Małe kobietki wersja ilustrowana - Louisa May Alcott - ebook

Małe kobietki wersja ilustrowana ebook

Louisa May Alcott

4,2

Opis

Ameryka, lata sześćdziesiąte XIX wieku. W domostwie zwanym Orchard House od pokoleń mieszka rodzina Marchów. Pod nieobecność ojca walczącego w wojnie secesyjnej, opiekę nad czterema córkami sprawuje samodzielnie ich matka, Marmee.

Córki pani March – stateczna Meg, żywa jak iskra Jo, nieśmiała, uzdolniona muzycznie Beth i nieco przemądrzała Amy – starają się, jak mogą, by urozmaicić swoje naznaczone ciągłym brakiem pieniędzy życie, chociaż boleśnie odczuwają nieobecność ojca. Bez względu na to, czy układają plan zabawy czy zawiązują tajne stowarzyszenie, dosłownie wszystkich zarażają swoim entuzjazmem. Poddaje mu się nawet Laurie, samotny chłopiec z sąsiedniego domu, oraz jego tajemniczy, bogaty dziadek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (21 ocen)
9
9
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
biblioteczka-agi

Dobrze spędzony czas

Niedawno usłyszałam, że Małe kobietki są jak kocyk, otulają i sprawiają, że człowiek czuje się przyjemnie. Zgadzam się z tymi słowami w stu procentach. Małe kobietki są powieścią przede wszystkim o dorastaniu, o tym, jak z dzieci zamieniają się w dojrzalsze osoby. Zmianę w zachowaniu sióstr widać na kolejnych kartach stron i mimo że wciąż zachowują swój urok i są „sobą”, to widać, jak zmieniają postrzeganie na inne sprawy. https://www.instagram.com/p/Cr0Ov-gNEI0/
00
gryzmola

Całkiem niezła

Nie wiem czy te trzy gwiazdki to odpowiednia ocena, bo uwazam ze ta ksiazka nie zestarzala sie dobrze i na kazdym kroku mamy bardzo moralizatorski ton autorki. Nie jest to zła ksiazka ale jednoczesnie nie ujela mnie ona tak jak myslalam ze bedzie 😟
00
ewezim

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka w najlepszym wydaniu! Jakże cudowna jest ta powieść. Nieco naiwna, taka spokojna. Jej piękno tkwi w prostocie opisanego tu życia.Polecam wszystkim romantycznym duszom.
00

Popularność




ROZ­DZIAŁ I

ZA­BA­WA W PIEL­GRZY­MÓW

.

– Świ­ęta bez pre­zen­tów to nie świ­ęta – burk­nęła Jo, le­żąc na dy­wa­ni­ku.

– Okrop­nie jest być bied­ną! – wes­tchnęła Meg, zer­ka­jąc na swo­ją sta­rą su­kien­kę.

– To nie­spra­wie­dli­we, że nie­któ­re dziew­częta mają mnó­stwo ślicz­nych rze­czy, a inne nic – do­da­ła mała Amy z ura­zą, po­ci­ąga­jąc no­sem.

– Mamy tatę, mamę i sie­bie na­wza­jem – po­god­nie rzu­ci­ła ze swo­je­go kąci­ka Beth.

Czte­ry mło­de twa­rze oświe­tlo­ne pło­mie­niem z ko­min­ka roz­ja­śni­ły się na te we­so­łe sło­wa, ale za­raz spo­chmur­nia­ły na nowo, gdy Jo po­wie­dzia­ła ze smut­kiem:

– Taty z nami nie ma i jesz­cze dłu­go nie będzie.

Nie po­wie­dzia­ła „może ni­g­dy”, ale ka­żda z dziew­cząt do­da­ła to so­bie na myśl o ojcu będącym da­le­ko, na fron­cie.

Przez mi­nu­tę żad­na z nich nie od­zy­wa­ła się, po czym Meg po­wie­dzia­ła zmie­nio­nym gło­sem:

– Jak wie­cie, mama za­pro­po­no­wa­ła, że­by­śmy w te świ­ęta nie ro­bi­ły so­bie pre­zen­tów, po­nie­waż za­po­wia­da się ci­ężka zima. Mama uwa­ża, że nie po­win­ny­śmy wy­da­wać pie­ni­ędzy na przy­jem­no­ści, pod­czas gdy nasi żo­łnie­rze tak bar­dzo cier­pią. Nie­wie­le mo­że­my zro­bić, ale stać nas na małe wy­rze­cze­nia i po­win­ny­śmy ro­bić to ocho­czo. Oba­wiam się jed­nak, że ja tak nie po­tra­fię. – Meg po­kręci­ła gło­wą na myśl o tych wszyst­kich ład­nych rze­czach, któ­re tak bar­dzo chcia­ła mieć.

– Nie wy­da­je mi się, żeby te drob­ne kwo­ty, któ­re mamy do wy­da­nia, zda­ły się na coś żo­łnie­rzom. Ka­żda z nas ma po do­la­rze i od­da­nie go nie­wie­le po­mo­gło­by woj­sku. Zga­dzam się, żeby nie ocze­ki­wać ni­cze­go od mamy ani od was, ale sama so­bie chcę ku­pić Un­di­nę i Sin­tra­ma[1]. Pra­gnę tego już od tak daw­na – stwier­dzi­ła Jo, któ­ra była mo­lem ksi­ążko­wym.

– Ja pla­no­wa­łam wy­dać swo­je pie­ni­ądze na nowe nuty – rze­kła Beth z ci­chym wes­tchnie­niem, któ­re­go nie usły­szał nikt prócz szczot­ki do ko­min­ka i uchwy­tu czaj­ni­ka.

– Ja ko­niecz­nie mu­szę mieć kom­plet ołów­ków Fa­ber. Są mi na­praw­dę po­trzeb­ne – po­wie­dzia­ła zde­cy­do­wa­nie Amy.

– Mama nie wspo­mi­na­ła nic o na­szych pie­ni­ądzach i nie chcia­ła­by, aby­śmy wy­rze­ka­ły się wszyst­kie­go. Niech ka­żda kupi to, cze­go pra­gnie i spra­wi so­bie odro­bi­nę ra­do­ści. Ci­ężko pra­cu­je­my, żeby za­ro­bić te pie­ni­ądze! – za­wo­ła­ła Jo, przy­gląda­jąc się swo­im ob­ca­som, jak zwy­kli to ro­bić pa­no­wie.

– Ja na pew­no: uczę te nie­zno­śne dzie­cia­ki pra­wie cały dzień, pod­czas gdy ma­rzę o tym, aby zaj­mo­wać się do­mem – za­częła to­nem skar­gi Meg.

– Ty nie masz ani w po­ło­wie tak ci­ężko jak ja – od­pa­rła na to Jo. – Co byś po­wie­dzia­ła, gdy­byś go­dzi­na­mi sie­dzia­ła za­mkni­ęta z ner­wo­wą, wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­ną sta­rusz­ką, któ­ra nie daje ci chwi­li wy­tchnie­nia i dręczy cię tak, że masz ocho­tę wy­sko­czyć przez okno albo się roz­pła­kać?

– Nie­ład­nie jest się iry­to­wać, ale uwa­żam, że zmy­wa­nie na­czyń i utrzy­my­wa­nie po­rząd­ku to naj­gor­sza ro­bo­ta na świe­cie. Przez nią się złosz­czę, a moje ręce ro­bią się ta­kie sztyw­ne, że w ogó­le nie mogę ćwi­czyć jak na­le­ży.

I Beth spoj­rza­ła na swo­je szorst­kie dło­nie z wes­tchnie­niem, któ­re tym ra­zem wszy­scy mo­gli usły­szeć.

– Chy­ba żad­na z was nie cier­pi tak jak ja – za­wo­ła­ła Amy – bo wy nie mu­si­cie cho­dzić do szko­ły z bez­czel­ny­mi dziew­czy­na­mi, któ­re do­ku­cza­ją ci, je­śli się cze­goś nie na­uczysz, wy­śmie­wa­ją się z two­ich su­kie­nek, czer­nią two­je­go tatę, je­śli nie jest bo­ga­ty, a na­wet cze­pia­ją się two­je­go nosa.

– Je­śli masz na my­śli oczer­nia­nie, po­wiedz to po­praw­nie, a nie mów o czer­nie­niu, jak­by tata był bu­tem – po­ra­dzi­ła ze śmie­chem Jo.

– Wiem, co mam na my­śli i nie mu­sisz się z tego na­igry­wać. Rze­czą wła­ści­wą jest uży­wać do­brych słów i po­sze­rzać słow­nic­two – od­ci­ęła się Amy z god­no­ścią.

– Nie na­ska­kuj­cie na sie­bie, dzie­ci. Czy nie chcia­ła­byś mieć tych pie­ni­ędzy, któ­re tata stra­cił, gdy by­ły­śmy małe, Jo? Ojej! Ja­kże by­ły­by­śmy szczęśli­we i grzecz­ne, gdy­by­śmy nie mia­ły zmar­twień! – rze­kła Meg, któ­ra pa­mi­ęta­ła lep­sze cza­sy.

– Kie­dyś po­wie­dzia­łaś, że je­ste­śmy dużo szczęśliw­sze niż dzie­ci Kin­gów, bo one po­mi­mo pie­ni­ędzy cały czas się kłó­cą i złosz­czą.

– To praw­da, Beth. Cóż, my­ślę, że w su­mie je­ste­śmy szczęśliw­sze. Bo mimo że mu­si­my pra­co­wać, śmie­je­my się z sie­bie i sta­no­wi­my ca­łkiem zgra­ną pacz­kę, jak­by po­wie­dzia­ła Jo.

– Jo uży­wa ta­kich po­tocz­nych wy­ra­żeń! – za­uwa­ży­ła Amy, ob­rzu­ca­jąc kar­cącym spoj­rze­niem dłu­gą po­stać wy­ci­ągni­ętą na dy­wa­ni­ku.

Jo na­tych­miast usia­dła, wło­ży­ła ręce do kie­sze­ni i za­częła gwiz­dać.

– Nie rób tak, Jo. To przy­stoi chłop­com!

– Wła­śnie dla­te­go to ro­bię.

– Nie zno­szę nie­grzecz­nych, nie­wy­cho­wa­nych dziew­cząt!

– Nie­na­wi­dzę sztucz­nych, afek­to­wa­nych smar­kul!

– Zgo­da bu­du­je, nie­zgo­da ruj­nu­je – za­nu­ci­ła roz­jem­czy­ni Beth z tak za­baw­nym wy­ra­zem twa­rzy, że oba ostre gło­sy prze­szły w śmiech i „na­ska­ki­wa­nie” na ra­zie usta­ło.

– Na­praw­dę, dziew­częta, obie je­ste­ście win­ne – Meg zwy­cza­jem star­szej sio­stry za­częła po­uczać. – Jo­se­phi­ne, je­steś na tyle duża, żeby po­rzu­cić chło­pi­ęce wy­bry­ki i za­cho­wy­wać się jak na­le­ży. To nie mia­ło ta­kie­go zna­cze­nia, gdy by­łaś mała, ale te­raz, gdy wy­ro­słaś i upi­nasz wło­sy, po­win­naś pa­mi­ętać o tym, że je­steś mło­dą damą.

– Nie je­stem! A je­śli upi­na­nie wło­sów robi ze mnie damę, będę cze­sa­ła się w dwa war­ko­cze do dwu­dziest­ki! – za­wo­ła­ła Jo, ści­ąga­jąc sia­tecz­kę i roz­pusz­cza­jąc kasz­ta­no­wą grzy­wę. – Nie zno­szę my­śli, że mia­ła­bym do­ro­snąć, być pan­ną March, no­sić dłu­gie suk­nie i stać się wy­mu­ska­ną da­mul­ką! Samo by­cie dziew­czy­ną jest już wy­star­cza­jąco złe, gdy lubi się chło­pi­ęce za­ba­wy, za­jęcia i zwy­cza­je! Nie mogę po­zbyć się uczu­cia za­wo­du z po­wo­du tego, że nie je­stem chłop­cem. A te­raz, gdy od­da­ła­bym ży­cie, żeby pó­jść i wal­czyć ra­mię w ra­mię z tatą, jest ono sil­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek. Bo mogę tyl­ko sie­dzieć w domu i ro­bić na dru­tach jak ja­kaś bez­rad­na sta­rusz­ka!

I Jo po­trząsnęła nie­bie­ską woj­sko­wą skar­pe­tą, aż dru­ty za­brzęcza­ły ni­czym ka­sta­nie­ty, a kłębek w pod­sko­kach po­to­czył się na dru­gi ko­niec po­ko­ju.

– Bied­na Jo! To rze­czy­wi­ście strasz­ne, ale nic na to nie po­ra­dzisz. Mu­sisz spró­bo­wać za­do­wo­lić się męskim imie­niem i wcie­la­niem się w rolę na­sze­go bra­ta – rze­kła Beth, głasz­cząc po­tar­ga­ną gło­wę dło­nią, któ­rej de­li­kat­ne­mu do­ty­ko­wi nie mo­gły za­szko­dzić wszyst­kie pra­ce świa­ta ra­zem wzi­ęte.

– A je­śli cho­dzi o cie­bie, Amy – ci­ągnęła Meg – je­steś ogól­nie rzecz bio­rąc prze­sad­nie wy­bred­na i aku­rat­na. Na ra­zie two­je hu­mo­ry są za­baw­ne, ale je­śli nie będziesz się mia­ła na bacz­no­ści, wy­ro­śniesz na afek­to­wa­ną gąskę. Po­do­ba­ją mi się two­je do­bre ma­nie­ry i wy­twor­ny spo­sób wy­sła­wia­nia się, kie­dy nie si­lisz się na zbyt­nią ele­gan­cję. Ale two­je nie­do­rzecz­ne sło­wa nie są lep­sze od ko­lo­kwia­li­zmów Jo.

– Je­śli Jo jest chłop­czy­cą, a Amy gąską, to czym je­stem ja? – za­py­ta­ła Beth, go­to­wa przy­jąć po­ucze­nie.

– Ty je­steś ni­czym in­nym, tyl­ko na­szym ko­cha­niem – od­pa­rła cie­pło Meg i nikt nie za­prze­czył, bo „Mysz­ka” była pu­pil­ką ro­dzi­ny.

Jako że mło­dzi czy­tel­ni­cy lu­bią wie­dzieć, „jak lu­dzie wy­gląda­ją”, wy­ko­rzy­sta­my ten mo­ment, aby po­krót­ce na­kre­ślić por­tre­ty czte­rech sióstr, któ­re sie­dzia­ły w pó­łm­ro­ku nad ro­bót­ka­mi, pod­czas gdy na ze­wnątrz ci­cho pró­szył gru­dnio­wy śnieg, a w środ­ku we­so­ło trza­skał ogień. Po­kój, choć wy­po­sa­żo­ny w wy­bla­kły dy­wan i skrom­ne me­bel­ki, był przy­tul­ny. Na ścia­nach wi­sia­ły je­den czy dwa do­bre ob­ra­zy, wnękę wy­pe­łnia­ły ksi­ążki, w oknach kwi­tły chry­zan­te­my i cie­mier­ni­ki bia­łe, a ca­ło­ść prze­ni­ka­ła miła at­mos­fe­ra do­mo­we­go spo­ko­ju.

Mar­ga­ret, naj­star­sza z ca­łej czwór­ki, mia­ła szes­na­ście lat i była bar­dzo ład­na – pulch­na, o ja­snej ce­rze, du­żych oczach, buj­nych, mi­ęk­kich, brązo­wych wło­sach, słod­kich ustach i bia­łych dło­niach, któ­ry­mi się szczy­ci­ła. Pi­ęt­na­sto­let­nia Jo była bar­dzo wy­so­ka, chu­da i sma­gła, wręcz przy­wo­dzi­ła na myśl źre­ba­ka, bo ni­g­dy nie wie­dzia­ła, co po­cząć z dłu­gi­mi ko­ńczy­na­mi, któ­re bar­dzo jej za­wa­dza­ły. Mia­ła sta­now­cze usta, za­baw­ny nos, by­stre, sza­re oczy, któ­re zda­wa­ły się wi­dzieć wszyst­ko i były na zmia­nę dzi­kie, roz­ba­wio­ne albo za­my­ślo­ne. Dłu­gie, gęste wło­sy sta­no­wi­ły jej je­dy­ną ozdo­bę, ale zwy­kle były dla wy­go­dy zwi­ni­ęte pod sia­tecz­ką. Jo mia­ła okrągłe ra­mio­na, duże dło­nie i sto­py, non­sza­lanc­ki spo­sób ubie­ra­nia się i spra­wia­ła nie­po­ko­jące wra­że­nie dziew­czy­ny, któ­ra gwa­łtow­nie zmie­nia się w ko­bie­tę i nie jest z tego po­wo­du za­do­wo­lo­na.

Eli­za­beth, przez wszyst­kich zwa­na Beth, była ru­mia­ną trzy­na­sto­lat­ką o gład­kich wło­sach, ja­snych oczach, nie­śmia­łym spo­so­bie by­cia, ła­god­nym gło­sie i spo­koj­nym wy­ra­zie twa­rzy, któ­ra rzad­ko ule­ga­ła wzbu­rze­niu. Oj­ciec mó­wił na nią „Pan­na Spo­kój” i prze­zwi­sko to do­sko­na­le do niej pa­so­wa­ło, Beth bo­wiem zda­wa­ła się żyć we wła­snym szczęśli­wym świe­cie, któ­ry ośmie­la­ła się opu­ścić tyl­ko po to, aby wy­jść na­prze­ciw tym nie­licz­nym oso­bom, któ­re da­rzy­ła za­ufa­niem i mi­ło­ścią.

Amy, choć naj­młod­sza, była oso­bą naj­wa­żniej­szą, przy­naj­mniej we wła­snym mnie­ma­niu. Praw­dzi­wa Śnie­żka, nie­bie­sko­oka, o ja­snych wi­jących się wło­sach opa­da­jących na ra­mio­na, bla­da i szczu­pła, za­wsze no­si­ła się jak mło­da dama zwa­ża­jąca na do­bre ma­nie­ry.

Tego, ja­kie były cha­rak­te­ry czte­rech sióstr, do­wie­my się pó­źniej.

Ze­gar wy­bił szó­stą i Beth, za­gar­nąw­szy węgle w ko­min­ku, usta­wi­ła przy nim parę pan­to­fli, aby się ogrza­ły. Wi­dok tych sta­rych bu­tów ucie­szył dziew­częta, bo za­po­wia­dał ry­chły po­wrót mamy. Meg prze­sta­ła po­uczać sio­stry i za­pa­li­ła lam­pę, Amy do­bro­wol­nie ze­szła z fo­te­la, a Jo za­po­mnia­ła o zmęcze­niu i usia­dła przy ogniu, trzy­ma­jąc pan­to­fle bli­żej pło­mie­ni.

– Są ca­łkiem zdar­te. Ma­min­ka musi do­stać nowe.

– Po­my­śla­łam, że ku­pię jej pan­to­fle za mo­je­go do­la­ra – ode­zwa­ła się Beth.

– Nie, ja je ku­pię! – za­wo­ła­ła Amy.

– Ja je­stem naj­star­sza – za­częła Meg, ale Jo wtrąci­ła zde­cy­do­wa­nie:

– Te­raz, gdy nie ma taty, to ja je­stem mężczy­zną w tej ro­dzi­nie i zdo­będę pan­to­fle, bo tata ka­zał mi szcze­gól­nie opie­ko­wać się mamą pod jego nie­obec­no­ść.

– Po­wiem wam, co zro­bi­my. Niech ka­żda z nas kupi jej coś na świ­ęta za­miast so­bie – za­pro­po­no­wa­ła Beth.

– Tyl­ko ty mo­głaś na to wpa­ść, ko­cha­na! Co jej ku­pi­my? – za­wo­ła­ła Jo.

Wszyst­kie dziew­częta po­grąży­ły się w za­my­śle­niu, po czym Meg, jak gdy­by pod wpły­wem wi­do­ku swo­ich ład­nych dło­ni, oświad­czy­ła:

– Ja ku­pię jej ład­ne ręka­wicz­ki.

– Woj­sko­we buty, naj­lep­sze, ja­kie mogą być! – wy­krzyk­nęła Jo.

– Kil­ka chu­s­te­czek, wszyst­kie ob­rębio­ne – rze­kła Beth.

– Ja jej po­da­ru­ję fla­ko­nik wody ko­lo­ńskiej. Lubi ją, a przy tym nie kosz­tu­je dużo, zo­sta­nie mi więc tro­chę pie­ni­ędzy na ołów­ki – do­da­ła Amy.

– Jak wręczy­my pre­zen­ty? – za­py­ta­ła Meg.

– Po­ło­ży­my je na sto­le, przy­pro­wa­dzi­my mamę i będzie­my pa­trzeć, jak otwie­ra pa­czusz­ki. Nie pa­mi­ęta­cie, jak to ro­bi­ły­śmy w na­sze uro­dzi­ny? – od­pa­rła Jo.

– Ja strasz­nie się ba­łam, kie­dy przy­cho­dzi­ła moja ko­lej usi­ąść na krze­śle w ko­ro­nie na gło­wie i wi­dzieć, jak wszyst­kie wma­sze­ro­wu­je­cie, aby wręczyć mi pre­zen­ty i po­ca­ło­wać mnie. Pre­zen­ty i ca­łu­sy po­do­ba­ły mi się, ale okrop­nie się czu­łam, kie­dy tak sie­dzia­ły­ście i pa­trzy­ły­ście na mnie, gdy otwie­ra­łam pa­czusz­ki – po­wie­dzia­ła Beth, któ­ra jed­no­cze­śnie opie­ka­ła so­bie twarz i chleb na pod­wie­czo­rek.

– Niech ma­min­ka my­śli, że ku­pu­je­my rze­czy dla sie­bie, a po­tem zro­bi­my jej nie­spo­dzian­kę. Mu­si­my iść na za­ku­py ju­tro po po­łud­niu, Meg. Tyle jest jesz­cze ro­bo­ty przy bo­żo­na­ro­dze­nio­wym przed­sta­wie­niu – po­wie­dzia­ła Jo, prze­cha­dza­jąc się po po­ko­ju z ręka­mi za­ło­żo­ny­mi na ple­cach i za­dar­tym do góry no­sem.

– To ostat­ni raz, kie­dy wy­stępu­ję. Ro­bię się za sta­ra na ta­kie rze­czy – za­uwa­ży­ła Meg, któ­ra wca­le jed­nak nie wy­ro­sła z „prze­bie­ra­nek”.

– Wiem, że nie prze­sta­niesz wy­stępo­wać, do­pó­ki mo­żesz pa­ra­do­wać w bia­łej suk­ni z roz­pusz­czo­ny­mi wło­sa­mi i w bi­żu­te­rii ze złot­ka. Je­steś naj­lep­szą ak­tor­ką, jaką mam, i je­śli opu­ścisz sce­nę, to ko­niec z ca­łym te­atrem – stwier­dzi­ła ze śmie­chem Jo. – Po­win­ny­śmy zro­bić pró­bę dziś wie­czo­rem. Cho­dź, Amy, po­ćwicz sce­nę omdle­wa­nia, bo je­steś w niej sztyw­na jak po­grze­bacz.

– Nic na to nie po­ra­dzę. Ni­g­dy nie wi­dzia­łam mdle­jącej oso­by i nie mam za­mia­ru cała się po­si­nia­czyć, pa­da­jąc plac­kiem tak jak ty. Je­śli mogę osu­nąć się swo­bod­nie, to upad­nę na podło­gę. Je­śli nie, opad­nę z gra­cją na krze­sło. Nie ob­cho­dzi mnie, czy Hugo na­trze na mnie z pi­sto­le­tem – od­pa­rła Amy, któ­ra nie mia­ła ak­tor­skie­go ta­len­tu, ale będąc drob­ną, mo­gła zo­stać wy­nie­sio­na ze sce­ny przez czar­ny cha­rak­ter.

– Zrób to tak. Za­łam dło­nie i idź chwiej­nym kro­kiem przez po­kój, wo­ła­jąc jak osza­la­ła: „Ro­de­ri­go! Ra­tuj! Ra­tuj!”.

I Jo wy­szła z me­lo­dra­ma­tycz­nym okrzy­kiem, któ­ry był praw­dzi­wie prze­ra­ża­jący.

Amy uda­ła się za nią, ale wy­ci­ąga­ła przed sie­bie sztyw­no ręce i po­ru­sza­ła się me­cha­nicz­nie, a jej „Och!” bar­dziej przy­wo­dzi­ło na myśl krzyk ukłu­tej szpil­ką niż strach i udrękę. Jo wy­da­ła z sie­bie roz­pacz­li­wy jęk, za to Meg się ro­ze­śmia­ła, Beth zaś, po­chło­ni­ęta ogląda­niem za­baw­nej scen­ki, przy­pa­li­ła chleb.

– To na nic! Daj z sie­bie wszyst­ko, gdy przyj­dzie czas, a je­śli wi­dow­nia będzie się śmia­ła, nie miej do mnie pre­ten­sji. Meg, te­raz two­ja ko­lej.

Po­tem już po­szło gład­ko, al­bo­wiem Don Pe­dro rzu­cił wy­zwa­nie świa­tu w dwu­stro­ni­co­wym mo­no­lo­gu bez jed­nej prze­rwy. Wie­dźma Ha­gar wy­re­cy­to­wa­ła okrop­ne za­klęcie nad ko­tłem pe­łnym go­tu­jących się ro­puch, co dało nie­sa­mo­wi­ty efekt. Ro­de­ri­go mężnie ro­ze­rwał kaj­da­ny, a Hugo z dzi­kim „Ha! Ha!” sko­nał dręczo­ny wy­rzu­ta­mi su­mie­nia i ar­sze­ni­kiem.

– To na­sze naj­lep­sze jak do tej pory przed­sta­wie­nie – rze­kła Meg, gdy mar­twy opry­szek usia­dł i roz­cie­rał łok­cie.

– Nie poj­mu­ję, skąd przy­cho­dzą ci do gło­wy tak wspa­nia­łe hi­sto­rie, któ­re po­tem cu­dow­nie przed­sta­wiasz, Jo. Ist­ny z cie­bie Szek­spir! – za­wo­ła­ła Beth, głębo­ko prze­ko­na­na, że jej sio­stry ob­da­rzo­ne są ta­len­ta­mi we wszyst­kich dzie­dzi­nach.

– Prze­sa­dzasz – od­pa­rła skrom­nie Jo. – Uwa­żam co praw­da, że tra­ge­dia ope­ro­wa Klątwa wie­dźmy to ca­łkiem do­bra rzecz, ale wo­la­ła­bym wy­sta­wić Mak­be­ta, gdy­by­śmy tyl­ko mia­ły za­pad­nię dla Ban­ko. Za­wsze chcia­łam ode­grać sce­nę za­bój­stwa. „Czy to jest szty­let, co przede mną błysz­czy?”[2] – wy­mam­ro­ta­ła Jo, prze­wra­ca­jąc ocza­mi i chwy­ta­jąc ręka­mi po­wie­trze, jak wi­dzia­ła to u pew­ne­go słyn­ne­go ak­to­ra tra­gicz­ne­go.

– Nie, to wi­de­lec do opie­ka­nia z bu­tem mamy za­miast chle­ba. Beth cier­pi na ma­nię ak­tor­ską! – za­wo­ła­ła Meg i pró­ba za­ko­ńczy­ła się ogól­nym wy­bu­chem śmie­chu.

– Cie­szę się, że tak wam we­so­ło, moje dziew­częta – ode­zwał się od pro­gu ra­do­sny głos.

Ak­tor­ki i wi­dow­nia od­wró­ci­ły się, aby po­wi­tać wy­so­ką, sym­pa­tycz­ną damę, któ­rej wy­gląd zda­wał się mó­wić „czy mogę po­móc?”, co było do­praw­dy roz­kosz­ne. Ko­bie­ta nie była ele­ganc­ko ubra­na, ale wy­gląda­ła szla­chet­nie, a dziew­częta uwa­ża­ły, że sza­ry płaszcz i nie­mod­ny be­ret okry­wa naj­wspa­nial­szą mat­kę na świe­cie.

– Jak wam mi­nął dzień, ko­cha­ne? Tyle było ro­bo­ty przy przy­go­to­wy­wa­niu pa­czek na ju­tro, że nie mia­łam cza­su przy­jść na obiad. Czy ktoś tu za­glądał, Beth? Jak tam two­je prze­zi­ębie­nie, Meg? Jo, wy­glądasz na śmier­tel­nie zmęczo­ną. Cho­dź i po­ca­łuj mnie, ma­le­ńka.

Snu­jąc te mat­czy­ne do­cie­ka­nia, pani March zdjęła mo­kre rze­czy, wło­ży­ła cie­płe pan­to­fle, usia­dła w fo­te­lu i sa­dza­jąc so­bie Amy na ko­la­nach, szy­ko­wa­ła się do roz­ko­szo­wa­nia naj­mil­szą go­dzi­ną swo­je­go pra­co­wi­te­go dnia. Dziew­częta uwi­ja­ły się wo­ko­ło, pró­bu­jąc ka­żda na swój spo­sób za­pew­nić ma­mie wy­go­dę. Meg na­kry­ła do sto­łu, Jo przy­nio­sła drwa i usta­wi­ła krze­sła, upusz­cza­jąc, prze­wra­ca­jąc i po­trąca­jąc wszyst­ko, cze­go się do­tknęła. Beth, mil­cząca i pra­co­wi­ta, prze­my­ka­ła mi­ędzy sa­lo­ni­kiem a kuch­nią, a Amy wy­da­wa­ła wszyst­kim po­le­ce­nia, sie­dząc z za­ło­żo­ny­mi ręka­mi.

Kie­dy ze­bra­ły się wo­kół sto­łu, pani March z wy­ra­zem szczęścia na twa­rzy po­wie­dzia­ła:

– Po ko­la­cji będę mia­ła dla was coś bar­dzo mi­łe­go.

Ja­sny uśmiech prze­mknął po twa­rzach ni­czym pro­mień sło­ńca. Beth kla­snęła w dło­nie, nie zwa­ża­jąc na trzy­ma­ne­go w nich her­bat­ni­ka, a Jo pod­rzu­ci­ła w górę ser­wet­kę z okrzy­kiem:

– List! List! Trzy wi­wa­ty dla taty!

– Tak, dłu­gi, miły list. Tata czu­je się do­brze i wszyst­ko wska­zu­je na to, że prze­trwa zimę le­piej, niż my­śla­ły­śmy. Prze­sy­ła ser­decz­ne ży­cze­nia świ­ątecz­ne i spe­cjal­ną wia­do­mo­ść dla was, dziew­częta – rze­kła pani March, po­kle­pu­jąc kie­szeń tak, jak­by mia­ła tam scho­wa­ny skarb.

– Po­śpiesz­my się za­tem i za­ła­tw­my to! Nie trać cza­su na uno­sze­nie pa­lusz­ka i wdzi­ęcze­nie się nad ta­le­rzem, Amy! – za­wo­ła­ła Jo, krztu­sząc się her­ba­tą i upusz­cza­jąc na dy­wan krom­kę ma­słem do spodu, tak bar­dzo nie mo­gła do­cze­kać się od­czy­ta­nia li­stu.

Beth prze­sta­ła jeść i wy­co­fa­ła się do swo­je­go ciem­ne­go kąci­ka, aby roz­my­ślać nad cze­ka­jącą ich przy­jem­no­ścią, do­pó­ki po­zo­sta­li nie wsta­ną od sto­łu.

– My­ślę, że to wspa­nia­łe, że tata za­ci­ągnął się do woj­ska jako ka­pe­lan, mimo że prze­kro­czył wiek po­bo­ro­wy i nie ma dość sił, aby wal­czyć – za­uwa­ży­ła cie­pło Meg.

– Jak ja bym chcia­ła za­ci­ągnąć się jako ko­mi­wo­ja­żer, mar­kie... no, jak jej tam, albo sa­ni­ta­riusz­ka, że­bym mo­gła być bli­sko nie­go i mu po­ma­gać – wy­jęcza­ła Jo.

– Okrop­nie musi być spać w na­mio­cie, jeść ró­żne nie­smacz­ne rze­czy i pić z bla­sza­ne­go kub­ka – wes­tchnęła Amy.

– Kie­dy on wró­ci, ma­min­ko? – za­py­ta­ła Beth lek­ko drżącym gło­sem.

– Do­pie­ro za wie­le mie­si­ęcy, ko­cha­na, chy­ba że za­cho­ru­je. Zo­sta­nie w woj­sku i będzie su­mien­nie wy­pe­łniał swo­je obo­wi­ąz­ki tak dłu­go, jak tyl­ko będzie mógł, a my nie będzie­my pro­sić go o po­wrót ani mi­nu­ty wcze­śniej, niż zo­sta­nie zwol­nio­ny ze słu­żby. A te­raz cho­dźcie i po­słu­chaj­cie li­stu.

Cała gro­mad­ka przy­su­nęła się do ko­min­ka. Mat­ka za­sia­dła w fo­te­lu, Beth u jej stóp, Meg i Amy przy­sia­dły na po­ręczach, Jo zaś za­wi­sła nad opar­ciem, tak by nikt nie mógł do­strzec żad­nych oznak emo­cji, je­śli list oka­za­łby się bar­dzo wzru­sza­jący. Nie­wie­le było wie­ści w owych ci­ężkich cza­sach, któ­re nie by­ły­by wzru­sza­jące, zwłasz­cza tych, któ­re oj­co­wie wy­sy­ła­li do do­mów. W tym aku­rat li­ście nie­wie­le było mowy o prze­by­tych tru­dach, nie­bez­pie­cze­ństwach, z któ­ry­mi się mie­rzo­no, ani o nie­prze­zwy­ci­ężo­nej tęsk­no­cie za do­mem. Był to we­so­ły, opty­mi­stycz­ny list pe­łen barw­nych opi­sów obo­zo­we­go ży­cia, prze­mar­szów i żo­łnier­skich cie­ka­wo­stek. Do­pie­ro pod ko­niec au­tor da­wał ujście swo­jej oj­cow­skiej mi­ło­ści i tęsk­no­cie za có­recz­ka­mi.

Prze­każ im, że bar­dzo je ko­cham i uca­łuj je ode mnie. Po­wiedz, że my­ślę o nich za dnia, mo­dlę się za nie w nocy, a w ka­żdej chwi­li znaj­du­ję naj­wi­ęk­szą po­cie­chę w ich mi­ło­ści. Wy­da­je się, że rok roz­łąki to bar­dzo dłu­go, ale przy­po­mnij im, że cze­ka­jąc, mo­że­my pra­co­wać, aby te ci­ężkie dni nie po­szły na mar­ne. Wiem, że pa­mi­ęta­ją o wszyst­kim, co im po­wie­dzia­łem, że są dla cie­bie ko­cha­jący­mi dzie­ćmi, su­mien­nie spe­łnia­ją swo­je obo­wi­ąz­ki, dziel­nie wal­czą z we­wnętrz­ny­mi wro­ga­mi i pra­cu­ją nad sobą tak pi­ęk­nie, że gdy wró­cę, będę bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek dum­ny z mo­ich uko­cha­nych ma­łych ko­bie­tek.

W tym miej­scu wszyst­kie za­częły po­ci­ągać no­sa­mi. Jo nie wsty­dzi­ła się wiel­kiej łzy, któ­ra skap­nęła jej z czub­ka nosa, a Amy wca­le nie prze­szka­dza­ła znisz­czo­na fry­zu­ra, gdy ukry­ła twarz w ra­mie­niu mat­ki i za­szlo­cha­ła:

– Je­stem sa­mo­lub­ną dziew­czy­ną! Ale na­praw­dę po­sta­ram się po­pra­wić, żeby tata się na mnie nie za­wió­dł.

– Wszyst­kie się po­sta­ra­my! – za­wo­ła­ła Meg. – Ja za dużo my­ślę o swo­im wy­glądzie i nie zno­szę pra­co­wać, ale już nie będę, je­śli dam radę.

– Ja po­sta­ram się być tym, czym z ta­kim upodo­ba­niem na­zy­wa mnie tata: „małą ko­biet­ką”, nie będę nie­okrze­sa­na i dzi­ka, ale będę spe­łnia­ła swo­je obo­wi­ąz­ki na miej­scu, za­miast ma­rzyć o by­ciu gdzie in­dziej – rze­kła Jo, my­śląc o tym, że pa­no­wa­nie nad sobą w domu jest za­da­niem dużo trud­niej­szym niż sta­wia­nie czo­ła kil­ku re­be­lian­tom na Po­łud­niu.

Beth nie po­wie­dzia­ła nic, tyl­ko ota­rła łzy nie­bie­ską woj­sko­wą skar­pe­tą i za­częła z ca­łej siły ro­bić na dru­tach, nie zwle­ka­jąc ani chwi­li z wy­pe­łnia­niem obo­wi­ąz­ku, któ­ry był w za­si­ęgu ręki. Na­to­miast w głębi swo­jej spo­koj­nej du­szycz­ki po­sta­no­wi­ła, że będzie do­kład­nie taka, jaką miał na­dzie­ję za­stać ją oj­ciec, gdy po upły­wie roku szczęśli­wie wró­ci do domu.

Pani March prze­rwa­ła ci­szę, któ­ra na­stąpi­ła po sło­wach Jo, mó­wi­ąc we­so­łym gło­sem:

– Pa­mi­ęta­cie wa­szą za­ba­wę w wędrów­kę piel­grzy­ma[3], gdy by­ły­ście małe? Nic was tak nie cie­szy­ło, jak gdy przy­wi­ązy­wa­łam wam do ple­ców moje tor­by na skraw­ki, do któ­rych mia­ły­ście wkła­dać brze­mio­na, da­wa­łam wam ka­pe­lu­sze, la­ski i zwit­ki pa­pie­ru, a na­stęp­nie po­zwa­la­łam prze­mie­rzać dom od piw­ni­cy, któ­ra była Mia­stem Za­gła­dy, aż po sam szczyt, gdzie ze wszyst­kich ślicz­nych rze­czy, ja­kie zdo­ła­ły­ście ze­brać, bu­do­wa­ły­ście Nie­bia­ński Gród.

– To była świet­na za­ba­wa, zwłasz­cza prze­jście obok lwów, wal­ka z Apo­lio­nem i prze­mie­rza­nie do­li­ny, w któ­rej miesz­ka­ły cho­chli­ki – za­du­ma­ła się Jo.

– A mnie po­do­ba­ło się miej­sce, w któ­rym to­bo­łki od­pa­da­ły i to­czy­ły się w dół po scho­dach – po­wie­dzia­ła Meg.

– Ja lu­bi­łam ten mo­ment, gdy po ca­łej wędrów­ce wy­cho­dzi­ły­śmy na sło­ńce i ra­do­śnie śpie­wa­ły­śmy.

– Nie­wie­le z tego pa­mi­ętam, poza tym że ba­łam się piw­ni­cy i ciem­ne­go we­jścia, ale za­wsze sma­ko­wa­ły mi cia­sto i mle­ko, któ­re ja­dły­śmy na gó­rze. Gdy­by nie to, że je­stem już za duża na ta­kie rze­czy, chęt­nie po­ba­wi­ła­bym się w to jesz­cze raz – po­wie­dzia­ła Amy, któ­ra w doj­rza­łym wie­ku lat dwu­na­stu za­czy­na­ła mó­wić o wy­rze­ka­niu się dzie­ci­ęcych spraw.

– Na to ni­g­dy nie je­ste­śmy za duże, moja dro­ga, bo to za­ba­wa, któ­rą w taki czy inny spo­sób od­gry­wa­my przez cały czas. Na­sze brze­mio­na są z nami, a na­sza dro­ga przed nami, tęsk­no­ta za do­brem i szczęściem to prze­wod­nik, któ­ry pro­wa­dzi nas przez licz­ne kło­po­ty i błędy ku po­ko­jo­wi będące­mu praw­dzi­wym Nie­bia­ńskim Gro­dem. Po­słu­chaj­cie, moje małe piel­grzym­ki, za­łó­żmy, że za­cznie­cie od nowa, tym ra­zem nie na niby, ale na­praw­dę i spraw­dzi­cie, jak da­le­ko zdo­ła­cie do­trzeć przed po­wro­tem taty.

– Na­praw­dę, mamo? Gdzie są na­sze to­bo­łki? – za­py­ta­ła Amy, któ­ra wszyst­ko bra­ła do­słow­nie.

– Ka­żda z was po­wie­dzia­ła wła­śnie, ja­kie ma brze­mię, z wy­jąt­kiem Beth. Wy­da­je mi się, że ona wca­le go nie ma – od­rze­kła mat­ka.

– Ow­szem, mam. Moim brze­mie­niem są na­czy­nia i ścier­ki do ku­rzu, za­zdro­ść wo­bec dziew­cząt, któ­re mają ład­ne pia­ni­na, a ta­kże strach przed lu­dźmi.

To­bo­łek Beth był tak za­baw­ny, że wszyst­kie mia­ły ocho­tę się ro­ze­śmiać, ale nikt tego nie zro­bił, bo to bar­dzo do­tknęło­by wra­żli­wą dziew­czy­nę.

– Zrób­my tak – po­wie­dzia­ła w za­my­śle­niu Meg. – To tyl­ko inna na­zwa na sta­ra­nie się być do­bry­mi, a ta opo­wie­ść może nam w tym do­po­móc, bo choć chce­my być do­bre, pra­ca nad sobą jest ci­ężka, cza­sa­mi o niej za­po­mi­na­my i nie da­je­my z sie­bie wszyst­kie­go.

– Dziś wie­czo­rem ugrzęzły­śmy w Ba­gnie Roz­ter­ki, ale przy­szła mama i wy­ci­ągnęła nas stam­tąd. Tak jak Po­moc w ksi­ążce. Po­win­ny­śmy mieć swo­ją li­stę wska­zó­wek, jak Chrze­ści­ja­nin. Co z tym zro­bi­my? – za­py­ta­ła Jo za­chwy­co­na po­my­słem, któ­ry do­da­wał odro­bi­ny ro­man­ty­zmu nud­ne­mu za­da­niu wy­pe­łnia­nia swo­ich obo­wi­ąz­ków.

– Zaj­rzyj­cie pod po­dusz­ki w bo­żo­na­ro­dze­nio­wy po­ra­nek, a znaj­dzie­cie swój prze­wod­nik – od­pa­rła pani March.

Sio­stry za­częły roz­ma­wiać o no­wym po­my­śle, pod­czas gdy sta­ra słu­żąca Han­na sprząta­ła ze sto­łu. Na­stęp­nie wy­jęto czte­ry ko­szy­ki na ro­bót­ki i dziew­częta z za­pa­łem za­bra­ły się do szy­cia po­ście­li dla ciot­ki March. Ro­bo­ta była mo­zol­na, ale tego wie­czo­ra nikt nie na­rze­kał. Przy­jęto po­my­sł Jo po­dzie­le­nia dłu­gich szwów na czte­ry części i na­zwa­nia ćwiar­tek Eu­ro­pą, Azją, Afry­ką i Ame­ry­ką. W ten spo­sób ro­bo­ta po­su­wa­ła się zna­ko­mi­cie, szcze­gól­nie gdy dziew­częta roz­ma­wia­ły o ró­żnych kra­jach, po któ­rych bie­gły szwy.

O dzie­wi­ątej za­ko­ńczy­ły pra­cę i jak zwy­kle przed snem od­da­ły się śpie­wa­niu. Tyl­ko Beth po­tra­fi­ła wy­do­być mu­zy­kę ze sta­re­go pia­ni­na. Po­tra­fi­ła tak de­li­kat­nie do­ty­kać po­żó­łkłych kla­wi­szy, że roz­brzmie­wał miły akom­pa­nia­ment do pro­stych pio­se­nek, któ­re lu­bi­ły śpie­wać. Meg mia­ła głos dźwi­ęcz­ny ni­czym flet i wraz z mat­ką prze­wo­dzi­ła chór­ko­wi. Amy świer­go­ta­ła jak świerszcz, a Jo błąka­ła się wśród dźwi­ęków we­dług wła­sne­go upodo­ba­nia, za­wsze wy­ska­ku­jąc w nie­wła­ści­wym miej­scu ze skrze­kiem albo drże­niem gło­su, któ­re psu­ły naj­bar­dziej na­stro­jo­wą me­lo­dię. Był to ich nie­zmien­ny ry­tu­ał od cza­su, gdy na­uczy­ły się se­ple­nić „mi­goc, mi­goc, mała giast­ko” i wspól­ne śpie­wa­nie sta­ło się do­mo­wym zwy­cza­jem, mama bo­wiem była uro­dzo­ną śpie­wacz­ką. Jej głos był pierw­szym dźwi­ękiem, jaki roz­le­gał się rano, gdy krząta­ła się po domu, nu­cąc ni­czym skow­ro­nek, i ostat­nim, jaki dało się sły­szeć wie­czo­rem, dziew­częta bo­wiem ni­g­dy nie wy­ro­sły z do­brze zna­nej ko­ły­san­ki.

ROZ­DZIAŁ II

WE­SO­ŁE ŚWI­ĘTA

.

Jo była pierw­szą, któ­ra obu­dzi­ła się o sza­rym świ­cie bo­żo­na­ro­dze­nio­we­go po­ran­ka. Przy ko­min­ku nie wi­sia­ły żad­ne po­ńczo­chy i przez chwi­lę dziew­czy­na była rów­nie za­wie­dzio­na jak przed laty, gdy jej skar­pet­ka spa­dła, bo była po brze­gi wy­pe­łnio­na sma­ko­ły­ka­mi. Te­raz jed­nak przy­po­mnia­ła so­bie obiet­ni­cę mat­ki i wsu­nąw­szy rękę pod po­dusz­kę, wy­ci­ągnęła małą ksi­ążecz­kę w szka­rłat­nej okład­ce. Zna­ła ją bar­dzo do­brze, była to bo­wiem owa pi­ęk­na sta­ra hi­sto­ria o naj­lep­szym ży­ciu, ja­kie kie­dy­kol­wiek prze­ży­to, i Jo mia­ła po­czu­cie, że jest ona praw­dzi­wym prze­wod­ni­kiem dla ka­żde­go piel­grzy­ma uda­jące­go się w dłu­gą pod­róż. Obu­dzi­ła Meg, ży­cząc jej „we­so­łych świ­ąt” i ka­za­ła spraw­dzić, co też ma pod po­dusz­ką. Uka­za­ła się tam ksi­ążecz­ka w zie­lo­nej okład­ce z tym sa­mym ob­raz­kiem w środ­ku i de­dy­ka­cją na­pi­sa­ną przez mamę, któ­ra spra­wi­ła, że je­dy­ny pre­zent stał się bar­dzo cen­ny w oczach sióstr. Wkrót­ce obu­dzi­ły się Beth i Amy, któ­re po krót­kim po­szu­ki­wa­niu rów­nież wy­ci­ągnęły swo­je ksi­ążecz­ki, jed­ną w ko­lo­rze go­łębim, dru­gą nie­bie­skim. Sio­stry sie­dzia­ły, ogląda­jąc pre­zen­ty i roz­ma­wia­jąc o nich, pod­czas gdy nie­bo na wscho­dzie ró­żo­wia­ło od brza­sku.

Po­mi­mo swo­ich pró­żno­stek Mar­ga­ret mia­ła miłą i po­bo­żną na­tu­rę. Nie­świa­do­mie wpły­wa­ła na sio­stry, zwłasz­cza Jo, któ­ra da­rzy­ła Meg czu­łą mi­ło­ścią i słu­cha­ła jej, po­nie­waż ta udzie­la­ła rad w spo­sób de­li­kat­ny.

– Dziew­częta – ode­zwa­ła się z po­wa­gą Meg, prze­no­sząc wzrok z roz­czo­chra­nej gło­wy obok sie­bie na dwie okry­te czep­ka­mi w sąsied­nim po­ko­ju – mama chce, że­by­śmy czy­ta­ły, ko­cha­ły i sza­no­wa­ły te ksi­ążki, za­tem mu­si­my za­cząć od razu. Daw­niej by­ły­śmy w tym su­mien­ne, ale od­kąd tata wy­je­chał i wo­jen­ne zmar­twie­nia wy­trąci­ły nas z rów­no­wa­gi, za­nie­dbu­je­my wie­le spraw. Zro­bi­cie, co chce­cie, ale ja będę trzy­ma­ła swo­ją ksi­ążkę na sto­li­ku i czy­ta­ła frag­ment co­dzien­nie za­raz po obu­dze­niu, bo wiem, że to do­brze mi zro­bi i po­mo­że prze­żyć dzień.

Po tych sło­wach otwo­rzy­ła ksi­ążkę i za­częła czy­tać. Jo ob­jęła ją ra­mie­niem i przy­tu­liw­szy po­li­czek do po­licz­ka sio­stry, czy­ta­ła rów­nież ze sku­pie­niem rzad­ko wi­docz­nym na nie­spo­koj­nej twa­rzy.

– Jaka ta Meg do­bra! Cho­dź, Amy, zrób­my to, co one. Po­mo­gę ci z trud­ny­mi sło­wa­mi, a sio­stry wy­ja­śnią nam, je­śli cze­goś nie będzie­my ro­zu­mia­ły – szep­nęła Beth będąca pod wra­że­niem ład­nych ksi­ąże­czek i przy­kła­du star­szych dziew­cząt.

– Cie­szę się, że moja jest nie­bie­ska – po­wie­dzia­ła Amy.

W po­ko­jach za­pa­no­wa­ła ci­sza, pod­czas gdy stro­ny ob­ra­ca­ły się de­li­kat­nie, a zi­mo­we sło­ńce za­kra­dło się do środ­ka, aby do­tknąć ja­snych głów i opro­mie­nić po­wa­żne twa­rze świ­ątecz­nym po­zdro­wie­niem.

– Gdzie jest mama? – za­py­ta­ła Meg, gdy pół go­dzi­ny pó­źniej wraz z Jo zbie­gła na dół po­dzi­ęko­wać za pre­zen­ty.

– Bóg ra­czy wie­dzieć. Ja­kaś bie­da­czy­na przy­szła po pro­śbie i wa­sza mama za­raz po­szła zo­ba­czyć, cze­go jej po­trze­ba. Nie było dru­giej ko­bie­ty, któ­ra by tak roz­da­wa­ła żyw­no­ść, odzież i opał – od­pa­rła Han­na, któ­ra miesz­ka­ła przy ro­dzi­nie od uro­dze­nia Meg i była przez wszyst­kich uwa­ża­na bar­dziej za przy­ja­ció­łkę niż słu­żącą.

– My­ślę, że nie­dłu­go wró­ci, więc smaż na­le­śni­ki i szy­kuj wszyst­ko – po­wie­dzia­ła Meg, prze­gląda­jąc pre­zen­ty ze­bra­ne w ko­szy­ku pod ka­na­pą, go­to­we do wy­ci­ągni­ęcia we wła­ści­wej chwi­li. – A co to, gdzie jest fla­ko­nik wody ko­lo­ńskiej od Amy?

– Wy­jęła go przed mi­nu­tą i po­szła prze­wi­ązać wstążką czy coś ta­kie­go – od­pa­rła Jo, ta­ńcząc po po­ko­ju, aby roz­cho­dzić nowe woj­sko­we buty.

– Czy nie ład­nie wy­gląda­ją moje chu­s­tecz­ki? Han­na wy­pra­ła je i wy­pra­so­wa­ła, a ja sama wy­ha­fto­wa­łam mo­no­gra­my – po­wie­dzia­ła Beth, pa­trząc z dumą na nie­co krzy­we li­te­ry, któ­re kosz­to­wa­ły ją tyle pra­cy.

– Ko­cha­ne dziec­ko! Wy­ha­fto­wa­ła sło­wo „mama” za­miast „M. March”. Jak za­baw­nie! – za­wo­ła­ła Jo, pod­no­sząc jed­ną chu­s­tecz­kę.

– A to nie­do­brze? Po­my­śla­łam, że tak będzie le­piej, bo M. M. to ini­cja­ły Meg, a ja nie chcę, żeby tych chu­s­te­czek uży­wał ktoś oprócz ma­min­ki – od­pa­rła Beth ze zmar­twio­ną miną.

– Do­brze, ko­cha­na. To bar­dzo ład­ny po­my­sł i na­wet dość sen­sow­ny, bo te­raz nikt ich nie po­my­li. Ma­mie na pew­no bar­dzo się spodo­ba – po­wie­dzia­ła Meg, po­sy­ła­jąc Jo spoj­rze­nie spod zmarsz­czo­nych brwi, a Beth uśmiech.

– Oto mama. Scho­waj­cie ko­szyk, szyb­ko! – za­wo­ła­ła Jo, gdy trza­snęły drzwi, a w ko­ry­ta­rzu roz­le­gły się kro­ki.

Do środ­ka wpa­dła Amy i na wi­dok cze­ka­jących na nią sióstr po­czer­wie­nia­ła.

– Gdzie by­łaś i co cho­wasz za ple­ca­mi? – za­py­ta­ła Meg zdzi­wio­na tym, że le­ni­wa Amy wy­szła z domu tak wcze­śnie.

– Nie śmiej się ze mnie, Jo! Nie chcia­łam, żeby ktoś się do­wie­dział przed cza­sem. Po­sta­no­wi­łam tyl­ko za­mie­nić mój mały fla­ko­nik na duży, wy­da­łam na nie­go wszyst­kie pie­ni­ądze i na­praw­dę sta­ram się nie być już sa­mo­lub­na.

Mó­wi­ąc to, Amy po­ka­za­ła oka­za­ły fla­ko­nik, któ­ry za­stąpił po­przed­ni, dość tani. Spra­wia­ła wra­że­nie tak po­wa­żnej i skrom­nej w swo­im drob­nym wy­si­łku za­po­mnie­nia o so­bie, że Meg z miej­sca ją przy­tu­li­ła, Jo okrzyk­nęła „zu­chem”, a Beth pod­bie­gła do okna i ze­rwa­ła najład­niej­szą różę, aby przy­ozdo­bić wspa­nia­ły fal­kon.

– Wi­dzi­cie, po na­szej po­ran­nej lek­tu­rze i roz­mo­wie o by­ciu do­brym zro­bi­ło mi się wstyd mo­je­go pre­zen­tu, gdy tyl­ko więc wsta­łam z łó­żka, po­bie­głam i wy­mie­ni­łam go. Strasz­nie się cie­szę, bo te­raz mój pre­zent jest najład­niej­szy.

Ko­lej­ne trza­śni­ęcie drzwi we­jścio­wych spra­wi­ło, że ko­szyk po­wędro­wał pod ka­na­pę, a spra­gnio­ne śnia­da­nia dziew­częta za­sia­dły do sto­łu.

– We­so­łych świ­ąt, ma­min­ko! Tych i wie­lu ko­lej­nych! Dzi­ęku­je­my za ksi­ążki. Po­czy­ta­ły­śmy tro­chę i będzie­my to ro­bić co­dzien­nie – za­wo­ła­ły chó­rem sio­stry.

– We­so­łych świ­ąt, có­recz­ki! Cie­szę się, że za­częły­ście od razu i mam na­dzie­ję, że będzie­cie kon­ty­nu­ować. Ale chcia­ła­bym po­wie­dzieć jed­ną rzecz, za­nim usi­ądzie­my. Nie­da­le­ko stąd leży bied­na ko­bie­ta z nowo na­ro­dzo­nym dzie­ci­ąt­kiem. Sze­ścio­ro in­nych tło­czy się w jed­nym łó­żku, żeby nie za­mar­z­nąć, bo dom jest nie­ogrze­wa­ny. Nie mają nic do je­dze­nia i naj­star­szy chłop­czyk przy­sze­dł mi po­wie­dzieć, że cier­pią głód i zim­no. Moje dziew­częta, czy od­da­ły­by­ście im swo­je śnia­da­nie w pre­zen­cie świ­ątecz­nym?

Nie­mal go­dzin­ne cze­ka­nie spra­wi­ło, że wszyst­kie sio­stry nie­zwy­kle zgłod­nia­ły i przez chwi­lę nikt się nie od­zy­wał. Tyl­ko przez chwi­lę, bo po­tem Jo za­wo­ła­ła po­ryw­czo:

– Tak się cie­szę, że przy­szłaś, za­nim za­częły­śmy jeść!

– Czy mogę pó­jść i po­móc za­nie­ść je­dze­nie bied­nym dzie­ciom? – za­py­ta­ła ocho­czo Beth.

– Ja we­zmę śmie­tan­kę i ba­becz­ki – do­da­ła Amy, bo­ha­ter­sko wy­rze­ka­jąc się ulu­bio­ne­go sma­ko­ły­ku.

Meg już przy­kry­wa­ła ka­szę gry­cza­ną i ukła­da­ła krom­ki na du­żym ta­le­rzu.

– Wie­dzia­łam, że to zro­bi­cie – rze­kła pani March, któ­ra wy­gląda­ła na za­do­wo­lo­ną. – Pój­dzie­my wszyst­kie i po­mo­że­cie mi, a kie­dy wró­ci­my, zje­my na śnia­da­nie chleb z mle­kiem, a wy­na­gro­dzi­my to so­bie przy obie­dzie.

Wkrót­ce były go­to­we i po­chód wy­ru­szył. Na szczęście było wcze­śnie, szły bocz­ny­mi ulicz­ka­mi, nie­wie­lu więc lu­dzi je wi­dzia­ło i nikt nie śmiał się na wi­dok dziw­ne­go to­wa­rzy­stwa.

Przy­byw­szy na miej­sce, uj­rza­ły nędz­ny, nagi, po­nu­ry, nie­opa­lo­ny po­kój z po­tłu­czo­ny­mi szy­ba­mi, po­ście­lą w strzępach, cho­rą mat­ką, pła­czącym no­wo­rod­kiem i gro­mad­ką bla­dych, głod­nych dzie­ci sku­lo­nych pod jed­ną sta­rą ko­łdrą i pró­bu­jących się ogrzać.

Jak okrągłe zro­bi­ły się duże oczy i jak uśmiech­nęły się sine war­gi, gdy dziew­częta we­szły do środ­ka!

– Ach, mein Gott! Przy­szły do nas do­bre anio­ły! – po­wie­dzia­ła bied­na ko­bie­ta, pła­cząc z ra­do­ści.

– Śmiesz­ne anio­ły w kap­tu­rach i ręka­wi­cach – rze­kła Jo i wszy­scy się ro­ze­śmia­li.

Kil­ka mi­nut pó­źniej na­praw­dę zda­wa­ło się, że w dom­ku dzia­ła­ją do­bre du­chy. Han­na, któ­ra przy­nio­sła drew­no, roz­pa­li­ła ogień i za­tka­ła dziu­ry w oknach sta­ry­mi ka­pe­lu­sza­mi i wła­snym płasz­czem. Pani March po­da­ła mat­ce her­ba­tę i kle­ik i po­cie­szy­ła ją obiet­ni­cą po­mo­cy, jed­no­cze­śnie ubie­ra­jąc ma­le­ństwo tak czu­le, jak­by to było jej wła­sne dziec­ko. Tym­cza­sem dziew­częta na­kry­ły do sto­łu, usa­dzi­ły dzie­ci wo­kół ognia i kar­mi­ły ni­czym głod­ne pta­ki, śmie­jąc się przy tym, roz­ma­wia­jąc i pró­bu­jąc zro­zu­mieć za­baw­ną, ła­ma­ną an­gielsz­czy­znę.

„Das is gut!” „Die En­gel-kin­der!”, wo­ła­ły bie­dac­twa, je­dząc i grze­jąc sine dło­nie przy cie­płym pło­mie­niu. Dziew­częta ni­g­dy wcze­śniej nie zo­sta­ły na­zwa­ne anio­łka­mi i uzna­ły, że to bar­dzo miłe, zwłasz­cza Jo, któ­ra od uro­dze­nia uwa­ża­na była za „San­cho”. To było bar­dzo szczęśli­we śnia­da­nie, choć sio­stry na­wet go nie spró­bo­wa­ły. A kie­dy wy­szły, zo­sta­wia­jąc za sobą bło­go­ść i cie­pło, to my­ślę, że w ca­łym mie­ście nie było czwór­ki we­sel­szych lu­dzi niż owe głod­ne dziew­częta, któ­re od­da­ły swo­je śnia­da­nie, za­do­wa­la­jąc się chle­bem i mle­kiem w bo­żo­na­ro­dze­nio­wy po­ra­nek.

– To się na­zy­wa ko­chać bli­źnie­go swe­go bar­dziej niż sie­bie sa­me­go i to mi się po­do­ba – po­wie­dzia­ła Meg, kie­dy roz­kła­da­ły swo­je pre­zen­ty, pod­czas gdy mama zbie­ra­ła na gó­rze ubra­nia dla bied­nych Hum­me­lów.

Nie był to bar­dzo wy­staw­ny po­kaz, ale w kil­ka ma­łych za­wi­ni­ątek wło­żo­no wie­le mi­ło­ści, a wy­so­ki wa­zon pe­łen czer­wo­nych róż, bia­łych chry­zan­tem i pło­żących się wi­no­ro­śli sto­jący na środ­ku sto­łu przy­da­wał mu ele­gan­cji.

– Idzie! Za­czy­naj, Beth! Otwórz drzwi, Amy! Trzy wi­wa­ty dla ma­min­ki! – za­wo­ła­ła Jo, pod­ska­ku­jąc do­oko­ła, pod­czas gdy Meg pro­wa­dzi­ła mamę na ho­no­ro­we miej­sce.

Beth za­gra­ła naj­we­sel­szy ze swo­ich mar­szów, Amy otwo­rzy­ła drzwi, a Meg z wiel­ką god­no­ścią ode­gra­ła eskor­tę. Pani March była za­rów­no zdzi­wio­na, jak wzru­szo­na. Uśmie­cha­ła się ze łza­mi w oczach, ogląda­jąc pre­zen­ty i czy­ta­jąc do­łączo­ne do nich li­ści­ki. Na­tych­miast na­ło­ży­ła pan­to­fle, nową chu­s­tecz­kę, ob­fi­cie na­sączo­ną wodą ko­lo­ńską od Amy, wsu­nęła do kie­sze­ni, różę przy­pi­ęła so­bie do pier­si, a o ład­nych ręka­wicz­kach stwier­dzi­ła, że pa­su­ją, jak ulał.

Dużo było śmie­chu, ca­ło­wa­nia i wy­ja­śnia­nia w pro­sty, pe­łen mi­ło­ści spo­sób, któ­ry spra­wia, że świ­ęta w domu są tak miłe i tak słod­ko się jej wspo­mi­na, po czym wszy­scy za­bra­li się do pra­cy.

Po­ran­ne do­bre uczyn­ki i uro­czy­sto­ści za­jęły tyle cza­su, że resz­tę dnia po­świ­ęco­no przy­go­to­wa­niom do wie­czor­nych za­baw. Wci­ąż będąc za mło­de, aby często cho­dzić do te­atru i nie dość bo­ga­te, aby móc po­zwo­lić so­bie na wiel­kie wy­dat­ki na pry­wat­ne przed­sta­wie­nia, dziew­częta za­przęgły do pra­cy umy­sły i jako że po­trze­ba jest mat­ką wy­na­laz­ku, same zro­bi­ły wszyst­ko, cze­go po­trze­bo­wa­ły. Nie­któ­re z ich dzieł były bar­dzo po­my­sło­we: kar­to­no­we gi­ta­ry, za­byt­ko­we lam­py zro­bio­ne ze sta­ro­świec­kich ma­sel­ni­czek owi­ni­ętych srebr­nym pa­pie­rem, wspa­nia­łe sza­ty ze sta­rej ba­we­łny, błysz­czące świe­ci­de­łka wy­ci­ęte z bla­sza­nych za­krętek do sło­ików i zbro­ja po­kry­ta uży­tecz­ny­mi blasz­ka­mi w kszta­łcie rom­bów po­zo­sta­ły­mi po tym, jak wy­ci­ęto wiecz­ka pu­szek po kon­ser­wach. Wiel­ka izba sta­ła się sce­ną wie­lu nie­win­nych sza­le­ństw.

Do udzia­łu w przed­sta­wie­niu nie do­pusz­czo­no pa­nów, Jo do woli więc gra­ła męskie role i czer­pa­ła ogrom­ną sa­tys­fak­cję z pary ru­do­bru­nat­nych skó­rza­nych bu­tów z cho­le­wa­mi – pre­zen­tu od przy­ja­ció­łki, któ­ra zna­ła pew­ną damę, zna­jącą pew­ne­go ak­to­ra. Buty te, sta­ry flo­ret i roz­ci­ęty ku­brak uży­te nie­gdyś przez ar­ty­stę jako re­kwi­zy­ty do ob­ra­zu sta­no­wi­ły skar­by Jo i po­ja­wia­ły się przy wszyst­kich oka­zjach. Małe roz­mia­ry tru­py spra­wia­ły, że dwóch głów­nych ak­to­rów mu­sia­ło od­gry­wać po kil­ka ról i na­le­ży im się po­chwa­ła za ci­ężką pra­cę, jaką było ucze­nie się trzech czy czte­rech tek­stów, bły­ska­wicz­na zmia­na ko­stiu­mów, a po­nad­to tech­nicz­na ob­słu­ga sce­ny. Ta nie­win­na roz­ryw­ka sta­no­wi­ła wspa­nia­łe ćwi­cze­nie pa­mi­ęci i zaj­mo­wa­ła wie­le go­dzin, któ­re w prze­ciw­nym ra­zie by­ły­by spędzo­ne bez­czyn­nie albo w mniej po­ży­tecz­ny spo­sób.

W bo­żo­na­ro­dze­nio­wy wie­czór tu­zin dziew­cząt stło­czy­ło się na jed­nym łó­żku, któ­re pe­łni­ło funk­cję pierw­sze­go bal­ko­nu i za­sia­dło przed nie­bie­sko-żó­łtą, per­ka­lo­wą kur­ty­ną w nie­zwy­kle twa­rzo­wej po­sta­wie wy­cze­ki­wa­nia. Zza kur­ty­ny wy­do­by­wa­ła się smu­żka dymu z lam­py, do­cho­dzi­ły też stam­tąd in­ten­syw­ne sze­le­sty i szep­ty, a od cza­su do cza­su chi­chot Amy, któ­ra w chwi­lach eks­cy­ta­cji mia­ła skłon­no­ść do lek­kiej hi­ste­rii. Nie­ba­wem roz­le­gł się dzwo­nek, kur­ty­na roz­stąpi­ła się i za­częło się od­gry­wa­nie tra­ge­dii.

„Mrocz­ny las”, jak gło­sił afisz, wy­obra­ża­ło kil­ka krze­wów w do­ni­cach, zie­lo­ne suk­no roz­ście­lo­ne na podło­dze i ja­ski­nia w głębi. Skle­pie­nie ja­ski­ni two­rzy­ły ubra­nia i ścia­ny biur­ka, zaś w środ­ku znaj­do­wał się mały pie­cyk, w któ­rym bu­zo­wał ogień. Na pie­cy­ku stał czar­ny ko­cioł, nad któ­rym po­chy­la­ła się sta­ra wie­dźma. Po­śród ciem­nej sce­ny blask bi­jący od pa­le­ni­ska da­wał nie­zwy­kły efekt, tym bar­dziej gdy spod unie­sio­nej przez wie­dźmę po­kry­wy czaj­ni­ka buch­nęła praw­dzi­wa para. Po chwi­li, gdy opa­dły pierw­sze emo­cje, na sce­nę wsze­dł Hugo, czar­ny cha­rak­ter, z brzęczącym mie­czem u boku, czar­ną bro­dą, w ka­pe­lu­szu z wy­wi­ni­ętym ron­dem, w za­ma­szy­stym płasz­czu i bu­tach z cho­le­wa­mi. Prze­mie­rzyw­szy sce­nę tam i z po­wro­tem, w wiel­kim wzbu­rze­niu ude­rzył się w czo­ło i wy­śpie­wał dzi­ką ty­ra­dę, w któ­rej wy­ra­ził swo­ją nie­na­wi­ść do Ro­de­ri­ga, mi­ło­ść do Zary i miłe po­sta­no­wie­nie za­bi­cia tego pierw­sze­go i zdo­by­cia dru­giej. Szorst­ki głos Hugo i spo­ra­dycz­ne okrzy­ki w chwi­lach emo­cjo­nal­ne­go wzbu­rze­nia były bar­dzo im­po­nu­jące i wi­dow­nia za­częła bić bra­wo, gdy tyl­ko ak­tor prze­rwał dla za­czerp­ni­ęcia po­wie­trza. Ten ukło­nił się jak ktoś na­wy­kły do pu­blicz­nej po­chwa­ły, po czym za­kra­dł się w po­bli­że ja­ski­ni i nie­cier­pi­ącym sprze­ci­wu okrzy­kiem roz­ka­zał Ha­gar wy­jść:

– Wy­łaź, słu­żko. Je­steś mi po­trzeb­na!

Z wnętrza wy­szła Meg z si­wy­mi ko­ński­mi wło­sa­mi wi­szący­mi wo­kół twa­rzy, w czer­wo­no-czar­nej sza­cie i płasz­czu w sym­bo­le ka­ba­li­stycz­ne. Hugo za­żądał elik­si­ru zdol­ne­go spra­wić, że Zara będzie go uwiel­biać i dru­gie­go, aby za­bić Ro­de­ri­ga. Ha­gar w pi­ęk­nej, dra­ma­tycz­nej pie­śni obie­ca­ła spe­łnić oba żąda­nia, po czym za­częła przy­wo­ły­wać du­cha, któ­ry miał przy­nie­ść na­pój mi­ło­sny.

Ty, co w prze­stwo­rzach masz swe miesz­ka­nie

Du­chu po­wietrz­ny, przyj­dź na me we­zwa­nie!

Róża ci mat­ką, rosa – mle­ko two­je

Umiesz ty wa­rzyć mi­ło­sne na­po­je?

Przy­nieś mi tu z wy­so­kie­go nie­ba

Won­ny elik­sir, któ­re­go mi trze­ba.

Daj mu sło­dycz, moc, nie­za­wod­ne dzia­ła­nie

Du­chu, od­po­wiedz na me wo­ła­nie!

Roz­le­gła się sub­tel­na mu­zy­ka, a po­tem w głębi ja­ski­ni po­ja­wi­ła się drob­na po­stać spo­wi­ta w biel, o błysz­czących skrzy­dłach, zło­tych wło­sach i w ró­ża­nym wian­ku na gło­wie. Ma­cha­jąc ró­żdżką, za­śpie­wa­ła:

Przy­by­wam z domu na srebr­nym glo­bie,

Aby elik­sir od­dać to­bie.

Użyj go szyb­ko, póki dzia­ła

Moc jego bo­wiem jest nie­trwa­ła.

Duch upu­ścił mały, zło­co­ny fla­ko­nik u stóp wie­dźmy i znik­nął. Ko­lej­ne za­klęcie Ha­gar wy­wo­ła­ło na­stęp­ną zja­wę, tym ra­zem nie­zbyt przy­jem­ną. Z gło­śnym ło­sko­tem zja­wił się brzyd­ki czar­ny cho­chlik, któ­ry ochry­płym gło­sem udzie­lił od­po­wie­dzi, rzu­cił Hugo ciem­ną bu­te­lecz­kę i zni­kł z szy­der­czym śmie­chem. Hugo po­dzi­ęko­wał, wło­żył so­bie elik­si­ry do bu­tów i wy­sze­dł, Ha­gar zaś po­in­for­mo­wa­ła wi­dow­nię, że po­nie­waż opry­szek w prze­szło­ści za­bił kil­ku jej przy­ja­ciół, prze­klęła go i za­mie­rza ze­mścić się, ni­we­cząc jego pla­ny. Na­stęp­nie kur­ty­na opa­dła, a pu­blicz­no­ść mo­gła od­po­cząć i po­si­lić się cu­kier­ka­mi, jed­no­cze­śnie dys­ku­tu­jąc o za­le­tach spek­ta­klu.

Zza kur­ty­ny dłu­go do­bie­ga­ło stu­ka­nie młot­ków, nim wresz­cie się unio­sła, ale nikt nie szem­rał na zwło­kę, gdy oka­za­ło się, ja­kie ar­cy­dzie­ło sce­no­gra­fii po­wsta­ło na sce­nie. Było ono do­praw­dy wspa­nia­łe. Strze­li­sta wie­ża wzno­si­ła się aż pod su­fit, w po­ło­wie jej wy­so­ko­ści wid­nia­ło okien­ko z za­pa­lo­ną lam­pą, za bia­łą fi­ran­ką zaś w ślicz­nej błękit­no-srebr­nej suk­ni uka­za­ła się Zara cze­ka­jąca na Ro­de­ri­ga. Ten wsze­dł na sce­nę we wspa­nia­łym stro­ju, w czap­ce z pió­rem, w czer­wo­nym płasz­czu, z bu­rzą kasz­ta­no­wych lo­ków, gi­ta­rą i, rzecz ja­sna, w bu­tach z cho­le­wa­mi. Klęk­nął u stóp wie­ży i roz­ma­rzo­nym gło­sem odśpie­wał se­re­na­dę. Zara od­po­wie­dzia­ła mu i po śpie­wa­nym dia­lo­gu zgo­dzi­ła się na uciecz­kę. Wte­dy na­stąpi­ła naj­bar­dziej efek­tow­na sce­na przed­sta­wie­nia. Ro­de­ri­go wy­jął sznu­ro­wą dra­bin­kę o pi­ęciu szcze­blach, rzu­cił je­den ko­niec Za­rze i za­chęcił ją do ze­jścia. He­ro­ina nie­śmia­ło wy­gra­mo­li­ła się ze swo­jej kra­ty, po­ło­ży­ła rękę na ra­mie­niu Ro­de­ri­ga i mia­ła wła­śnie z gra­cją ze­sko­czyć, gdy „Na nie­szczęście! Na nie­szczęście dla Zary” za­po­mnia­ła o swo­im tre­nie. Ten za­ha­czył się w oknie, wie­ża się za­chwia­ła, po­chy­li­ła do przo­du, i z hu­kiem wa­ląc na zie­mię, po­grze­ba­ła nie­szczęsnych ko­chan­ków.

Przy wtó­rze ogól­ne­go pi­sku ru­do­bru­nat­ne buty wierz­ga­ły w po­wie­trzu, a z ruin wy­chy­li­ła się zło­ta gło­wa, wo­ła­jąc:

– Mó­wi­łam ci! Mó­wi­łam!

Nie­zwy­kłą przy­tom­no­ścią umy­słu wy­ka­zał się Don Pe­dro, okrut­ny oj­ciec, któ­ry wbie­gł na sce­nę, wy­ci­ągnął cór­kę i udzie­lił jej po­śpiesz­ne­go na­po­mnie­nia:

– Nie śmiej się! Graj tak, jak gdy­by ni­g­dy nic!

Na­stęp­nie ka­zał Ro­de­ri­go­wi wstać i, pe­łen zło­ści i po­gar­dy, wy­gnał go ze swe­go kró­le­stwa. Ro­de­ri­go, choć bez wąt­pie­nia wstrząśni­ęty za­wa­le­niem się na nie­go wie­ży, prze­ciw­sta­wił się star­co­wi i oświad­czył, że ni­g­dzie się nie ru­szy. Ta de­mon­stra­cja od­wa­gi ośmie­li­ła Zarę. Ona rów­nież prze­ciw­sta­wi­ła się ojcu, skut­kiem cze­go ten ka­zał wtrącić obo­je do naj­głęb­sze­go z zam­ko­wych lo­chów. Pulch­ny mały słu­żący, któ­ry wy­glądał na bar­dzo prze­stra­szo­ne­go i naj­wi­docz­niej za­po­mniał swo­jej kwe­stii, wsze­dł na sce­nę i wy­pro­wa­dził ko­chan­ków.

Akt trze­ci roz­gry­wał się w głów­nej sali zam­ko­wej, gdzie zja­wi­ła się Ha­gar, któ­ra przy­szła uwol­nić za­ko­cha­nych i sko­ńczyć z Hugo. Sły­sząc, że wróg nad­cho­dzi, ukry­wa się, wi­dzi, jak ten wle­wa elik­si­ry do dwóch pu­cha­rów wina i roz­ka­zu­je nie­śmia­łe­mu słu­dze:

– Za­nieś je wi­ęźniom do cel i po­wiedz, że nie­ba­wem przyj­dę.

Słu­ga od­ci­ąga Hugo na bok, żeby mu coś po­wie­dzieć, a Ha­gar pod­mie­nia pu­cha­ry na inne, nie­szko­dli­we. Pa­cho­łek Fer­di­nan­do wy­no­si je, Ha­gar zaś od­sta­wia na miej­sce pu­char za­wie­ra­jący tru­ci­znę prze­zna­czo­ną dla Ro­de­ri­ga. Hugo, spra­gnio­ny po dłu­gim śpie­wie, wy­pi­ja ją, tra­ci zmy­sły i po dłu­gich kon­wul­sjach pada tru­pem, pod­czas gdy Ha­gar w pie­śni o nie­zwy­kłej mocy i pi­ęk­nej me­lo­dii in­for­mu­je go o tym, co zro­bi­ła.

Była to praw­dzi­wie po­ry­wa­jąca sce­na, choć nie­któ­rzy mo­gli po­my­śleć, że na­głe zsu­ni­ęcie się buj­nej ru­dej pe­ru­ki z gło­wy umie­ra­jące­go oprysz­ka nie­co po­psu­ło efekt. Pu­blicz­no­ść wy­wo­ła­ła ak­to­ra przed kur­ty­nę. Ten bar­dzo grzecz­nie uka­zał się, pro­wa­dząc Ha­gar, o któ­rej wo­ka­lu stwier­dzo­no, że prze­wy­ższa całą resz­tę spek­ta­klu.

Akt czwar­ty uka­zał wi­dow­ni roz­pa­cza­jące­go Ro­de­ri­ga, któ­ry miał wła­śnie wbić w sie­bie szty­let na wie­ść o tym, że Zara go po­rzu­ci­ła. W chwi­li gdy przy­kła­da szty­let do ser­ca, pod jego oknem roz­le­ga się ślicz­na pio­sen­ka, z któ­rej do­wia­du­je się, że Zara jest mu wier­na, ale znaj­du­je się w nie­bez­pie­cze­ństwie i że uko­cha­ny może ją oca­lić. Do celi wpa­da klucz, któ­ry otwie­ra drzwi. Ro­de­ri­go w upo­je­niu roz­ry­wa ła­ńcu­chy i wy­bie­ga, aby od­szu­kać i ura­to­wać swo­ją miłą.

Akt pi­ąty otwie­ra­ła burz­li­wa sce­na mi­ędzy Zarą a Don Pe­dro. Oj­ciec chce, żeby po­szła do klasz­to­ru, ale cór­ka nie chce o tym sły­szeć i po wzru­sza­jącej pro­śbie ma wła­śnie ze­mdleć, gdy wbie­ga Ro­de­ri­go i żąda jej ręki. Don Pe­dro od­ma­wia, po­nie­waż kon­ku­rent jest ubo­gi. Mężczy­źni krzy­czą i za­wzi­ęcie ge­sty­ku­lu­ją, ale nie mogą do­jść do po­ro­zu­mie­nia i Ro­de­ri­go ma wła­śnie wy­nie­ść utru­dzo­ną Zarę, gdy nie­śmia­ły słu­żący wcho­dzi z li­stem i tor­bą od Ha­gar, któ­ra ta­jem­ni­czo znik­nęła. Wie­dźma za­wia­da­mia to­wa­rzy­stwo, że prze­ka­zu­je ogrom­ny ma­jątek mło­dej pa­rze, Don Pe­dra zaś cze­ka strasz­ny los, je­śli ich nie uszczęśli­wi. Z otwar­tej tor­by wy­sy­pu­je się kil­ka kwart bla­sza­nych mo­net, od któ­rych sce­na aż błysz­czy. To osta­tecz­nie ła­go­dzi su­ro­wo­ść ojca. Mężczy­zna bez szem­ra­nia zga­dza się na ma­łże­ństwo, wszy­scy przy­łącza­ją się do ra­do­sne­go chó­ru i kur­ty­na kry­je ko­chan­ków z gra­cją klęka­jących, aby przy­jąć oj­cow­skie bło­go­sła­wie­ństwo.

Na­stąpi­ły grom­kie bra­wa, któ­re jed­nak nie­spo­dzie­wa­nie umil­kły, al­bo­wiem skła­da­ne łó­żko, na któ­rym znaj­do­wał się pierw­szy bal­kon, na­gle zło­ży­ło się i uci­szy­ło roz­en­tu­zja­zmo­wa­ną pu­blicz­no­ść. Ro­de­ri­go i Don Pe­dro rzu­ci­li się na ra­tu­nek i wszy­scy wi­dzo­wie wy­szli bez szwan­ku, choć wie­lu onie­mia­ło ze śmie­chu. Le­d­wo opa­dło wzbu­rze­nie, gdy zja­wi­ła się Han­na, aby oznaj­mić:

– Po­zdro­wie­nia od pani March. Pa­nien­ki są pro­szo­ne na ko­la­cję.

To była nie­spo­dzian­ka na­wet dla ak­to­rek. Kie­dy zo­ba­czy­ły stół, spoj­rza­ły po so­bie w pe­łnym za­chwy­tu zdu­mie­niu. Mo­żna się było spo­dzie­wać po ma­min­ce, że przy­go­tu­je dla nich mały po­częstu­nek, ale o czy­mś rów­nie wspa­nia­łym jak to, co uj­rza­ły, nie sły­sza­no od cza­sów daw­no mi­nio­ne­go do­stat­ku. Były więc lody, na­wet dwa ro­dza­je, ró­żo­we i bia­łe, cia­sto, owo­ce i nie­sa­mo­wi­te fran­cu­skie cze­ko­lad­ki, a na środ­ku sto­łu wiel­ki bu­kiet szklar­nio­wych kwia­tów.

Wi­dok ten za­pa­rł dziew­czętom dech w pier­si. Wpa­try­wa­ły się naj­pierw w stół, a po­tem w mat­kę, któ­ra mia­ła taką minę, jak­by ogrom­nie jej się to wszyst­ko po­do­ba­ło.

– Czy to wró­żki? – za­py­ta­ła Amy.

– Świ­ęty Mi­ko­łaj – rze­kła Beth.

– To ro­bo­ta mamy. – Meg po­mi­mo si­wej bro­dy i bia­łych brwi uśmiech­nęła się naj­słod­szym ze swo­ich uśmie­chów.

– Ciot­ka March po­czu­ła im­puls czy­nie­nia do­bra i przy­sła­ła ko­la­cję! – za­wo­ła­ła Jo w na­głym olśnie­niu.

– Wszyst­ko nie­praw­da. Przy­słał to sta­ry pan Lau­ren­ce – od­pa­rła pani March.

– Dzia­dek chłop­ca od Lau­ren­ce’ów! Co też mu przy­szło do gło­wy? Prze­cież go nie zna­my! – za­wo­ła­ła Meg.

– Han­na opo­wie­dzia­ła jed­nej z jego słu­żących o wa­szym przy­jęciu śnia­da­nio­wym. Pan Lau­ren­ce to eks­cen­trycz­ny star­szy pan, ale spodo­bał mu się wasz gest. Znał przed laty mo­je­go ojca i dziś po po­łud­niu przy­słał mi uprzej­my li­ścik, w któ­rym wy­ra­żał na­dzie­ję, że po­zwo­lę mu dać wy­raz przy­ja­znym uczu­ciom względem mo­ich dzie­ci w po­sta­ci kil­ku drob­no­stek. Nie mo­głam od­mó­wić, ma­cie więc wie­czo­rem małą ucztę, któ­ra wy­na­gro­dzi śnia­da­nie o chle­bie i mle­ku.

– To ten chło­pak pod­dał mu po­my­sł, wiem, że tak! Świet­ny gość, chcia­ła­bym, że­by­śmy mo­gli się za­przy­ja­źnić. Spra­wia wra­że­nie ko­goś, kto chcia­łby nas po­znać, ale jest nie­śmia­ły, a Meg jest taka sztyw­na, że nie po­zwa­la mi się do nie­go ode­zwać, gdy prze­cho­dzi­my obok – po­wie­dzia­ła Jo, pod­czas gdy pó­łmi­ski krąży­ły wo­kół sto­łu, a lody za­częły zni­kać przy wtó­rze za­chwy­co­nych „achów” i „ochów”.

– Masz na my­śli lu­dzi, któ­rzy miesz­ka­ją w tym du­żym sąsia­du­jącym z na­szym domu, praw­da? – za­py­ta­ła jed­na z dziew­cząt. – Moja mama zna sta­re­go pana Lau­ren­ce’a, ale mówi, że on jest bar­dzo dum­ny i nie lubi za­da­wać się z sąsia­da­mi. Trzy­ma wnu­ka pod klu­czem, o ile ten nie je­ździ kon­no albo nie wy­cho­dzi na spa­cer z na­uczy­cie­lem, i każe mu się dużo uczyć. Za­pro­si­ły­śmy chłop­ca na na­sze przy­jęcie, ale nie przy­sze­dł. Mama mówi, że on jest bar­dzo miły, cho­ciaż ni­g­dy nie roz­ma­wia z dziew­częta­mi.

– Raz ucie­kła nam kot­ka, a on ją przy­nió­sł. Roz­ma­wia­li­śmy chwi­lę przez płot i świet­nie nam się ga­da­ło: o kry­kie­cie i tak da­lej, ale gdy zo­ba­czył, że idzie Meg, od­sze­dł. Za­mie­rzam któ­re­goś dnia go po­znać, bo po­trze­bu­je roz­ryw­ki, je­stem tego pew­na – stwier­dzi­ła sta­now­czo Jo.

– Po­do­ba­ją mi się jego ma­nie­ry i wy­gląda na ma­łe­go dżen­tel­me­na, nie mam więc nic prze­ciw­ko wa­szej zna­jo­mo­ści, je­śli nada­rzy się wła­ści­wa oka­zja. Sam przy­nió­sł kwia­ty i za­pro­si­ła­bym go do środ­ka, gdy­bym mia­ła pew­no­ść, co się dzie­je na gó­rze. Miał bar­dzo smut­ną minę, kie­dy wy­cho­dził, sły­sząc, jak inni się ba­wią, pod­czas gdy on nie ma żad­nej roz­ryw­ki.

– Całe szczęście, że tego nie zro­bi­łaś, mamo! – za­śmia­ła się Jo, zer­ka­jąc na swo­je buty. – Ale kie­dyś wy­sta­wi­my inne przed­sta­wie­nie, któ­re będzie mógł zo­ba­czyć. Może na­wet w nim za­gra. Czy nie by­ło­by we­so­ło?

– Jesz­cze ni­g­dy nie do­sta­łam ta­kie­go wspa­nia­łe­go bu­kie­tu! Jaki on pi­ęk­ny!

I Meg z wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem za­częła przy­glądać się kwia­tom.

– Jest ślicz­ny. Ale róże od Beth są mi mil­sze – rze­kła pani March, wącha­jąc przy­wi­ędły bu­kie­cik u pa­ska.

Beth przy­tu­li­ła się do niej i szep­nęła ci­cho:

– Szko­da, że nie mogę po­słać bu­kie­ci­ka ta­cie. Oba­wiam się, że jego świ­ęta nie są tak we­so­łe jak na­sze.

ROZ­DZIAŁ III

CHŁO­PAK OD LAU­REN­CE’ÓW

.

– Jo! Jo! Gdzie je­steś? – za­wo­ła­ła Meg, sto­jąc u pod­nó­ża scho­dów pro­wa­dzących na pod­da­sze.

– Tu­taj! – od­po­wie­dział chra­pli­wy głos z góry.

Meg wbie­gła po scho­dach i za­sta­ła sio­strę owi­ni­ętą ko­łdrą, je­dzącą ja­błka i pła­czącą nad Dzie­dzi­cem Redc­lyf­fe[4] na sta­rej trój­no­żnej ka­na­pie przy po­łu­dnio­wym oknie. Było to ulu­bio­ne schro­nie­nie Jo, gdzie uwiel­bia­ła za­szy­wać się z pó­łtu­zi­nem re­net i do­brą ksi­ążką, aby roz­ko­szo­wać się spo­ko­jem oraz to­wa­rzy­stwem oswo­jo­ne­go szczu­ra, któ­ry miesz­kał obok i ani tro­chę się nią nie przej­mo­wał. Gdy po­ja­wi­ła się Meg, Dra­pek czmych­nął do swo­jej dziu­ry. Jo ota­rła łzy z po­licz­ków i cze­ka­ła na wie­ści.

– Ale heca! Spójrz tyl­ko! Za­pro­sze­nie od pani Gar­di­ner na ju­trzej­szy wie­czór! – za­wo­ła­ła Meg, ma­cha­jąc cen­ną kart­ką, po czym z dziew­częcym za­chwy­tem od­czy­ta­ła jej tre­ść. – „Pani Gar­di­ner będzie szczęśli­wa, wi­dząc pan­nę Mar­ga­ret i pan­nę Jo­se­phi­ne na nie­for­mal­nej za­ba­wie ta­necz­nej w syl­we­stra”. Ma­min­ka chce, że­by­śmy po­szły. Co my na sie­bie wło­ży­my?

– Jaki jest sens py­tać, sko­ro wiesz, że wło­ży­my na­sze po­pe­li­no­we su­kien­ki, bo nie mamy nic in­ne­go – od­po­wie­dzia­ła Jo z pe­łny­mi usta­mi.

– Gdy­bym tyl­ko mia­ła jed­ną je­dwab­ną su­kien­kę! – wes­tchnęła Meg. – Mama mówi, że do­sta­nę taką, kie­dy sko­ńczę osiem­na­ście lat, ale dwa lata cze­ka­nia to wiecz­no­ść.

– Na­sze po­pe­li­no­we su­kien­ki wy­gląda­ją jak je­dwab­ne i są wy­star­cza­jąco ład­ne. Two­ja jest pra­wie nowa, ale za­po­mnia­łam, że moja ma wy­pa­lo­ną dziu­rę i roz­dar­cie. Co ja zro­bię? Dziu­ra jest bar­dzo wi­docz­na, a ja nie mam z cze­go nad­sztu­ko­wać ma­te­ria­łu.

– Mu­sisz sie­dzieć nie­ru­cho­mo i nie po­ka­zy­wać tyłu. Przód jest w po­rząd­ku. Będę mia­ła nową wstążkę do wło­sów, ma­min­ka po­ży­czy mi swo­ją per­ło­wą szpil­kę, nowe pan­to­fle są ślicz­ne, a ręka­wicz­ki ujdą, choć nie są tak ład­ne, jak­bym chcia­ła.

– Moje są po­pla­mio­ne le­mo­nia­dą, a nie mogę ku­pić no­wych, będę więc mu­sia­ła się obe­jść bez ręka­wi­czek – rze­kła Jo, któ­ra ni­g­dy zbyt­nio nie przej­mo­wa­ła się stro­jem.

– Mu­sisz mieć ręka­wicz­ki, ina­czej z tobą nie pój­dę! – za­wo­ła­ła zde­cy­do­wa­nie Meg. – Ręka­wicz­ki są naj­wa­żniej­sze. Nie mo­żesz ta­ńczyć bez nich, a je­śli nie będziesz ta­ńczyć, będzie mi strasz­nie wstyd.

– W ta­kim ra­zie będę trwa­ła nie­ru­cho­ma. Nie prze­pa­dam za ta­ńcem w pa­rach. To żad­na przy­jem­no­ść su­nąć wo­kół sali. Lu­bię la­tać z miej­sca na miej­sce i fi­kać ko­zio­łki.

– Nie mo­żesz po­pro­sić mamy o nowe ręka­wicz­ki, bo są bar­dzo dro­gie, a ty je­steś nie­ostro­żna. Kie­dy znisz­czy­łaś tam­te, mama po­wie­dzia­ła, że tej zimy nie do­sta­niesz już ko­lej­nych. Nie mo­żesz ich ja­koś na­pra­wić?

– Mogę trzy­mać je zwi­ni­ęte w dło­ni, żeby nikt nie wi­dział, ja­kie są brud­ne. To wszyst­ko, co je­stem w sta­nie zro­bić. Nie! Po­wiem ci, jak to za­ła­twi­my: ka­żda wło­ży jed­ną do­brą ręka­wicz­kę, a we­źmie do ręki znisz­czo­ną. Ro­zu­miesz?

– Masz wi­ęk­sze dło­nie niż ja i okrop­nie roz­ci­ągniesz mi ręka­wicz­kę – za­częła Meg, któ­ra mia­ła sła­bo­ść do tej części gar­de­ro­by.

– W ta­kim ra­zie pój­dę bez. Nie ob­cho­dzi mnie, co lu­dzie po­wie­dzą! – za­wo­ła­ła Jo, si­ęga­jąc po ksi­ążkę.

– Mo­żesz ją wło­żyć, mo­żesz! Tyl­ko jej nie po­plam i za­cho­wuj się przy­zwo­icie. Nie trzy­maj rąk za ple­ca­mi, nie gap się ani nie mów „Krzysz­tof Ko­lumb!”, do­brze?

– Nie martw się. Będę tak sztyw­na, jak tyl­ko po­tra­fię i po­sta­ram się nie wpa­ko­wać w żad­ne kło­po­ty. A te­raz idź od­pi­sać na za­pro­sze­nie i po­zwól mi sko­ńczyć tę cu­dow­ną hi­sto­rię.

Meg po­szła za­tem „z wdzi­ęcz­no­ścią” przy­jąć za­pro­sze­nie, obej­rzeć su­kien­kę i śpie­wać ra­do­śnie, do­pi­na­jąc swo­ją je­dy­ną praw­dzi­wą ko­ron­ko­wą fal­ba­nę, pod­czas gdy Jo do­ko­ńczy­ła ksi­ążkę, zja­dła czte­ry ja­błka i po­ba­wi­ła się z Drap­kiem.

W wie­czór syl­we­stro­wy sa­lon był pu­sty, al­bo­wiem dwie młod­sze sio­stry od­gry­wa­ły po­ko­jów­ki, dwie star­sze zaś po­chło­ni­ęte były na­der wa­żną spra­wą, czy­li „szy­ko­wa­niem się na przy­jęcie”. Mimo skrom­nych to­a­let dużo było przy tym bie­ga­nia w górę i w dół, śmie­chu i roz­mów, a w pew­nym mo­men­cie dom prze­si­ąk­nął sil­nym swądem spa­lo­nych wło­sów. Meg chcia­ła mieć kil­ka locz­ków wo­kół twa­rzy, a Jo pod­jęła się ści­snąć pa­pi­lo­ty go­rącym że­laz­kiem do wło­sów.

– One mają się tak dy­mić? – za­py­ta­ła Beth przy­cup­ni­ęta na łó­żku.

– To wil­goć pa­ru­je – od­pa­rła Jo.

– Jaki dziw­ny za­pach! Jak pa­lo­ne pió­ra – za­uwa­ży­ła Amy, z wy­ższo­ścią wy­gła­dza­jąc wła­sne pi­ęk­ne loki.

– Pro­szę, te­raz zdej­mij pa­pi­lo­ty, a zo­ba­czysz bu­rzę drob­nych locz­ków – rze­kła Jo, od­kła­da­jąc że­laz­ko.

Meg zdjęła pa­pi­lo­ty, ale żad­na bu­rza drob­nych locz­ków nie po­ja­wi­ła się, bo wło­sy ode­szły wraz z pa­pi­lo­ta­mi i prze­ra­żo­na fry­zjer­ka po­ło­ży­ła na biur­ku przed swo­ją ofia­rą rządek spa­lo­nych pęcz­ków.

– Och, och, och! Co ty zro­bi­łaś? To ko­niec! Nie mogę iść! Moje wło­sy, och, moje wło­sy! – za­wo­dzi­ła Meg, z roz­pa­czą przy­gląda­jąc się przy­sma­żo­nym nie­rów­nym kęp­kom nad czo­łem.