowane

średnia skuteczność ataku – 6٥ procent

1. set – 9 ataków, 6 skończonych (1 błąd)

2. set – 12 ataków, 8 skończonych (2 błędy, 1 zablokowany)

3. set – 17 ataków, 11 skończonych (3 błędy, 1 zablokowany)

4. set – 7 ataków, 5 skończonych

5. set – 10 ataków, 6 skończonych (2 błędy, 1 zablokowany)

ratio w meczu: +25

40 punktów zdobytych przez Glinkę w oficjalnym meczu reprezentacji Polski siatkarek było osiągnięciem rekordowym, które przetrwało dekadę. Zostało pobite dopiero 4 sierpnia 2013 roku w brazylijskim Campinas w meczu fazy grupowej World Grand Prix. Katarzyna Skowrońska zdobyła wtedy 41 punktów w przegranym 2-3 spotkaniu z Rosjankami. Skowrońska zdobyła 35 punktów atakiem (na 75 prób, 46-procentowa skuteczność) oraz 6 punktów blokiem.

Wielki finał mistrzostw Europy 2003 roku. 28 września stanęłyśmy przed szansą wygrania mistrzostw Starego Kontynentu jako pierwszy zespół w historii polskiej siatkówki! Złota dotąd nie wywalczyły ani siatkarki, ani siatkarze, nawet w erze genialnej drużyny Huberta Jerzego Wagnera. Bardzo pragnęłyśmy, żeby nam się udało. O dziwo, nie przygniatała nas presja. Być może napięcie zmniejszył fakt, że już sam awans do finału był wielkim sukcesem – miałyśmy przecież pewne srebrne medale. Kto by o tym pomyślał przed turniejem? Jechałyśmy z hotelu do hali pewne, że czeka nas wspaniały dzień, w którym odbierzemy medale. Tylko od nas zależało, jakiego koloru. Byłyśmy gotowe, bo trener Niemczyk przygotował nas do meczu najlepiej, jak to było możliwe. W trakcie odprawy mówił nie tylko o sposobie gry, taktyce rywalek, ale dodał jeszcze o każdej z nich kilka słów od siebie. Pracował w tym kraju przez pięć lat, więc doskonale znał dziewczyny, wiele z nich trenował. Przekonywał nas, że jeśli zagramy agresywnie i skutecznie, przyciśniemy je, to w końcu pękną. Takie było nasze zadanie na pierwszego seta – zacząć ostro i nie dać się im rozegrać.

Plan planem, ale trzeba go jeszcze zrealizować... W drodze do hali Atatürk Spor Salonu byłam spokojna i skoncentrowana. Czułam moc. Stabilność psychiczną dawała mi praca na treningach, a my trenowałyśmy bardzo dobrze. Z meczu na mecz grałam lepiej, więc nie miałam powodu do obaw. Powtarzałam sobie, żeby nigdy nie bać się zaatakować piłki; nawet jeśli nie skończę akcji, to świat się przecież nie zawali, nikt mnie z tego powodu nie zabije. Miałam się skupić i grać tak jak z Niemkami. Skoro wygrałyśmy tamto spotkanie, będąc już prawie pokonane, to dlaczego miałoby nam się nie udać w finale?

Przerwałam te rozmyślania, gdy próbowałyśmy dotrzeć do hali. Autokar jechał wolniej od idących obok ludzi z tureckimi flagami. Już na półfinale było ich dużo, ale teraz zobaczyłam morze kibiców – wymachujących, krzyczących i marzących tylko o tym, byśmy przegrały.

W końcu policja zrobiła nam miejsce i podjechałyśmy na parking. Wychodząc z pojazdu, poczułam gęsią skórkę – nie było już tak miło jak dzień wcześniej. Tureccy fani krzyczeli cały czas: „Türkiye, Türkiye, Türkiye!”. Ktoś uderza ręką w nasz autokar, panuje ogromny ścisk, przepychamy się przez tłum, który ewidentnie nas nienawidzi. Niesamowity ryk, gwizdy, agresja w oczach. Chowamy się w końcu w budynku. Andrzej uprzedzał, że tak będzie, ale co innego jest słyszeć o żywiołowych kibicach, a co innego poczuć ich siłę na własnej skórze.

W szatni staramy się przygotować na to, co czeka nas na boisku. W pewnym momencie pojawia się w niej prezes PZPS Mirosław Przedpełski, uśmiechnięty, opalony, cały w skowronkach. Założył złoty krawat. Myślę sobie: cholera, żeby nie zapeszył… Dłuży mi się każda sekunda, chcę już zacząć grać, skupić się na tym, co robię najlepiej.

Wychodzimy na rozgrzewkę, spodziewając się piekła na trybunach. W hali oficjalnie mogło pomieścić się osiem tysięcy fanów, ale ponoć na finale było dobrze ponad dziesięć tysięcy kibiców. Naszym pierwszym krokom na tarafleksie towarzyszą huk, przeraźliwe gwizdy i buczenie. Gdy wychodzą Turczynki, owacja na stojąco i ogłuszające: „Türkiye, Türkiye!!!”. Zrobiło się jeszcze głośniej, gdy na trybunach pojawił się jakiś polityk. Otaczali go faceci w czarnych garniturach, policjanci z bronią. Pomyślałam sobie: jakiś król czy co? Później dowiedziałam się, że był to ówczesny premier, a obecnie prezydent Recep Erdoğan.

Gdy kończyła się rozgrzewka, spojrzałam na dziewczyny i chyba pierwszy raz poczułam, że wygramy. Mimo szaleństwa wokół w zespole panowały spokój i koncentracja. Tymczasem Turczynki wcale nie wyglądały na pewne siebie, miałam wrażenie, że to na nich ciąży większa presja.

Wielu uważa, że granie przed własną publicznością daje przewagę. Z reguły to prawda, ale nie zawsze. Gdy prowadzisz, wygrywasz sety, twoja publiczność może cię ponieść, porwać do fantastycznej gry. Ale gdy nie idzie, może stać się zupełnie inaczej. Tym bardziej wtedy, gdy rywalizujesz z drużyną, z którą powinnaś wygrać. A Turcy myśleli, że Polki nie mają szans. W takiej sytuacji kibice mogą cię dobić. Przy pierwszym nieudanym zagraniu z trybun zaczynają dochodzić westchnienia, widzisz, że niektórzy łapią się za głowy. Jeśli dalej nie idzie, w hali pojawia się cisza. Pustka zaczyna dźwięczeć w głowie.

Przed pierwszym gwizdkiem zobaczyłam więc u Turczynek strach. Zrozumiałam, że kluczowy będzie pierwszy set. Kto wygra, będzie miał złoto. Powiedziałam dziewczynom, że trzeba dobrze zacząć. Od pierwszych akcji musiałyśmy zachować koncentrację.

Nie było łatwo, bo w hali panował potworny upał, a kibice zdzierali gardła dla swoich dziewczyn. Pierwszy raz w życiu spotkałyśmy się z czymś takim. Zaczęłyśmy jednak spokojnie i dobrze, niosła nas euforia po meczu z Niemkami. Uśmiechałyśmy się po udanych akcjach, po przegranych nie było żadnych wyrzutów, tylko krótkie spojrzenia i jedziemy dalej. Po pięciu, może dziesięciu minutach przestałam słyszeć tureckich kibiców, ich krzyki zlały mi się w jeden ciąg­ły hałas. Widziałam piłkę i wynik na tablicy: 14:9 dla nas! W ogóle nie czułam zmęczenia po poprzednim meczu. Obudziłam się rano lekka niczym piórko i tak grałam. Wszystko nam wychodziło, rywalki nie mogły sobie poradzić z odbiorem naszych zagrywek ani kombinacjami w ataku. Wygrałyśmy 25:17.

Stojący z boku Andrzej lekko się uśmiechał – już wiedział, że nie wypuścimy tego z rąk. Morderczy półfinał z Niemkami zbudował naszą drużynę, byłyśmy gotowe na jeszcze cięższy bój. W finale nie było takiej potrzeby, bo gra Turczynek przypominała nagłe zerwanie się silnego wiatru, po którym bardzo szybko przychodzi cisza. Próbowały się na nas rzucić, ale z każdą kolejną akcją ich zapał i agresja słab­ły. Podobnie jak atmosfera na trybunach. Już pod koniec pierwszego seta wśród kibiców dało się wyczuć spore rozczarowanie. Rywalki z pewnością to czuły. Dobiłyśmy je na początku drugiej partii – po trzech asach Kaśki Skowrońskiej prowadziłyśmy już 8:2. Całego seta wygrałyśmy do czternastu. Od złotego medalu dzieliła nas już tylko jedna partia! Przyszedł kluczowy moment, bo Turczynki jeszcze raz spróbowały – na początku trzeciego seta nawet objęły prowadzenie, ale szybko wróciłyśmy do gry. Przy prowadzeniu 20:14 stało się jasne, że nic nas już nie zatrzyma. A mnie grało się jeszcze lepiej niż w rekordowym półfinale. Wyrobiłam w sobie nawyk wygrywania. Zawsze byłam gotowa na ostatnią piłkę. Oczywiście waga meczu i decydujące akcje czasem powodują, że może ci zadrżeć ręka. Mnie to jednak nie dotyczyło. Za to czasem z emocji aż zatykało, zaczynało brakować mi tchu. Wiele lat pracowałam nad tym, by w kluczowych momentach umieć się odciąć od wszystkiego, co mogło mnie rozproszyć. Tylko ja, piłka, rywalki i boisko...

W końcówce spotkania poczułam, jak wielką radość sprawia mi granie z dziewczynami. Cieszyłam się z tego, że mogłyśmy tu dotrzeć, zagrać przy takich tłumach. Czułam, że zbliża się coś wielkiego. Byłam skoncentrowana, ale jednocześnie radosna i pewna wygranej. Spojrzałam na liderkę Turczynek Neslihan Demir – nie miała już żadnych złudzeń, że ten wieczór będzie należał do nich. Spoglądam za boisko, za bandami siedzą brązowe medalistki Holenderki, a wśród nich Ingrid Visser, moja koleżanka z Vicenzy. Czekając na ostatni gwizdek, dostrzegam coraz więcej szczegółów dookoła. W końcu po pięknej kombinacji Gosia Niemczyk zdobywa punkt na wagę mistrzostwa Europy! Ostatni raz Polki zdobyły medal tej imprezy w 1971 roku, a jedną z ówczesnych medalistek była Barbara Hermel-Niemczyk – eks-żona naszego trenera i mama Gosi!

Skaczemy jak wariatki po boisku, biegamy, wpadamy sobie w objęcia... Mamy to! Turczynki siedzą załamane, a my tańczymy. To znaczy reszta zespołu tańczy, bo do mnie zbliża się jakaś smutna pani i wiesza mi plakietkę na szyi. Co jest?! Szybko się orientuję, że zostałam wytypowana do kontroli antydopingowej. Podchodzi do mnie także Tomek Swędrowski z Polsatu, przytrzymuje mnie za rękę i prosi o wywiad – właśnie zamówił łączenie. Pani od dopingu stoi z boku, nie odpuszcza mnie na krok. Nie wiem, co mam ze sobą zrobić, rozpiera mnie energia, radość, mam łzy w oczach. Chcę się wyrwać i cieszyć z zespołem, a nie stać i czekać na jakąś durną kontrolę! W końcu Tomek mówi: „Zaraz mamy połączenie”. Nie wytrzymałam i myśląc, że to się nie nagrywa, wypaliłam: „Kurwa, ja to pierdolę, nie będę tu czekać, chcę się cieszyć z dziewczynami. Puśćcie mnie!”. Okazało się, że jednak się nagrało. Usłyszałam, jak wypowiadam te żołnierskie słowa wiele lat później, w trakcie Gali 90-lecia Polskiej Siatkówki, którą miałam przyjemność prowadzić...

W końcu mnie puścili. Poszłyśmy na chwilę do szatni się ogarnąć; zdecydowałyśmy, że nie założymy spodni dresowych na ceremonię, bo były wyjątkowo brzydkie. Andrzej przyszedł do nas, powiedział, że jesteśmy wspaniałą drużyną i że nam gratuluje. Wiedział, że będzie medal, i jest z nas dumny. Zaszkliły mi się oczy, pewnie jak nam wszystkim.

Zostałam wybrana na najlepszą siatkarkę mistrzostw, wszyscy chcieli ze mną rozmawiać, gratulowali. W ciągu dwóch tygodni turnieju moje życie zmieniło się nie do poznania. Po zakończeniu ceremonii pojechałyśmy do hotelu, gdzie prezes Przedpełski – ciągle w złotym krawacie – wraz z innymi działaczami zaprosił nas na imprezę. Polały się szampan, wina, zaczęły się tańce, w kadrowych strojach. Oczywiście nie zmrużyłam oka, a po przylocie do Polski czekało nas kolejne zaskoczenie. Na Okęciu przywitały nas tłumy kibiców, całe lotnisko ludzi! Potem wywiady, rozmowy, wizyty w różnych miejscach i kolejne świętowanie. W sumie nie spałam przez trzy noce. Później poleciałam do Włoch, do nowego klubu. Jak mnie tam zobaczyli, od razu dostałam opierdziel, że jestem taka zmęczona…

Finał mistrzostw Europy 2003

28 września 2003, Ankara

Polska – Turcja 3-0 (25:17, 25:14, 25:17)

Polska: Śliwa 7, Świeniewicz 7, Mróz 4, Glinka 18, Skowrońska 7, Niemczyk 9 oraz Leśniewicz (l), Bełcik, Liktoras 3. Trener: Niemczyk.

Małgorzata Glinka w finale Polska – Turcja:

18 punktów (17 atakiem, 1 blokiem)

25 wykonanych ataków, 17 skończonych, 1 błąd

średnia skuteczność ataku – 68 procent

Małgorzata Glinka. Wszystkie odcienie złota

Copyright © Małgorzata Glinka 2022

Copyright © Kamil Składowski 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022

Redakcja – Grzegorz Krzymianowski

Korekta – Maciej Cierniewski, Paulina Stoparek, Tomasz Wolfke

Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografia na I stronie okładki – Aleksander Ikaniewicz

Fotografia na IV stronie okładki – Aleksander Ikaniewicz

Autorzy i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2022

ISBN epub: 9788382103779

ISBN mobi: 9788382103762

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka

finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl