Magnolia Parks. The long way home - Jessa Hastings - ebook + audiobook

Magnolia Parks. The long way home ebook i audiobook

Hastings Jessa

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

SENSACJA TIKTOKA!

Trzecia część cyklu współczesnych gorących romansów, których akcja rozgrywa się w środowisku młodej londyńskiej elity – pięknych i bogatych dwudziestolatków, którzy mają u stóp cały świat i dostają wszystko, czego zapragną.

Cykl „Magnolia Parks” podbił serca czytelników na całym świecie. Teraz zdobywa fanów także w Polsce!

Wielbicielki powieści Colleen Hoover, „Plotkary” i serialu „Euforia” szaleją na punkcie uniwersum Magnolii Parks!

Minął niemal rok, odkąd Magnolia i BJ widzieli się po raz ostatni na schodach hotelu Mandarin Oriental. Odkąd nadzieja na to, że już zawsze będzie pięknie, obróciła się w pył. Odkąd droga do raju okazała się skręcać wprost do piekła.

Po tamtych traumatycznych wydarzeniach Magnolia ze złamanym sercem przeprowadziła się na drugi koniec świata i żyje teraz w Nowym Jorku. Wydaje się, że BJ także wreszcie doszedł do siebie, pogodził się ze stratą i rozpoczął nowy rozdział.

Ale kiedy oboje znajdą się w Londynie i los, jak wiele razy przedtem, rzuci ich sobie na pożarcie, znów zadadzą sobie to odwieczne pytanie: Ile razy w życiu można kochać naprawdę? A może – na przekór wszystkiemu – to oni sami są odpowiedzią dla siebie nawzajem?

Opinie czytelników:

Nie chcę, żeby ten cykl się kiedykolwiek skończył! Mam obsesję na jego punkcie!

Jeśli szukacie świata, w którym chcielibyście się zanurzyć, i historii, która złamie wam serca, nie mogliście trafić lepiej!

Och, BJ jest taki smutny… i złamany… i udręczony poczuciem winy… i tak cholernie chciałabym się z nim przespać!

Potrzebuję co najmniej roku, żeby przetrawić to zakończenie. Nie zamierzam czytać nic innego, aż do kolejnej części „Magnolii”!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 657

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 26 min

Lektor: Pola BłasikJan Marczewski
Oceny
4,4 (28 ocen)
14
12
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agusica69

Dobrze spędzony czas

Im dalej tym lepiej. Historia Magnolii i BJ-a wciąga i sprawia że chce się wiecej
00
patikolaczyk

Dobrze spędzony czas

Jako fanka amerykańskich seriali typu plotkara jestem na tak!
00
AnitaPietek

Nie oderwiesz się od lektury

Nie znoszę w książkach ciągłych retrospekcji i przeskakiwania w czasie, nie znoszę kiedy ponad połowa książki kręci się wokół sexu, nie znoszę płytkich i pustych bohaterek, nie znoszę kiedy każdy bzyka się z każdym, w ogóle to wolę powieści jednotomowe a nie serie, nie znoszę też motywu ciąży i niepotrzebnych, pompowanych dramatow…… . W tej książce znajdziecie wszystko to co wymieniłam a mimo wszystko, nie wiem jakim cudem ta książka mnie zauroczyła. Pokochałam w niej wszystko to co w innych książkach jest dla mnie nie do przełknięcia. Rzadko kiedy też bohater drugoplanowy wkrada moje serce. Julian tutaj jest cudowny. Czekam na kolejną część.
00
natzy

Nie oderwiesz się od lektury

Do tej pory chyba najlepsza ❤️
00
mater0pocztaonetpl

Nie oderwiesz się od lektury

Super... choć toksycznie
00

Popularność




UNIWERSUM MAGNOLII PARKS

Piękni bogaci dwudziestolatkowie z londyńskiej elity, którzy mają u stóp cały świat i dostają wszystko, czego zapragną. Ale o prawdziwe szczęście… muszą dopiero zawalczyć.

Minął rok, odkąd Magnolia i BJ widzieli się po raz ostatni na schodach hotelu Mandarin Oriental i ich nadzieja na to, że już zawsze będzie pięknie, obróciła się w pył, a droga do raju skręciła prosto do piekła.

Po tych traumatycznych wydarzeniach Magnolia ze złamanym sercem przeprowadziła się do Nowego Jorku i z czasem wypłakiwanie sobie oczu zamieniła na bujne życie towarzyskie, a BJ zaczął spotykać się z inną.

Gdy jednak los sprawia, że wpadają na siebie w Londynie, wszystko idzie w zapomnienie. Nie mogą żyć bez siebie, ale kiedy próbują być razem, nieustannie jedno zadaje drugiemu ból. Nie potrafią tego zrozumieć. Czy dlatego, że ona widzi winę w nim, a on w niej? Może prawda ukryta jest głębiej…

W świecie ekskluzywnych klubów, przyjęć i bajecznych ciuchów niekoniecznie można znaleźć szczęście. Dla wielbicieli powieści Colleen Hoover oraz seriali Plotkara i Euforia.

magnoliaparksbook.com

Jessa Hastings

Urodziła się w Australii, a obecnie mieszka w Sherman Oaks w Kalifornii z mężem, dwójką dzieci, kotem i psem. Szczerze mówiąc, trochę żałowała, że wzięła tego ostatniego, gdy unicestwiał zabawki syna, ale jest niemal pewna, że pies tego nie przeczyta i nie będzie mu przykro.

Jessa zbyt często niepotrzebnie się nad czymś zastanawia, aspiruje do bycia koneserką wody mineralnej, ostatnio ma też fazę na zupy. Przerażają ją Twitter i niezobowiązujące pogawędki o niczym. Wciąż tęskni za śniadaniami w Australii, gdzie jej skóra świetnie się opala.

Magnolia Parks to jej debiut, publikowany najpierw na Tik Toku, i początek cyklu powieści osadzonych w tym samym uniwersum. Jak widać, Jessa nadal ma kłopoty ze stworzeniem encyklopedycznej notki o samej sobie – i bardzo za to przeprasza.

TEJ AUTORKI

Magnolia Parks

Daisy Haites

Magnolia Parks. The Long Way Home

Tytuł oryginału:

MAGNOLIA PARKS. THE LONG WAY HOME

Copyright © Jessica Rachel Hastings 2022

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2024

Polish translation copyright © Małgorzata Stefaniuk 2024

Redakcja: Marzena Ginalska

Projekt graficzny okładki: Avenir Creative House

Ilustracja na okładce: Emily Pappas

ISBN 978-83-8361-107-5

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu elektronicznego

na zlecenie Woblink

woblink.com

Katarzyna Błaszczyk

Wprowadzenie

Minął prawie rok od tego, co wydarzyło się między Magnolią Parks a BJ-em Ballentine’em na schodach hotelu Mandarin Oriental, i wszystko się zmieniło.

Magnolia ułożyła sobie życie w Nowym Jorku, a BJ chyba w końcu odpuścił i ruszył dalej.

Ale kiedy Magnolia wraca do Londynu i na siebie wpadają, okazuje się, że wciąż zadają sobie odwieczne pytania: ile miłości można mieć w życiu i – co ważniejsze – czy powinni być razem?

Wiatr wieje tak. Może będzie deszcz?

Coś wisi w powietrzu. Ktoś poczuł to też?

Nie wiem, co będzie, co przygna ten wiatr.

Powiem, co wiem na pewno:

Zna tę opowieść świat.

Z filmu, w którym występuje druga największa miłość BJ-a*.

*Mary Poppins, 1964, przeł. Artur Warski.

Dla Bena. Może któregoś razu skończysz czytać książkę, którą napisałam, zanim ukaże się następna. Oddechu wstrzymywać nie zamierzam. Ale na pewno zamierzam trzymać cię za rękę do końca naszych dni.

Część pierwsza

1

Magnolia

Nie przepadam za hipsterami. Kiedyś ich nie znosiłam, ale teraz właściwie zostali już wyparci.

Zostali zastąpieni – podobno – przez nowy rodzaj hipsterów, jeszcze gorszy niż ten wcześniejszy, jak mutacja wirusa, która jest bardziej upierdliwa niż oryginał. Ci nowi są często o wiele bardziej obskurni i, niestety, zwykle półnadzy. Myślę, że uznają siebie za wyzwolonych i niezależnych.

Widuję ich czasami stojących bez koszul na łąkach, na które prawdopodobnie wdarli się nielegalnie, bo raczej nie da się być właścicielem nieruchomości, jeśli pracuje się cztery godziny w tygodniu jako barista. Ramiona mają wyrzucone w górę, włosy potargane i w kołtunach i pewnie odpalają zimne ognie, gdy stosują prześwietlone, ziarniste filtry, żeby wyglądało to tak, jakby ich zdjęcia nie zostały zrobione popękanymi iPhone’ami 7, tylko jakimś starym aparatem, który wydębili od kogoś, płacąc mu za niego wierszami.

Kiedy ich widzę, mam ochotę założyć lateksowe rękawiczki, wręczyć im koszule, porządnie nimi potrząsnąć i krzyknąć:

– I CZEGO SIĘ TAK SZCZERZYSZ, CO?! MASZ NA SOBIE DŻINSY Z H&M-U, NA LITOŚĆ BOSKĄ!

W Nowym Jorku spotykałam takich wielu. Często jeżdżą metrem – do którego nigdy bym nie wsiadła. Ale przy domu, w którym mieszkam, jest zejście do metra, więc widuję tych włóczęgów.

W tym mieście jest jeszcze bardziej samotnie, niż się spodziewałam.

Nie mogło być inaczej, wiedziałam o tym… po tym, jak zostawiłam wszystko za sobą. Po tym, jak zostawiłam jego.

Żadnego pakowania, żadnych pożegnań. Po prostu pierwszy dostępny lot z Londynu, żeby uciec jak najdalej, tak szybko, jak to tylko możliwe.

Minął prawie rok. Nie cały, ale prawie.

I wszystko jest teraz inne.

Już od jakiegoś czasu słyszę pukanie do drzwi.

Mieszkam na ostatnim piętrze budynku numer 995 przy Piątej Alei. Wybrałam to miejsce, bo wygląda jak Londyn… to znaczy na tyle, na ile szesnastopiętrowy apartamentowiec na Manhattanie może wyglądać, jakby stał w Londynie.

Pukanie jest głośniejsze i bardziej natarczywe niż standardowe puk-puk-puk normalnego człowieka. To jest agresywnie intensywne i rytmiczne. Puk-puk-puk. Puk, puk. Raz za razem.

Doskonale wiem, kto stoi po drugiej stronie. Nie wiem natomiast, dlaczego ona tu jest i jak weszła do budynku, mimo że nie wpuściłam jej domofonem.

Otwieram drzwi i oto ona: ramiona skrzyżowane na piersi, brwi ściągnięte za okularami przeciwsłonecznymi Cartier Trinity z oprawkami w kształcie kocich oczu, z imitacji szylkretu. Przesuwa je na czubek głowy i łypie na mnie.

– Coś długo zajęło ci otwieranie drzwi – rzuca Taura Sax.

– Byłam na górze. – Wzruszam ramionami. – I nie spodziewałam się gości. – Spoglądam na jej stopy. – Naprawdę masz czelność nosić te potworki od Balenciagi w mojej obecności?

– Wiem, wiem – jęczy.

– Wyglądają jak… – Kręcę głową.

– …buty geriatryczne – wcina mi się w słowo. – Wiem.

– Czy ty nie masz za grosz dumy, Taura? Żadnego poczucia godności?

– No dobra… – Przewraca oczami. – Mam buty, które ci się nie podobają. Nie sprzedałam dziecka…

– Chyba wolałabym już to.

– Są po prostu bardzo wygodne. – Wzrusza ramionami, jakby była niewinna.

– Podobnie jak chodzenie nago jest wygodne, ale jest na to czas i miejsce. A na te… – spoglądam z odrazą na jej sportowe Triple S ze skóry nubukowej, z siateczką i wyszywanym logo – buty miejsce jest na oddziale rehabilitacyjnym dla starców ze złamanym biodrem. – Krzyżuję ramiona i obrzucam ją podejrzliwym spojrzeniem. – A poza tym, co ty tu w ogóle robisz?

Wciąga do mojego mieszkania walizeczkę Brics i idzie za mną do kuchni.

– Pomyślałam, że będziesz mnie potrzebowała – odpowiada, wzruszając ramionami.

Owijam się ściślej białym kardiganem z kaszmiru Juliet z kolekcji Khaite.

– Bardzo troskliwie z twojej strony – rzucam.

– Tak. – Uśmiecha się z satysfakcją. – Jestem całkiem trosk­liwa, kiedy nie widzi się we mnie jedynie szalejącej dziwki.

Mierzę ją wzrokiem.

– Ale ty jesteś trochę dziwką.

– Taaa… jestem. – Śmieje się pogodnie i po chwili dodaje: – Przyjechałam, żeby zabrać cię do domu.

– Dlaczego?

– Bo tak. Od roku nie ma cię w Londynie, a szykuje się ślub i twoja matka bierze udział we własnej edycji Wyspy miłości.

Przewracam na to oczami, chociaż wiem, że to prawda. To, że jej mąż bierze ślub z moją nianią z dzieciństwa, matka przyjęła jak absolutna mistrzyni, jeśli za mistrzynię można uznać puszczającą się na lewo i prawo, wysoko funkcjonującą alkoholiczkę.

– Z Jonahem wciąż nie gadasz. BJ spotyka się z kimś. – Przygląda mi się uważnie, gdy to mówi, a ja unikam jej wzroku.

Gapię się na stanik sportowy w kratkę od Burberry, który mam na sobie. BJ spotyka się z jakąś dziewczyną. To właśnie o to wszyscy się martwią. Nie pozwalam sobie na pokazanie tego, że ja też. Na mojej twarzy nie pojawia się nawet najmniejsze drgnienie i mogę się z wami założyć o ostatni grosz, że bestia, którą poskramiałam, krępowałam i zakopywałam przez większą część minionego roku, jest tak opanowana, kontrolująca się i spokojna, że przez moją nieruchomą drobną twarz nie przemyka nawet ślad emocji.

Taura spodziewała się, że ugną mi się kolana na sam dźwięk jego imienia.

Nigdy więcej!

– Przed tobą kilka trudnych tygodni – dodaje ostrożnie. – Więc przyjechałam, żeby zabrać cię do domu, bo tak właśnie postępują przyjaciele.

– To my się teraz przyjaźnimy?

Siada na wyspie kuchennej, a ja podaję jej kieliszek pinot gris. Hans Herzog rocznik 2014. Delikatna brzoskwiniowa nuta. Wytrawne, ale nie przesadnie cierpkie. Orzeźwiające taniny.

Ponad miesiąc sypiałam z chłopakiem, którego rodzina posiada winnice wszędzie – w Napa Valley, Burgundii, Szampanii, pod Marlborough. Alkohol stanowił ważny element tego związku i podłapałam kilka irytujących sommelierskich nawyków, które były jedynymi prawdziwymi korzyściami wyniesionymi z tego układu.

– A nie? – Taura marszczy czoło. – Kto inny miałby być twoim najlepszym przyjacielem?

Wzruszam ramionami.

– No nie wiem… Henry? Moja siostra?

– Siostry się nie liczą. – Przewraca oczami. Bardzo niebieskimi. Są prawie jak szafiry. Kiedyś ich nie znosiłam, ale teraz właściwie je lubię.

– Dlaczego?

– Bo ja nie mam siostry, więc to nie fair.

– No dobra. Poza Bridget i Henrym jesteś moim kolejnym najlepszym przyjacielem.

– Tylko nie mów o tym Henry’emu. – Posyła mi wymowne spojrzenie.

Nie mogłabym tego zrobić. Bo wtedy słuchałabym o tym bez końca.

Tamtego dnia, kiedy pojawił się w Nowym Jorku z Taurą Sax, o mało nie wepchnęłam go pod taksówkę.

Był tu wtedy od pięciu miesięcy. I odwiedzał mnie co kilka tygodni. Wtedy, z Taurą, przyszedł po raz siódmy i wiedziałam, że się lubią, bo kiedy spotkałam go w Cannes, powiedział mi, że ze sobą sypiają, i pokłóciliśmy się o to. Nigdy wcześniej się nie kłóciliśmy, nie tak naprawdę. No może poza tym razem, kiedy się wkurzył, gdy dowiedział się, że Christian i ja jesteśmy ze sobą, ale to była jednostronna kłótnia i trwała tylko przez czas jazdy do domu, dopóki nie powiedziałam mu, co zrobił BJ, po czym wróciliśmy do codziennej rutyny. Kłótnia w Cannes była więc czymś poważnym, choć Cannes w ogóle nie było poważne i z pewnych powodów wyjechałam stamtąd wcześniej z Rushem bez pożegnania. A kilka dni później Henry zjawił się z Taurą w Nowym Jorku. Możecie w to uwierzyć? Po prostu ją przywiózł.

Do Nowego Jorku.

Żeby tu zostać. W moim mieszkaniu!

Gapiłam się na niego w lobby, mrugając intensywnie, dopóki nie zrozumiałam, o co mu chodzi.

– Tylko nie świruj – powiedział. – I nie bądź cipą.

Spiorunowałam go wzrokiem, a on pokręcił głową i przytulił mnie bardzo mocno.

– Po prostu pomyślałem… że wy dwie możecie się… zaprzyjaźnić. – Uniósł brwi w wyrazie przepełnionego nadzieją oczekiwania. – Teraz, kiedy już wiesz, że to nie ona pieprzyła się z BJ-em.

Henry i Taura uśmiechnęli się, czując się niezręcznie.

Mało zachwycona zerknęłam na nią, po czym powróciłam spojrzeniem do Henry’ego.

– Taaa, tylko że ona jednak pieprzyła się z BJ-em, więc…

– Taaa… – Taura przewróciła oczami. – Tylko że kto się z nim nie pieprzył?

Henry zamarł.

Wpatrywałam się w nią przez kilka sekund, a potem parsknęłam śmiechem. Mówiąc metaforycznie, oczywiście. Bo nigdy nie parskam.

I tak się to stało. Tak Taura Sax utorowała sobie drogę do mojego serca i do roli samozwańczej najlepszej przyjaciółki.

Teraz zeskakuje z blatu i idzie szperać w mojej lodówce. Mam tam głównie dużo wina i oliwek, bo nadal nie gotuję, ale za to jestem po imieniu z połową kierowców z Uber Eats na Manhattanie.

Taura z ponurą miną wyciąga słoik ogórków, wyjmuje jednego i odgryza kawałek.

– Co tam słychać u Toma? – pyta, na co się krzywię.

– A skąd mam to wiedzieć?

Wzrusza niewinnie ramionami.

– Mogliście rozmawiać… nie wiem…

W razie gdybyście nie byli zorientowani, oto streszczenie moich ostatnich kilku miesięcy:

Opuściłam Londyn i przyleciałam do Nowego Jorku.

Tom przyleciał następnego dnia, żeby się ze mną zobaczyć – po prostu, żeby przy mnie być, bo taki już jest. I wtedy znów się zeszliśmy. A potem znów rozeszliśmy.

To go raniło. Ja go raniłam, podczas gdy on był dla mojego złamanego serca jak tarcza, jak kocyk, smoczek, opatrunek i szew.

Nosiłam go na sobie niczym kamizelkę kuloodporną. Wiele dla mnie zniósł, widzę to z perspektywy czasu. Przejął na siebie mnóstwo kul. Właściwie podejrzewam, że jedna z nich wyrwała dziurę w jego sercu, które zasługuje na o wiele więcej, niż byłam w stanie mu dać.

Przerwał to. Zupełnie niespodziewanie.

Przyleciał, uprawialiśmy seks, pokłóciliśmy się, wyjechał. Było źle i tak bardzo z zaskoczenia.

Nie radzę sobie najlepiej, kiedy jestem sama. Nigdy sobie nie radziłam. A tamtej nocy – po południu, jeśli mam być ścis­ła, bo pamiętam maleńki skrawek światła przebijający się przez zaciemniające rolety, które spuściliśmy, bo nie lubię kochać się, jak jest jasno – pokłóciliśmy się o film, a potem po prostu wyszedł. Zabrał kilka rzeczy z mieszkania, które oficjalnie było tylko moje, ale które tak naprawdę dzieliliśmy – ładowarkę do telefonu, zegarek z szuflady – i już go nie było.

Poczułam się tak, jakbym znalazła się w samym środku koła podbiegunowego, mając na sobie tylko cienki sweterek.

Przeszywający ból od stóp do głów.

To było jak powrót do hotelu Mandarin.

Nie widziałam wyraźnie, nie mogłam oddychać.

Umierałam, pewnie tylko w sensie metaforycznym, ale być może też dosłownie, kto wie?

Znalazła mnie sąsiadka, Lucía, i wyciągnęła do baru, gdzie przystąpiłam do popełniania kolejnych błędów z Rushem Evansem w szatni.

Rush i ja kontynuowaliśmy znajomość, spotykaliśmy się, kiedy był w mieście.

Nie wiem, czy było to bardziej chujowe z mojej strony, czy z jego. Ja, była dziewczyna jego najlepszego przyjaciela. On, najlepszy przyjaciel mojego byłego chłopaka.

– Właściwie moim najlepszym przyjacielem był Sam – mówił czasami, żeby poprawić nam samopoczucie po tym, jak to robiliśmy. Nigdy nie działało.

Wyjechał na miesiąc, żeby nakręcić film, a ja po pijaku wpad­łam w ramiona – również dosłownie – Stavrosa Onasisa, syna potentata naftowego. Nie trwało to zbyt długo, i dobrze, bo wrócił Rush. Potem znów wyjechał, na dogrywki, a ja spotkałam chłopaka z winnicami, Dietera Van Lauersa.

O tym związku nie mogę powiedzieć zbyt wiele – chyba nie wytrwaliśmy nawet miesiąca.

Krótko po nim był chłopak z RPA – czy raczej mężczyzna – Addington Van Schoor, nauczyciel z Nightingale Bamfords. Bardzo przystojny, ale niewiele więcej. To była tylko chemia i ślepy zaułek. Chociaż oni wszyscy są ślepymi zaułkami. Przypuszczam, że w tym cały problem.

Rush i ja dryfowaliśmy tam i z powrotem jak przyjaciele, wspomagając się nawzajem. On był w rozsypce i ja byłam w rozsypce, oboje to wiedzieliśmy i nie robiliśmy sobie z tego powodu wyrzutów. W zasadzie stał się jednym z moich najbliższych przyjaciół, chociaż sporo go to po drodze kosztowało. Nigdy nie zamówił przy mnie negroni; jakiejś dziewczynie powiedział, żeby spadała, bo pachnie kwiatem pomarańczy; pobił się z moim dawnym kolegą z Varley, kiedy mu powiedziałam, że ten plotkował o mnie w szkole; zabierał mnie na zakupy i pozwalał mi się ubierać.

Skończyliśmy z tym jakoś w sierpniu, trochę dlatego, że zaczynało się komplikować. Myślę, że tylko przez jakiś czas można być kimś, kim się nie jest, zanim zaczną się wkradać zaborczość, uczucia i inne takie głupoty. Zerwaliśmy więc. Zrobiliśmy to także z powodu Jack-Jacka.

Jack-Jack lata temu był jego współlokatorem. Poznaliśmy się przez Rusha i pewnej nocy przypadkowo pocałowaliśmy. Rush, który był wtedy poza miastem, trochę się o to zezłościł, ale nie jakoś szczególnie, bo przecież oficjalnie byliśmy „tylko przyjaciółmi”. Po tym, co się stało, powiedział jednak, że musimy naprawdę to skończyć, bo Jack-Jack jest zatwardziałym romantykiem i Rush widział, że jego były współlokator chciał się już zaangażować. Na nieszczęście dla Jack-Jacka ja nie zamierzam się angażować nigdy więcej.

– Powiesz mi, co stało się z Kochasiem? – pyta Taura, patrząc na mnie wymownie.

– Nie. – Wyrywam kieliszek z jej ręki i wlewam w siebie jego zawartość. – Nie, nie powiem.

2

BJ

Zdenerwowana, wydmuchuje powietrze ustami.

Minę ma taką, jakby miała stanąć do walki w klatce.

Robię, co w mojej mocy, żeby się nie roześmiać, mimo to trochę się śmieję. Słysząc to, marszczy brwi i uderza mnie w ramię.

– To nie jest śmieszne. – Obrzuca mnie gniewnym spojrzeniem.

Uśmiecham się szerzej, ale tylko z powodu jej akcentu. Australijskiego. Całkiem seksownego.

– Oni mnie nienawidzą – mówi płaczliwie.

– Nie, nieprawda. Nie nienawidzą cię.

„Nienawiść” to mocne słowo, a moi rodzice zdecydowanie jej nie nienawidzą. Nie nienawidzą nikogo. Matka nie mogłaby nienawidzić nawet Mussoliniego, a co dopiero Jordan Dames, jedynej dziewczyny, którą przyprowadziłem do domu, żeby ją po­znali, poza… no wiecie poza kim. Więc mama zdecydowanie jej nie nienawidzi.

Moje rodzeństwo natomiast…

– Jordan! – woła mama śpiewnie, gdy otwieram drzwi i Jordan wręcza jej kwiaty oraz butelkę wina.

Uparła się na jedno i drugie. Bez sensu, bo mama już i tak ją lubi. Natomiast widzę, że Madeline, młodsza ode mnie o trzy lata siostra, w kącie pokoju przewraca oczami. („Wazeliniara”, szepcze do taty, a ten ucisza ją szturchańcem w bok).

Mama odbiera kwiaty, całuje mnie w policzek i odchodzi.

– Jakaż ty jesteś piękna! – woła do Jordan, wkładając kwiaty do wazonu.

To prawda. Czarne włosy, niebieskie oczy, duże usta, zwłaszcza jak na białą dziewczynę. Trochę jak seksowna Królewna Śnieżka.

– Siadajcie, siadajcie… zaraz będziemy jedli – zaprasza nas mama.

Jordan siada między nią a mną.

Sprytnie.

Ochrona z obu stron.

Mój brat Henry zajmuje miejsce koło mnie, z drugiej strony, i wita Jordan skinieniem głowy. Jest wobec niej dość powściągliwy, zawsze był – prawdopodobnie musi – ale przynajmniej jej nie dokucza i nie nabija się z niej jak nasze siostry. W każdym razie nie przy niej.

Niestety, naprzeciwko niej siada Madeline.

Nalewam wina Jordan i trochę sobie.

– Jordan – wita ją Madeline z chłodnym uśmiechem.

Poznaliśmy się przez seksowne kuzynki Jonaha z Australii, które przyleciały do Anglii na resztki europejskiego lata. Siostry Scotland i Taylor Barnes – wszedłbym w to, gdybym mógł, ale nie mogę. Trudno, nie warto robić z tego dramatu. W każdym razie dziewczyny przywiozły ze sobą Jordan.

Spędziliśmy razem wieczór, po tym jak Manchester United zajebiście sponiewierał Bristol City, i całkiem dobrze się bawiliśmy, a potem Jordan do nas przylgnęła.

I postanowiła zostać na trochę dłużej. Nie wróciła na ostatni rok studiów do Australii i załatwiła sobie pracę w dziale PR – zastąpiła kobietę, która poszła na urlop macierzyński.

Nie proponowałem jej, żeby została moją dziewczyną. Słyszałem, jak mówiła tak o sobie podczas jakiejś kolacji, a następnego dnia obudziłem się i było o tym, kurwa, wszędzie. Lubię ją, jest fajna i powiedzenie jej, że nie szukam dziewczyny, wydawało mi się trudne, więc nie zrobiłem tego i teraz jest, jak jest. Drugi związek w moim życiu, w który wszedłem, bo mnie w niego wciągnięto.

Ale jest okej. Jordan jest okej. Jest łatwa… w pozytywnym sensie. Z nią jest łatwo. I pojawiła się w dobrym momencie, nawet jeśli tego nie planowałem. Byłem już wtedy w lepszym stanie, chociaż tak naprawdę to nie miało nic wspólnego z nią, tylko z wrześniowym artykułem w „The Sun”.

Magnolia w nowojorskim Metropolitan Museum, BJ w Wielkiej Brytanii, pijany i samotny.

Tak brzmiał tytuł tego szajsu.

Mieli rację ale tylko połowicznie. Zdecydowanie bywałem pijany, rzadko kiedy jednak sam.

Wiedziałem, że Magnolia musiała widzieć ten artykuł, zobaczyć zdjęcie ze mną rozwalonym w fotelu, zamglone oczy i tak dalej. Wiem, że zna moje usta lepiej, niż ktokolwiek inny je znał i kiedykolwiek pozna, i wiem, że patrząc na to zdjęcie, domyśliła się, że kogoś całowałem i że byłem nawalony. Naćpany jak cholera. Pomińmy fakt, że Parks też była na okładce tego piśmidła, wisząca na ramieniu jebanego Rusha Evansa, pomińmy też to, że zrobiło mi się niedobrze, gdy zorientowałem się, gdzie trzymał te swoje paskudne łapska, czyli na jej talii. I w ten sposób bez nawet jednego słowa z jej strony wiedziałem, jak się poczuła, kiedy zobaczyła mnie w takim stanie. Nienawidzę, gdy się za mnie wstydzi, a musiało tak być. Pewnie zobaczyła artykuł i przełknąwszy z trudem ślinę, szybko go przeczytała i cisnęła w kąt. Prawdopodobnie wepchnęła magazyn z nim pod stertę innych, żeby zakopać pod nimi prawdę o tym, kim się stałem, bo wstydziła się tego, że jest ze mną kojarzona, bo zawsze jesteśmy kojarzeni, nawet wtedy, gdy nie rozmawiamy ze sobą od prawie roku.

Po publikacji tego zdjęcia przestałem ćpać.

A potem była terapia, na którą chodziłem już wcześniej – to była robota siostry Magnolii, Bridget Parks, mogę się założyć o własne życie, chociaż pewnie by się tego wyparła.

Bridget prawie od roku nie rozmawiała ze mną osobiście, ale w czerwcu, dzień po tym, jak w „The Mail” ukazał się szczególnie kompromitujący artykuł o mnie, w skrzynce pocztowej znalazłem karnet na dziesięć opłaconych sesji z jedną z najlepszych londyńskich terapeutek, z notatką, która brzmiała: Albo stracisz ją na zawsze.

Cztery i pół miesiąca cotygodniowych sesji i mogę wam powiedzieć jedno: prawdopodobnie straciłem ją na zawsze. I być może już do końca moich dni będzie to dla mnie jak cios w splot słoneczny, ale przypuszczam, że tak jest dobrze.

Spieprzyłem sprawę.

Z wielu powodów. Niektóre z nich może nawet są ważne, niektóre mogłyby nawet usprawiedliwić to, co robiłem, ale mimo wszystko dałem ciała. Nikt nie kazał mi robić tego, co robiłem. Poza tym, postępując tak, jak postępowałem, i tak bym ją stracił…

Nie wiem, dlaczego tak długo to przed nią ukrywałem. I tak kiedyś musiałaby się o tym dowiedzieć i pewnie gdyby wiedziała, istniałaby przynajmniej szansa, że dałaby sobie ze mną spokój.

To mnie dobijało: że może koniec i tak był nam pisany, bez względu na wszystko.

Ale kiedy w jakimś sensie zaakceptowałem to, że byliśmy nieszczęśliwie zakochani czy coś w tym stylu – no wiecie: Ognia i prochu, burzliwej miłości, chwalebne zejście – los naszych namiętności* – czułem się lepiej, niż się spodziewałem.

Rozpocząłem terapię, żeby odzyskać Magnolię Parks, chciałem dojrzeć, stać się człowiekiem, z którym chciałaby być, wystarczająco dla niej dobrym, godnym takiej dziewczyny jak ona. Wcześniej zdecydowanie taki nie byłem i może nigdy nie będę, ale nawet jeśli ma to trwać do śmierci, nigdy nie zaszkodzi próbować być wystarczająco dobrym.

Otaczam ramieniem moją dziewczynę.

„Moja dziewczyna”. Brzmi to co najmniej dziwnie. Ale też ożywczo.

Artykuł o mnie ukazał się miesiąc temu, ale nie zaszkodził naszym relacjom. Zresztą znamy się trochę dłużej. Poznaliśmy się pod koniec sierpnia, a spotykać zaczęliśmy się pod koniec września.

I teraz siedzimy tutaj. Jest prawie połowa listopada, a ja w wieku dwudziestu pięciu lat mam dziewczynę numer dwa.

– A Taura gdzie? – pyta promiennie Henry’ego moja druga siostra, Allison.

Henry tłumi uśmiech i udaje, że nie zauważa wyraźnej różnicy między zainteresowaniem sióstr Taurą Sax a ich całkowitym ignorowaniem Jordan.

Madeline zawsze miała dziwny stosunek do dziewczyn, z którymi się spotykam. Pozostałe siostry, Allison i Jemima, zwykle są w porządku, ale żadna z nich nie jest zachwycona Jordan. Zupełnie jakby opętał je duch mojej byłej dziewczyny, która mieszkała przy Holland Park i nie była zbyt przyjaźnie nastawiona do nowo poznanych ludzi.

– Właściwie to w Nowym Jorku – odpowiada Henry, kiwając głową. – Wyleciała dwa dni temu.

– Och! – dziwi się nasz tata. – A po co aż tam?

Brat zerka na mnie nerwowo, oblizując dolną wargę.

– Hm… żeby przywieźć Magnolię do domu.

– Co? – prycha Jordan, rozbawiona i zdezorientowana. – To ona nie potrafi przylecieć sama?

Spojrzenie, które posyła jej Henry… Gdybym był lepszy, wyzwałbym go na walkę na pięści. To znaczy, gdyby ktoś tak, kurwa, spojrzał na Parks, przyłożyłbym mu. Ale Jordan to nie Parks, więc tylko gromię brata wzrokiem.

– Ona tu nie dorastała – przypominam bratu.

– Ludzie potrafią być wobec niej dość wredni – wtrąca Jemima i upija łyk wina.

– Dlaczego? – Jordan marszczy czoło, bo nic nie rozumie.

– Bo jest piękna. – Jemima wzrusza ramionami, jakby nie rzucała wokół radośnie granatami.

– Mój Boże, widzieliście jej zdjęcie z Metropolitan Museum? – Allison kręci głową.

– Znowu z Rushem Evansem? – Madeline przewraca oczami. – Ta to ma farta!

– Miała idealną sukienkę. – Jemima wzdycha. – Versace?

To zdecydowanie był Gucci. Nie powinienem tego wiedzieć, ale wiem. W dodatku czułem, że to mogło być pode mnie. Może nie dla mnie, ale wycelowane we mnie. Solidne „pierdol się” w wydaniu z czerwonego dywanu. Brakuje mi jej trajkotania o ciuchach. Tak bardzo je kocha, że ja też je pokochałem. Wyglądała dobrze, tyle że Parks zawsze wygląda dobrze. Czasami jej zdjęcia po prostu same mi wyskakują. Poza tym kocham ją, więc do nich zaglądam. Trochę to dziwne, pewnie nie powinienem, ale jej twarz to jej twarz i aż się prosi o spojrzenie.

– Ludzie potrafią być dość okrutni wobec pięknych osób. Z żadnego konkretnego powodu tak naprawdę. – Mama posyła Jordan zatroskany uśmiech, ale jej twarz zmienia się i widzę, że zatęskniła za dziewczyną, za którą zawsze tęsknię, chociaż już nie powinienem. W końcu kręci głową, otrząsa się z tego, tak jak ja powinienem. – Publiczna fascynacja Magnolią od zawsze była dla niej ciężarem.

– Ale dlaczego ludzie tak bardzo się nią interesują? – pyta Jordan i myślę, że to szczere pytanie, nawet jeśli Henry słyszy w nim rozdrażnienie.

– Bo jest Magnolią Parks – odpowiada Madeline. Jeśli Parks kiedykolwiek usłyszałaby moją siostrę stającą w jej obronie, pewnie umarłaby ze szczęścia. Chciałbym móc napisać jej to w esemesie, żeby miała przyjemny dzień. Mam nadzieję, że Henry jej o tym napisze, bo wiem, że ja nie mogę. I tak by zresztą nie odpowiedziała. Wysłałem do niej mnóstwo listów przez te miesiące. Sam już nawet nie wiem ile. Nie odpowiedziała na żaden.

Uzupełniam kieliszek Jordan i spoglądam na brata.

– A więc szykuje się mały cyrk, co?

– Oczywiście, że się szykuje – odpowiada niecierpliwie Allison, przewracając oczami. – Nie było jej w domu od…

– Allison – ucisza ją mama.

– No co? – Moja siostra wzrusza ramionami. – On przecież wie, że ją zdradził. Wszyscy wiedzą.

– Allison – rzuca tym razem tata.

– Spodziewają się, że będzie dużo prasy? – pytam brata, ignorując resztę rodziny.

Henry kiwa głową.

– Mnóstwo ludzi zleci się na tę okazję. – Wzrusza ramionami. – Znasz Harleya.

– No tak…

– Zarezerwowali jej lot British Airways. Powiedzieli gadatliwemu agentowi podróży, że przylatuje w poniedziałek, ale tak naprawdę przylatuje prywatnym odrzutowcem już w niedzielę.

– Sprytnie. – Kiwam głową i chcę spytać, czy wszystko u niej w porządku, ale nie mogę… Nie mogę czy nie powinienem? Nie wiem, pewnie jedno i drugie.

– Ale tak w ogóle to dlaczego ona wraca? – pyta pogodnie Jordan.

Madeline cmoka, krzywiąc się.

– Niezręczna sytuacja – mówi.

Piorunuję ją wzrokiem.

– Ojciec Magnolii się żeni – wyjaśniam.

– Z jej nianią – dodaje teatralnie Allison. – Jeździła na wakacje z naszymi rodzinami. To takie pokręcone…

– Ja ich chyba raz nakryłam – wtrąca Jemima.

– Nie, niemożliwe! – Mama podnosi oczy do nieba, a jej córki wzdychają jednocześnie.

– Tak – upiera się Jemima. – Kiedy byliśmy w wodzie i on pomagał nam wszystkim wyjść. Trzymał rękę na jej tyłku, ale jak zobaczyli, że to widzę, zaczęli się śmiać i mówili coś o tym, że jest śliski!

– Ohyda! – Madeline marszczy nos z odrazą.

– W każdym razie ślub jest w przyszłym tygodniu i idziemy na niego wszyscy – ogłasza Allison.

– Hm… – Madeline rzuca jej złośliwe spojrzenie. – Nie wszyscy…

– Madeline! – woła tata.

– No co? – Obrusza się, jakby nie wiedziała, o co chodzi. Ale wie. Jest manipulantką jak mało kto. – Ona nie…

– Dzięki, Madeline. – Przeszywam ją wzrokiem, a Jordan uśmiecha się do mnie niepewnie.

– Tak czy inaczej – wcina się Henry – Magnolia i tak nie zostanie tu długo. – Patrzy najpierw na mnie, a potem na Jordan, a ja nie potrafię stwierdzić, czy rzuca mi koło ratunkowe, czy próbuje coś powiedzieć. Czasem trudno to wyczuć.

Popijam wino i jest spoko. Jest, kurwa, naprawdę bardzo dobrze.

Wiedziałem, że Parks wraca, i Henry ma rację. Ona będzie tu tylko chwilę, a potem znów zniknie i wszystko wróci do normy.

Albo przynajmniej będzie tak jak teraz, jakkolwiek to nazwać.

Jedno wiem na pewno: Parks już nie ma i to jest teraz normą.

Po tej wymianie zdań Jordan jest przez resztę kolacji dość przygaszona i nie zostajemy długo. Między innymi dlatego, że moje siostry nie przestają wyciągać z Henry’ego każdego skrawka informacji o Magnolii i Rushu, a on nie chce im nic mówić, więc robią się coraz bardziej nieznośne, a ja i tak nie chcę tego słuchać. Dziękujemy więc mamie za kolację i żegnamy się.

Idziemy do mojego samochodu i kilka domów dalej Jordan nagle zatrzymuje się na ulicy i patrzy na mnie spod przymrużonych powiek.

– Dlaczego nie zabierasz mnie na to wesele? – pyta.

– To ślub ojca mojej byłej dziewczyny. Nie mogę przyprowadzić nowej.

Zirytowana kręci głową.

– W takim razie dlaczego w ogóle cię zaprosili?

– Po prostu zaprosili. – Wzruszam ramionami. – To londyński świat wyższych sfer i takie tam. Nie byłbym wcale zaskoczony, gdyby okazało się, że zaprosili również matkę Magnolii.

Przygląda mi się z niedowierzaniem, ale wydaje mi się, że mnie rozumie. A przynajmniej taką mam nadzieję.

Po chwili wyraz jej twarzy nieco łagodnieje.

– Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?

– Dlatego, że to nic wielkiego. – To kłamstwo. Czuję je w piersi, gdy to mówię.

– Brzmi to raczej tak, jakby ona zawsze była czymś wielkim.

– Naprawdę? – Obejmuję ją w pasie. – A skąd w ogóle takie przypuszczenia?

– Wszyscy w mojej pracy ciągle o nią pytają, jakbym mogła wiedzieć cokolwiek o jej randkach z facetem, który gra w tych głupich filmach… – Jest wyraźnie nadąsana.

Mówiąc o „głupich filmach”, ma na myśli najbardziej kasowe na świecie produkcje. I te „głupie filmy” mi pasują.

Jordan jest zirytowana wszystkim, co się wokół niej dzieje. Dlatego że tego nie rozumie i trudno jej się połapać w niuansach, ale też dlatego, że przynajmniej raz w tygodniu, kiedy jesteśmy na mieście, podchodzą do nas szesnastoletnie małolaty i proszą ją, żeby zrobiła im zdjęcie ze mną, a potem zwykle pytają mnie, czy Magnolia i Rush naprawdę są razem. Z informacji prasowych wynika, że się tylko przyjaźnią, a Henry to potwierdza. I myślę, że mówi prawdę, bo niby dlaczego miałby kłamać.

Kiedy zapytałem go, czy Rush i Parks ze sobą sypiają, odpowiedział, że nie, ale… nie wiem… to zdjęcie w Cannes z jego ręką na jej talii… Coś w tym musiało być. Może Henry kryje ją tak, jak nigdy nie kryłby mnie.

Jordan wzdycha cicho, ale to słyszę.

– Posłuchaj – mówię – ona prawdopodobnie nie będzie nawet ze mną rozmawiać. Unika mnie jak zarazy.

– Naprawdę? – pyta z miną pełną nadziei.

– Nienawidzi mnie. – Udaje mi się nawet wypowiedzieć te słowa bez znanego w całym wszechświecie efektu dźwiękowego umierania z gier Super Mario Bros.

Jordan czuje ulgę, co rozpoznaję po jej minie.

– A Henry ma rację: ona przyleci i odleci. Nie zorientujesz się nawet, że tu była.

To również jest oczywiste kłamstwo, ale skuteczne, bo Jordan nie zna Londynu, w którym istnieliśmy Parks i ja. O niczym nie wie. Nie rozumie tego. Nie wie o wścibskich oczach i zdjęciach. Nie wie, jacy byliśmy, kiedy znajdowaliśmy się w tym samym pomieszczeniu. Jakimi jesteśmy magnesami dla siebie, jak na siebie patrzymy, jak się odnajdujemy.

Nie wie, że ja jestem wilkiem, a Parks księżycem, do którego wyję, odkąd skończyłem piętnaście lat.

Nie wie, jak jest między nami.

Jak było. Tak chciałem powiedzieć: jak było między nami.

Uśmiecha się szerzej, rozluźnia i ujmuje moją dłoń. Przycis­kam Jordan do boku mojego samochodu i całuję ją. Nie uwierzycie, ale nie myślę o Parks, gdy to robię!

Nie myślę też o niej, kiedy śpię z Jordan. W każdym razie staram się nie myśleć. Czasami jednak nie jest to takie proste, na przykład teraz, kiedy o niej rozmawiamy.

Powiem bez owijania w bawełnę: Jordan jest cholernie seksowna.

Pewnie jest mi z nią łatwiej, bo w niczym nie przypomina Parks, nawet przy zgaszonym świetle. Ich ciała tak się różnią. Jordan jest wysportowana, ma cycki, tyłek i krągłości. I jest fajna, bezpośrednia i wyluzowana. Zabawna. Nie odbija jej bez powodu. Pije piwo. Nosi dżinsy. Związuje włosy w koński ogon. Nie ma z nią problemów. Ufa mi, chociaż chyba nie dałem jej do tego powodów.

Ale jeśli mam być szczery, to trochę denerwuję się tym, że spotkam się z Parks.

Boję się, że mnie wkurzy. I nie mówcie mi, że tego nie zrobi, bo tak jest zawsze… nawet jeśli wkurza mnie w taki sposób, jak lubię.

Łatwiej jest być z dziewczyną, która przez cały pieprzony czas nie wyrywa ci serca z piersi. A Parks zawsze to będzie robiła. Nic na to nie może poradzić. Jedno spojrzenie w jej głupie oczy i jest po mnie. A przynajmniej tak było… Kręcę głową nad sobą, wpatrując się w swoją dziewczynę.

Już tak nie będzie.

Na litość boską, kurwa, proszę, już nigdy więcej.

* William Shakespeare, Romeo i Julia, przeł. Józef Paszkowski.

3

Magnolia

Siostra rzuca się do mnie, żeby mnie wyściskać, gdy tylko otwieram drzwi.

Przez ostatni rok często się widywałyśmy. Przylatywała do Nowego Jorku albo spotykałyśmy się gdzieś w Europie podczas moich podróży służbowych, ale od ostatniego razu minęły trochę ponad dwa tygodnie.

Mimo że jest ode mnie niższa, podrywa mnie z podłogi.

– Jesteś! Wróciłaś do domu! – piszczy podniecona, a ja, krzywiąc się z niesmakiem, odklejam ją od siebie.

– Nie uważasz, że to zdecydowanie zbyt emocjonalne powitanie? Poza tym gnieciesz mi sukienkę. – Sukienkę mam od Miu Miu, a czółenka z perforowanym wzorkiem kwiatowym od Dolce & Gabbana.

Bridget przewraca oczami i trzepie mnie w ramię.

– Jak lot? – Sięga po jedną z moich walizek, wciąga ją do domu i patrzy na mnie z przerażeniem. – Ile ich tam jeszcze jest?

– Hm… – Spoglądam na nią nieprzytomnie. – Och. Może dwanaście?

– Przecież przyjechałaś tylko na tydzień. – Mruga zdumiona.

– Właściwie to… – przenoszę wzrok z niej na Taurę – zostanę na jakieś trzy tygodnie.

– Och. – Taura wnosi kolejną walizkę, po czym wszystkie się poddajemy i zostawiamy pozostałe przed wejściem. Czy od dźwigania nie są ojcowie? Tyle że ja nie mam tego skąd wiedzieć. Mój był zawsze obrzydliwie bezużyteczny.

– Trzy walizki? – rzuca Henry, wystawiając głowę z gabinetu. – Po co?

– Mam umówionych kilka spotkań firmowych. – Wzruszam ramionami. To trochę kłamstwo, ale co innego mam powiedzieć? Że chodzi o trzeci grudnia?

Nie zrozumieją tego. Nawet Henry.

Doskakuję do niego i wpadam mu w ramiona, a on obejmuje mnie i całuje w czubek głowy. Pociąga nosem.

– Jakoś dziwnie ci włosy pachną.

– Och. – Krzywię się, nieco dotknięta. – To szampon White Truffle Philipa B. Nie podoba ci się?

– Nie rozumiem, jak ktoś może chcieć, żeby jego włosy pachniały grzybami. – Patrzy na mnie sceptycznie.

– Jest bardzo drogi – mówię i gromię go wzrokiem.

Kręci głową.

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie – zauważa.

– Ja używam Herbal Essences Clairola – oznajmia moja siostra.

Ją też gromię wzrokiem.

– Nie chwal się tym przed nikim, Bridget.

Henry chwyta ją w pasie i wącha jej włosy.

– Chwal się. Pachniesz jak pieprzona łąka.

Biorę Taurę pod rękę i patrzę na siostrę.

– W to się ubrałaś na mój wielki powrót do domu, ty okropna wiedźmo?

Bridget spogląda w dół na swój zielony dres, a potem na mnie i unosi brwi.

– Mam na nogach te głupie grubaśne klapki od Chloé, które mi kupiłaś – mówi.

– Mnie tam się podoba. – W geście obrony Henry obejmuje ramieniem jej plecy.

– Dlaczego mnie to nie dziwi? – Taksuję jego T-shirt Wild Thang od Golfa Wanga i czarne spodnie dresowe z logo Vetements. – Powiedzcie mi: czy wy dwoje zawarliście jakiś rodzaj paktu o noszeniu dresów, żeby obniżyć tutejsze morale, czy może wszystkim po prostu podczas mojej nieobecności przestało na czymkolwiek zależeć?

Siostra próbuje mnie kopnąć, ale klnąc na nią po ukraińsku, robię unik przed jej patykowatą nogą, bo nie chcę, żeby pobrudziła mi białą sukienkę.

– A tak w ogóle to gdzie są wszyscy? – pytam nieco rozczarowana, że w komitecie powitalnym przy moim wielkim powrocie do Londynu są tylko siostra, odwieczny najlepszy przyjaciel i nowa najlepsza przyjaciółka.

Choć właściwie nie wiem, kogo jeszcze się spodziewałam. Może Christiana? Z Jonahem nie rozmawiam, więc wiadomo… Ale Marsaili z kwiatami i transparentem byłaby mile widziana, nie uważacie?

– Tam – odpowiada Bridget i wskazuje głową jadalnię. – Kolacja jest już na stole. Spóźniłaś się prawie godzinę, co zresztą jest dla ciebie typowe.

Zupełnie nieprzejęta jej krytyką, wzruszam ramionami.

– Bo Harley powinien był mi przysłać G-siedemset, a nie bombowiec. Więc niech teraz nie narzeka i znosi w milczeniu konsekwencje własnych błędów.

Taura staje przed Henrym, a on wsuwa rękę pod jej bawełnianą bluzę z nadrukiem Get Back z kolekcji Stelli McCartney x The Beatles.

– A te konsekwencje to niby jakie? – pyta moja nowa najbliższa przyjaciółka, mrugając. – Trochę wystygnięta zapiekanka z ziemniaków?

Krzywię się, ale jestem rozbawiona.

– A co to są ziemniaki?

– To coś, z czego robi się wódkę – odpowiada Henry, obejmując mnie ramieniem.

Bridget blokuje sobą wejście do jadalni.

– No więc posłuchajcie – zaczyna z powagą. – Po drugiej stronie tych drzwi rozgrywa się wiele dramatów rodzinnych…

– No świetnie – rzucam, przewracając oczami.

– Buszka nie rozmawia z Marsaili…

– Dlaczego? – przerywam jej.

– Bo Marsaili nie pozwala jej być druhną – wyjaśnia Taura.

Słyszałam, że spędza trochę czasu z Bridget. To miłe z jej strony. Cieszę się, że mają siebie nawzajem pod moją nieobecność.

– I jest nowy przydupas mamy.

– Bridget! – Szturcham ją w żebra. – Błagam, nie używaj tego słowa.

Henry zaczyna się śmiać.

– A tata nienawidzi tego przydu… to znaczy faceta mamy.

– A to ci nowość! – wtrąca Henry.

– Ciągle pyta, dlaczego on tu jest…

– To nawet zrozumiałe – odzywa się Taura.

– Mama jest zła, bo wujek Aleksiej czuje się urażony, że nie został zaproszony…

– Brat mamy jest zły, że nie zaprosili go na kolejny ślub jej byłego męża? – Nie mogę w to uwierzyć.

Bridget wzrusza bezradnie ramionami.

– Ja tylko relacjonuję stan rzeczy – tłumaczy się.

– O rany – wzdycham. – Ja tu chyba jednak naprawdę byłam waszym spoiwem, co?

– O tak… – Siostra posyła mi złośliwe spojrzenie. – Właśnie o to tu chodzi.

A potem Henry przepycha się obok niej i wchodzi do jadalni.

Pierwsza podnosi się mama.

Z dłońmi na obu moich ramionach wita mnie, dotykając policzkami moich policzków.

– Witaj w domu, kochanie.

– Nie jestem w domu – burczę, uśmiechając się do niej słodko.

Potem wstaje ojciec i bierze mnie sztywno w ramiona, co jest krępujące dla nas obojga.

– Tak się cieszę, że jesteś w domu, skarbie.

– Nie jestem w domu – powtarzam z uprzejmym uśmiechem.

Marsaili dotyka mojej twarzy dłońmi, uśmiecha się czule i przytula mnie.

– Witaj w domu, Magnolio – szepcze.

– Nie jestem w domu – odszeptuję.

– Owszem, jesteś. – Obdarza mnie oburzonym spojrzeniem.

Siadam między Henrym a Buszką i ściskam jej ramię na przywitanie.

– Gdzie byłaś? – pyta, zezując na mnie z poirytowaniem.

Mina mi rzednie.

– W Nowym Jorku.

– Jak długo?

Rozglądam się niepewnie po pokoju.

– Prawie rok. – Zerkam na Buszkę. – Przecież odwiedzałaś mnie w zeszłym miesiącu. Pojechałyśmy do Bedford, do Marthy Stewart. Poczęstowała cię przyrządzonym specjalnie dla ciebie drinkiem, moskiewskim mułem.

Marsaili zerka na mnie.

– Może o jednym za dużo? – szepcze.

– Żeby być sprawiedliwym, ta Martha uwielbia polewać – wtrąca Taura.

– A kto tego nie lubi? – rzuca moja matka z ukrytą aprobatą. – Och, Magnolio, kochanie, Henry… To jest Enzo. – Wskazuje na nowego „chłopaka miesiąca”, który siedzi cicho i uśmiecha się uprzejmie.

Jest po prostu szczęśliwy, że może tak tu siedzieć.

Jest nawet przystojny, jeśli ktoś lubi taki bratwurstowy styl. Nie wiem dokładnie, co mam przez to na myśli, ale to trafne spostrzeżenie.

– Magnolia – wypowiada dźwięcznie moje imię z mocnym włoskim akcentem. – To być wielka przyjemność poznać słynna dziewczyna drzewo…

– Że co? – szepczę do siostry, mrugając ze zdumieniem, a ta kręci głową i ciągnie się za ucho.

– Nie mówi najlepiej po angielsku.

Enzo wstaje, żeby mnie uścisnąć, ale szybko wysuwam rękę, by go przed tym powstrzymać.

– Och, nie, nie… – Kręcę głową i zamiast się z nim ściskać, klepię go delikatnie po ramieniu. – Dziękuję, Enzo. Nie musimy się przytulać. Ale jestem bardzo szczęśliwa, że mogę cię poznać… W mój pierwszy wieczór po powrocie do Londynu, podczas kameralnej kolacji z rodziną i najbliższymi przyjaciółmi. – Obdarzam go serdecznym uśmiechem.

A on, wierzcie lub nie, naprawdę wykonuje lekki ukłon.

Marsaili i ja wymieniamy ironiczne spojrzenia.

– Enzo jest numerem… – zaczyna ojciec, odliczając na palcach.

– Harley… – syczy Marsaili.

– Wosiem – rzuca Buszka w tym samym momencie, w którym Bridget mówi:

– Osiem.

Mama spokojnie pije wino, machając ręką na znak, że ma ich wszystkich gdzieś.

– Rozmawiałaś już z BJ-em, kochanie? – zwraca się do mnie.

– Nie – odpowiadam. – I nie będę z nim rozmawiać.

Przyłapuję Bridget na tym, że przewraca oczami.

– No co? – rzucam. – Nie rozmawiałam. I nie będę z nim rozmawiać. I nienawidzę go. I… właściwie nasza miłość jest już martwa…

– Och! – wzdycha z żalem chłopak mamy.

– Nie, nie, Enzo… – Kręcę głową, uśmiechając się do niego. – To nie jest nic smutnego, to bardzo budujące.

– Czyżby? – odzywa się Henry, ale uciszam go kuksańcem w bok.

– Jestem bardzo zbudowana. Jest tak jak z tą paprotką miłości w tym filmie z Kate Hudson i Matthew McConaugheyem. Paprotka umiera. A bohaterka ma się dobrze. Nawet odczuwa ulgę…

– Umarła ci jakaś roślinka? – pyta Enzo, nieco przestraszony.

Taura kręci głową.

– A czy bohaterka tego filmu nie wpadła przypadkiem w szał, kiedy paprotka uschła? – pyta.

Posyłam jej mordercze spojrzenie.

– Ooo… nie. No nie, słuchajcie… W sensie metaforycznym… – usiłuję wyjaśniać, oczywiście wyłącznie ze względu na Enzo – wypuściłam z rąk… symboliczną… roślinkę naszej miłości na pustyni i ją tam porzuciłam. Więc dla jasności… to nie jest nic smutnego… – Patrzę ostro na Henry’ego. – To bardzo budujące.

Bridget zastanawia się kilka sekund.

– A tak z ciekawości… co to była za roślinka? Ta twoja metaforyczna roślinka miłości?

Posyłam jej całusa i zbywam jej głupie pytanie głupią odpowiedzią:

– Nie wiem… coś supernudnego, jakiś brzydki krzew. Jak… jak bukszpan. Zupełnie nieciekawy.

– Och. – Przygląda mi się spod przymrużonych powiek. – Masz na myśli roślinę wiecznie zieloną. Taką, która nigdy nie umiera?

Spoglądam na nią, zaniepokojona.

– Że co? – Potrząsam głową, a Henry zerka na mnie rozbawiony. – Nie! Miałam na myśli… nie, to nie… Rozumiem, co chciałaś powiedzieć. Ale nie. – Kurwa. – Zmieniłam zdanie. To była angielska róża. Bardzo delikatny i głupi kwiat. Nie jest w stanie przetrwać w trudnych warunkach.

– Aha… Więc metaforyczna roślina twojej miłości to tylko najbardziej ikoniczny piękny kwiat… wszech czasów.

Mrugam skonsternowana.

– Co jest, kurwa, Bridget? Zaczęłaś w wolnym czasie studiować botanikę?

Taura wybucha śmiechem.

– I nie… Nawet jeśli to, co mówisz o tej róży, jest prawdą, to nie! – Piorunuję siostrę wzrokiem. – Jasne. Może ta róża jest piękna na zewnątrz, ale ma dużo kolców. Bardzo dużo. Poza tym jest teraz na pustyni. Gdzie nikt nie może jej oglądać. Ani podlewać. Nie ma szans na pustyni. Jest tam skazana na uschnięcie, to pewne. Już uschła, na sto procent. A nie ma czegoś takiego jak duchy róż, więc… wszystko jest w jak najlepszym porządku.

Wypijam szybko swoje wino, a potem także Henry’ego i przez resztę kolacji trzymam głowę spuszczoną.

Mój pokój wygląda tak jak wtedy, gdy go zostawiałam. Jest idealnie zakonserwowany i po wejściu przez sekundę czuję się tak, jakbym miała na sercu setki ranek, jak po skaleczeniu się papierem – bo myślę o nim – ale potem wlewam w siebie więcej wina i alkohol spłukuje te uczucia.

Lub przynajmniej je zagłusza.

Bridget kładzie się na moim łóżku, dokładnie tam, gdzie on zawsze leżał.

– Dobrze się czujesz? – pyta.

Mrugam kilka razy, prawdopodobnie o parę za dużo, bo chyba nie czuję się dobrze, ale i tak kłamię, tak jest łatwiej.

– Wspaniale. – Kiwam głową.

Bridget robi to samo i wiem, że wie, że kłamię. A potem prycha ironicznie:

– Duchy róż! No nie mogę…

21:52

Henry

Nie boisz się, że go zobaczysz?

Kogo?

Nie róbmy tego.

Zgoda.

Odpowiedz tylko na moje pytanie.

Tak, boję się tego, że go zobaczę.

A on nie boi się, że mnie zobaczy?

Nie łam zasad.

Przepraszam.

Widzimy się jutro.

Będzie dobrze.

4

Magnolia

Dużą część ślubu pomogłam zaplanować zdalnie.

Kolorystyka, kwiaty, kreacje… Marsaili ma dwie siostry i obie są druhnami – starsza, której w jakiś sposób udało się odbić mi tytuł pierwszej druhny, ma styl Christophera Walkena i kreatywność cegły. Młodsza – „ta gówniana”, jak nazywamy ją ja i Bridget – jest równie bezużyteczna. Podobnie jak Bridget. Próbowała być pomocna, ale zasugerowała połączenie w bukietach róż i jaskrów!

Planowanie ślubu wyszło mi na dobre, bo miałam czym się zająć. W Londynie spędzałam mnóstwo czasu z przyjaciółmi, ale w Nowym Jorku nie miałam wokół siebie aż tylu ludzi.

Owszem, był przy mnie Rush, ale tylko wtedy, gdy przyjeżdżał do miasta. No i Lucía Nieves-Navarro, szalona sąsiadka – dziedziczka meksykańskiej firmy telekomunikacyjnej, dzieląca ze mną piętro apartamentowca. Byli też inni, których poznałam w ciągu tego roku, ale Nowy Jork jest taki tymczasowo-przejściowy.

Dużo podróżowałam w związku z pracą, byłam więc zajęta, miałam co robić. Ale chyba nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele z całego mojego czasu wypełniałam BJ-em i Paili. Słyszałam, że mieszka teraz w Hiszpanii. Grypa hiszpanka jest tam pewnie teraz pod kontrolą, ale jeśli nie, to mam nadzieję, że ją złapie.

Ale wracając do ślubu…

Ma się odbyć w kościele Świętego Jerzego w Windsorze. Oczywiście. Wprawdzie w Londynie nie ma miejsca na zawarcie związku małżeńskiego poza katedrą Świętego Pawła, ale to ja chcę tam wziąć ślub, więc odwiodłam Marsaili od tego miejsca.

Na Hanover Square przyjeżdżamy dwadzieścia pięć minut spóźnieni, lecz to nie ja jestem winna, tylko te okropne londyńskie korki, a także trochę to, że Bridget postanowiła sama zrobić sobie makijaż. Gdybyście widzieli, jak próbuje się umalować, zrozumielibyście, dlaczego się spóźniliśmy, i też wyrywalibyście tę tragiczną szminkę – ciemną fuksję – z jej nierozróżniających kolorów drobnych dłoni.

Suknia Marsaili z kolekcji Pronovias SS2022 The New Oasis jest przepiękna.

Asymetryczny gorset z jednym długim rękawem, dopasowany do ciała dół syreny z delikatnymi zdobieniami z koralików i subtelny, ale piękny tren.

Pierwsza druhna jest w sukni z firmy Marchesa – ozdobionej przy dekolcie falbankami w kolorze przydymionego błękitu. Na mojej matce ta kreacja wyglądałaby jak na oscarową galę, ale na tej babie wygląda jak wielki bałagan. Jakby szła na przyjęcie wigilijne w Hogwarcie.

Druga druhna, „gówniana siostra”, jest w prostej sukni z jedwabiu od Valentino, z peleryną, bardzo stylowej, z tych subtelnych… Nie powiem, że jest liliowa, bo lilie są beznadziejne, ale nieliliowa też nie jest.

Bridget wpakowałam w cudowną błękitną suknię od Tony’ego Warda, z lejącym się tiulowym dołem i wspaniałymi bufiastymi rękawami, oraz w ozdobione kryształkami czółenka Anilla 100 od Jimmy’ego Choo. Jeśli mam być szczera, wygląda trochę jak Kopciuszek i jestem odrobinę zazdrosna, ale widzę, że czuje się piękna, więc moja zazdrość utrzymuje się na poziomie trzydziestu procent.

A ja? Suknia Eliego Saaba z wiosennych pokazów Couture 2011, którą na moją prośbę odtworzył. Ładny pastelowy róż. Delikatne koronkowe wstawki, dopasowana do figury, z pięknym paskiem z marszczonej jedwabnej organzy, ozdobionym kryształkami. Dobrałam do niej przezroczyste sandałki na szpilkach Carrie Crystal Bow 75 marki Aquazzura.

Wszystkie trzymamy bukieciki z hortensji, lawendy i białych róż. Motyw kolorystyczny ślubu jest po prostu zajebisty.

Denerwuję się, stojąc i czekając na wejście.

Bridget ma wejść pierwsza, potem ja.

Wiem, że go zobaczę. Wiem, że tu będzie. To była wielka sprawa w naszej rodzinie. Przylecieli do Nowego Jorku, żeby to ze mną obgadać.

Rozmawialiśmy o tym w restauracji Nobu. Bridget była zdania, że zaproszenie BJ-a byłoby bardzo niestosowne. Ojciec i matka twierdzili, że musi zostać zaproszony, bo zapraszają całą rodzinę Ballentine’ów, po czym ojciec powiedział do matki, żeby się odwaliła, a w ogóle to co ona tu robi? Później Buszka pochwaliła tyłek BJ-a i zażądała tempury z krewetek. Marsaili była zdania, że niezaproszenie go byłoby niegrzeczne i że skoro on już mnie nie obchodzi – jak opowiadam wszystkim – to jego obecność nie powinna mi przeszkadzać, ale jeśli będę nalegała, żeby nie pojawił się na ślubie, nie będzie się upierała.

Zaprosili go w końcu, bo przecież nie mogłam im powiedzieć, że jest rynną odpływową w środku mnie, przez którą przepływa każda miniona szczęśliwa chwila, i że czuję jego nieobecność we wszystkim i wszędzie. Przy śniadaniu, gdy piję herbatę. W miodzie. W gwiazdach. W Guccim. W kanale Discovery. W długich przejażdżkach. W jeździe samochodem w ogóle. W wierzbach. W grze UNO. W vansach Old Skool. W Tiffanym. W maserati. W chłopakach z tatuażami.

A teraz jestem tutaj, stoję na schodach kościoła Świętego Jerzego, z sercem pulsującym mi w gardle i oczami, które nie wiedzą, gdzie mają patrzeć, bo boją się, że znajdą to, co tak bezgranicznie pragną zobaczyć.

Na szczycie schodów pojawia się Henry z Taurą. Zbiega i bierze mnie w objęcia.

– Jak dobrze mieć cię w Londynie. – Podnosi mnie z ziemi.

Mierzę go wzrokiem i poprawiam mu muszkę. Niebieską od Toma Forda. Wiem, bo sama ją wybrałam. Klasyczny smoking od Armaniego, małe błękitne spinki w kształcie księżyca i gwiazdy i do tego mokasyny Elkan Penny również od Toma Forda.

– Lepiej się do tego nie przyzwyczajaj – odpowiadam i w tym momencie Taura zarzuca mi ręce na szyję.

Jej ciemnoczerwona suknia, Sky Rocket Maxi od The Vampire’s Wife jest bardzo elegancka. Gdyby Taura nie była (rzekomo) moją najlepszą przyjaciółką i gdyby nie sypiała z moim prawdziwym najlepszym przyjacielem, czułabym się przez nią zagrożona.

– Zamierzasz go zabić? – pyta, lustrując mnie.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Zdenerwowana?

Spoglądam na nią, potem na Henry’ego i kiwam głową.

Taura podsuwa mi małą buteleczkę wódki.

– Wypij to teraz, a to – wsuwa mi drugą do bukietu – po. – Puszcza do mnie oko, wchodzi na schody, po czym odwraca się i dodaje: – Siedzimy po stronie twojego taty. Na środku z przodu. Bardziej po lewej.

– Nie obchodzi mnie to – kłamię.

– Nie przyprowadził jej! – woła Henry, idąc tyłem po schodach, i czeka na moją reakcję.

– Nadal mnie to nie obchodzi – rzucam.

– Gówno prawda. – Unosi brwi i posyła mi całusa.

Oboje wbiegają do kościoła.

– No, no, ciekawe… – mówi Bridget, podchodząc do mnie.

– Nie, wcale nie.

Zerka na mnie, zirytowana i zaintrygowana.

– Przyszedł bez dziewczyny? – pyta.

Ignoruję ją.

– Bardzo interesujące – mamrocze pod nosem, ale oddycha ustami, więc wychodzi jej to dość głośno.

Muzyka zaczyna grać donośniej. Ave Verum Corpus.

Bridget rusza nawą, a ja za nią.

Wzrok kieruję przed siebie. Nie patrzę ani w lewo, ani w prawo. A jednak czuję na sobie jego spojrzenie. Wiem, że stoi po prawej stronie, nie tylko dlatego, że to tradycyjne miejsce gości pana młodego, ale też po prostu to wiem.

Przyciąganie między nami, ten podskórny nurt wszechświata, który zawsze pcha nas ku sobie… To musi coś znaczyć, nie sądzicie? Ta potężna magnetyczna siła, z którą przez lepszą (lub gorszą) część roku walczyłam, której się opierałam i którą wciąż czuję – a zwłaszcza czują to moje nogi próbujące wprowadzić mnie z powrotem w jego orbitę – naprawdę myślę, że coś oznacza.

A może wcale nie i tylko tego chcę, bo nadałoby to naszemu cierpieniu jakiś sens.

Nie słucham kazania zbyt uważnie, bo na ślubach są mniej więcej takie same, prawda?

Że niby miłość jest cierpliwa, życzliwa. Nie zazdrości, nie chełpi się, nie jest dumna. Nie obraża, nie jest samolubna, nie daje się łatwo rozgniewać, nie pamięta przewin. Miłość nie rozkoszuje się złem, tylko cieszy prawdą. Zawsze chroni, zawsze ufa, zawsze ma nadzieję, zawsze trwa. Miłość nigdy nie zawodzi.

Ale to gówno prawda. To wszystko kłamstwo.

Nic z tego do nas nie pasowało, ale nikt mi nie powie, że się nie kochaliśmy. Kochałam go ponad wszystko, a mimo to ta miłość nie przetrwała. Zawiodła.

Wesele odbywa się w pięknym Royal Hospital Chelsea.

Robię obchód. Rozmawiam chwilę z Grahamem Nortonem, ojcem chrzestnym moim i Bridget. Wielu ludzi przyleciało z Ameryki: Chris Martin, Justin Timberlake i Jessica Biel, Usher. Cała impreza jest bezwstydnie napchana gwiazdami, ale Marsaili i mój ojciec sprawiają wrażenie zadowolonych, więc to chyba dobrze. No bo jeśli się uprzeć i popatrzeć na to pozytywnie, to pewnie dobrze, że są szczęśliwi… Są teraz obrzydliwymi starymi ludźmi, którzy są w sobie zakochani. Nie podoba im się jednak, kiedy im to mówię.

– Zostaw sobie coś na przemowę, kochanie – radzi mi ojciec, zerkając na swoją świeżo upieczoną żonę.

– Och, ja nie wygłaszam przemowy – odpowiadam. – Gówniana to robi.

– Czy mogłabyś przestać ją tak nazywać? – burzy się Mar­saili. – W końcu to moja siostra.

Ojciec zerka na nią nieco sceptycznie.

– Ale ona rzeczywiście jest trochę gówniana…

– Harley! – warczy Marsaili.

– Pytanie – przerywam im. – Arrie Parks tu jest.

Spoglądam na matkę, która ma najbardziej jaskrawą kreację na tym weselu: dwutonowa różowa suknia do ziemi od Caroliny Herrery.

Marsaili patrzy na mnie z poirytowaniem.

– To nie jest pytanie, Magnolio.

– Trochę to niezręczne, że ona tu jest, nie? – Zerkam na nią i na ojca.

– Nie – odpowiadają równocześnie. – Absolutnie nie.

Gapimy się na tyłek mojej matki ściskany przez Enza, jakby to była cytryna. Stoją w ciemnym rogu na przyjęciu weselnym, na którym zdaniem wszystkich obecnych Enzo z pewnością nie powinien się znaleźć.

Marsaili zbywa ten widok machnięciem ręki.

– Byłoby niegrzecznie nie… – zaczyna.

– Byłoby? – pytamy ja i ojciec jednocześnie i ta synchronizacja zupełnie mi nie przeszkadza.

Zaraz potem czuję klepnięcie na ramieniu. Boję się odwrócić, ale to robię, bo jestem taka odważna. Chociaż po klepnięciu powinnam była wiedzieć, że to nie on.

Wyczułabym, gdyby to był on.

To ktoś inny, ktoś, kogo uwielbiam.

– Czy ja dobrze widzę? – Gus Waterhouse uśmiecha się do mnie. – Czy to naprawdę moja ulubiona łamaczka serc?

Marszczę brwi, ale figlarnie.

– Wredne – rzucam.

– Racja – przyznaje, przyglądając mi się.

Przewracam oczami.

– Trzymasz się? – pyta mnie ostrożnie.

– To nie jest mój najlepszy dzień. Chociaż też nie najgorszy.

– Widziałaś go?

– Nie.

– Starałaś się go nie widzieć?

Rzucam mu karcące spojrzenie, bo mnie wkurza.

– Tak – odpowiadam.

Uśmiecha się lekko, zadowolony, że jego ocena była prawid­łowa, a ja zabieram drinka z jego ręki i upijam łyk.

– A co u Toma? – pytam.

– Dobrze. Taaa… dobrze. Lepiej.

– Cieszę się – mówię, bo Tom zasługuje na to, żeby było mu dobrze.

– Jest zachwycony Hawajami.

– Domyślam się. Tyle gór do zdobycia, surfing…

Gus patrzy na mnie, jakby chciał się upewnić, że wiem, że Tomowi jest beze mnie dobrze.

Nigdy nie sądziłam, że tak nie będzie. Tom England, najwspanialszy, najpiękniejszy mężczyzna, jaki kiedykolwiek zaszczycił swoją obecnością tę planetę, nigdy mnie nie potrzebował, a ja nie miałam wrażenia, że spotykając się ze mną, ma szczęście. Zawsze wiedziałam, że jest na odwrót. Czego dowodzi to, co działo się ze mną po jego odejściu. Teraz chce mi się płakać, bo uważam, że to nie w porządku ze strony Gusa, że uderza we mnie na tym głupim ślubie mojego ojca.

– Dawno mnie nie odwiedzałeś – mówię, a on przechyla głowę i unosi brew. – Pewnie wzywały cię Hawaje?

Wypuszcza powietrze przez nos.

– Tom jest moim najlepszym przyjacielem.

– A ja kim jestem? – Urażona, marszczę czoło.

– Tylko dziewczyną, która złamała mu serce. – Wzrusza ramionami. – I przeleciała jego heteroseksualnego najlepszego kumpla.

Zabolało, ale chyba zasłużyłam na te słowa.

– Powinienem wracać do mojej osoby towarzyszącej – mówi Gus i wskazuje kogoś głową.

Rozpoznaję tę osobę, która macha do mnie nieśmiało ręką.

– Jack Giles? – Mrugam z niedowierzaniem. Jest taki cudowny. Ma czekoladowe oczy, które wyglądają tak, jakby podkreślał je eyelinerem, chociaż tego nie robi, seksowne zaczesane do tyłu ciemne włosy i rewelacyjną linię szczęki. Patrząc na niego, żałuję, że nie jestem facetem. Albo że on jest gejem. – Nie wiedziałam… – Kręcę głową. – Od kiedy jesteście razem?

– To świeże. – Gus nieco się czerwieni. – Spotkajmy się na drinka, zanim wylecisz z Londynu. Złapię cię jakoś, okej? – Całuje mnie w policzek.

Potem są przemowy i taniec pana młodego z córką, którego udaje mi się uniknąć; wpycham w objęcia ojca siostrę i zmuszam Henry’ego, żeby ze mną zatańczył. I cały czas muszę się opędzać od tych, którzy chcą ze mną rozmawiać o Nowym Jorku, Rushu i o tym, dlaczego tak nagle zniknęłam z Londynu.

Jakby tego nie wiedzieli. Wszyscy wiedzą.

Było o tym wszędzie. Cały bar The Rosbery to słyszał. Są filmiki w internecie. Macie pojęcie, jakie to uczucie, gdy wszyscy widzą twój być może najgorszy moment w życiu, gdy serce ci pęka na oczach całego świata, a ludzie wykorzystują to jako temat na przyjęciach, gdy rozmowa przestaje się kleić?

Przechodzę do baru.

– Martini poproszę – rzucam. – Z wódką.

I nagle ktoś obok mnie siada.

Czuję to, choć mnie nie dotyka.

Przepełnia mnie ból, a serce zaczyna galopować.

Opiera się o bar.

– Jak tam pogoda, Parks? – pyta.

Nie odwracam się, nie mogę. Serce podchodzi mi do gardła. Próbuję uspokoić oddech.

Nie odrywając wzroku od kieliszka, pociągam długi łyk.

– Pamiętasz Geostorm? – odzywam się w końcu chłodno.

Pociąga nosem, ale brzmi to tak, jakby się roześmiał.

– Taaa… wyszłaś z tego filmu.

– Bo był okropny. – Nadal nie obracam głowy.

– Unikasz mnie.

– Tak – potwierdzam, po czym natychmiast na niego spoglądam.

O mój Boże. Jest taki piękny. Uderza mnie to w pierś z siłą huraganu i rozchodzi się po mnie jak pajęczyna. BJ wygląda inaczej, choć zarazem tak samo. Chyba starzej. Ale zdrowiej.

Kilka nowych piegów.

Więcej zarostu niż wtedy, gdy widziałam go ostatnio. Ale tylko trochę.

Moja ulubiona niezapominajka nadal na jego kciuku.

Walczę z dawną potrzebą wsunięcia dłoni w jego idealne włosy. Myślałam, że już się pozbyłam tego impulsu, ale chyba nigdy nie da się tego zrobić, nie z takim chłopakiem jak on.

Jego pełne usta rozrywają szwy moich postanowień, by nie kochać go tak, jak obawiam się, że zawsze go będę kochała, a mój umysł wpada w nieskończoną otchłań wspomnień, tych z przeszłości i tych przyszłych, których już nie będę miała.

Przełykam ślinę i liczę do trzech.

Nie dam mu poznać, że wciąż tak na mnie działa. Prędzej umrę.

– Tak, unikam cię – dodaję, patrząc mu prosto w oczy, i kiwam wolno głową. – I bardzo ci dziękuję, że tak szanujesz moją prośbę i nie zbliżasz się do mnie…

Uśmiecha się i prycha, ale go ignoruję.

– Musiałem się przywitać – mówi. – Byłoby nieuprzejmie, gdybym…

– Pewnie tak – wchodzę mu w słowo i znowu pociągam długi łyk martini.

Garnitur z wełny, z klasycznymi klapami, i muszka z satyny jedwabnej, jedno i drugie od Toma Forda. Biała koszula Dolce & Gabbana i mokasyny Jordan Horsebit od Gucciego. Uwielbiam go w garniturach.

Oblizuje dolną wargę i przechyla głowę, żeby na mnie spojrzeć.

– Hej, masz liliową sukienkę?

Kurwa. Zaciskam usta na sekundę.

– Nie ja wybierałam paletę kolorów. – Wzruszam skromnie ramionami.

– Taaa… jasne. Chcesz mi powiedzieć, że to arcydzieło Marsaili wybrała sama?

Mam wrażenie, że próbuje mi schlebiać, ale i tak przewracam oczami, bo nie chcę mu niczego ułatwiać.

– Jak nazwałaś tablicę na Pintereście? – pyta z rozbawieniem.

– Nijak – odpowiadam, unosząc głowę.

– Powiedz.

– Nie. – Krzyżuję ręce na piersi.

– Fioletowa Supernowa?

Zerkam na niego z ukosa, rozbawiona i jednocześnie zirytowana.

– Amarantowy zmierzch – odpowiadam w końcu.

Na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech.

Nie mam ochoty, żeby ktoś dzisiaj się ze mnie nabijał, a już najmniej on.

– Wyglądam dobrze w liliowym – mówię.

– Tak, to prawda. – Jego twarz nieco łagodnieje.

Patrzymy sobie w oczy.

– Wiem. – Unoszę dumnie głowę.

– Ha!

Lata szeleszczą wokół nas niczym liście na wietrze i jesteśmy kochankami, kochającymi się jesienią pod drzewem usianym kwiatami pomarańczy. W tym momencie nadal należymy do siebie, a czas owija się wokół nas nieskończonością; myśleliśmy, że ją mamy, ale już nie, bo on nas zniszczył.

Uśmiecha się lekko i przypatruje mi się uważnie.

– Wszystko w porządku? – pyta.

– Tak. – Uśmiecham się kwaśno. – Jestem wręcz zachwycona, że mogę świętować tu miłość zrodzoną z niewierności.

Wybucha śmiechem.

– Na długo przyjechałaś? – Nie odrywa wzroku od moich oczu.

– Tylko na kilka tygodni.

– Zostaniesz do…?

– Tak – przerywam mu.

Kiwa głową, ja też. Jestem oszołomiona. Sięgam po martini i biorę kilka łyków, żeby uspokoić rozedrgane nerwy.

– Więc… – Upijam kolejny łyk. – Słyszałam, że masz dziewczynę.

Jego twarz zabawnie się kurczy. Spina się. Z zakłopotania? Ma wyrzuty sumienia? Jest zawiedziony? Sfrustrowany? Może z żadnego z tych powodów, tylko jest mu mnie żal.

– Mam – potwierdza.

Czyżby więź między nami się przerwała? – zastanawiam się. Wpadam w panikę. Czy rok rozłąki sprawił, że nie potrafimy się już komunikować bez słów? Wydaje mi się, że nie słyszę już jego myśli.

– Ale jej tu nie ma? – Rozglądam się.

– Wydawało mi się, że przyprowadzenie jej tutaj byłoby niestosowne – wyjaśnia.

– Ale sam przyszedłeś. – Uśmiecham się do niego krzywo, żeby nie myślał, że spijam mu z ust każde słowo.

– Zostałem zaproszony. – Wzrusza ramionami. – Mama mnie zmusiła.

Widzę, że kłamie – kiedy to robi, kąciki ust opadają mu w szczególny sposób. I cieszę się, że wciąż umiem to rozpoznać. Cieszę się, że nie straciłam go zupełnie.

– Poza tym – ponownie wzrusza ramionami – nie chciałem, żeby Marsaili się na nią rzuciła. W rubrykach towarzyskich było zaskakująco mało dramatów podczas twojej nieobecności.

Przewracam oczami.

– A ty… spotykasz się z kimś? – pyta, na co bardzo chciałabym odpowiedzieć twierdząco. Chciałabym mieć chłopaka, którego mogłabym nosić jak tarczę, ale nie mam.

– Spotykałam – rzucam, bo to odrobinę mniej żałosne niż zwykłe stare „nie”.

– I co się stało?

– Nie twój interes – rzucam ostro.

– Znam go? – pyta po kilku sekundach ciszy.

Zastanawiam się przez chwilę. Wszyscy znają Rusha, ale to nie z nim się spotykałam. Nie przez jakiś czas w każdym razie, jeśli w ogóle to, co robiliśmy, można nazwać „spotykaniem się”. Ja tak bym tego nie nazwała, chociaż moja babka prawdopodobnie tak. Rush i ja pozwoliliśmy im myśleć, że jesteśmy parą, bo ludzie plotkują i czasami łatwiej jest pozwolić im plotkować o czymś, co nie istnieje. To dało mi chwilę na ustalenie, czy to drugie istniało, ale doszłam do wniosku, że nie. Chyba już nigdy nie będzie żadnego faceta na serio. Zresztą to i tak bez znaczenia. Wzruszam ramionami i krzywię się.

– Nie jestem pewna… nie wiem. Nie, chyba nie.

Kiwa głową, może trochę z ulgą. Mój wzrok prześlizguje się do miejsca tuż poniżej jego prawego kciuka. Wskazuje na to miejsce ruchem głowy i czuję się trochę dziwnie, bo kiedyś, dawno temu, sięgnęłabym i go dotknęła.

– Czy to tatuaż z dwiema martwymi pszczołami? – pytam.

Spina się, przykrywa go drugą ręką i posyła mi przepraszający uśmiech.

– Taaa… – Wzrusza ramionami, jakby to była błahostka, i to wcale nie bezduszna.

– Jasne.

Gdy spogląda na tatuaż, usta dziwnie mu się ściągają.

– Ktoś mi kiedyś powiedział, że pszczoły nigdy nie wyginą… – Zerka na mnie. – Ta osoba kłamała.

Uśmiecham się krzywo.

– To nie ona je zabiła – mówię.

Spuszcza wzrok i głośno przełyka ślinę.

– Tak czy inaczej – obracam na palcu pierścionek z brylantami tworzącymi kwiat, od Jennifer Meyer – powinnam wrócić do obowiązków druhny. – Mówię to szybko i nie wiem dlaczego. Może dlatego, że mimo że zabił symbol nas i umieścił go na stałe na swoim ciele, nadal nie mogę znieść myśli, że odejdzie pierwszy.

– Taaa… – mruczy i zaciska usta.

Cofam się o krok.

– No to cześć… – Wykonuję dziwnie pasywne machnięcie.

Usta mu drżą, jest tym rozbawiony.

– No tak, cześć… na razie.

Odwracam się.

– Hej, Parks! – woła za mną, a ja się oglądam. – Możemy się spotkać przed twoim wyjazdem? Żeby pogadać?

Serce zaczyna mi łomotać.

– Taaa… – Kiwam głową bardzo, bardzo ostrożnie. – Chyba… możemy.

– Okej. – Uśmiecha się lekko. – Zadzwonię.

– Nie masz już mojego numeru – przypominam mu i sama nie wiem, po co to zrobiłam.

– Wezmę od Henry’ego – odpowiada, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Kiwam głową i odchodzę. Ignoruję to, że oczy wszystkich są skupione na mnie i na nim. Nie przepadam za tym, że jestem obserwowana jak ryba w akwarium, ale tym razem mam to gdzieś, bo to BJ i coś w nim zawsze będzie tego warte.

Wślizguję się do łazienki, zamykam drzwi i opieram się o nie. I doświadczam przerażającego objawienia. Jest jak poranne słońce, kiedy zapomniało się zaciągnąć zasłony. To ja ich nie zaciągnęłam, chociaż wiedziałam, że słońce tam jest, że w końcu znowu wzejdzie, i teraz to inwazyjne, migoczące jaskrawe świat­ło budzi mnie ze snu, w którym się pogrążyłam, żeby przed nim uciec.

Wciąż go kocham.

5

BJ

– I jak tam ślub? Jak było? – pyta mnie Jordan następnego dnia, gdy jemy śniadanie w kawiarence przy jej domu w Fulham.

Jej się tu podoba. Mnie nie. Kawa zawsze jest gówniana, a jajka zbyt ścięte, ale to po drugiej stronie ulicy, więc nazywa ten lokal swoim miejscem.

Trochę żałosnym miejscem.

Żałośniejszym dla mnie niż dla niej, bo pije kawę z mlekiem, a ja czarną. Mleko przykrywa wiele grzechów, kiedy kawa jest zbyt mocno prażona.

Dosypuję do swojej trochę cukru, bo jest dzisiaj wyjątkowo gówniana.

– No… całkiem w porządku – odpowiadam, wzruszając ramionami. To konieczny poziom bagatelizowania tego, jak naprawdę wyglądał ślub. Do dupy. Tak właśnie było. Dla mnie, w każdym razie.

Boże, jaka ona jest piękna – tylko o tym ciągle myślę. Parks, która już nie jest, niestety, moją dziewczyną. I w liliowym…? Chujowo z jej strony. Zrobiła to celowo, wiem. Znam ją. To dokładnie w jej stylu. Robi takie rzeczy, żeby zwalić mnie z nóg.

Wreszcie zaczynam czuć się dobrze, a ona wraca do Londynu i wkłada pieprzoną liliową kieckę, suka.

– Widziałeś ją? – Jordan wpatruje się we mnie badawczo.

Czuję się przez to jeszcze bardziej do dupy. Spoglądam na nią i próbuję uśmiechnąć się tak, że poczuje się pewniej.

– Taaa… – Znów wzruszam ramionami. – Ale tylko przez sekundę.

– Rozmawialiście? – Wspiera podbródek na dłoni.

– Hm… – Upijam łyk paskudnej kawy i kiwam głową. – Trochę. Nic wielkiego.

To kłamstwo, bo ta krótka rozmowa z Parks była czymś najbardziej ekscytującym, co przytrafiło mi się w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy, chociaż dotyczyła głównie koloru liliowego.

Jordan nieświadomie zgrzyta zębami.

– Ona wyjeżdża – przypominam jej, udając przed sobą, że ta myśl nie wywołuje we mnie bólu.

– Racja. Poza tym więcej nie będziesz się z nią spotykał, więc…

Mrużę niepewnie oczy.

– Prawdopodobnie będę ją widział parę razy przez następne kilka tygodni. Na przykład… na imprezie u Christiana za kilka dni.

– No świetnie – rzuca i wzdycha ciężko.

– Mamy tych samych znajomych – wyjaśniam, drapiąc się po karku.

Jordan kręci głową.

– Tak, ale przecież rok temu wyjechała…

– Tak – przerywam jej. – Bo przeleciałem jej najlepszą przyjaciółkę.