Małe wieczności - Ryszard Botwina - ebook

Małe wieczności ebook

Ryszard Botwina

2,1

Opis

On - życiowy nieudacznik.

Ona - kobieta bez przyszłości.

Połączy ich uczucie, które przeciwstawi się światu.

Henryk Woźny to były górnik, który wiedzie życie miałkie i bezcelowe. Większość dnia spędza na pilnowaniu upadającego zakładu pracy i dokarmianiu bezdomnego psa. Z żoną nic go nie łączy. Ania Tarkowska to bezrobotna ćpunka, która oddaje się za pieniądze kierowcom tirów. Z chłopakiem jest tylko dla narkotyków. Choć los skazuje obydwoje na zapomnienie, Ania i Henryk spotykają się i rozpoczynają budowanie własnego świata opartego na uczuciu, którego nigdy nie zaznali - miłości, zarówno tej fizycznej, jak i tej płynącej z serca. Jednakże rzeczywistość nie pozostaje bierna i postanawia zniszczyć enklawę rozkoszy. O Anię upomina się przeszłość, a Henryk musi zmierzyć się z piętnem niewierności. Kochankowie mają jednak pewien plan... Małe wieczności to opowieść o miłości wbrew okolicznościom, to pełna erotyki historia dwojga straconych dla społeczeństwa ludzi, którzy postanawiają za wszelką cenę walczyć o swoje szczęście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,1 (18 ocen)
0
1
2
12
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



RYSZARDBOTWINA

MAŁE WIECZNOŚCI

Fragment

Zysk i S-ka Wydawnictwo

POWSTANIE CZŁOWIEKA…

I

Ania szła boso po świeżo skoszonym polu pszenicy. Wokół jak okiem sięgnąć widać było równo, blisko przy ziemi, przystrzyżone łodyżki. Dziewczyna miała nienaturalnie napięte, wygięte do góry palce stóp, tak było skórze łatwiej było znosić ukłucia pszenicznego zarostu. Dziwnym trafem tuż koło zagajnika przylegającego do drugiego skraju pola, ku któremu z  trudem zmierzała, sterczała cudownie ocalała kępka modraczków. Podskakując i  starając się bezskutecznie ominąć pojedyncze łodyżki, Ania dotarła do kępki. Bezskutecznie, bo z  równym powodzeniem można by próbować przejść suchą stopą morze, rozgarniając pojedyncze fale. Już chciała zerwać modraczki, by wejść między krzewy z bukietem, gdy nagle się zawstydziła. Byłoby to jakoś wbrew naturze, wbrew losowi, który swoim niezrozumiałym dla ludzi wyrokiem ocalił kwiaty przed ślepym ostrzem kosiarki… Jakie mogło być bowiem inne wytłumaczenie dla tego modraczkowego cudu? W  morzu równo zżętego zboża pyszniły się niczym niebo na ziemi, nie wiadomo dlaczego…

Jednak były faktem! Ania czuła, jak pochylane wiatrem dotykały jej nóg, jak bezwstydnie zaglądały pod króciutką, kolorową sukienkę. Stała więc tak chwilkę, poddając się pieszczocie kwiatów, a może wiatru, którego były narzędziem. Było w tym coś tak bardzo podniecającego i  delikatnego, że ręce żadnego mężczyzny nie byłyby w stanie wydać takiej pieszczoty. Nic dziwnego, że Ania poczuła, jak cała wilgotnieje, jak przebiegają ją dreszcze podniecenia wyzwalające niedostrzegalne strumyczki rozpełzające się z  wnętrza jej łona, gorącego niczym rozpalona ziemia, po której teraz stąpała. Ten stan obcowania z czymś tak niezwykłym i  nieuchwytnym zarazem, trwał może sekundę, może więcej… Straciła rachubę, czas się zatrzymał, a  może wcale go już nie było… Tak jak w  każdym zatraceniu, tak jak w  każdym przejściu do innego świata… Jeśli istniał jakiś tunel prowadzący ku innym cudownym krainom, gdzie zło zostało wypędzone na zawsze, a może go nawet nigdy nie było, gdzie miłość wypełniała przestrzeń aż po horyzont, to była to właśnie ta kępa modraczków. Ta pieszczota, tu i teraz…

Dlatego Ania nie zerwała kwiatków, nie zrobiła bukietu. Czuła bowiem, że nie można odbierać życia, cokolwiek by to znaczyło, istotom tak niezwykle obdarowanym przez los. Zresztą miała także mglistą świadomość tego, że każde wyciągnięcie ręki, każda próba naruszenia równowagi między tymi dwoma światami byłaby i  tak daremna. Coś w  zapachu świeżo skoszonej pszenicy, w niebieskim niebie ponad nią i tą wysepką z kwiatów, w  promieniach słońca, które równie bezwstydnie jak kwiaty lizały łagodnie dekolt jej sukienki, sprawiało, że to wiedziała… Wiedziała także coś więcej, że ta atmosfera tajemnicy, cudowności przyrody, która ją dotknęła, musi już na trwałe odmienić jej życie… Tak jak było dotychczas, dłużej być nie może, choćby broniła się przeciwko temu z  całych sił, przerażona nowym, niewiadomym. Teraz już bowiem przynależała do innego świata… Wreszcie oderwała skamieniałe nogi od ziemi, podniosła mały, ułamany modraczek, który leżał obok kępki, jakby na chwilę oddalił się od reszty, i  włożyła go we włosy. I wydawało się, że nic się nie zmieniło, że kwiat nadal tkwi pośród pola. A  wszystko za sprawą jej pszenicznych włosów. Ania zrobiła trzy ostatnie kroki łączące ją z tym miejscem i zanurzyła stopy w lekko jeszcze wilgotnej od rosy trawie. Była już w  zagajniku i  opadła całym ciałem na poszycie. Szukała chłodu. Naprawdę zaś czekała, czekała, że tamto znowu powróci… Poczuła nagle na twarzy dotyk czegoś zimnego, wilgotnego. Zerwała się ze strachem i spostrzegła małego, czarnego jak węgiel kotka dającego susa w  rosnące obok rzadkie krzaki. Powoli dochodziła do siebie. A więc tamto tylko jej się śniło, to był sen! Tylko sen… Poczuła przenikliwe zimno. Miała zmoczoną sukienkę. Wiosna była tego roku okropnie zimna. I tak miała szczęście, że rano nie spadł deszcz. W końcu ostatnie dwa dni padało. Musiała być mocno nawalona, że tak usnęła tutaj, pod nasypem kolejowym. Widocznie odleciała całkowicie. Ostatnio nie umiała już inaczej, nie potrafiła dalej świadomie oddawać się swoim zawodowym czynnościom spółkowania. Nazwała to tak, bo jak miała powiedzieć: prostytutka, kurwa? Choć najbardziej trafnie mówili o takich jak ona ludzie z fabryki po drugiej stronie torów. Po prostu — tirówka. Cóż, zawód jak każdy inny. Polegał głównie na czekaniu. Stała więc przy drodze i czekała na tiry. Odbywała kursy tam i z powrotem. Tam, czyli drogą na Zgorzelec w punkcie startu, i z powrotem, czyli na ogół z  Jeleniej Góry na metę w  Wałbrzychu. Spod tego wiaduktu właśnie. Choć nierzadko robiła kilka podejść, aby wrócić, bo mężczyznom spieszyło się bardzo i  ledwo wyjechali za wiadukt, zatrzymywali samochód i brali ją, tak jak chcieli i jak długo mieli ochotę. Po czym wyrzucali z wozu. Jak miała szczęście, to nie została pobita i dostawała jakieś pieniądze. Nieraz to było pięćdziesiąt, częściej dwadzieścia, a rzadziej sto złotych.

Teraz wracała do domu, ale doprawdy nie wiedziała, jak się tutaj znalazła. Pamiętała tylko, że mężczyzn było dwóch. Kierowca i pasażer. Nie czuła bólu, więc widocznie wszystko zakończyło się dobrze. Ale czy rzeczywiście dobrze, to zaraz się przekona, gdy sprawdzi kieszenie. Poszuka pieniędzy. Szczerze mówiąc, nie zanosiło się na wielkie poszukiwania, bo miała na sobie brązową, skórzaną minispódniczkę, brązową trykotową bluzeczkę, króciuteńką skórzaną kurteczkę, również brązową, i takiego samego koloru tenisówki na wysokiej podeszwie. Kieszenie były tylko w kurteczce. Dlatego naturalna minka skwaszonego dziecka, za które mimo swoich dwudziestu sześciu lat mogła być bez trudu wzięta, wydłużyła się, kiedy kieszenie okazały się puste. No może nie całkiem, bo w  prawej znalazła białą, wydrukowaną czerwonymi literami wizytówkę. Ania przeczytała ją na głos:

— Józef Komin. Firma malarska „As”, Lubin. Szwoleżerów 15 i telefon.

Z  pewnością to musiał być ten drugi, lekko łysiejący mężczyzna. Był wstydliwy, kazał kierowcy wracać do wozu i dopiero wtedy wyjął członka i włożył jej do buzi. Chyba dlatego to zapamiętała, bo o mało się nie udusiła, z zalanym spermą gardłem… Pomyślała o tym i fala mdłości podeszła jej aż do przełyku. Pierś jej zafalowała i  wtedy dopiero poczuła w  staniku szorstkość papieru. Szybko włożyła tam rękę i wydobyła zwinięte w rulonik sto złotych! Facet był hojny! Nie wiedziała, dlaczego, ale miała pewność, że to od łysonia. Stwierdziła, że nie jest źle, że wypad się opłacił. Poweselała i  dochodząc już całkowicie do siebie, zaczęła szukać torebki. Znalazła ją wkrótce tuż koło krzaków. Brąz wyraźnie odcinał się od soczystej zieleni trawy. Nawet nie sprawdzała zawartości. W końcu grzebień, lusterko, trochę podobnych jak Komina wizytówek, płyn Burowa i  kilka prezerwatyw, nie stanowiło łupu dla żadnego złodzieja. Założyła torebkę na ramię i  wtedy poczuła na sobie czyjeś oczy. Przestraszyła się, ale gdy zobaczyła siedzącego między krzakami kota, uspokoiła się natychmiast. Kot, a właściwie kotek patrzył na nią zmrużonymi żółtymi ślepkami, jakby chciał powiedzieć:

— Aniu Tarkowska, nieładnie się bawisz, nieładnie…

Ania roześmiała się i powiedziała:

— Co ty możesz o tym wiedzieć?

Kot zamknął jedno oko i miauknął cichutko:

— Dobra, dobra, tylko tyle, że ludzie śpią w  domu, a  nie w krzakach…

Spojrzała na niego i  tupiąc groźnie nogą, by go przestraszyć i  spędzić ze ścieżki, odpowiedziała ni to swoim myślom, ni to kotu:

— Mądrala się znalazł, a sam nie ma domu ani opiekuna…

Kot przestraszony odbiegł na bezpieczną odległość i  nadal się jej przyglądał. Ania zaczęła schodzić ścieżką spod nasypu kolejowego do szosy wychodzącej na Wałbrzych. Dochodząc do asfaltu, obejrzała się i zobaczyła kotka kilka metrów za sobą. Siedział i  patrzył znieruchomiały niczym Sfinks. Ania pomachała mu ręką na pożegnanie i zawołała:

— Zostańmy przyjaciółmi, istoty nieszczęśliwe!

Nie zdążyła jednak nic więcej powiedzieć, bo nagle tuż przed nią zatrzymał się z  piskiem opon ogromny tir, który pojawił się niczym widmo. Pojawił się i uniósł Anię na spotkanie jej codziennego losu. Nie był to bowiem wehikuł czasu, tylko zwykła ciężarówka na niemieckiej rejestracji. Mimo to para kocich, żółtych oczu odprowadzała pojazd, aż zniknął za zakrętem…

II

Henryk Woźny poruszył się gwałtownie przez sen i książka wypadła mu z  rąk. Uderzając o  drewnianą poręcz starego, połatanego na siedzeniu i oparciu fotela, spadła na podłogę. Huk nie był zbyt duży, przypominał raczej odgłos klapsa wymierzonego gołą ręką w  pośladek. Poplamione i  miejscami pozdzierane linoleum stłumiło upadek. Jednak hałas wystarczył, by Henryk otworzył oczy. Wybity ze snu spojrzał jeszcze nieprzytomnym wzrokiem wokół siebie. Z wolna wracał do świata jawy, świata, w którym po prawej stronie niewielkiego pomieszczenia, w  jakim się znajdował, stał równie stary i  połatany jak fotel tapczan, po lewej tkwił fotel, na którym siedział, pośrodku zaś ogromne biurko. Nad biurkiem było wielkie okno, z małym okienkiem pośrodku. To okienko Henryk otwierał, gdy przychodził jakiś interesant. A  ostatnio było z  tym kiepsko, bo firma podupadała i nie bardzo było kogo informować gdzie, do kogo i jak iść. Bardzo lubił ten stan, w którym jeszcze nie przeszedł do realności ze świata snu. Miał taką naiwną, dziecięcą nadzieję, że kiedyś otworzy oczy i nie zobaczy fotela, tapczanu i okna portierni „Zrembu”, ale inny świat, inne meble, inne miejsce. Innych ludzi niż ci, którzy dotychczas wypełniali jego życie. Jaki to miałby być świat, Henryk nie wiedział, a  może po prostu nie próbował sobie wyobrazić. W  każdym razie miał być inny… Zresztą trudno sobie wymyślić bardziej szare i  pospolitsze życie niż to, które było udziałem Henryka już od pięćdziesięciu dwu lat. Może dlatego Henryk nie miał potrzeby, lub zwyczajnie nie umiał wypełnić konkretami tego, co zawsze określał mianem „inny”. Wystarczyło mu, że wiedział, iż każdy inny będzie lepszy… No bo i  cóż Henryka spotkało dobrego dotychczas?! Może by skłamał, gdyby powiedział, że nic, ale w  każdym razie tego dobrego było tak mało, że doprawdy nie warto było o tym mówić, a już na pewno martwić się, że to inne mogłoby być gorsze. Henryk spojrzał na stary wysłużony adriatic na przegubie. Szczęśliwie obudził się w samą porę. Za siedem minut miał obchód, co musi być odnotowane w  księdze raportów, którą trzymał w  górnej szufladzie biurka. Odsunął więc z kolan szary koc, którym miał okryte nogi, przewiesił go przez poręcz i wstał.

Podniósł z  podłogi książkę, która nagle zalśniła światłem odbitym od wiszącej pod sufitem żarówki. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, bo książka miała wmontowany w  okładkę kawałek prawdziwego lustra. Można się było w nim przeglądnąć, co Henryk już nieraz wykorzystywał przy goleniu. U  góry okładki widniały czerwone litery, które układały się w napis: Po drugiej stronie lustra. Autor George Smeaton. Jakiś Amerykanin, w każdym razie tak było napisane w  notce z  tyłu książki. Henryk lubił czytać, bo po pierwsze, szybciej płynął czas na tej jego wysepce w portierni, a  po drugie, przechodził wtedy prosto jak przez dziurę w  płocie do tych innych, nieznanych i  nieosiągalnych światów. Żył wtedy prawdziwym życiem, w odróżnieniu od tej namiastki, tego erzacu, na który został z  wyroku losu skazany na dożywocie. Szczególne pole do popisu dawały książki sensacyjne i kryminały. Ich bohaterowie — twardzi, inteligentni i  zawsze wygrywający z  losem mężczyźni — byli mu najbliżsi. Imponowali mu. Do tego stopnia, że nieraz czytał głośno niektóre kwestie przez nich wypowiadane. Może dlatego, że był akurat ich przeciwieństwem… Zgodliwy, ceniący święty spokój i całkowicie pozbawiony instynktu dominacji — z  pewnością nie zaprzeczyłby żadnemu z  tych określeń w  odniesieniu do swojej osoby.

Rozprostował zagiętą na skutek upadku kartkę w  książce. Instynktownie spojrzał na stronicę i  zamarł. Czarne litery zdawały się krzyczeć do niego:

— Właściwie tym, który pierwszy naruszył dotychczasowy obowiązek przedstawiania rzeczywistości w jej klasycznym rozumieniu, że dany obiekt ma tylko jedną określoną historię był… No? Nie, nie, źle się domyślacie, wcale nie Bohr, a już na pewno nie Einstein, lecz Shakespeare.

Harry zerknął na audytorium, studenci dyskutowali ożywieni. Brian Cottingham, jego pupil, zdobył się na odwagę i spytał głośno:

— Jak to, przecież jego słynna kwestia brzmi: „Być albo nie być; oto jest pytanie”!

— Słusznie — odpowiedział Harry — lecz kto pamięta, jak to idzie dalej?

Zapadła cisza. Wiedział, że nie ma sensu czekać na odpowiedź i sam zadeklamował:

Być albo nie być; oto jest pytanie:

Czy szlachetniejszym jest znosić świadomie

Losu wściekłego pociski i strzały,

Czy za broń porwać przeciw morzu zgryzot,

Aby odparte znikły? — Umrzeć — usnąć,

Nic więcej; snem tylko wyrazić, że minął

Ból serca, a z nim niezliczone wstrząsy,

Które są ciała dziedzictwem: kres taki

Błogosławieństwem byłby. Umrzeć,

— usnąć — Usnąć! Śnić może?

Tak, oto przeszkoda;

Bowiem sny owe, które mogą nadejść

Pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy

Wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie,

Zmieniając życie nazbyt długie w klęskę[1].

Tutaj Harry przerwał monolog Hamleta, mimo że do końca zostało jeszcze kilka wersów. Przeszedł wzdłuż katedry i zaczął omawiać to, co przed chwilą przedstawił:

— Jak widzicie, samo pytanie, być albo nie być, odwołuje się jeszcze do klasycznego ujęcia rzeczywistości. Jednak już rozwinięcie owego nie być — umrzeć — ma według Shakespeare’a co najmniej dwie historie, realizowane przez nieistnienie i  sen. Słyszeliście, jak Hamlet mówi: „Umrzeć — usnąć”, a potem dodaje: „Umrzeć — usnąć — usnąć! Śnić może?” Czyli mielibyśmy jeszcze jeden stan pośredni — sen. Zresztą u Shakespeare’a granica między jawą i snem jest nieustannie płynna. Pisze o tym wprost w innym miejscu: „zostaliśmy zrobieni z tego samego drzewa, co nasze sny”. Inaczej mówiąc, jawa czyli nie-sen, byłaby tylko szczególnym przypadkiem snu.

Henryk czytał w  zupełnym oszołomieniu, wszystko było tutaj tak jak sam czuł, intuicyjnie szukając wyjścia z  pułapki własnej realności. I  wszystko było tak proste, zrozumiałe i  znane, mimo że nigdy nie czytał Shakespeare’a… Jak to się działo, skąd takie olśnienie? Przeczytał pulsujący druk na końcu drugiej strony i zrozumiał wszystko:

— Najlepiej ujął to rzymski filozof Boecjusz, przedstawiając modele widzów wyścigów konnych. Jeden widz znajdujący się na hipodromie ogląda wyścig w ten sposób, że obserwuje najpierw przygotowujące się konie, potem start, przeszkody, sytuację na trasie i na końcu przybycie koni na metę. Oczywiście wszystko po kolei. Jednak jest też drugi widz, który równocześnie ogląda naszego pierwszego widza, jak i cały wyścig. Niektórzy sądzą, że Boecjusz miał tutaj na myśli Boga, ale my nie musimy być tacy drobiazgowi…

— O co chodzi z tym drugim widzem? — zadał pytanie jeden ze studentów.

— Akt poznania u  tego widza przebiega specyficznie. Widzi on bowiem wszystko w mgnieniu oka tak, że start i meta są w oku tego widza jak gdyby jednoczesne. Wszystko ogarnia on od razu, poznanie to jeden błysk bez początku i końca. Nie ma więc tutaj podziału na szczegóły i całość, jest równocześnie wszystko, co się składa na całą sytuację. Można sobie wyobrazić, że Bóg tak patrzy na historie składające się na wieczność naszego świata, ogarniając w jednym momencie ich początek i koniec, i nie wpływając zarazem na ich przebieg.

— Pan profesor sądzi, że taka właśnie jest struktura snu? — spytała zarumieniona Sally.

— Tak, bo po pierwsze — tylko we śnie dostępujemy za każdym razem łaski oglądania zarówno przeszłości, jak i przyszłości w jednej teraźniejszości snu. I po drugie — sen jest tym naturalnym stanem człowieka, w jakim widzi on wszystko miarą boską, czyli w mgnieniu oka poznaje cały możliwy przebieg śnionej sytuacji od razu w jednym obrazie całości. Spostrzegamy w nim i siebie, i innych właśnie z  punktu widzenia tego drugiego widza.

— Wynika z tego — podchwycił Brian — że sen daje możliwości specyficzne dla poznania absolutnego; czy to nie kłóci się z tym, że jego istotą jest kreacja?

— Sądzę, że nie. Trzeba tylko pamiętać, że poznanie absolutne to takie, które obejmuje kompletny zestaw historii o jednoczesnym początku i końcu rozgrywających się w określonym śnie. To po pierwsze. A po drugie — kreacja jest ograniczona do jednostki snu, czyli każdy sen jest jak gdyby taką oddzielną wiecznością. Mogę więc zakończyć czymś w rodzaju aforyzmu: sny to nasze małe wieczności…

Henryk skończył czytać, zamknął powieść i powtórzył: „Sny to nasze małe wieczności”. Jakie to ładne — pomyślał — i jaką niesie nadzieję! Teraz już miał pewność, że klucz do odpowiedzi, skąd znał czytany tekst i dlaczego tak łatwo go przyswajał, tkwił właśnie w jego śnie. Stamtąd musiał go znać. Szkoda tylko, że nic z niego nie pamiętał. To przecież mogło być coś, ważnego, coś co mogło zmienić jego życie! Ale już przepadło, wszystko rozwiało się razem ze snem. Trudno zresztą, by marzenia senne miały być bardziej udane niż realne, szare życie. Widocznie pech był mu przypisany po każdej stronie lustra…

Henryk włożył książkę do dolnej szuflady biurka, a  z  górnej wydobył książkę raportów w  grubej czarnej tekturowej oprawie. Napisał przywiązanym do niej długopisem czas obchodu, obok zaś: Nic ważnego nie zauważono. Wszystko w porządku i złożył potwierdzający podpis. Zawsze tak czynił, bo kto chciałby targnąć się na mienie firmy, którego właściwie już nie było dzięki procesowi prywatyzacji. Procesowi, który załoga określała kradzieżą a  odpowiedzialne czynniki konsekwencją. Jak zwał, tak zwał. W każdym razie na wielkim fabrycznym placu i w dwu halach ostały się jedynie stosy pogiętych, pordzewiałych rur i  całkowicie zdezelowane maszyny. Jedyną oazą kapitalizmu zdawał się okazały, pomalowany na biało, czteropiętrowy budynek dyrekcji, który przylegał bokiem do portierni. Tylko dzięki nawykowi pedantycznego wypełniania obowiązków Henryk, mimo absurdalności całej sytuacji, wychodził o ustalonej porze na obchód zakładu.

Nie gasząc światła, zamknął za sobą drzwi i pomaszerował do bramy wykonanej z grubych metalowych prętów. Sprawdził kłódkę i  bramkę osobową, a  potem podszedł do budy, w  której spał jego najwierniejszy pomocnik, rudy pies — nie wiadomo czemu nazwany Atosem. Zwykle wybiegał mu na spotkanie, teraz zaś powitała go cisza. Zaniepokojony Henryk zajrzał do budy i aż pokręcił głową z  niedowierzaniem. Atos spał w  najlepsze, a  co śmieszniejsze i jeszcze bardziej niezwykłe, nos w nos z nim spał zwinięty w  kłębek czarny kotek. Henryk cofnął się powolutku, nie chcąc zbudzić i przestraszyć śpiącej pary, ale ostrożność była zbyteczna, przynajmniej w  stosunku do nieproszonego gościa. Trudno było bowiem nie zauważyć błyskających w  pomroce budy żółtych ślepek. Kot przyglądał mu się z ciekawością. Henryk dałby sobie rękę uciąć, że to nie strach, ale właśnie ciekawość. Kot musiał schronić się tutaj nad ranem, bo o północy Atos jeszcze wypełniał gorliwie swoje służbowe obowiązki. Do nich należał także obchód. Henryka nie zdziwiło pojawienie się kota, gdyż wiosna tego roku była nadspodziewanie zimna, a  szczególnie ranki… O  wiele bardziej zastanawiająca była spolegliwość Atosa. Choć może tylko z  ludzkiej perspektywy… Przecież niewykluczone, że zwierzęta są solidarniejsze w  nieszczęściu od ludzi, a  może po prostu w  Atosie obudził się instynkt opiekuna, przecież sam także był znajdą? Zresztą, jakie to ma znaczenie, liczy się fakt.

Nagle w  ciszę, która zdawała się zawieszona w  powietrzu razem z mgłą, wdarł się turkot kół pociągu. Henryk popatrzył przez kraty w  kierunku nasypu kolejowego. Zobaczył lokomotywę ciągnącą mozolnie sześć wagonów. Rzut oka na adriatic ujawnił, że osobowy do Wałbrzycha spóźnia się o  jedenaście minut. Pewnie wyjechał już spóźniony — pomyślał portier. Kiedy pociąg wjeżdżał na wiadukt, czyli był w odległości nie większej niż sto metrów, Henryk zobaczył w  prześwicie tunelu dwie niewyraźne sylwetki. Nie zdziwiło go to. Znał ten obrazek na pamięć. Tak było co dnia. On i one na swoich posterunkach. Tirówki. Przyszło mu na myśl powiedzenie, że psa się nie powinno wyganiać w  taką pogodę, a  co dopiero ludzi. Jednak współczucie zaraz mu przeszło, gdy przypomniał sobie, co sprzątaczka Ala mówiła na ich temat: „Te szmaty nie robią tego z  biedy, one po prostu to lubią, mają taki wściek macicy”.

Nie wiedział, czy to prawda, a już na pewno nie miał pojęcia, co to był ów wściek macicy, ale coś w tym musiało być, skoro wciąż tam wracały. Stały się równie trwałym elementem krajobrazu jak wiadukt czy nasyp kolejowy. A nikt przecież nie użala się nad losem tego ostatniego. On też się już uodpornił. Zastosował najbardziej prostą szczepionkę, którą można by nazwać: powszechna opinia tzw. normalnego środowiska. A  teraz? Tfu, to przez tego kota — pomyślał i splunął przez lewe ramię. Nie żeby był przesądny czy zabobonny, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Powlókł się więc dalej wzdłuż płotu z zardzewiałej, drucianej siatki, naciągając głębiej na oczy kaptur gumowanego płaszcza.

III

Stara czynszowa kamienica, jakich wiele budowano w latach pięćdziesiątych. Cztery piętra takich samych dwupokojowych mieszkań. Mała kuchnia, ubikacja i  łazienka razem. Zwykły tutaj standard. Należy dodać jeszcze gazowy bojler w  łazience jako wyraz luksusowych ekstrawagancji i  oczywiście postęp dwudziestego wieku — centralne ogrzewanie. Henryk wszedł w drzwi na klatkę schodową. Wisiały na jednym zawiasie i  przy zamykaniu groziły przywaleniem śmiałka, dlatego przynajmniej od dwóch lat — zima czy lato — nikt nie podjął tego ryzyka. Jeszcze tylko schody, brudne i niezamiatane co najmniej od roku, na których śmierdziało psimi i kocimi szczynami i już stał pod drzwiami z białej sklejki z  czarną trumienną wizytówką wiszącą pod cyfrą pięć. Nie chciało mu się szukać kluczy, dlatego zadzwonił. Zanim drzwi od mieszkania się otworzyły, usłyszał z  tyłu hałas. Ze schodów wprost na niego wytoczyła się para sąsiadów. Oboje nawaleni jak stodoła. Musieli przytrzymać się Henryka, by nie spaść ze schodów. Śmierdziało od nich niczym z  drogerii. Znak, że przeszli już chyba na wodę kolońską. No i nic dziwnego, zasiłek dla bezrobotnych już dawno stał się dla nich zupełnie abstrakcyjnym słowem. A pić się chciało. Przecież byli normalnymi, przeciętnymi rodakami… Sąsiadka wpadła na Henryka swoją tłustą twarzą, w  której widniały tylko malutkie oczka i  olbrzymie, pomalowane kilogramem szminki, usta. Nie darmo sąsiad po pijaku zawsze się chwalił: „Co jak co, ale usta to moja ślubna ma jak mały Cygan nogę!” Zniecierpliwiony Henryk nacisnął ponownie dzwonek i wreszcie drzwi uchyliły się, a  w  szparze ukazała się głowa Teresy, korpulentnej, niewysokiej czarnulki w  różowym poranniku. I  zawsze tak było, gdy wracał z pracy. Ten różowy porannik pamiętał, odkąd się pobrali. A  Henryk z Teresą pobrali się, kiedy on miał już trzydzieści lat i zanosiło się, że zostanie starym kawalerem, a Teresa samotną matką z  małym dzieckiem. Teraz Teresa zamknęła za nim drzwi i podsunęła kapcie na przywitanie, bo już od progu zostawił okazałe, czarne ślady. Nie odchodziła jednak i  kiedy się schylił, zdejmując buty, pociągnęła nosem i powiedziała podniesionym tonem:

— Henryku, pachnie od ciebie kobietą!

Henryk wyprostował się, mimo że zzuł tylko jeden but, stojąc niczym bocian na jednej nodze. Zaskoczony, czerwieniejąc na twarzy, odpowiedział, raczej nie w wyrazie gniewu czy agresji, tylko bezradności, ucieczki przed niespodziewanym zagrożeniem:

— Zwariowałaś!

— Wcale nie. Chyba jeszcze mam czucie…

— To sąsiedzi, sąsiadka…

Przerwała mu szybko:

— A widzisz, miałam rację!

— Jaką rację. Narąbali się tak bardzo, że wpadli wprost na mnie. Tuż pod drzwiami…

— Dziwne, że nikogo innego tam nie było tylko ty!

— Uspokój się! Od sąsiada też tak śmierdziało… Wiadomo, stosowanie wewnętrzne…

— A widzisz, mówiłam ci, że to pijacy, alkoholicy…

— Ich sprawa, za nasze nie piją!

— Nie?! A zasiłki to kto bierze?

— Przestań, przecież żyją z opieki…

— No właśnie! Inni mają prawdziwą nędzę i  nie dostają nic, a im na wódkę to dają!

Henryk widział, że żony nie przegada, dlatego zastosował sprawdzony manewr:

— Teresa, jak zwykle masz rację. Nie ma się o co kłócić…

Udobruchana poklepała go po ramieniu i powiedziała:

— Mam, mam… Pewno, że mam… Beze mnie byś zginął, zawsze to mówiłam…

Chciała go pocałować w policzek na zgodę, gdy nagle zobaczyła tuż pod okiem ślad szminki. To znowu wprawiło ją w szał:

— A to, co to jest?!

— Co, nie rozumiem?

— Nie rozumiem, nie rozumiem… A może ta szminka to też od sąsiadki. Wszyscy jesteście tacy sami. Człowiek się poświęca, pierze, gotuje, a tu takie podziękowanie!

Henryk tym razem zbladł tak, że ślad szminki stał się jeszcze bardziej widoczny, i bełkotał coś bezładnie:

— Kochanie, to nieporozumienie… To sąsiadka, oparła się… Ja nigdy, nigdy przez te dwadzieścia lat cię nie zdradziłem… Uwierz mi…

— Uwierzyć ci?! Masz mnie za głupią? Przychodzisz z  łajdactwa, a ja mam być cicho. Niedoczekanie twoje!

— Z jakiego łajdactwa… Przychodzę z pracy. Przecież wiesz…

Kłótnię przerwał nagły dzwonek do drzwi. Teresa otworzyła i zobaczyła sąsiadkę. Stała oparta o framugę, bo inaczej chyba by upadła, i wymachując palcem, mówiła, zacinając się:

— Sąsia… sąsiadeczko, dzie… dziesięć złotych do jutra. Na… chleb! Jak Boga kocham…

Teresa, nie zastanawiając się, zatrzasnęła jej drzwi przed nosem i wróciła do Henryka.

— Wiesz, chyba tak było, jak mówisz. To sąsiadka. Wygląda strasznie… Co to wódka robi z człowieka…

Henryk skwapliwie przytaknął i dodał:

— Zgadza się! Wygląda jak potwór, a jest przecież chyba o  dziesięć lat młodsza od ciebie.

— Też mi konkurentka! Myj się i  przygotuj, obiad będzie nie dalej niż za godzinę…

Henryk wyciągnął z szafy kompletny górniczy mundur. Chwilę mu się przyglądał, pedantycznie strzepując najdrobniejsze nawet pyłki, a  potem się przebrał. Spojrzał w  lustro w  bieliźniarce i  nie mógł oczu oderwać. Zaczynał siebie lubić za każdym razem, gdy stawał się górnikiem. W  pewnym momencie lustro jakby zmatowiało, przed oczami pojawiły się wydobywane z  pamięci czy też kreowane wyobraźnią obrazy.

Czołgał się ciasnym tunelem, na plecach czując spływające w  dół strużki potu. Łapczywie chwytał ustami tlen, podawany z aparatu przytwierdzonego na plecach. Po dwudziestu minutach pot zalewał mu twarz. Nie wiadomo, czy z  wysiłku czy ze strachu. A miał się czego bać. Stężenie metanu było już na granicy… W  każdej chwili mógł nastąpić wybuch, a  wtedy koniec! Zostanie tutaj na zawsze, pogrzebany pod skałami, zmiażdżony niczym mucha olbrzymią packą kilkusettonowego stropu. Wiedział, jak to było, bo na poziomie ośmiuset metrów natrafili na Zygfryda. Wesołego, zawsze skorego do żartów Zygę. Skała z  zawału trafiła go prosto w  pierś. Wyglądał, jakby był w  całości, w  jednym kawałku, ale w miejscu tułowia tkwiła skała, która zadziałała niczym gigantyczna prasa. Szczątki ciała z  miejsca zgniecenia znaleźli rozpryśnięte na ścianach po obu stronach zawalonego chodnika. Wzdrygnął się, gdy przypomniał sobie, że ta maź, która przylepiła mu się do rąk, była kiedyś ciałem Zygfryda Kucharczyka. Zresztą zrobiło to wrażenie na całej czwórce z drużyny ratowniczej kopalni „Kościuszko”. Wysłano ich po trzech zasypanych kolegów. Zyga był pierwszy. Na końcu tunelu, jeśli tak można nazwać tę lisią norę, mogli być pozostali dwaj. Mogli jeszcze żyć. Mało prawdopodobne, ale mogli… Tu pod ziemią wszystko było możliwe. Ludzie potrafili żyć dwa tygodnie bez jedzenia, pijąc skraplającą się na ścianach wodę. Przetrwanie zależało od indywidualnej, zmiennej dla każdego człowieka chęci do życia. Mierzonej tym, do czego i kogo się wracało… Dalej mógł jednak iść tylko jeden z nich. Na początku chcieli ciągnąć losy. Tak zdawało się najsprawiedliwiej. Sprawiedliwość nie brała jednak pod uwagę, że tamci mieli rodziny i dzieci. Poszedł więc on. Na ochotnika zresztą.

Przebijał się już od prawie dwudziestu pięciu minut, odrzucając na boki kawałki skał tarasujące drogę. Nie słyszał z  przodu żadnych odgłosów i wciąż nie wiedział, czy na końcu tunelu ujrzy światełko. Tym światełkiem mieli być Andrzej i  Witek, zasypani koledzy. Droga zaczęła się piąć nieco pod górę. Pociechą było tylko to, że z  powrotem będzie z  górki. Przebył jeszcze z  dwadzieścia metrów i  nagle znieruchomiał. Słuchał. Stuk, stuk, stuk — jakby ktoś uderzał kamieniem w skałę… Teraz nie miał już żadnej wątpliwości. To oni! A  więc żyją! Rzucił się nieprzytomnie naprzód. Ranił się o skalne występy, ale na nic już nie zważał. Wreszcie po dwu, trzech minutach, które wydawały mu się długie jak wieczność, dotarł do celu. W czymś na kształt małej groty, utworzonej z  zawalonego chodnika, zobaczył obu kolegów. Najbliżej był Witek. Leżał na wznak. Henryk przyłożył mu palce do tętnicy na szyi. Witek nie żył z całą pewnością! Ale dlaczego? Nie widać było żadnej rany, żadnej krwi. Henryk uniósł głowę kolegi i dopiero wtedy zauważył, że w potylicy tkwił odłamek skalny gruby na dwa palce długości może dziesięciu centymetrów. W  każdym razie tyle wystawało na zewnątrz.

Obok spoczywał Andrzej, który trzymanym w zaciśniętej dłoni kamieniem uderzał o  skalne podłoże. Oczy miał zamknięte, nie reagował w  żaden inny sposób. Uderzał tylko kamieniem, co zdawało się jedynym elementem łączącym go jeszcze ze światem żywych. Henryk nachylił się i stwierdził, że górnik oddycha płytko i nierytmicznie. Dziwne, uderzenia o skałę były regularniejsze niż oddech… Z trudem wyrwał mu kamień, odginając po kolei palec po palcu. Potem usiadł w kucki, odpoczywając ze dwie, trzy minuty. Nie było czasu na dłuższe próżnowanie. Robota czekała. Zdjął swój aparat tlenowy i założył maskę Andrzejowi. Z koszuli, spodni i  bluzy Witka oraz dwu długich szczap ze stempli sporządził coś w  rodzaju specjalnych płóz dla Andrzeja. Witkowi położył na oczach dwa kawałki węgla, bowiem wszystkie próby zamknięcia mu powiek zakończyły się niepowodzeniem. Połączył płozy linką ze swoim pasem na brzuchu i  nakierował je na wprost otworu tunelu. Trochę się obawiał zaklinowania wewnątrz, ale innej drogi nie było. Wykręcił nienaturalnie głowę i spojrzał po raz ostatni na Witka, którego nagi trup bielił się w  mroku. Szarpnął ciałem do przodu i pociągnął płozy z Andrzejem za sobą…

— Heniek, obiad już na stole!

Okrzyk Teresy ocucił go w  jednej chwili niczym najskuteczniejsze sole trzeźwiące. Stał przed lustrem jak uprzednio, jakby upłynęła jedna sekunda, a  może tylko jedno mgnienie oka. Widział siebie w górniczym uniformie i to jedynie łączyło go z tym, co było… Usiadł w kuchni przy niedużym, drewnianym stole. Teresa nalewała chochlą zupę z  garnka. Dzisiaj był kapuśniak. Na gazie grzała się na wolnym ogniu patelnia z mielonymi kotletami. Z  boku na szafce stały buraczki w  dużej szklanej misce. Henryk wziął sporą pajdę chleba z wiklinowego koszyka i zaczął jeść. Teresa usiadła po drugiej stronie i również zanurzyła łyżkę w talerzu. Jedli w milczeniu, bo i o czym rozmawiać. Oboje pracowali przecież w jednej firmie. Każdy tam wiedział, kto z kim i dlaczego…

Po obiedzie Teresa zmywała naczynia, a Henryk wyciągnął się na tapczanie z gazetą w ręku. Przeczytał pierwszą stronę i zasnął. Aż z  kuchni Teresa słyszała, jak chrapał. Nie chciała go budzić, wiedziała, że jest zmęczony, w  końcu pracował po szesnaście godzin co drugi dzień. Nie włączyła więc telewizora, tylko usiadła w fotelu z „Hallo” w ręku. Lubiła poczytać plotki z życia wyższych sfer, a  najbardziej rozpalały ją informacje o  romansach znanych aktorów. To było takie ciekawe i takie inne… Jednak o  siedemnastej dwadzieścia pięć nie wytrzymała i  włączyła telewizor. Leciał „Klan”, a  ona dotychczas nie opuściła żadnego odcinka. Oczywiście Henryk obudził się i  oglądali razem. Teresa komentowała, a  on milczał, czasem tylko odpowiadając: „tak” lub „nie”, szczytem gadulstwa zaś było zdanie: „Nie wiem. Chyba masz rację”. Po kolacji znowu oglądali wspólnie „Port lotniczy”. A  potem Teresa rozścieliła tapczan i  położyli się spać. Nie chcąc, by zaraz zasnął, przytuliła się do niego całym ciałem i położyła mu rękę na udzie. Po chwili delikatnie ją przesunęła… I  chyba tylko tym dzień ten różnił się od poprzednich.

IV

Ania potrząsnęła leżącym nago na kołdrze mężczyzną. Ten ani drgnął, oczy miał półprzymknięte, ręce odrzucone do tyłu, za głowę. Tylko usta spazmatycznie łapiące powietrze wskazywały, że żyje. Złapała go za włosy i uniosła głowę do góry. Nie poruszył się, nie zmienił pozycji, tylko w kącikach ust pojawiła się ślina, gdy, nie otwierając oczu, wychrypiał:

— Kim jesteś? Jestem chory…

— Stefan, to ja, Ania! Nie jesteś chory, tylko naćpany. Oprzytomniej!

Krople śliny pociekły mu aż po brodzie, gdy odpowiedział:

— Nie znam cię… Ja nikogo nie znam…

Nie namyślając się, bez zamachu, uderzyła go prawą dłonią w twarz, raz w jeden, raz w drugi policzek:

— Nie wariuj, to ja, Ania!

Opuścił powoli ręce, jak na zwolnionym filmie, zasłaniając twarz:

— Niech pan nie bije, Stefan jest grzeczny…

— Przestań, do cholery, to ja, Ania!

— Niech pan nie bije, ja wszystko powiem…

— Gdzie ojciec i Elżunia?

— Kto to jest Elżunia? Wszystko już panu pokazałem…

Ania usiadła na brzegu łóżka i nagle zapłakała, chowając głowę w  ramionach. Zdała sobie bowiem teraz sprawę, że ona też tak wygląda, gdy jest naszprycowana. Płakała z żalu, sama zresztą nie wiedziała, nad kim. Czy nad Stefanem, który teraz przypominał przerażone, zupełnie pozbawione rozumu zwierzątko, czy też nad sobą, swoim bezsensownym życiem. A przecież gdy miała osiemnaście lat i Stefan po raz pierwszy poczęstował ją trawą, narkotyki miały nadać jej życiu nowy, niezwykły blask. Prawdziwy sens… Otarła łzy. Ostatnio rozklejała się coraz częściej. A  to nie wróżyło nic dobrego na przyszłość, bo jedynym antidotum na taki stan było sięganie po kolejną działkę. Jednak teraz martwiła się o  ojca i  córkę, dlatego musiała się maksymalnie sprężyć. Zaczęła działać w  metodyczny, sprawdzony sposób. Co może wyciągnąć człowieka z  takiego dołka, a  przynajmniej dać pierwszego kopa świadomości? Oczywiście ból! Wstała więc i stając z boku, by się nie narazić na kopnięcie, złapała Stefana za jądra i  ścisnęła z  całych sił. Rozległ się nieludzki wrzask i Stefan usiadł na tapczanie, trzymając się za krocze i piszcząc z bólu niczym zbity psiak. Ania odczekała minutę i zapytała:

— Gdzie jest ojciec i Elżunia?

Wśród żałosnego kwilenia jej ucho wyłowiło odpowiedź:

— W Świdnicy… Pojechali do kolegi ojca…

— Którego?

— Mieszka na Trybunalskiej.

— Kiedy wracają?

— O dziewiątej wieczorem…

— No widzisz, grzeczny chłopiec…

— Zostaw mnie, wszystko mnie boli, słabo mi, umieram… — Tak łatwo się nie umiera. Zaraz zrobimy małe hokus, pokus i  dojdziesz do siebie.

— Ja nie chcę! Nie mam siły…

— Chcesz jeszcze raz poczuć taki ból?

— Nie, zrobię, co zechcesz! Tylko nie bij!

— Posiedź jeszcze chwilkę, poczekaj. Zaraz przyjdę!

Wyszła do kuchni i  nasypała do połowy szklanki granulatu Madras, po czym resztę dopełniła gotującą wodą. Tym sposobem zaparzony czaj, który w  zakładach karnych jest namiastką wódki i narkotyków, dała Stefanowi do wypicia. Następnie prawie zaciągnęła go do łazienki i wepchnęła mimo protestów do wanny. Zostało już tylko odkręcić prysznic i  polewać Stefana zimną wodą. Po dziesięciu minutach tego zabiegu, w czasie którego zwymiotował esencją herbaty, mężczyzna był już jako tako zdolny do użytku. Wróciła mu świadomość i  nawet sam wyczołgał się z  wanny. Pomogła mu się ubrać i usiedli oboje na brzegu tapczanu. Chwilę milczeli, a potem Ania spytała:

— Z tym wyjazdem ojca z Elżunią to prawda?

— Tak, wrócą wieczorem…

— Ile wziąłeś?

— Dwie działki naraz…

— Odbiło ci?!

— Byłem zdenerwowany…

— Co się stało?

— Przyszedł policjant…

Ania zbliżyła twarz do jego twarzy i powiedziała wyraźnie zaniepokojona:

— Popatrz mi w oczy, nie zmyślasz?!

Stefan spojrzał jej w  oczy wzrokiem zaszczutego psa i  zrozumiała, że nie kłamie. Dlatego dodała łagodnie:

— Czego chciał?

— To tajniak. Pracuje w narkotykach…

— Przecież my nie handlujemy!

— Mówiłem mu to. Ale on kazał mi powiedzieć, gdzie mamy towar…

— I powiedziałeś?

— Uderzył mnie kilka razy… Bałem się… Bolało mnie…

— Rozumiem.

— No właśnie. Zabrał mi dziesięć działek, które trzymaliśmy w słoiku na szafie i trawkę razem z puszką, bo mu się podobała… Odchodząc, znowu mnie uderzył, przewrócił na ziemię i  kopnął kilka razy jak psa. Bałem się…

— Rozumiem. No, ale w końcu sobie poszedł?

— To nie wszystko. Powiedział, że może nas wsadzić do więzienia w  świetle nowej ustawy. Zastanowi się, bo on tu właściwie przyszedł do ciebie. Myśli, że się dogadacie, w naszym wspólnym interesie. Masz przyjść do komendy; nazywa się Leonard Kapera…

Ania od razu zrozumiała, co miał na myśli, bo koleżanka dostała podobną propozycję, powiedziała więc z gniewem:

— A to parszywy kutas! Niedoczekanie jego!

Stefan popatrzył na nią z lękiem i zauważył prawie z płaczem:

— Ale to policjant… Co możemy zrobić? Nie chcę iść do więzienia…

— Nie pójdziesz! Nie bój się…

Stefan kiwnął głową, ale widać było, że nie jest do końca przekonany, iż wszystko zakończy się szczęśliwie. Może dlatego zaraz się położył, nakrył kołdrą głowę i po chwili zasnął.

Ania siedziała przez dziesięć minut bez ruchu, patrząc, jak ciało mężczyzny drga w konwulsjach strachu, który nie opuszczał go nawet we śnie. Potem podeszła do szafy, uklękła, wsunęła pod nią rękę tak daleko, jak tylko się dało i  wydobyła nieduże pudełko. Otworzyła je. W  środku była strzykawka z  igłą, kawałek paska z  zielonej tkaniny i  nieduża ciemna buteleczka. Po chwili mętny, brązowawy płyn był już w  strzykawce. Ścisnęła rękę paskiem u  góry i  wprowadziła do żyły całą działkę, którą miała schowaną na czarną godzinę. A uznała, że właśnie teraz taka nadeszła… Schowała z  powrotem pudełeczko, szybko rozebrała się i  ułożyła koło męża. Leżała i czekała, aż przyjdzie zapomnienie, aż do mózgu zapuka kolorowa pani, która starym dobrym zwyczajem rozłoży nad nią ogromny parasol, od którego odbiją się niby krople deszczu wszystkie niebezpieczeństwa, troski i przykrości. Wkrótce twarz nachmurzonego dziecka, która tak przyciągała mężczyzn, rozjaśniła się uśmiechem, bo pani dała pierwszy znak i  stojąca naprzeciwko szafa zamieniła się w  białego, pięknego łabędzia o  smukłej szyi. Ptak wkrótce zaczął pływać po niebieskim jeziorze, którym stał się pokój. A Ania zdmuchnięta z łóżka leciutkim wiaterkiem odurzenia w  letniej, króciutkiej sukience patrzyła na tę sielankę z  wysepki na jeziorze. Woda była spokojna, bez najmniejszej zmarszczki, słońce świeciło długimi promieniami, które wybiegały zza białych chmurek pchanych po niebieskim jak jezioro niebie przez malutkie aniołki o żółtych skrzydełkach. I było tak bezpiecznie i  błogo… Nagle na wodzie pojawiło się pierwsze załamanie, niby uniesiona brew zwiastująca gniew, a potem wiatr rozwinął czarne żagle, napiął je do granic możliwości i  dmuchnął potężnie. Jezioro zafalowało, bure grzywy uderzyły z łoskotem w wyspę. Liznęły brzeg i cofnęły się, nabierając ponownie rozpędu, chcąc pochwycić Anię swoimi mackami. Zatopić w gęstym, cuchnącym roztworze, w  który zamieniła się woda. Chciała uciekać, ale nie mogła, nogi odmawiały posłuszeństwa, ilekroć starała się je oderwać od ziemi. Próbowała krzyczeć, ale głos uwiązł w  krtani. Było tak strasznie, że w jednej chwili spociła się cała, a oszalałe serce podeszło pod samo gardło. Dopiero kiedy potężny wir wciągnął pod wodę kwilącego ze strachu niczym dziecko białego łabędzia, a potem wypluł na powierzchnię czarnego, o monstrualnie grubej szyi i potężnej, najeżonej zębami paszczy zamiast dzioba, nastąpił moment przesilenia. Powietrze rozdarł jej przeraźliwy krzyk…

Koło dziesiątej rano wstali oboje. Znowu nikogo nie było. Ojciec poszedł jak co piątek do hurtowni, w  której jako rencista pracował na pół etatu. Elżunia zaś zapewne pociła się w tej chwili w  szkole nad swoją pierwszą czytanką, odprowadzona przed pójściem do pracy przez ojca. Stefan, zdejmując z siebie ubranie, w którym spał, zaproponował:

— Umyjemy się razem?

Ania skinęła głową, bo czuła, że i jej ciało wymaga gruntownego odświeżenia. Stefan pierwszy poszedł do łazienki. Napuścił wody do wanny, wlał płynu do kąpieli i  usiadł w  wodzie, rozgarniając ręką — niczym dziecko — pianę, która pływała po powierzchni. Zabawa nie trwała długo, bo za chwilę weszła Ania. Patrzył na nią z  zachwytem. Szczupła, długie zgrabne nogi i  duże, jędrne piersi, duże jak na taką sylwetkę oczywiście. Wszystko to ukraszone długimi do pasa jasnoblond włosami, które tak samo jaśniały na jej ładnie sklepionym łonie. Lekko wysunięty do przodu brzuszek i nieznacznie wypięty tyłeczek sprawiały w całości bardzo podniecające wrażenie. Poczuł, że jego męskość zaczyna dawać o  sobie znać. Członek zesztywniał, a  jego koniec ociupinkę wynurzał się z  wody. Dlatego, gdy Ania podeszła do wanny, złapał ją za rękę i  próbował skłonić, by na nim usiadła. Ona jednak z  naciskiem odsunęła jego dłoń i powiedziała:

— Stefan, potem!

Nie nalegał więcej. Wiedział, że i tak nic by z tego nie wyszło, gdyż po odlocie każda próba zbliżenia kończyła się kompromitacją. Musiało mu wystarczyć, że patrzył, jak się myje. Przede wszystkim długo i  z  jakąś taką ogromną zaciekłością szorowała łono, pochwę i całe krocze. I to z taką siłą, że w pewnym momencie usłyszał nawet, jak syknęła z bólu. Udawał przed samym sobą, że nie rozumie jej zachowania, albo też nie chciał dochodzić jego przyczyn, tak było zresztą najwygodniej. Powody bowiem, że Ania została kurwą, były bardzo prozaiczne. Utrzymanie mieli wprawdzie zapewnione z renty jej ojca, w którego mieszkaniu mieszkali, przesyłek jej matki, która piętnaście lat temu wyjechała do USA z  innym facetem, oraz doli, jaką im comiesięcznie odpalała babcia ze swojej niewielkiej emerytury. Brakowało jednak na towar, bez którego już się teraz nie umieli obejść. W  każdym razie on. I dlatego Ania musiała iść na ulicę… A czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Czekał, aż przestanie katować swoje ciało, jakby to ono było temu wszystkiemu winne. I wreszcie się doczekał. Ania skończyła zabiegi, które sama przed sobą nazywała odplugawiającymi i  jakby dopiero teraz zwróciła uwagę na Stefana. Prysła w jego kierunku pianą i chwyciwszy go za nogi, wjechała na jego biodra. Chciała być może postawić kropkę nad i w przywracaniu wszystkiego do stanu wyjściowego, ale szybko się zorientowała, że to „i” niestety nie bardzo się do tego nadaje… Wszelkie próby za pomocą rąk i  ust niewiele pomogły, „i” nie dało się postawić na tyle, by mogła na nim usiąść. Spojrzała na zrozpaczonego Stefana i powiedziała:

— Nie martw się, każdemu może się zdarzyć…

W  kuchni na stole znaleźli przygotowane przez ojca śniadanie. Mleko, bułki, masło i czereśniowy dżem, który Ania tak lubiła. Usiedli i łapczywie rzucili się na jedzenie. Nawet nie podgrzewali mleka, popijali zimnym. Stefan, połykając duży kawał bułki, zapytał:

— Jak tam wczorajszy wypad?

Odpowiedziała spokojnie, mimo że spytał takim tonem, jakby szło o wyjazd krajoznawczy:

— Myślę, że mimo wszystko był opłacalny.

— To znaczy?

Zdenerwowała ją ta obcesowość, więc uściśliła:

— Chodzi ci o słowa „mimo wszystko” czy o „opłacalny”?

Stefan poczerwieniał i udając, że się zakrztusił, spytał inaczej:

— Nie rozumiem cię… Namęczyłaś się podróżą, namęczyłaś… pytałem więc, czy chociaż było warto?

Ania nie wytrzymała i wybuchła:

— To ja cię nie rozumiem! Udajesz wariata?! Obleśni, brudni faceci rżną mnie, jak chcą, obciągam im śmierdzące kutasy, a ty mi mówisz: namęczyłaś się…

Stefan przerażony reakcją Ani, a właściwie zrozpaczony, że nagle rozwalił się jego świat złudzeń i pozorów, zachlipał żałośnie:

— Aniu, przepraszam cię… Ja wiem, że jestem szmata, najgorsza szmata… Ale ja nie mogę żyć bez prochów, kompotu, całego tego świństwa… Zabij mnie lepiej, wtedy się od tego uwolnię…

Ania, zaskoczona jego zachowaniem, gdyż oczekiwała dalszych kłamstw i  udawania, została momentalnie rozbrojona, pozbawiona motywacji do dalszej rozprawy ze Stefanem, swoim życiem i  całym światem. Dlatego całkiem już spokojnym tonem powiedziała:

— Przestań już, przestań się mazać. Kupimy nowy towar, wszystko będzie jak dawniej, po staremu…

Stefan wytarł twarz rękawem i stwierdził z beznadzieją w głosie:

— Nie mamy pieniędzy…

— Mamy!

Ożywił się nagle i spytał już raźniej:

— Naprawdę?!

— Tak. Przywiozłam sto złotych!

— Kiedy pojedziesz do Jeleniej Góry po towar, jutro?

— Nie, najlepiej jechać w poniedziałek, wtedy pojawia się nowa dostawa i można kupić taniej.

— Ty wiesz lepiej, kochanie, to tylko dwa dni, jakoś wytrzymamy…

Ania nie odpowiedziała, tylko skinęła głową, bo miał rację, w  ich stanie uzależnienia, a  przynajmniej jego, dwa dni to prawie wieczność. Stefan skulił się, jakby już głód zaglądał mu w oczy, a potem niespodziewanie powiedział cicho:

— Aniu, dlaczego świat jest taki straszny? Dlaczego…

V

Nie mógł zasnąć. Przewracał się z  boku na bok. Stary tapczan trzeszczał pod nim niemiłosiernie. Nawet zawsze skuteczne w  takich wypadkach owinięcie głowy kocem, które — jak za dawnych dziecięcych czasów — przynosiło poczucie bezpieczeństwa, teraz utraciło swoją magiczną moc. Może dlatego, że Henrykowi nie mógł zejść z oczu obraz ojca. Kiedyś nienawidził go z całego serca za notoryczne pijaństwo, którym doprowadził do śmierci matkę. I przyszło mu chyba za to pokutować, mimo że dzisiaj Henrykowi było już go tylko serdecznie żal. W  każdym razie ojciec nawiedzał go dzisiaj nadspodziewanie wiele razy, żeby nie powiedzieć, ustawicznie. Jeśli tylko Henryk próbował zmrużyć oczy, to natychmiast miał przed oczami jego postać. I Henryk bał się zasnąć, gdyż miał przeczucie, że będzie tak jak przed kilku laty, kiedy aż rozchorował się nerwowo. Wtedy ojciec przychodził do niego codziennie. Przez całe dwa tygodnie śniła mu się śmierć ojca. I  to w tak niesamowicie wyrafinowany sposób, że każda nadchodząca noc, a  wraz z  nią kolejny sen, przynosiły następny fragment tragicznych wydarzeń. Widział, jak ojciec idzie w  kierunku nasypu, tego samego nasypu, który był tuż za „Zrembem”. Widział jego pochyloną sylwetkę w perspektywie szosy. Cały pierwszy sen składał się tylko z tego. Z niekończącego się marszu. Strasznego dlatego, że przecież Henryk wiedział, dokąd i po co… Ojciec szedł na nasyp, by wkrótce po śmierci matki skończyć ze sobą… Henryk dopiero w  tym śnie uzmysłowił sobie, jak bardzo ojciec był związany z  matką. Następne senne widzenie miało swój finał u  początku ścieżki pnącej się wśród wysokiej trawy i niskich krzewów a  kończącej się przy torach. Pamiętał, że obudził się wtedy mokry od łez. Płakał razem z  ojcem, bo sen rozwiał się w  momencie, gdy ojciec odwrócił twarz ku niemu, a z jego oczu wypłynęły dwie łzy, które potoczyły się po policzkach. Dwie, ale bardziej przejmujące niż najgłośniejszy szloch. Zresztą chyba zawsze łzy idące w parze z  milczeniem wzruszają najbardziej. Dopiero te sny powiedziały mu całą prawdę. Patrzył, jak ojciec pęta sobie nogi żółtym sznurkiem, a drugi koniec przywiązuje do szyny, zostawiając tylko tyle luzu, by wystarczyło na precyzyjne ułożenie szyi na szynach. Chciał mieć pewność, że nie wycofa się w  ostatniej chwili powodowany instynktownym strachem przed śmiercią. I  to wszystko Henryk oglądał szczegół po szczególe, sen po śnie, niczym film z egzekucji skazańca, niczym dokumentacja wykonanego wyroku.

Od tego momentu sny stały się prawdziwą torturą nakręcającą spiralę strachu. Henryk podlegał bowiem schizofrenicznemu rozdwojeniu, śniąc. Jako zewnętrzny obserwator znał początek i  koniec snu, widział jednak równocześnie siebie w tamtej chwili, czyli przeżywał katusze niepewności i  rozpaczy wynikające z  nieznajomości niezakończonej jeszcze historii. Kiedy ojciec nakładał na głowę worek, który Henryk rozpoznał jako własny worek śniadaniowy zachowany przez matkę na pamiątkę po latach szkolnych, nie mógł powstrzymać się od krzyku. Rozpaczliwe: „Tato, nie, nie, nie!”, słychać było, jak mówiła później Teresa, w  całej kamienicy, tylko ojciec go nie słyszał… W  ciągu kilku następnych nocy śnił oczekiwanie na pociąg, na niosący śmierć odgłos turkotu kół po stalowych szynach. Aż wreszcie nadszedł ten moment. Pociąg zbliżał się coraz bardziej… Strach potęgował fakt, że nie tylko słyszał go, ale i widział — w odróżnieniu od ojca. Nic więc dziwnego, że już wkrótce Henryk także na jawie odczuwał stały, wszechogarniający lęk, który dopadał go w  najbardziej niespodziewanych momentach i  miejscach. Doszło do tego, że potrafił nawet wejść do szafy, żeby się schować przed czymś, co miało nastąpić… Co to jednak miało być, nie wiedział, po prostu się bał. Kulminacja nastąpiła, gdy zobaczył głowę ojca spadającą między szyny, równo niczym piłą odciętą od tułowia. Przeżycie było tak przerażające, że kilka dni leżał w  łóżku jak sparaliżowany, nie mówił, nie chodził, robił pod siebie. Schudł siedem kilo. Szczęście, że trafiło go to w  domu. Wezwany przez Teresę po czterech dniach lekarz dał skierowanie do psychiatry. Jednak Henryka ominęła przygoda z lekami psychotropowymi, gdyż po następnych trzech dniach, a  był to chyba poniedziałek, tak jak nagle się położył, tak nagle wstał i zaczął znowu zachowywać się jak przedtem. Nigdy jednak o  tym nie mówił, nigdy do tego nie wracał — po prostu niespodziewana przerwa w życiorysie…

Obecnie obawiał się nawrotu. A  było to uzasadnione, gdyż odczuwał lęk, wyrażający się nagłym przyspieszeniem bicia serca, gdy słyszał dobiegający z  wiaduktu turkot kół pospiesznego do Wrocławia o  dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć — mordercy ojca. Teraz właśnie tak było, tylko że w odgłos pociągu wtopiło się szczekanie Atosa.

Trudno było jednak przypuszczać, że Atos zna się na godzinie duchów. Widocznie gdzieś w  pobliżu musiało się pojawić jakieś zwierzę lub co gorsza człowiek. Odwiedziny o tej porze mogły naprawdę zaniepokoić. W końcu zakład leżał na peryferiach miasta, tuż za ogródkami działkowymi ciągnącymi się ze dwa kilometry, w  terenie niezabudowanym siedzibami ludzkimi. O  tej godzinie nikt przy zdrowych zmysłach by się tu nie szwendał. A  na zakochanych było jeszcze za zimno. Sięgnął ręką pod tapczan i  wydobył stamtąd długi na osiemdziesiąt centymetrów pręt stalowy, gruby prawie na dwa palce. W  razie potrzeby wystarczy, aby postraszyć intruza. Musi zobaczyć, co się dzieje. W takiej sytuacji nie będzie już wychylać nosa o dwunastej, gdy miał planowy obchód. Wyszedł z portierni i podszedł do ujadającego Atosa. Pogłaskał go po karku i rzekł:

— Dobrze, już dobrze… Uspokój się!

Atos przestał szczekać, co oznaczało, że na ich terenie nie było nikogo. Inaczej Atos nie dał by się uciszyć. Więc chyba zwierzę? Henryk już chciał wracać, gdy nagle dobiegły go odgłosy ze strony znajdującej się za szosą starej, opuszczonej i od lat nieczynnej fabryki domów. Spojrzał i tuż przed murowanym baraczkiem, który jako jedyny ostał się z kompletnymi drzwiami i oknami, zobaczył kilkoro ludzi wnoszących do środka jakieś drewniane skrzynie. Wyładowywali je z  dwu stojących nieopodal samochodów dostawczych. Na szosie, nie dalej niż siedem, osiem metrów od miejsca, w którym stał, zatrzymało się właśnie eleganckie, drogie auto osobowe. Nie znał tej marki. Natomiast drugi samochód, który zahamował tuż za tamtym, potrafił określić bez trudu. Volkswagen passat, taki, jakie ostatnio miała na swoim wyposażeniu policja. Kierowcy wysiedli i podali sobie ręce. Ten z passata wyciągnął paczkę papierosów i  poczęstował drugiego. Tamten wziął papierosa i w zamian za to podał ogień. Henryk w świetle zapalniczki dokładnie widział twarz częstującego mężczyzny. Nalaną, o  haczykowatym nosie i  rozległej łysinie. Twarz drugiego, oświetlona za chwilę w  ten sam sposób, była szczupła, z  wyraźną szramą na lewym policzku. Zaciekawiony Henryk instynktownie ukrył się głębiej za szerokim, murowanym słupem bramy, Atos wiedziony chyba takim samym odruchem wszedł do budy i siedział jak mysz pod miotłą. Mężczyźni zaciągnęli się papierosami i  ten z  nalaną twarzą powiedział, spluwając najpierw przez zęby:

— Jechałem tuż za wami, aby być w  razie czego pod ręką. To w końcu kupa pieniędzy…

Drugi odpowiedział, patrząc w kierunku bramy „Zrembu”:

— Mów ciszej, chcesz żeby ktoś usłyszał?!

— Nie wygłupiaj się… Na tym zadupiu… Zresztą całe przedsięwzięcie jest całkowicie zalegalizowane!

— Może masz rację, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże!

— Od kiedy zrobiłeś się taki wierzący, Krecha? Masz pietra?

— To tylko ostrożność. Ostrożność, nic więcej…

— Dobra, dajmy spokój duperelom. Wszystko macie?

— Tak. Odczynniki, składniki i  to wszystko inne, które nawet nie wiem, jak się nazywa.

— No i nie musisz. Po to przecież zatrudniacie chemików, dla których to bułka z masłem!

— Ale przyznasz, że pomysł Lorda jest genialny?

— Pracuję w  tym, a  nawet dla mnie to nowość. Już dawno próbowano przewozić towar w  składnikach, ale po raz pierwszy słyszę, że aby otrzymać na miejscu produkt finalny, wystarczy zamieszać…

— Zmniejszy to ryzyko transportu prawie do minimum!

— Lepiej, Krecha, można to teraz sprzedawać legalnie!

— Robisz sobie jaja?!

— Pomyśl, Krecha, w  świetle prawa od kupującego zależy, co z tym zrobi… Pomiesza czy nie pomiesza… Oto jest pytanie!

— No to Lord powinien to jak najszybciej opatentować…

Zaśmiali się obaj. Rzucili papierosy na ziemię i  zgodnie przydeptali nogami. Krecha powiedział:

— Czas się żegnać. Nie chcesz chyba, by cię zobaczył któryś z moich chłopaków?

— Miło mi, że dbasz o moją dupę…

— Jeśli już mówimy o  dupach… Lord kazał ci zaprzestać innych interesów!

— Jestem dorosły, sam decyduję, co robię.

— Pracujesz dla nas, nie zapominaj o tym!

— Grozisz mi?

— Nie świruj! Życie ci niemiłe? Dziwię ci się, przecież forsy masz chyba dość?!

— Nieraz pieniądze nie są najważniejsze… Ale pomyślę nad tym!

— Twoja sprawa. Ja tylko przekazałem polecenie…

Podali sobie ręce i  Krecha poszedł w  kierunku placu, na którym pracowali jego ludzie, a drugi mężczyzna wsiadł do auta i  odjechał z  piskiem opon. Henryk dopiero teraz wyszedł zza osłony i  popatrzył w  stronę fabryki domów. Tam już kończono wyładunek. Jeszcze dwie skrzynie i  tylne drzwi samochodów zostały zatrzaśnięte. Mężczyźni weszli do baraku i Henryk musiał czekać aż dwadzieścia minut, zanim zobaczył ich znowu. Podzielili się na trzy grupy. Jedna na powrót zamykała drzwi na żelazną sztabę, druga i  trzecia, jak słyszał, zabijała deskami dwoje istniejących okien. U  szczytu i  to wychodzące wprost na ogródki działkowe. Zajęło im to z  pół godziny, gdyż praca była utrudniona brakiem światła. Musiały im wystarczyć latarki. Słyszał, jak raz po raz leciały wiązanki, gdy młotek zamiast na gwóźdź natrafiał na palec. Henryk uśmiechnął się, bo to było absolutne mistrzostwo świata w  przekleństwach. W  „Zrembie” tak potrafił tylko Janek Kulak, magazynier, ale on już od dwóch lat nie żył. Potem dwóch ludzi przybiło coś do słupa oświetleniowego, stojącego kilka metrów za drucianą, przeżartą rdzą i  mającą więcej dziur niż całych oczek, siatką. Zawarczały silniki i samochody zaczęły wyjeżdżać. Henryk musiał znowu się schować, gdyż silne reflektory dokładnie omiotły teren „Zrembu”. Odważył się wystawić głowę nie wcześniej niż w pięć minut po tym, jak umilkły wszelkie odgłosy i samochody były już za wiaduktem. Dopiero wtedy otworzył kluczem furtkę i wyszedł na szosę, a potem przeszedł przez dziurę w płocie. Gnała go ciekawość. Chciał zobaczyć, co też dziwni przybysze przybili do słupa. Zrobił krok w tamtą stronę i zdążył zobaczyć zarys tablicy umieszczonej z półtora metra nad ziemią. Nie zrobił jednak drugiego kroku, gdyż z boku, zza sporej kępy krzaków, usłyszał głos, który mimo przestrachu od razu skojarzył:

— O, pan ciekawski… Witamy!

Henryk chciał uciekać, ale już było za późno. Z prawej i lewej strony zamajaczyli stojący w  mroku mężczyźni. Dlatego zwiesił głowę i  stał zgarbiony, gotów przyjąć wszystko, co mu przyniesie los. Nie czekał długo, zza krzaków wynurzył się człowiek z blizną na twarzy.

Krecha stanął tuż przed nim i kontynuował:

— A czemu to się pan tak skrada, jeśli można spytać?

Przerażony Henryk odpowiedział zgodnie z prawdą:

— Ja, ja, nic… Musiałem zobaczyć, kto obcy tu się kręci. Wie pan, złodziei nie brak… — Krecha zaśmiał się, ale tak, że Henrykowi krew się ścięła w żyłach.

— No i zobaczył pan. Czy my wyglądamy na złodziei?

Pozostali również zawtórowali mu śmiechem, co już jednak nie speszyło Henryka. Postanowił dalej rżnąć chłopka roztropka:

— Uchowaj Boże. Ale strzeżonego Pan Bóg strzeże… Miałbym duże nieprzyjemności, gdybym czegoś nie dopilnował… Mój dyrektor srogi…

— Słusznie, czujność przede wszystkim! Ale teraz powiem krótko, jak czekista czekiście: grzecznie wrócisz do portierni i już nie będziesz wsadzał nosa w  nie swoje sprawy. To teren spółki „Lotos”, a my sami potrafimy dbać o naszą własność!

Henryk skinął głową i odpowiedział uniżonym głosem:

— Rozumiem. To się już nie powtórzy! To nieporozumienie… Proszę nie wspominać o tym dyrektorowi…

Krecha widocznie ocenił badanie pozytywnie, bo powiedział:

— Zobaczymy. A teraz w tył zwrot i biegiem do siebie…

Henrykowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Odwrócił się na pięcie i  w  iście sprinterskim tempie pokonał odległość do portierni.

Krecha w towarzystwie trzech swoich chłopaków szedł w  kierunku samochodu, który stał z  tyłu baraku, całkowicie niewidoczny z  szosy. Teraz sobie gratulował, że wrócił, by sprawdzić, czy wszystko jest należycie zabezpieczone. Przynajmniej do jutra. Wtedy bowiem przyjadą chemicy, doprowadzi się prąd i  ruszy produkcja. I oczywiście będzie stała ochrona. Po incydencie z  portierem postanowił nie czekać. Dlatego powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu:

— Czarny i Cinkciarz, zostajecie! Pilnujecie towaru!

Czarny, który zawsze musiał wtrącić swoje trzy grosze i  nie uśmiechała mu się warta w zimną noc, spytał:

— Krecha, a nie lepiej uziemić gościa?! Ciemno, odludzie, w łeb i po krzyku. Będziemy mogli wtedy pojechać do domu…

— Wiedziałem, że jesteś idiotą ale, że aż takim… Zwali się policja, zacznie się dochodzenie i  totalne węszenie. Zresztą, po co? My tu przecież mamy legalny interes! Musicie się do tego przyzwyczaić…

— To co, może urzędnikami zostaniemy?!

Zaśmiali się wszyscy z tego żartu. Potem jednak Krecha odpowiedział:

— Mówiąc serio, na razie nie noście broni na wierzchu. Musicie wytrzymać, aż zostaniecie licencjonowanymi ochroniarzami!

— Nie obawiasz się o to, co portier mógł zobaczyć?

— Nie. Po pierwsze, nic nie mógł zobaczyć, skrzynie były zamknięte, po drugie, interes jest legalny, a po trzecie, co mnie przekonało ostatecznie — on się boi dyrektora bardziej niż nas!

Zaśmiali się znowu, a  milczący do tej pory Cinkciarz stwierdził:

— Ten dyrektor, to dopiero musi być kawał skurwysyna!

Ciąg dalszy w wersji pełnej

VI

Dostępne w wersji pełnej

[1] William Shakespeare, Hamlet, przeł. Maciej Słomczyński.

I RZEKŁ BÓG: NIECH SIĘ STANIE ŚWIATŁOŚĆ. I STAŁA SIĘ ŚWIATŁOŚĆ.

Dostępne w wersji pełnej

VII

Dostępne w wersji pełnej

VIII

Dostępne w wersji pełnej

IX

Dostępne w wersji pełnej

DNI TRZECIE, ODDZIELANIE CIEMNOŚCI OD ŚWIATŁOŚCI…

Dostępne w wersji pełnej

X

Dostępne w wersji pełnej

XI

Dostępne w wersji pełnej

XII

Dostępne w wersji pełnej

XIII

Dostępne w wersji pełnej

DNI CZWARTE, DNI DOBRE…

Dostępne w wersji pełnej

XIV

Dostępne w wersji pełnej

XV

Dostępne w wersji pełnej

XVI

Dostępne w wersji pełnej

XVII

Dostępne w wersji pełnej

XVIII

Dostępne w wersji pełnej

XIX

Dostępne w wersji pełnej

DNI PIĄTE, RAJ…

Dostępne w wersji pełnej

XX

Dostępne w wersji pełnej

XXI

Dostępne w wersji pełnej

DNI SZÓSTE, DNI BESTII LUDZKICH…

Dostępne w wersji pełnej

XXII

Dostępne w wersji pełnej

XXIII

Dostępne w wersji pełnej

XXIV

Dostępne w wersji pełnej

XXV

Dostępne w wersji pełnej

XXVI

Dostępne w wersji pełnej

XXVII

Dostępne w wersji pełnej

XXVIII

Dostępne w wersji pełnej

XXIX

Dostępne w wersji pełnej

XXX

Dostępne w wersji pełnej

DZIEŃ SIÓDMY, DZIEŃ, W KTÓRYM BÓG ODPOCZYWAŁ…

Dostępne w wersji pełnej

XXXI

Dostępne w wersji pełnej

XXXII

Dostępne w wersji pełnej

XXXIII

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © Ryszard Botwina 2011

All rights reserved

Redaktor prowadzący

Tomasz Zysk

Redaktor

Hanna Kossak-Nowocień

Projekt okładki

Anna M. Damasiewicz

ISBN 978-83-7506-900-6

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 853 27 67, faks 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracowany na podstawie Małe wieczności, wydanie I

www.woblink.com

Plik opracowany przez Woblink i eLib.pl