Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ameryka, lata sześćdziesiąte XIX wieku. W domostwie zwanym Orchard House od pokoleń mieszka rodzina Marchów. Pod nieobecność ojca walczącego w wojnie secesyjnej, opiekę nad czterema córkami sprawuje samodzielnie ich matka, Marmee.
Córki pani March – stateczna Meg, żywa jak iskra Jo, nieśmiała, uzdolniona muzycznie Beth i nieco przemądrzała Amy – starają się, jak mogą, by urozmaicić swoje naznaczone ciągłym brakiem pieniędzy życie, chociaż boleśnie odczuwają nieobecność ojca. Bez względu na to, czy układają plan zabawy czy zawiązują tajne stowarzyszenie, dosłownie wszystkich zarażają swoim entuzjazmem. Poddaje mu się nawet Laurie, samotny chłopiec z sąsiedniego domu, oraz jego tajemniczy, bogaty dziadek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ I
–
ZABAWA W PIELGRZYMÓW
– Święta bez prezentów to nie święta – burknęła Jo, leżąc na dywaniku.
– Okropnie jest być biedną! – westchnęła Meg, zerkając na swoją starą sukienkę.
– To niesprawiedliwe, że niektóre dziewczęta mają mnóstwo ślicznych rzeczy, a inne nic – dodała mała Amy z urazą, pociągając nosem.
– Mamy tatę, mamę i siebie nawzajem – pogodnie rzuciła ze swojego kącika Beth.
Cztery młode twarze oświetlone płomieniem z kominka rozjaśniły się na te wesołe słowa, ale zaraz spochmurniały na nowo, gdy Jo powiedziała ze smutkiem:
– Taty z nami nie ma i jeszcze długo nie będzie.
Nie powiedziała „może nigdy”, ale każda z dziewcząt dodała to sobie na myśl o ojcu będącym daleko, na froncie.
Przez minutę żadna z nich nie odzywała się, po czym Meg powiedziała zmienionym głosem:
– Jak wiecie, mama zaproponowała, żebyśmy w te święta nie robiły sobie prezentów, ponieważ zapowiada się ciężka zima. Mama uważa, że nie powinnyśmy wydawać pieniędzy na przyjemności, podczas gdy nasi żołnierze tak bardzo cierpią. Niewiele możemy zrobić, ale stać nas na małe wyrzeczenia i powinnyśmy robić to ochoczo. Obawiam się jednak, że ja tak nie potrafię. – Meg pokręciła głową na myśl o tych wszystkich ładnych rzeczach, które tak bardzo chciała mieć.
– Nie wydaje mi się, żeby te drobne kwoty, które mamy do wydania, zdały się na coś żołnierzom. Każda z nas ma po dolarze i oddanie go niewiele pomogłoby wojsku. Zgadzam się, żeby nie oczekiwać niczego od mamy ani od was, ale sama sobie chcę kupić Undinę i Sintrama[1]. Pragnę tego już od tak dawna – stwierdziła Jo, która była molem książkowym.
– Ja planowałam wydać swoje pieniądze na nowe nuty – rzekła Beth z cichym westchnieniem, którego nie usłyszał nikt prócz szczotki do kominka i uchwytu czajnika.
– Ja koniecznie muszę mieć komplet ołówków Faber. Są mi naprawdę potrzebne – powiedziała zdecydowanie Amy.
– Mama nie wspominała nic o naszych pieniądzach i nie chciałaby, abyśmy wyrzekały się wszystkiego. Niech każda kupi to, czego pragnie i sprawi sobie odrobinę radości. Ciężko pracujemy, żeby zarobić te pieniądze! – zawołała Jo, przyglądając się swoim obcasom, jak zwykli to robić panowie.
– Ja na pewno: uczę te nieznośne dzieciaki prawie cały dzień, podczas gdy marzę o tym, aby zajmować się domem – zaczęła tonem skargi Meg.
– Ty nie masz ani w połowie tak ciężko jak ja – odparła na to Jo. – Co byś powiedziała, gdybyś godzinami siedziała zamknięta z nerwową, wiecznie niezadowoloną staruszką, która nie daje ci chwili wytchnienia i dręczy cię tak, że masz ochotę wyskoczyć przez okno albo się rozpłakać?
– Nieładnie jest się irytować, ale uważam, że zmywanie naczyń i utrzymywanie porządku to najgorsza robota na świecie. Przez nią się złoszczę, a moje ręce robią się takie sztywne, że w ogóle nie mogę ćwiczyć jak należy.
I Beth spojrzała na swoje szorstkie dłonie z westchnieniem, które tym razem wszyscy mogli usłyszeć.
– Chyba żadna z was nie cierpi tak jak ja – zawołała Amy – bo wy nie musicie chodzić do szkoły z bezczelnymi dziewczynami, które dokuczają ci, jeśli się czegoś nie nauczysz, wyśmiewają się z twoich sukienek, czernią twojego tatę, jeśli nie jest bogaty, a nawet czepiają się twojego nosa.
– Jeśli masz na myśli oczernianie, powiedz to poprawnie, a nie mów o czernieniu, jakby tata był butem – poradziła ze śmiechem Jo.
– Wiem, co mam na myśli i nie musisz się z tego naigrywać. Rzeczą właściwą jest używać dobrych słów i poszerzać słownictwo – odcięła się Amy z godnością.
– Nie naskakujcie na siebie, dzieci. Czy nie chciałabyś mieć tych pieniędzy, które tata stracił, gdy byłyśmy małe, Jo? Ojej! Jakże byłybyśmy szczęśliwe i grzeczne, gdybyśmy nie miały zmartwień! – rzekła Meg, która pamiętała lepsze czasy.
– Kiedyś powiedziałaś, że jesteśmy dużo szczęśliwsze niż dzieci Kingów, bo one pomimo pieniędzy cały czas się kłócą i złoszczą.
– To prawda, Beth. Cóż, myślę, że w sumie jesteśmy szczęśliwsze. Bo mimo że musimy pracować, śmiejemy się z siebie i stanowimy całkiem zgraną paczkę, jakby powiedziała Jo.
– Jo używa takich potocznych wyrażeń! – zauważyła Amy, obrzucając karcącym spojrzeniem długą postać wyciągniętą na dywaniku.
Jo natychmiast usiadła, włożyła ręce do kieszeni i zaczęła gwizdać.
– Nie rób tak, Jo. To przystoi chłopcom!
– Właśnie dlatego to robię.
– Nie znoszę niegrzecznych, niewychowanych dziewcząt!
– Nienawidzę sztucznych, afektowanych smarkul!
– Zgoda buduje, niezgoda rujnuje – zanuciła rozjemczyni Beth z tak zabawnym wyrazem twarzy, że oba ostre głosy przeszły w śmiech i „naskakiwanie” na razie ustało.
– Naprawdę, dziewczęta, obie jesteście winne – Meg zwyczajem starszej siostry zaczęła pouczać. – Josephine, jesteś na tyle duża, żeby porzucić chłopięce wybryki i zachowywać się jak należy. To nie miało takiego znaczenia, gdy byłaś mała, ale teraz, gdy wyrosłaś i upinasz włosy, powinnaś pamiętać o tym, że jesteś młodą damą.
– Nie jestem! A jeśli upinanie włosów robi ze mnie damę, będę czesała się w dwa warkocze do dwudziestki! – zawołała Jo, ściągając siateczkę i rozpuszczając kasztanową grzywę. – Nie znoszę myśli, że miałabym dorosnąć, być panną March, nosić długie suknie i stać się wymuskaną damulką! Samo bycie dziewczyną jest już wystarczająco złe, gdy lubi się chłopięce zabawy, zajęcia i zwyczaje! Nie mogę pozbyć się uczucia zawodu z powodu tego, że nie jestem chłopcem. A teraz, gdy oddałabym życie, żeby pójść i walczyć ramię w ramię z tatą, jest ono silniejsze niż kiedykolwiek. Bo mogę tylko siedzieć w domu i robić na drutach jak jakaś bezradna staruszka!
I Jo potrząsnęła niebieską wojskową skarpetą, aż druty zabrzęczały niczym kastaniety, a kłębek w podskokach potoczył się na drugi koniec pokoju.
– Biedna Jo! To rzeczywiście straszne, ale nic na to nie poradzisz. Musisz spróbować zadowolić się męskim imieniem i wcielaniem się w rolę naszego brata – rzekła Beth, głaszcząc potarganą głowę dłonią, której delikatnemu dotykowi nie mogły zaszkodzić wszystkie prace świata razem wzięte.
– A jeśli chodzi o ciebie, Amy – ciągnęła Meg – jesteś ogólnie rzecz biorąc przesadnie wybredna i akuratna. Na razie twoje humory są zabawne, ale jeśli nie będziesz się miała na baczności, wyrośniesz na afektowaną gąskę. Podobają mi się twoje dobre maniery i wytworny sposób wysławiania się, kiedy nie silisz się na zbytnią elegancję. Ale twoje niedorzeczne słowa nie są lepsze od kolokwializmów Jo.
– Jeśli Jo jest chłopczycą, a Amy gąską, to czym jestem ja? – zapytała Beth, gotowa przyjąć pouczenie.
– Ty jesteś niczym innym, tylko naszym kochaniem – odparła ciepło Meg i nikt nie zaprzeczył, bo „Myszka” była pupilką rodziny.
Jako że młodzi czytelnicy lubią wiedzieć, „jak ludzie wyglądają”, wykorzystamy ten moment, aby pokrótce nakreślić portrety czterech sióstr, które siedziały w półmroku nad robótkami, podczas gdy na zewnątrz cicho prószył grudniowy śnieg, a w środku wesoło trzaskał ogień. Pokój, choć wyposażony w wyblakły dywan i skromne mebelki, był przytulny. Na ścianach wisiały jeden czy dwa dobre obrazy, wnękę wypełniały książki, w oknach kwitły chryzantemy i ciemierniki białe, a całość przenikała miła atmosfera domowego spokoju.
Margaret, najstarsza z całej czwórki, miała szesnaście lat i była bardzo ładna – pulchna, o jasnej cerze, dużych oczach, bujnych, miękkich, brązowych włosach, słodkich ustach i białych dłoniach, którymi się szczyciła. Piętnastoletnia Jo była bardzo wysoka, chuda i smagła, wręcz przywodziła na myśl źrebaka, bo nigdy nie wiedziała, co począć z długimi kończynami, które bardzo jej zawadzały. Miała stanowcze usta, zabawny nos, bystre, szare oczy, które zdawały się widzieć wszystko i były na zmianę dzikie, rozbawione albo zamyślone. Długie, gęste włosy stanowiły jej jedyną ozdobę, ale zwykle były dla wygody zwinięte pod siateczką. Jo miała okrągłe ramiona, duże dłonie i stopy, nonszalancki sposób ubierania się i sprawiała niepokojące wrażenie dziewczyny, która gwałtownie zmienia się w kobietę i nie jest z tego powodu zadowolona.
Elizabeth, przez wszystkich zwana Beth, była rumianą trzynastolatką o gładkich włosach, jasnych oczach, nieśmiałym sposobie bycia, łagodnym głosie i spokojnym wyrazie twarzy, która rzadko ulegała wzburzeniu. Ojciec mówił na nią „Panna Spokój” i przezwisko to doskonale do niej pasowało, Beth bowiem zdawała się żyć we własnym szczęśliwym świecie, który ośmielała się opuścić tylko po to, aby wyjść naprzeciw tym nielicznym osobom, które darzyła zaufaniem i miłością.
Amy, choć najmłodsza, była osobą najważniejszą, przynajmniej we własnym mniemaniu. Prawdziwa Śnieżka, niebieskooka, o jasnych wijących się włosach opadających na ramiona, blada i szczupła, zawsze nosiła się jak młoda dama zważająca na dobre maniery.
Tego, jakie były charaktery czterech sióstr, dowiemy się później.
Zegar wybił szóstą i Beth, zagarnąwszy węgle w kominku, ustawiła przy nim parę pantofli, aby się ogrzały. Widok tych starych butów ucieszył dziewczęta, bo zapowiadał rychły powrót mamy. Meg przestała pouczać siostry i zapaliła lampę, Amy dobrowolnie zeszła z fotela, a Jo zapomniała o zmęczeniu i usiadła przy ogniu, trzymając pantofle bliżej płomieni.
– Są całkiem zdarte. Maminka musi dostać nowe.
– Pomyślałam, że kupię jej pantofle za mojego dolara – odezwała się Beth.
– Nie, ja je kupię! – zawołała Amy.
– Ja jestem najstarsza – zaczęła Meg, ale Jo wtrąciła zdecydowanie:
– Teraz, gdy nie ma taty, to ja jestem mężczyzną w tej rodzinie i zdobędę pantofle, bo tata kazał mi szczególnie opiekować się mamą pod jego nieobecność.
– Powiem wam, co zrobimy. Niech każda z nas kupi jej coś na święta zamiast sobie – zaproponowała Beth.
– Tylko ty mogłaś na to wpaść, kochana! Co jej kupimy? – zawołała Jo.
Wszystkie dziewczęta pogrążyły się w zamyśleniu, po czym Meg, jak gdyby pod wpływem widoku swoich ładnych dłoni, oświadczyła:
– Ja kupię jej ładne rękawiczki.
– Wojskowe buty, najlepsze, jakie mogą być! – wykrzyknęła Jo.
– Kilka chusteczek, wszystkie obrębione – rzekła Beth.
– Ja jej podaruję flakonik wody kolońskiej. Lubi ją, a przy tym nie kosztuje dużo, zostanie mi więc trochę pieniędzy na ołówki – dodała Amy.
– Jak wręczymy prezenty? – zapytała Meg.
– Położymy je na stole, przyprowadzimy mamę i będziemy patrzeć, jak otwiera paczuszki. Nie pamiętacie, jak to robiłyśmy w nasze urodziny? – odparła Jo.
– Ja strasznie się bałam, kiedy przychodziła moja kolej usiąść na krześle w koronie na głowie i widzieć, jak wszystkie wmaszerowujecie, aby wręczyć mi prezenty i pocałować mnie. Prezenty i całusy podobały mi się, ale okropnie się czułam, kiedy tak siedziałyście i patrzyłyście na mnie, gdy otwierałam paczuszki – powiedziała Beth, która jednocześnie opiekała sobie twarz i chleb na podwieczorek.
– Niech maminka myśli, że kupujemy rzeczy dla siebie, a potem zrobimy jej niespodziankę. Musimy iść na zakupy jutro po południu, Meg. Tyle jest jeszcze roboty przy bożonarodzeniowym przedstawieniu – powiedziała Jo, przechadzając się po pokoju z rękami założonymi na plecach i zadartym do góry nosem.
– To ostatni raz, kiedy występuję. Robię się za stara na takie rzeczy – zauważyła Meg, która wcale jednak nie wyrosła z „przebieranek”.
– Wiem, że nie przestaniesz występować, dopóki możesz paradować w białej sukni z rozpuszczonymi włosami i w biżuterii ze złotka. Jesteś najlepszą aktorką, jaką mam, i jeśli opuścisz scenę, to koniec z całym teatrem – stwierdziła ze śmiechem Jo. – Powinnyśmy zrobić próbę dziś wieczorem. Chodź, Amy, poćwicz scenę omdlewania, bo jesteś w niej sztywna jak pogrzebacz.
– Nic na to nie poradzę. Nigdy nie widziałam mdlejącej osoby i nie mam zamiaru cała się posiniaczyć, padając plackiem tak jak ty. Jeśli mogę osunąć się swobodnie, to upadnę na podłogę. Jeśli nie, opadnę z gracją na krzesło. Nie obchodzi mnie, czy Hugo natrze na mnie z pistoletem – odparła Amy, która nie miała aktorskiego talentu, ale będąc drobną, mogła zostać wyniesiona ze sceny przez czarny charakter.
– Zrób to tak. Załam dłonie i idź chwiejnym krokiem przez pokój, wołając jak oszalała: „Roderigo! Ratuj! Ratuj!”.
I Jo wyszła z melodramatycznym okrzykiem, który był prawdziwie przerażający.
Amy udała się za nią, ale wyciągała przed siebie sztywno ręce i poruszała się mechanicznie, a jej „Och!” bardziej przywodziło na myśl krzyk ukłutej szpilką niż strach i udrękę. Jo wydała z siebie rozpaczliwy jęk, za to Meg się roześmiała, Beth zaś, pochłonięta oglądaniem zabawnej scenki, przypaliła chleb.
– To na nic! Daj z siebie wszystko, gdy przyjdzie czas, a jeśli widownia będzie się śmiała, nie miej do mnie pretensji. Meg, teraz twoja kolej.
Potem już poszło gładko, albowiem Don Pedro rzucił wyzwanie światu w dwustronicowym monologu bez jednej przerwy. Wiedźma Hagar wyrecytowała okropne zaklęcie nad kotłem pełnym gotujących się ropuch, co dało niesamowity efekt. Roderigo mężnie rozerwał kajdany, a Hugo z dzikim „Ha! Ha!” skonał dręczony wyrzutami sumienia i arszenikiem.
– To nasze najlepsze jak do tej pory przedstawienie – rzekła Meg, gdy martwy opryszek usiadł i rozcierał łokcie.
– Nie pojmuję, skąd przychodzą ci do głowy tak wspaniałe historie, które potem cudownie przedstawiasz, Jo. Istny z ciebie Szekspir! – zawołała Beth, głęboko przekonana, że jej siostry obdarzone są talentami we wszystkich dziedzinach.
– Przesadzasz – odparła skromnie Jo. – Uważam co prawda, że tragedia operowa Klątwa wiedźmy to całkiem dobra rzecz, ale wolałabym wystawić Makbeta, gdybyśmy tylko miały zapadnię dla Banko. Zawsze chciałam odegrać scenę zabójstwa. „Czy to jest sztylet, co przede mną błyszczy?”[2] – wymamrotała Jo, przewracając oczami i chwytając rękami powietrze, jak widziała to u pewnego słynnego aktora tragicznego.
– Nie, to widelec do opiekania z butem mamy zamiast chleba. Beth cierpi na manię aktorską! – zawołała Meg i próba zakończyła się ogólnym wybuchem śmiechu.
– Cieszę się, że tak wam wesoło, moje dziewczęta – odezwał się od progu radosny głos.
Aktorki i widownia odwróciły się, aby powitać wysoką, sympatyczną damę, której wygląd zdawał się mówić „czy mogę pomóc?”, co było doprawdy rozkoszne. Kobieta nie była elegancko ubrana, ale wyglądała szlachetnie, a dziewczęta uważały, że szary płaszcz i niemodny beret okrywa najwspanialszą matkę na świecie.
– Jak wam minął dzień, kochane? Tyle było roboty przy przygotowywaniu paczek na jutro, że nie miałam czasu przyjść na obiad. Czy ktoś tu zaglądał, Beth? Jak tam twoje przeziębienie, Meg? Jo, wyglądasz na śmiertelnie zmęczoną. Chodź i pocałuj mnie, maleńka.
Snując te matczyne dociekania, pani March zdjęła mokre rzeczy, włożyła ciepłe pantofle, usiadła w fotelu i sadzając sobie Amy na kolanach, szykowała się do rozkoszowania najmilszą godziną swojego pracowitego dnia. Dziewczęta uwijały się wokoło, próbując każda na swój sposób zapewnić mamie wygodę. Meg nakryła do stołu, Jo przyniosła drwa i ustawiła krzesła, upuszczając, przewracając i potrącając wszystko, czego się dotknęła. Beth, milcząca i pracowita, przemykała między salonikiem a kuchnią, a Amy wydawała wszystkim polecenia, siedząc z założonymi rękami.
Kiedy zebrały się wokół stołu, pani March z wyrazem szczęścia na twarzy powiedziała:
– Po kolacji będę miała dla was coś bardzo miłego.
Jasny uśmiech przemknął po twarzach niczym promień słońca. Beth klasnęła w dłonie, nie zważając na trzymanego w nich herbatnika, a Jo podrzuciła w górę serwetkę z okrzykiem:
– List! List! Trzy wiwaty dla taty!
– Tak, długi, miły list. Tata czuje się dobrze i wszystko wskazuje na to, że przetrwa zimę lepiej, niż myślałyśmy. Przesyła serdeczne życzenia świąteczne i specjalną wiadomość dla was, dziewczęta – rzekła pani March, poklepując kieszeń tak, jakby miała tam schowany skarb.
– Pośpieszmy się zatem i załatwmy to! Nie trać czasu na unoszenie paluszka i wdzięczenie się nad talerzem, Amy! – zawołała Jo, krztusząc się herbatą i upuszczając na dywan kromkę masłem do spodu, tak bardzo nie mogła doczekać się odczytania listu.
Beth przestała jeść i wycofała się do swojego ciemnego kącika, aby rozmyślać nad czekającą ich przyjemnością, dopóki pozostali nie wstaną od stołu.
– Myślę, że to wspaniałe, że tata zaciągnął się do wojska jako kapelan, mimo że przekroczył wiek poborowy i nie ma dość sił, aby walczyć – zauważyła ciepło Meg.
– Jak ja bym chciała zaciągnąć się jako komiwojażer, markie... no, jak jej tam, albo sanitariuszka, żebym mogła być blisko niego i mu pomagać – wyjęczała Jo.
– Okropnie musi być spać w namiocie, jeść różne niesmaczne rzeczy i pić z blaszanego kubka – westchnęła Amy.
– Kiedy on wróci, maminko? – zapytała Beth lekko drżącym głosem.
– Dopiero za wiele miesięcy, kochana, chyba że zachoruje. Zostanie w wojsku i będzie sumiennie wypełniał swoje obowiązki tak długo, jak tylko będzie mógł, a my nie będziemy prosić go o powrót ani minuty wcześniej, niż zostanie zwolniony ze służby. A teraz chodźcie i posłuchajcie listu.
Cała gromadka przysunęła się do kominka. Matka zasiadła w fotelu, Beth u jej stóp, Meg i Amy przysiadły na poręczach, Jo zaś zawisła nad oparciem, tak by nikt nie mógł dostrzec żadnych oznak emocji, jeśli list okazałby się bardzo wzruszający. Niewiele było wieści w owych ciężkich czasach, które nie byłyby wzruszające, zwłaszcza tych, które ojcowie wysyłali do domów. W tym akurat liście niewiele było mowy o przebytych trudach, niebezpieczeństwach, z którymi się mierzono, ani o nieprzezwyciężonej tęsknocie za domem. Był to wesoły, optymistyczny list pełen barwnych opisów obozowego życia, przemarszów i żołnierskich ciekawostek. Dopiero pod koniec autor dawał ujście swojej ojcowskiej miłości i tęsknocie za córeczkami.
Przekaż im, że bardzo je kocham i ucałuj je ode mnie. Powiedz, że myślę o nich za dnia, modlę się za nie w nocy, a w każdej chwili znajduję największą pociechę w ich miłości. Wydaje się, że rok rozłąki to bardzo długo, ale przypomnij im, że czekając, możemy pracować, aby te ciężkie dni nie poszły na marne. Wiem, że pamiętają o wszystkim, co im powiedziałem, że są dla ciebie kochającymi dziećmi, sumiennie spełniają swoje obowiązki, dzielnie walczą z wewnętrznymi wrogami i pracują nad sobą tak pięknie, że gdy wrócę, będę bardziej niż kiedykolwiek dumny z moich ukochanych małych kobietek.
W tym miejscu wszystkie zaczęły pociągać nosami. Jo nie wstydziła się wielkiej łzy, która skapnęła jej z czubka nosa, a Amy wcale nie przeszkadzała zniszczona fryzura, gdy ukryła twarz w ramieniu matki i zaszlochała:
– Jestem samolubną dziewczyną! Ale naprawdę postaram się poprawić, żeby tata się na mnie nie zawiódł.
– Wszystkie się postaramy! – zawołała Meg. – Ja za dużo myślę o swoim wyglądzie i nie znoszę pracować, ale już nie będę, jeśli dam radę.
– Ja postaram się być tym, czym z takim upodobaniem nazywa mnie tata: „małą kobietką”, nie będę nieokrzesana i dzika, ale będę spełniała swoje obowiązki na miejscu, zamiast marzyć o byciu gdzie indziej – rzekła Jo, myśląc o tym, że panowanie nad sobą w domu jest zadaniem dużo trudniejszym niż stawianie czoła kilku rebeliantom na Południu.
Beth nie powiedziała nic, tylko otarła łzy niebieską wojskową skarpetą i zaczęła z całej siły robić na drutach, nie zwlekając ani chwili z wypełnianiem obowiązku, który był w zasięgu ręki. Natomiast w głębi swojej spokojnej duszyczki postanowiła, że będzie dokładnie taka, jaką miał nadzieję zastać ją ojciec, gdy po upływie roku szczęśliwie wróci do domu.
Pani March przerwała ciszę, która nastąpiła po słowach Jo, mówiąc wesołym głosem:
– Pamiętacie waszą zabawę w wędrówkę pielgrzyma[3], gdy byłyście małe? Nic was tak nie cieszyło, jak gdy przywiązywałam wam do pleców moje torby na skrawki, do których miałyście wkładać brzemiona, dawałam wam kapelusze, laski i zwitki papieru, a następnie pozwalałam przemierzać dom od piwnicy, która była Miastem Zagłady, aż po sam szczyt, gdzie ze wszystkich ślicznych rzeczy, jakie zdołałyście zebrać, budowałyście Niebiański Gród.
– To była świetna zabawa, zwłaszcza przejście obok lwów, walka z Apolionem i przemierzanie doliny, w której mieszkały chochliki – zadumała się Jo.
– A mnie podobało się miejsce, w którym tobołki odpadały i toczyły się w dół po schodach – powiedziała Meg.
– Ja lubiłam ten moment, gdy po całej wędrówce wychodziłyśmy na słońce i radośnie śpiewałyśmy.
– Niewiele z tego pamiętam, poza tym że bałam się piwnicy i ciemnego wejścia, ale zawsze smakowały mi ciasto i mleko, które jadłyśmy na górze. Gdyby nie to, że jestem już za duża na takie rzeczy, chętnie pobawiłabym się w to jeszcze raz – powiedziała Amy, która w dojrzałym wieku lat dwunastu zaczynała mówić o wyrzekaniu się dziecięcych spraw.
– Na to nigdy nie jesteśmy za duże, moja droga, bo to zabawa, którą w taki czy inny sposób odgrywamy przez cały czas. Nasze brzemiona są z nami, a nasza droga przed nami, tęsknota za dobrem i szczęściem to przewodnik, który prowadzi nas przez liczne kłopoty i błędy ku pokojowi będącemu prawdziwym Niebiańskim Grodem. Posłuchajcie, moje małe pielgrzymki, załóżmy, że zaczniecie od nowa, tym razem nie na niby, ale naprawdę i sprawdzicie, jak daleko zdołacie dotrzeć przed powrotem taty.
– Naprawdę, mamo? Gdzie są nasze tobołki? – zapytała Amy, która wszystko brała dosłownie.
– Każda z was powiedziała właśnie, jakie ma brzemię, z wyjątkiem Beth. Wydaje mi się, że ona wcale go nie ma – odrzekła matka.
– Owszem, mam. Moim brzemieniem są naczynia i ścierki do kurzu, zazdrość wobec dziewcząt, które mają ładne pianina, a także strach przed ludźmi.
Tobołek Beth był tak zabawny, że wszystkie miały ochotę się roześmiać, ale nikt tego nie zrobił, bo to bardzo dotknęłoby wrażliwą dziewczynę.
– Zróbmy tak – powiedziała w zamyśleniu Meg. – To tylko inna nazwa na staranie się być dobrymi, a ta opowieść może nam w tym dopomóc, bo choć chcemy być dobre, praca nad sobą jest ciężka, czasami o niej zapominamy i nie dajemy z siebie wszystkiego.
– Dziś wieczorem ugrzęzłyśmy w Bagnie Rozterki, ale przyszła mama i wyciągnęła nas stamtąd. Tak jak Pomoc w książce. Powinnyśmy mieć swoją listę wskazówek, jak Chrześcijanin. Co z tym zrobimy? – zapytała Jo zachwycona pomysłem, który dodawał odrobiny romantyzmu nudnemu zadaniu wypełniania swoich obowiązków.
– Zajrzyjcie pod poduszki w bożonarodzeniowy poranek, a znajdziecie swój przewodnik – odparła pani March.
Siostry zaczęły rozmawiać o nowym pomyśle, podczas gdy stara służąca Hanna sprzątała ze stołu. Następnie wyjęto cztery koszyki na robótki i dziewczęta z zapałem zabrały się do szycia pościeli dla ciotki March. Robota była mozolna, ale tego wieczora nikt nie narzekał. Przyjęto pomysł Jo podzielenia długich szwów na cztery części i nazwania ćwiartek Europą, Azją, Afryką i Ameryką. W ten sposób robota posuwała się znakomicie, szczególnie gdy dziewczęta rozmawiały o różnych krajach, po których biegły szwy.
O dziewiątej zakończyły pracę i jak zwykle przed snem oddały się śpiewaniu. Tylko Beth potrafiła wydobyć muzykę ze starego pianina. Potrafiła tak delikatnie dotykać pożółkłych klawiszy, że rozbrzmiewał miły akompaniament do prostych piosenek, które lubiły śpiewać. Meg miała głos dźwięczny niczym flet i wraz z matką przewodziła chórkowi. Amy świergotała jak świerszcz, a Jo błąkała się wśród dźwięków według własnego upodobania, zawsze wyskakując w niewłaściwym miejscu ze skrzekiem albo drżeniem głosu, które psuły najbardziej nastrojową melodię. Był to ich niezmienny rytuał od czasu, gdy nauczyły się seplenić „migoc, migoc, mała giastko” i wspólne śpiewanie stało się domowym zwyczajem, mama bowiem była urodzoną śpiewaczką. Jej głos był pierwszym dźwiękiem, jaki rozlegał się rano, gdy krzątała się po domu, nucąc niczym skowronek, i ostatnim, jaki dało się słyszeć wieczorem, dziewczęta bowiem nigdy nie wyrosły z dobrze znanej kołysanki.
ROZDZIAŁ II
–
WESOŁE ŚWIĘTA
Jo była pierwszą, która obudziła się o szarym świcie bożonarodzeniowego poranka. Przy kominku nie wisiały żadne pończochy i przez chwilę dziewczyna była równie zawiedziona jak przed laty, gdy jej skarpetka spadła, bo była po brzegi wypełniona smakołykami. Teraz jednak przypomniała sobie obietnicę matki i wsunąwszy rękę pod poduszkę, wyciągnęła małą książeczkę w szkarłatnej okładce. Znała ją bardzo dobrze, była to bowiem owa piękna stara historia o najlepszym życiu, jakie kiedykolwiek przeżyto, i Jo miała poczucie, że jest ona prawdziwym przewodnikiem dla każdego pielgrzyma udającego się w długą podróż. Obudziła Meg, życząc jej „wesołych świąt” i kazała sprawdzić, co też ma pod poduszką. Ukazała się tam książeczka w zielonej okładce z tym samym obrazkiem w środku i dedykacją napisaną przez mamę, która sprawiła, że jedyny prezent stał się bardzo cenny w oczach sióstr. Wkrótce obudziły się Beth i Amy, które po krótkim poszukiwaniu również wyciągnęły swoje książeczki, jedną w kolorze gołębim, drugą niebieskim. Siostry siedziały, oglądając prezenty i rozmawiając o nich, podczas gdy niebo na wschodzie różowiało od brzasku.
Pomimo swoich próżnostek Margaret miała miłą i pobożną naturę. Nieświadomie wpływała na siostry, zwłaszcza Jo, która darzyła Meg czułą miłością i słuchała jej, ponieważ ta udzielała rad w sposób delikatny.
– Dziewczęta – odezwała się z powagą Meg, przenosząc wzrok z rozczochranej głowy obok siebie na dwie okryte czepkami w sąsiednim pokoju – mama chce, żebyśmy czytały, kochały i szanowały te książki, zatem musimy zacząć od razu. Dawniej byłyśmy w tym sumienne, ale odkąd tata wyjechał i wojenne zmartwienia wytrąciły nas z równowagi, zaniedbujemy wiele spraw. Zrobicie, co chcecie, ale ja będę trzymała swoją książkę na stoliku i czytała fragment codziennie zaraz po obudzeniu, bo wiem, że to dobrze mi zrobi i pomoże przeżyć dzień.
Po tych słowach otworzyła książkę i zaczęła czytać. Jo objęła ją ramieniem i przytuliwszy policzek do policzka siostry, czytała również ze skupieniem rzadko widocznym na niespokojnej twarzy.
– Jaka ta Meg dobra! Chodź, Amy, zróbmy to, co one. Pomogę ci z trudnymi słowami, a siostry wyjaśnią nam, jeśli czegoś nie będziemy rozumiały – szepnęła Beth będąca pod wrażeniem ładnych książeczek i przykładu starszych dziewcząt.
– Cieszę się, że moja jest niebieska – powiedziała Amy.
W pokojach zapanowała cisza, podczas gdy strony obracały się delikatnie, a zimowe słońce zakradło się do środka, aby dotknąć jasnych głów i opromienić poważne twarze świątecznym pozdrowieniem.
– Gdzie jest mama? – zapytała Meg, gdy pół godziny później wraz z Jo zbiegła na dół podziękować za prezenty.
– Bóg raczy wiedzieć. Jakaś biedaczyna przyszła po prośbie i wasza mama zaraz poszła zobaczyć, czego jej potrzeba. Nie było drugiej kobiety, która by tak rozdawała żywność, odzież i opał – odparła Hanna, która mieszkała przy rodzinie od urodzenia Meg i była przez wszystkich uważana bardziej za przyjaciółkę niż służącą.
– Myślę, że niedługo wróci, więc smaż naleśniki i szykuj wszystko – powiedziała Meg, przeglądając prezenty zebrane w koszyku pod kanapą, gotowe do wyciągnięcia we właściwej chwili. – A co to, gdzie jest flakonik wody kolońskiej od Amy?
– Wyjęła go przed minutą i poszła przewiązać wstążką czy coś takiego – odparła Jo, tańcząc po pokoju, aby rozchodzić nowe wojskowe buty.
– Czy nie ładnie wyglądają moje chusteczki? Hanna wyprała je i wyprasowała, a ja sama wyhaftowałam monogramy – powiedziała Beth, patrząc z dumą na nieco krzywe litery, które kosztowały ją tyle pracy.
– Kochane dziecko! Wyhaftowała słowo „mama” zamiast „M. March”. Jak zabawnie! – zawołała Jo, podnosząc jedną chusteczkę.
– A to niedobrze? Pomyślałam, że tak będzie lepiej, bo M. M. to inicjały Meg, a ja nie chcę, żeby tych chusteczek używał ktoś oprócz maminki – odparła Beth ze zmartwioną miną.
– Dobrze, kochana. To bardzo ładny pomysł i nawet dość sensowny, bo teraz nikt ich nie pomyli. Mamie na pewno bardzo się spodoba – powiedziała Meg, posyłając Jo spojrzenie spod zmarszczonych brwi, a Beth uśmiech.
– Oto mama. Schowajcie koszyk, szybko! – zawołała Jo, gdy trzasnęły drzwi, a w korytarzu rozległy się kroki.
Do środka wpadła Amy i na widok czekających na nią sióstr poczerwieniała.
– Gdzie byłaś i co chowasz za plecami? – zapytała Meg zdziwiona tym, że leniwa Amy wyszła z domu tak wcześnie.
– Nie śmiej się ze mnie, Jo! Nie chciałam, żeby ktoś się dowiedział przed czasem. Postanowiłam tylko zamienić mój mały flakonik na duży, wydałam na niego wszystkie pieniądze i naprawdę staram się nie być już samolubna.
Mówiąc to, Amy pokazała okazały flakonik, który zastąpił poprzedni, dość tani. Sprawiała wrażenie tak poważnej i skromnej w swoim drobnym wysiłku zapomnienia o sobie, że Meg z miejsca ją przytuliła, Jo okrzyknęła „zuchem”, a Beth podbiegła do okna i zerwała najładniejszą różę, aby przyozdobić wspaniały falkon.
– Widzicie, po naszej porannej lekturze i rozmowie o byciu dobrym zrobiło mi się wstyd mojego prezentu, gdy tylko więc wstałam z łóżka, pobiegłam i wymieniłam go. Strasznie się cieszę, bo teraz mój prezent jest najładniejszy.
Kolejne trzaśnięcie drzwi wejściowych sprawiło, że koszyk powędrował pod kanapę, a spragnione śniadania dziewczęta zasiadły do stołu.
– Wesołych świąt, maminko! Tych i wielu kolejnych! Dziękujemy za książki. Poczytałyśmy trochę i będziemy to robić codziennie – zawołały chórem siostry.
– Wesołych świąt, córeczki! Cieszę się, że zaczęłyście od razu i mam nadzieję, że będziecie kontynuować. Ale chciałabym powiedzieć jedną rzecz, zanim usiądziemy. Niedaleko stąd leży biedna kobieta z nowo narodzonym dzieciątkiem. Sześcioro innych tłoczy się w jednym łóżku, żeby nie zamarznąć, bo dom jest nieogrzewany. Nie mają nic do jedzenia i najstarszy chłopczyk przyszedł mi powiedzieć, że cierpią głód i zimno. Moje dziewczęta, czy oddałybyście im swoje śniadanie w prezencie świątecznym?
Niemal godzinne czekanie sprawiło, że wszystkie siostry niezwykle zgłodniały i przez chwilę nikt się nie odzywał. Tylko przez chwilę, bo potem Jo zawołała porywczo:
– Tak się cieszę, że przyszłaś, zanim zaczęłyśmy jeść!
– Czy mogę pójść i pomóc zanieść jedzenie biednym dzieciom? – zapytała ochoczo Beth.
– Ja wezmę śmietankę i babeczki – dodała Amy, bohatersko wyrzekając się ulubionego smakołyku.
Meg już przykrywała kaszę gryczaną i układała kromki na dużym talerzu.
– Wiedziałam, że to zrobicie – rzekła pani March, która wyglądała na zadowoloną. – Pójdziemy wszystkie i pomożecie mi, a kiedy wrócimy, zjemy na śniadanie chleb z mlekiem, a wynagrodzimy to sobie przy obiedzie.
Wkrótce były gotowe i pochód wyruszył. Na szczęście było wcześnie, szły bocznymi uliczkami, niewielu więc ludzi je widziało i nikt nie śmiał się na widok dziwnego towarzystwa.
Przybywszy na miejsce, ujrzały nędzny, nagi, ponury, nieopalony pokój z potłuczonymi szybami, pościelą w strzępach, chorą matką, płaczącym noworodkiem i gromadką bladych, głodnych dzieci skulonych pod jedną starą kołdrą i próbujących się ogrzać.
Jak okrągłe zrobiły się duże oczy i jak uśmiechnęły się sine wargi, gdy dziewczęta weszły do środka!
– Ach, mein Gott! Przyszły do nas dobre anioły! – powiedziała biedna kobieta, płacząc z radości.
– Śmieszne anioły w kapturach i rękawicach – rzekła Jo i wszyscy się roześmiali.
Kilka minut później naprawdę zdawało się, że w domku działają dobre duchy. Hanna, która przyniosła drewno, rozpaliła ogień i zatkała dziury w oknach starymi kapeluszami i własnym płaszczem. Pani March podała matce herbatę i kleik i pocieszyła ją obietnicą pomocy, jednocześnie ubierając maleństwo tak czule, jakby to było jej własne dziecko. Tymczasem dziewczęta nakryły do stołu, usadziły dzieci wokół ognia i karmiły niczym głodne ptaki, śmiejąc się przy tym, rozmawiając i próbując zrozumieć zabawną, łamaną angielszczyznę.
„Das is gut!” „Die Engel-kinder!”, wołały biedactwa, jedząc i grzejąc sine dłonie przy ciepłym płomieniu. Dziewczęta nigdy wcześniej nie zostały nazwane aniołkami i uznały, że to bardzo miłe, zwłaszcza Jo, która od urodzenia uważana była za „Sancho”. To było bardzo szczęśliwe śniadanie, choć siostry nawet go nie spróbowały. A kiedy wyszły, zostawiając za sobą błogość i ciepło, to myślę, że w całym mieście nie było czwórki weselszych ludzi niż owe głodne dziewczęta, które oddały swoje śniadanie, zadowalając się chlebem i mlekiem w bożonarodzeniowy poranek.
– To się nazywa kochać bliźniego swego bardziej niż siebie samego i to mi się podoba – powiedziała Meg, kiedy rozkładały swoje prezenty, podczas gdy mama zbierała na górze ubrania dla biednych Hummelów.
Nie był to bardzo wystawny pokaz, ale w kilka małych zawiniątek włożono wiele miłości, a wysoki wazon pełen czerwonych róż, białych chryzantem i płożących się winorośli stojący na środku stołu przydawał mu elegancji.
– Idzie! Zaczynaj, Beth! Otwórz drzwi, Amy! Trzy wiwaty dla maminki! – zawołała Jo, podskakując dookoła, podczas gdy Meg prowadziła mamę na honorowe miejsce.
Beth zagrała najweselszy ze swoich marszów, Amy otworzyła drzwi, a Meg z wielką godnością odegrała eskortę. Pani March była zarówno zdziwiona, jak wzruszona. Uśmiechała się ze łzami w oczach, oglądając prezenty i czytając dołączone do nich liściki. Natychmiast nałożyła pantofle, nową chusteczkę, obficie nasączoną wodą kolońską od Amy, wsunęła do kieszeni, różę przypięła sobie do piersi, a o ładnych rękawiczkach stwierdziła, że pasują, jak ulał.
Dużo było śmiechu, całowania i wyjaśniania w prosty, pełen miłości sposób, który sprawia, że święta w domu są tak miłe i tak słodko się jej wspomina, po czym wszyscy zabrali się do pracy.
Poranne dobre uczynki i uroczystości zajęły tyle czasu, że resztę dnia poświęcono przygotowaniom do wieczornych zabaw. Wciąż będąc za młode, aby często chodzić do teatru i nie dość bogate, aby móc pozwolić sobie na wielkie wydatki na prywatne przedstawienia, dziewczęta zaprzęgły do pracy umysły i jako że potrzeba jest matką wynalazku, same zrobiły wszystko, czego potrzebowały. Niektóre z ich dzieł były bardzo pomysłowe: kartonowe gitary, zabytkowe lampy zrobione ze staroświeckich maselniczek owiniętych srebrnym papierem, wspaniałe szaty ze starej bawełny, błyszczące świecidełka wycięte z blaszanych zakrętek do słoików i zbroja pokryta użytecznymi blaszkami w kształcie rombów pozostałymi po tym, jak wycięto wieczka puszek po konserwach. Wielka izba stała się sceną wielu niewinnych szaleństw.
Do udziału w przedstawieniu nie dopuszczono panów, Jo do woli więc grała męskie role i czerpała ogromną satysfakcję z pary rudobrunatnych skórzanych butów z cholewami – prezentu od przyjaciółki, która znała pewną damę, znającą pewnego aktora. Buty te, stary floret i rozcięty kubrak użyte niegdyś przez artystę jako rekwizyty do obrazu stanowiły skarby Jo i pojawiały się przy wszystkich okazjach. Małe rozmiary trupy sprawiały, że dwóch głównych aktorów musiało odgrywać po kilka ról i należy im się pochwała za ciężką pracę, jaką było uczenie się trzech czy czterech tekstów, błyskawiczna zmiana kostiumów, a ponadto techniczna obsługa sceny. Ta niewinna rozrywka stanowiła wspaniałe ćwiczenie pamięci i zajmowała wiele godzin, które w przeciwnym razie byłyby spędzone bezczynnie albo w mniej pożyteczny sposób.
W bożonarodzeniowy wieczór tuzin dziewcząt stłoczyło się na jednym łóżku, które pełniło funkcję pierwszego balkonu i zasiadło przed niebiesko-żółtą, perkalową kurtyną w niezwykle twarzowej postawie wyczekiwania. Zza kurtyny wydobywała się smużka dymu z lampy, dochodziły też stamtąd intensywne szelesty i szepty, a od czasu do czasu chichot Amy, która w chwilach ekscytacji miała skłonność do lekkiej histerii. Niebawem rozległ się dzwonek, kurtyna rozstąpiła się i zaczęło się odgrywanie tragedii.
„Mroczny las”, jak głosił afisz, wyobrażało kilka krzewów w donicach, zielone sukno rozścielone na podłodze i jaskinia w głębi. Sklepienie jaskini tworzyły ubrania i ściany biurka, zaś w środku znajdował się mały piecyk, w którym buzował ogień. Na piecyku stał czarny kocioł, nad którym pochylała się stara wiedźma. Pośród ciemnej sceny blask bijący od paleniska dawał niezwykły efekt, tym bardziej gdy spod uniesionej przez wiedźmę pokrywy czajnika buchnęła prawdziwa para. Po chwili, gdy opadły pierwsze emocje, na scenę wszedł Hugo, czarny charakter, z brzęczącym mieczem u boku, czarną brodą, w kapeluszu z wywiniętym rondem, w zamaszystym płaszczu i butach z cholewami. Przemierzywszy scenę tam i z powrotem, w wielkim wzburzeniu uderzył się w czoło i wyśpiewał dziką tyradę, w której wyraził swoją nienawiść do Roderiga, miłość do Zary i miłe postanowienie zabicia tego pierwszego i zdobycia drugiej. Szorstki głos Hugo i sporadyczne okrzyki w chwilach emocjonalnego wzburzenia były bardzo imponujące i widownia zaczęła bić brawo, gdy tylko aktor przerwał dla zaczerpnięcia powietrza. Ten ukłonił się jak ktoś nawykły do publicznej pochwały, po czym zakradł się w pobliże jaskini i niecierpiącym sprzeciwu okrzykiem rozkazał Hagar wyjść:
– Wyłaź, służko. Jesteś mi potrzebna!
Z wnętrza wyszła Meg z siwymi końskimi włosami wiszącymi wokół twarzy, w czerwono-czarnej szacie i płaszczu w symbole kabalistyczne. Hugo zażądał eliksiru zdolnego sprawić, że Zara będzie go uwielbiać i drugiego, aby zabić Roderiga. Hagar w pięknej, dramatycznej pieśni obiecała spełnić oba żądania, po czym zaczęła przywoływać ducha, który miał przynieść napój miłosny.
Ty, co w przestworzach masz swe mieszkanie
Duchu powietrzny, przyjdź na me wezwanie!
Róża ci matką, rosa – mleko twoje
Umiesz ty warzyć miłosne napoje?
Przynieś mi tu z wysokiego nieba
Wonny eliksir, którego mi trzeba.
Daj mu słodycz, moc, niezawodne działanie
Duchu, odpowiedz na me wołanie!
Rozległa się subtelna muzyka, a potem w głębi jaskini pojawiła się drobna postać spowita w biel, o błyszczących skrzydłach, złotych włosach i w różanym wianku na głowie. Machając różdżką, zaśpiewała:
Przybywam z domu na srebrnym globie,
Aby eliksir oddać tobie.
Użyj go szybko, póki działa
Moc jego bowiem jest nietrwała.
Duch upuścił mały, złocony flakonik u stóp wiedźmy i zniknął. Kolejne zaklęcie Hagar wywołało następną zjawę, tym razem niezbyt przyjemną. Z głośnym łoskotem zjawił się brzydki czarny chochlik, który ochrypłym głosem udzielił odpowiedzi, rzucił Hugo ciemną buteleczkę i znikł z szyderczym śmiechem. Hugo podziękował, włożył sobie eliksiry do butów i wyszedł, Hagar zaś poinformowała widownię, że ponieważ opryszek w przeszłości zabił kilku jej przyjaciół, przeklęła go i zamierza zemścić się, niwecząc jego plany. Następnie kurtyna opadła, a publiczność mogła odpocząć i posilić się cukierkami, jednocześnie dyskutując o zaletach spektaklu.
Zza kurtyny długo dobiegało stukanie młotków, nim wreszcie się uniosła, ale nikt nie szemrał na zwłokę, gdy okazało się, jakie arcydzieło scenografii powstało na scenie. Było ono doprawdy wspaniałe. Strzelista wieża wznosiła się aż pod sufit, w połowie jej wysokości widniało okienko z zapaloną lampą, za białą firanką zaś w ślicznej błękitno-srebrnej sukni ukazała się Zara czekająca na Roderiga. Ten wszedł na scenę we wspaniałym stroju, w czapce z piórem, w czerwonym płaszczu, z burzą kasztanowych loków, gitarą i, rzecz jasna, w butach z cholewami. Klęknął u stóp wieży i rozmarzonym głosem odśpiewał serenadę. Zara odpowiedziała mu i po śpiewanym dialogu zgodziła się na ucieczkę. Wtedy nastąpiła najbardziej efektowna scena przedstawienia. Roderigo wyjął sznurową drabinkę o pięciu szczeblach, rzucił jeden koniec Zarze i zachęcił ją do zejścia. Heroina nieśmiało wygramoliła się ze swojej kraty, położyła rękę na ramieniu Roderiga i miała właśnie z gracją zeskoczyć, gdy „Na nieszczęście! Na nieszczęście dla Zary” zapomniała o swoim trenie. Ten zahaczył się w oknie, wieża się zachwiała, pochyliła do przodu, i z hukiem waląc na ziemię, pogrzebała nieszczęsnych kochanków.
Przy wtórze ogólnego pisku rudobrunatne buty wierzgały w powietrzu, a z ruin wychyliła się złota głowa, wołając:
– Mówiłam ci! Mówiłam!
Niezwykłą przytomnością umysłu wykazał się Don Pedro, okrutny ojciec, który wbiegł na scenę, wyciągnął córkę i udzielił jej pośpiesznego napomnienia:
– Nie śmiej się! Graj tak, jak gdyby nigdy nic!
Następnie kazał Roderigowi wstać i, pełen złości i pogardy, wygnał go ze swego królestwa. Roderigo, choć bez wątpienia wstrząśnięty zawaleniem się na niego wieży, przeciwstawił się starcowi i oświadczył, że nigdzie się nie ruszy. Ta demonstracja odwagi ośmieliła Zarę. Ona również przeciwstawiła się ojcu, skutkiem czego ten kazał wtrącić oboje do najgłębszego z zamkowych lochów. Pulchny mały służący, który wyglądał na bardzo przestraszonego i najwidoczniej zapomniał swojej kwestii, wszedł na scenę i wyprowadził kochanków.
Akt trzeci rozgrywał się w głównej sali zamkowej, gdzie zjawiła się Hagar, która przyszła uwolnić zakochanych i skończyć z Hugo. Słysząc, że wróg nadchodzi, ukrywa się, widzi, jak ten wlewa eliksiry do dwóch pucharów wina i rozkazuje nieśmiałemu słudze:
– Zanieś je więźniom do cel i powiedz, że niebawem przyjdę.
Sługa odciąga Hugo na bok, żeby mu coś powiedzieć, a Hagar podmienia puchary na inne, nieszkodliwe. Pachołek Ferdinando wynosi je, Hagar zaś odstawia na miejsce puchar zawierający truciznę przeznaczoną dla Roderiga. Hugo, spragniony po długim śpiewie, wypija ją, traci zmysły i po długich konwulsjach pada trupem, podczas gdy Hagar w pieśni o niezwykłej mocy i pięknej melodii informuje go o tym, co zrobiła.
Była to prawdziwie porywająca scena, choć niektórzy mogli pomyśleć, że nagłe zsunięcie się bujnej rudej peruki z głowy umierającego opryszka nieco popsuło efekt. Publiczność wywołała aktora przed kurtynę. Ten bardzo grzecznie ukazał się, prowadząc Hagar, o której wokalu stwierdzono, że przewyższa całą resztę spektaklu.
Akt czwarty ukazał widowni rozpaczającego Roderiga, który miał właśnie wbić w siebie sztylet na wieść o tym, że Zara go porzuciła. W chwili gdy przykłada sztylet do serca, pod jego oknem rozlega się śliczna piosenka, z której dowiaduje się, że Zara jest mu wierna, ale znajduje się w niebezpieczeństwie i że ukochany może ją ocalić. Do celi wpada klucz, który otwiera drzwi. Roderigo w upojeniu rozrywa łańcuchy i wybiega, aby odszukać i uratować swoją miłą.
Akt piąty otwierała burzliwa scena między Zarą a Don Pedro. Ojciec chce, żeby poszła do klasztoru, ale córka nie chce o tym słyszeć i po wzruszającej prośbie ma właśnie zemdleć, gdy wbiega Roderigo i żąda jej ręki. Don Pedro odmawia, ponieważ konkurent jest ubogi. Mężczyźni krzyczą i zawzięcie gestykulują, ale nie mogą dojść do porozumienia i Roderigo ma właśnie wynieść utrudzoną Zarę, gdy nieśmiały służący wchodzi z listem i torbą od Hagar, która tajemniczo zniknęła. Wiedźma zawiadamia towarzystwo, że przekazuje ogromny majątek młodej parze, Don Pedra zaś czeka straszny los, jeśli ich nie uszczęśliwi. Z otwartej torby wysypuje się kilka kwart blaszanych monet, od których scena aż błyszczy. To ostatecznie łagodzi surowość ojca. Mężczyzna bez szemrania zgadza się na małżeństwo, wszyscy przyłączają się do radosnego chóru i kurtyna kryje kochanków z gracją klękających, aby przyjąć ojcowskie błogosławieństwo.
Nastąpiły gromkie brawa, które jednak niespodziewanie umilkły, albowiem składane łóżko, na którym znajdował się pierwszy balkon, nagle złożyło się i uciszyło rozentuzjazmowaną publiczność. Roderigo i Don Pedro rzucili się na ratunek i wszyscy widzowie wyszli bez szwanku, choć wielu oniemiało ze śmiechu. Ledwo opadło wzburzenie, gdy zjawiła się Hanna, aby oznajmić:
– Pozdrowienia od pani March. Panienki są proszone na kolację.
To była niespodzianka nawet dla aktorek. Kiedy zobaczyły stół, spojrzały po sobie w pełnym zachwytu zdumieniu. Można się było spodziewać po mamince, że przygotuje dla nich mały poczęstunek, ale o czymś równie wspaniałym jak to, co ujrzały, nie słyszano od czasów dawno minionego dostatku. Były więc lody, nawet dwa rodzaje, różowe i białe, ciasto, owoce i niesamowite francuskie czekoladki, a na środku stołu wielki bukiet szklarniowych kwiatów.
Widok ten zaparł dziewczętom dech w piersi. Wpatrywały się najpierw w stół, a potem w matkę, która miała taką minę, jakby ogromnie jej się to wszystko podobało.
– Czy to wróżki? – zapytała Amy.
– Święty Mikołaj – rzekła Beth.
– To robota mamy. – Meg pomimo siwej brody i białych brwi uśmiechnęła się najsłodszym ze swoich uśmiechów.
– Ciotka March poczuła impuls czynienia dobra i przysłała kolację! – zawołała Jo w nagłym olśnieniu.
– Wszystko nieprawda. Przysłał to stary pan Laurence – odparła pani March.
– Dziadek chłopca od Laurence’ów! Co też mu przyszło do głowy? Przecież go nie znamy! – zawołała Meg.
– Hanna opowiedziała jednej z jego służących o waszym przyjęciu śniadaniowym. Pan Laurence to ekscentryczny starszy pan, ale spodobał mu się wasz gest. Znał przed laty mojego ojca i dziś po południu przysłał mi uprzejmy liścik, w którym wyrażał nadzieję, że pozwolę mu dać wyraz przyjaznym uczuciom względem moich dzieci w postaci kilku drobnostek. Nie mogłam odmówić, macie więc wieczorem małą ucztę, która wynagrodzi śniadanie o chlebie i mleku.
– To ten chłopak poddał mu pomysł, wiem, że tak! Świetny gość, chciałabym, żebyśmy mogli się zaprzyjaźnić. Sprawia wrażenie kogoś, kto chciałby nas poznać, ale jest nieśmiały, a Meg jest taka sztywna, że nie pozwala mi się do niego odezwać, gdy przechodzimy obok – powiedziała Jo, podczas gdy półmiski krążyły wokół stołu, a lody zaczęły znikać przy wtórze zachwyconych „achów” i „ochów”.
– Masz na myśli ludzi, którzy mieszkają w tym dużym sąsiadującym z naszym domu, prawda? – zapytała jedna z dziewcząt. – Moja mama zna starego pana Laurence’a, ale mówi, że on jest bardzo dumny i nie lubi zadawać się z sąsiadami. Trzyma wnuka pod kluczem, o ile ten nie jeździ konno albo nie wychodzi na spacer z nauczycielem, i każe mu się dużo uczyć. Zaprosiłyśmy chłopca na nasze przyjęcie, ale nie przyszedł. Mama mówi, że on jest bardzo miły, chociaż nigdy nie rozmawia z dziewczętami.
– Raz uciekła nam kotka, a on ją przyniósł. Rozmawialiśmy chwilę przez płot i świetnie nam się gadało: o krykiecie i tak dalej, ale gdy zobaczył, że idzie Meg, odszedł. Zamierzam któregoś dnia go poznać, bo potrzebuje rozrywki, jestem tego pewna – stwierdziła stanowczo Jo.
– Podobają mi się jego maniery i wygląda na małego dżentelmena, nie mam więc nic przeciwko waszej znajomości, jeśli nadarzy się właściwa okazja. Sam przyniósł kwiaty i zaprosiłabym go do środka, gdybym miała pewność, co się dzieje na górze. Miał bardzo smutną minę, kiedy wychodził, słysząc, jak inni się bawią, podczas gdy on nie ma żadnej rozrywki.
– Całe szczęście, że tego nie zrobiłaś, mamo! – zaśmiała się Jo, zerkając na swoje buty. – Ale kiedyś wystawimy inne przedstawienie, które będzie mógł zobaczyć. Może nawet w nim zagra. Czy nie byłoby wesoło?
– Jeszcze nigdy nie dostałam takiego wspaniałego bukietu! Jaki on piękny!
I Meg z wielkim zainteresowaniem zaczęła przyglądać się kwiatom.
– Jest śliczny. Ale róże od Beth są mi milsze – rzekła pani March, wąchając przywiędły bukiecik u paska.
Beth przytuliła się do niej i szepnęła cicho:
– Szkoda, że nie mogę posłać bukiecika tacie. Obawiam się, że jego święta nie są tak wesołe jak nasze.
ROZDZIAŁ III
–
CHŁOPAK OD LAURENCE’ÓW
– Jo! Jo! Gdzie jesteś? – zawołała Meg, stojąc u podnóża schodów prowadzących na poddasze.
– Tutaj! – odpowiedział chrapliwy głos z góry.
Meg wbiegła po schodach i zastała siostrę owiniętą kołdrą, jedzącą jabłka i płaczącą nad Dziedzicem Redclyffe[4] na starej trójnożnej kanapie przy południowym oknie. Było to ulubione schronienie Jo, gdzie uwielbiała zaszywać się z półtuzinem renet i dobrą książką, aby rozkoszować się spokojem oraz towarzystwem oswojonego szczura, który mieszkał obok i ani trochę się nią nie przejmował. Gdy pojawiła się Meg, Drapek czmychnął do swojej dziury. Jo otarła łzy z policzków i czekała na wieści.
– Ale heca! Spójrz tylko! Zaproszenie od pani Gardiner na jutrzejszy wieczór! – zawołała Meg, machając cenną kartką, po czym z dziewczęcym zachwytem odczytała jej treść. – „Pani Gardiner będzie szczęśliwa, widząc pannę Margaret i pannę Josephine na nieformalnej zabawie tanecznej w sylwestra”. Maminka chce, żebyśmy poszły. Co my na siebie włożymy?
– Jaki jest sens pytać, skoro wiesz, że włożymy nasze popelinowe sukienki, bo nie mamy nic innego – odpowiedziała Jo z pełnymi ustami.
– Gdybym tylko miała jedną jedwabną sukienkę! – westchnęła Meg. – Mama mówi, że dostanę taką, kiedy skończę osiemnaście lat, ale dwa lata czekania to wieczność.
– Nasze popelinowe sukienki wyglądają jak jedwabne i są wystarczająco ładne. Twoja jest prawie nowa, ale zapomniałam, że moja ma wypaloną dziurę i rozdarcie. Co ja zrobię? Dziura jest bardzo widoczna, a ja nie mam z czego nadsztukować materiału.
– Musisz siedzieć nieruchomo i nie pokazywać tyłu. Przód jest w porządku. Będę miała nową wstążkę do włosów, maminka pożyczy mi swoją perłową szpilkę, nowe pantofle są śliczne, a rękawiczki ujdą, choć nie są tak ładne, jakbym chciała.
– Moje są poplamione lemoniadą, a nie mogę kupić nowych, będę więc musiała się obejść bez rękawiczek – rzekła Jo, która nigdy zbytnio nie przejmowała się strojem.
– Musisz mieć rękawiczki, inaczej z tobą nie pójdę! – zawołała zdecydowanie Meg. – Rękawiczki są najważniejsze. Nie możesz tańczyć bez nich, a jeśli nie będziesz tańczyć, będzie mi strasznie wstyd.
– W takim razie będę trwała nieruchoma. Nie przepadam za tańcem w parach. To żadna przyjemność sunąć wokół sali. Lubię latać z miejsca na miejsce i fikać koziołki.
– Nie możesz poprosić mamy o nowe rękawiczki, bo są bardzo drogie, a ty jesteś nieostrożna. Kiedy zniszczyłaś tamte, mama powiedziała, że tej zimy nie dostaniesz już kolejnych. Nie możesz ich jakoś naprawić?
– Mogę trzymać je zwinięte w dłoni, żeby nikt nie widział, jakie są brudne. To wszystko, co jestem w stanie zrobić. Nie! Powiem ci, jak to załatwimy: każda włoży jedną dobrą rękawiczkę, a weźmie do ręki zniszczoną. Rozumiesz?
– Masz większe dłonie niż ja i okropnie rozciągniesz mi rękawiczkę – zaczęła Meg, która miała słabość do tej części garderoby.
– W takim razie pójdę bez. Nie obchodzi mnie, co ludzie powiedzą! – zawołała Jo, sięgając po książkę.
– Możesz ją włożyć, możesz! Tylko jej nie poplam i zachowuj się przyzwoicie. Nie trzymaj rąk za plecami, nie gap się ani nie mów „Krzysztof Kolumb!”, dobrze?
– Nie martw się. Będę tak sztywna, jak tylko potrafię i postaram się nie wpakować w żadne kłopoty. A teraz idź odpisać na zaproszenie i pozwól mi skończyć tę cudowną historię.
Meg poszła zatem „z wdzięcznością” przyjąć zaproszenie, obejrzeć sukienkę i śpiewać radośnie, dopinając swoją jedyną prawdziwą koronkową falbanę, podczas gdy Jo dokończyła książkę, zjadła cztery jabłka i pobawiła się z Drapkiem.
W wieczór sylwestrowy salon był pusty, albowiem dwie młodsze siostry odgrywały pokojówki, dwie starsze zaś pochłonięte były nader ważną sprawą, czyli „szykowaniem się na przyjęcie”. Mimo skromnych toalet dużo było przy tym biegania w górę i w dół, śmiechu i rozmów, a w pewnym momencie dom przesiąknął silnym swądem spalonych włosów. Meg chciała mieć kilka loczków wokół twarzy, a Jo podjęła się ścisnąć papiloty gorącym żelazkiem do włosów.
– One mają się tak dymić? – zapytała Beth przycupnięta na łóżku.
– To wilgoć paruje – odparła Jo.
– Jaki dziwny zapach! Jak palone pióra – zauważyła Amy, z wyższością wygładzając własne piękne loki.
– Proszę, teraz zdejmij papiloty, a zobaczysz burzę drobnych loczków – rzekła Jo, odkładając żelazko.
Meg zdjęła papiloty, ale żadna burza drobnych loczków nie pojawiła się, bo włosy odeszły wraz z papilotami i przerażona fryzjerka położyła na biurku przed swoją ofiarą rządek spalonych pęczków.
– Och, och, och! Co ty zrobiłaś? To koniec! Nie mogę iść! Moje włosy, och, moje włosy! – zawodziła Meg, z rozpaczą przyglądając się przysmażonym nierównym kępkom nad czołem.