Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Debiut Mii Couto, jedna z najwybitniejszych powieści afrykańskich XX wieku.
Mozambik, lata 80. Starszy mężczyzna i chłopiec poznają się w obozie dla uchodźców i rozpoczynają wspólną podróż przez zniszczony wojną domową kraj. Po drodze natrafiają na spalony autobus i pobocze usłane ciałami. Przy jednym z ciał znajdują plik zeszytów. Postanawiają schronić się we wraku, w którym Muidinga czyta co wieczór zapiski Kindzu swojemu towarzyszowi. Historia ich autora splata się z życiem chłopca, wojna domowa z walją o niepodległość, jawa ze snem, a wszystko to znajduje odbicie w języku, Couto bowiem - niczym magik - nagania go do swoich potrzeb, by najpełniej oddać lunatyczną, powykrzywianą rzeczywistość koszmaru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mia Couto
Lunatyczna kraina
przełożył Michał Lipszyc ArtRage
Mawiano o tej krainie, że lunatykuje. Bo kiedy ludzie spali, kraina wędrowała w czasie i w przestrzeni. A jej mieszkańcy po przebudzeniu mogli się przekonać, że pejzaż zmienił oblicze, i wtedy wiedzieli już, że nawiedziła ich mara ze snu.
Podanie mieszkańców Matimati
Dzięki czemu droga wędruje? Dzięki snowi. Podczas gdy ludzie śnią, droga wciąż żyje. Po to właśnie istnieją drogi: aby czynić nas krewnymi przyszłości.
Słowa Tuahira
Są trzy rodzaje ludzi: żywi, martwi i ci na morzu.
Platon
Martwa droga
W tamtych stronach wojna uśmierciła drogę. Po ścieżkach włóczyły się tylko hieny, poryjkując w popiołach i pyle. Pejzaż skrzyżował się z nigdy dotąd niewidzianymi smutkami o barwach, które oblepiały usta. Barwy te były brudne, tak brudne, że utraciły wszelką lekkość, odarte całkowicie ze śmiałości wzniesienia skrzydeł ku błękitowi. Niebo w tych stronach stało się niemożliwością. A żywi przywykli do ziemi, poddając się z rezygnacją nauce śmierci.
Droga, która otwiera się teraz przed naszymi oczyma, nie krzyżuje się z żadną inną. Zległa gruntowniej niż wszystkie minione stulecia, samotnie podtrzymując dystans. Na poboczach rdzewieją spalone samochody, pozostałości z rozbojów. W trwającej dookoła sawannie jeszcze tylko baobaby obserwują więdnący świat.
Drogą idą starzec i chłopiec. Idą rozkołysanym krokiem, jakby od chwili narodzin wędrowanie było ich jedyną powinnością. Idą znikąd, zamieniając bezruch w ciągłe przybywanie, w nieustannym oczekiwaniu na to, co dalej. Uciekają przed wojną, tą wojną, która zaraziła cały ich kraj. Idą, łudząc się, że gdzieś dalej znajdą spokojne schronienie. Suną przed siebie boso, a ich ubrania mają tę samą barwę co droga. Starzec nazywa się Tuahir. Jest chudy, sprawia wrażenie, jakby utracił całą swoją treść. Chłopiec ma na imię Muidinga. Od czasu gdy opuścił obóz dla uchodźców, idzie przodem. Lekko utyka, jedna z nóg nie dotrzymuje kroku drugiej. To pozostałość po chorobie, która jeszcze niedawno targała nim tak, że aż otarł się o śmierć. Kiedy wszyscy inni się odwrócili, przygarnął go stary Tuahir. Chłopiec przeistaczał się już w cień, śluz i ropa sączyły mu się nie tylko z nosa, ale i z całej głowy. Starzec musiał go nauczyć wszystkiego od początku: chodzenia, mówienia, myślenia. Muidinga ponownie się schłopięcił. Jednak to drugie dzieciństwo zostało przyśpieszone wymogami przetrwania. Kiedy wyruszali w podróż, zdążył już nawyknąć do śpiewania, dając upust beztroskiemu żartworzeniu. Ale wskutek obcowania z samotnością śpiew przestał się z niego dobywać. Dwaj wędrowcy współbrzmieli z drogą, przywiędli i pozbawieni nadziei.
Muidinga i Tuahir stają teraz przed spalonym autobusem. Spierają się, nie mogąc dojść do zgody. Młody rzuca torbę na ziemię, rozbudzając tuman kurzu. Stary go łaje:
– Mówię ci, mały: właśnie tutaj będzie nasz dom.
– Tutaj? W całkowicie spalonym machimbombo?
– Nie masz o niczym pojęcia, mały. To, co już spalone, nigdy więcej nie będzie się palić.
Muidinga nie jest przekonany. Patrzy na równinę. Wszystko wygląda na omdlałe. W tych stronach, tak odartych z wszelkiego blasku, już nie chce się mieć racji. Dlatego ustępuje. Obchodzi machimbombo dookoła. Pojazd wypadł z drogi, stanął bokiem do szosy. Przód został zmiażdżony wskutek zderzenia z olbrzymim baobabem. Muidinga opiera się o pień drzewa i pyta:
– Ale czy na drodze nie jest bardziej niebezpiecznie, Tuahirze? Nie lepiej ukryć się w chaszczach?
– Nic podobnego. Tutaj będziemy od razu widzieli, kto przechodzi. Rozumiesz, o czym mówię?
– Ty zawsze wiesz lepiej, Tuahirze.
– Nie ma się co uskarżać. Zresztą, wszystko przez ciebie: czy to nie ty chciałeś szukać swoich rodziców?
– Chciałem. Ale drogą chodzą tylko bando.
– Jak przyjdą bando, będziemy udawać, że nie żyjemy. Uznają, że zdechliśmy razem z machimbombo.
Wchodzą do autobusu. Na siedzeniach i na podłodze wciąż pełno jest zwęglonych ciał. Muidinga się wycofuje. Stary idzie między siedzeniami, przegląda zakamarki pojazdu.
– Ci spalili się porządnie. Spójrz, jacy wszyscy się zrobili malutcy. Wygląda na to, że ogień lubi oglądać nas jako dzieci.
Tuahir sadowi się na tylnym siedzeniu, gdzie nie dotarł ogień. Chłopiec nadal się waha, lękając się wejść w głąb pojazdu. Stary go zachęca:
– Chodź, tych zmarłych oczyściły płomienie.
Muidinga posuwa się naprzód, stawiając kroki z tysiąckrotną ostrożnością. Ten przybytek zarażony jest śmiercią. Trzeba by tysiąca obrzędów, aby oczyścić autobus.
– Nie rób takiej miny, mały. Zmarli się obrażają, kiedy okazujemy im nasze obrzydzenie.
Muidinga kładzie torbę na ławce. Siada i przygląda się uratowanemu zakątkowi. Jest dach, są siedzenia i oparcia. W tym czasie stary bez cienia lęku kładzie się, aby odpocząć. Z zamkniętymi oczami przeciąga się w głos:
– Pyszniutki jest ten cień. Nie odpoczywałem ani chwili, od kiedy uciekliśmy z obozu. Ty nie chcesz się zacienić?
– Tuahirze, zabierzmy stąd te zwłoki.
– A dlaczego? Śmierdzą ci?
Chłopiec nie odpowiada od razu. Zwrócony jest w stronę rozbitego okna. Stary nalega, aby też odpoczął. Od czasu opuszczenia obozu dla uchodźców ani razu nie przystanęli. Muidinga wciąż stoi odwrócony do niego plecami. Słychać tylko jego oddech, ześlizgujący się niemal w szloch. W końcu powtarza swoje szepczące błaganie: aby oczyścić ich nowe miejsce schronienia.
– Proszę cię, wujku Tuahirze. Mam już dosyć życia wśród trupów.
– Nie jestem twoim wujkiem! – upomina go pośpiesznie stary. I grozi: – Nie spoufalaj się za bardzo, chłopcze!
– Ale taki zwrot to tylko część tradycji – upiera się Muidinga.
– W twoim wydaniu mi się nie podoba.
– Nigdy więcej już cię tak nie nazwę.
– I powiedz mi jeszcze jedno: dlaczego chcesz odnaleźć swoich rodziców?
– Przecież już ci to wyjaśniałem tyle razy.
– Nie mogę tego zrozumieć. Powiem ci coś: twoi rodzice nie będą chcieli cię oglądać, nawet żywego.
– Dlaczego?
– Podczas wojny dzieci są ciężarem, który maningue kłopota.
Wychodzą, aby pogrzebać trupy. Nie odchodzą daleko. Wykopują tylko jeden grób, żeby zaoszczędzić sobie wysiłku. W drodze powrotnej znajdują jeszcze jednego nieboszczyka. Leży na brzuchu, tuż przy bandzie. Nie jest spalony. Zginął od kuli. Jego koszula jest tak przesiąknięta krwią, że trudno odgadnąć jej oryginalną barwę. Obok niego leży walizka, zamknięta, nienaruszona. Tuahir szturcha zwłoki nogą. Przeszukuje mu kieszenie, ale na próżno: ktoś już je zdążył opróżnić.
– Ej, ten gość jeszcze nie śmierdzi. Zaatakowali machimbombo niedawno.
Chłopaka przechodzą dreszcze. Tragedia okazuje się świeższa, niż przypuszczał. Duchy zmarłych wciąż tutaj przebywają. Jednak Tuahir wydaje się nieczuły na ich sąsiedztwo. Grzebią ostatniego trupa. Do końca nie oglądają jego twarzy: wloką go, tak jak leżał, więc bronuje zębami ziemię. Po zasypaniu dołu stary wciąga walizkę do autobusu. Usiłuje otworzyć znalezisko, jednak nie potrafi. Woła na pomoc Muidingę:
– Otwieraj, zobaczymy, co jest w środku.
Pośpiesznie forsują zamek. W walizce znajdują ubrania, pudełko z jedzeniem. Na wierzchu walają się szkolne zeszyty, zabazgrane niewyraźnymi literami. Stary wyciąga pudełko z żywnością. Muidinga przegląda papiery.
– Patrz, Tuahirze. To są listy.
– Mnie interesuje jedzenie.
Chłopiec przerzuca pozostałą zawartość walizki. Czujne dłonie wędrują po jej zakamarkach. Stary przywołuje go do porządku: niech zostawi wszystko tak, jak jest, i niech zamknie wieko.
– Zostaw te papierzyska. Przydadzą się na rozpałkę.
Młody wyciąga zeszyty. Wsuwa je pod swoje siedzenie. Wygląda na to, że nie zamierza poświęcić tych papierów na rozpałkę. Nieobecny, siedzi na swoim miejscu. Tymczasem na zewnątrz wszystko zamienia się w noc. Zaczyna królować leśna ślepa czerń. Muidinga spogląda w mrok i drży. To jedna z tych czerni, której nie połkną nawet kruki. Strach wodzi swoimi rogami po piersi chłopca, który kładzie się zwinięty w kłębek niczym congolote. Machimbombo poddaje się ciszy, wszystko staje się posępnym milczeniem.
Po chwili daje się słyszeć szloch ciągnący się niemal niesłyszalną strugą. To Muidinga płacze. Stary wstaje i sarka:
– Przestań płakać!
– Bo mi doskwiera jeden smutek…
– Jak będziesz tak beczeć, to wywołasz duchy. Zamknij się albo ci ten smutek pięścią z głowy wytłukę.
– Już nigdy się stąd nie wydostaniemy.
– Wydostaniemy się, zapewniam cię. Któregoś dnia coś się musi wydarzyć. I ta wojna się skończy. Droga już zapełnia się ludźmi, ciężarówkami. Jak dawniej.
Stary, nieco rozpogodzony, obejmuje ręką drżące ramiona chłopca i pyta:
– Boisz się nocy?
Muidinga kiwa twierdząco głową.
– No to idź i rozpal ogień na zewnątrz.
Chłopiec wstaje i zaczyna przerzucać papiery, lękając się podrzeć jakąkolwiek zapisaną kartkę. W końcu oddziera okładkę jednego z zeszytów. Używa jej do rozpalenia ognia. Potem siada przy ognisku, układa obok siebie zeszyty i zaczyna czytać. Wyjąkuje literę po literze, rozszyfrowując powoli kształty każdej z nich. Uśmiecha się zadowolony ze swojej zdobyczy. Stopniowo nabiera wprawy i prędkości.
– Co robisz, chłopcze?
– Czytam.
– Prawda, już zapomniałem. Ty umiałeś czytać. No to czytaj na głos, będzie mi łatwiej zasnąć.
Chłopiec zaczyna czytać na głos. Jego oczy otwierają się szerzej niż głos, który, powolny i uważny, odszyfrowuje kolejne litery. Dopiero teraz dociera do niego, że posiada zdolność czytania. Stary Tuahir, nieznający liter, nigdy nie rozbudzał w nim tej zdolności.
Wydaje się, że głos Muidingi przyciąga uwagę księżyca. Cała noc rozjaśnia się księżycowym blaskiem. Wysrebrzona droga słucha opowieści unoszącej się z kartek zeszytu: „Chciałbym poukładać czasy”…
Czas, w którym świat miał tyle lat co my
Chciałbym poukładać czasy w ugładzonym porządku, zgodnie z nadziejami i udręką. Ale wspomnienia się mnie nie słuchają i bujają między chęcią, aby nie być niczym, a upodobaniem do odzierania mnie z teraźniejszości. Rozpalam opowieść, a siebie samego wygaszam. Po zakończeniu tych zapisków znów będę cieniem bez głosu.
Nazywają mnie Kindzu. Tak określa się malutkie palmy, które gną się nad brzegiem oceanu. Któż ich nie zna, pełnych żalu, że urosły, stęsknionych za swoim podłożem? Imię to wybrał dla mnie mój ojciec na cześć swego jedynego zamiłowania: picia sury, palmowego wina. Taki właśnie był stary Taímo, rybak samotnik. Z początku jeszcze czekał, aby czas wytrawił trunek, oddając się zakazanym praktykom fermentacji i destylacji. Później zaniechał nawet i tego: po prostu nacinał palmowe pędy i kładł się z otwartymi ustami, pozwalając, aby krople skapywały mu między wargi. W ten sposób żaden cipaio nie mógł mu założyć kajdanek: nigdy nie destylował sury. „Dobre życie – pouczał – polega na tym, aby wysysać mango bez obierania go ze skórki”.
W międzyczasach wołał nas, abyśmy słuchali jego niespodziegadek. Te historie sprawiały, że nasz drobniutki zakątek rósł, aż stawał się większy niż świat. Żadna opowieść nie miała końca, sen tłumił mu usta, nim następowało rozwiązanie intrygi. To my dźwigaliśmy z ziemi jego rozespane ciało. Nie kładliśmy go w domu: zawsze odmawiał zasłanego łóżka. Był przekonany, że to właśnie na miękkich pledach dopada nas śmierć. Jego legowiskiem była goła ziemia, miejsce, na którym i deszcz lubi zalegać. My opieraliśmy go po prostu o ścianę domu. Zostawał tam do rana. Znajdywaliśmy go pokrytego mrówkami. Wydawało się, że insekty lubią słodkawy pot starego Taímo. Nawet nie czuł mrówczego drobienia na swojej skórze.
– A to sraka: pocę się bardziej niż palma!
Kiedy się budził, wygadywał głupstwa. Otrząsaliśmy go z niestrudzonych robaków, a on otrząsał się z nas samych, niezadowolony, że poświęcamy mu uwagę.
Mój ojciec cierpiał od snów. Wychodził przez bramę nocy z przeotwartymi oczyma. Ponieważ spał na dworze, nawet nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. To moja matka wzywała nas o poranku:
– Chodźcie, tata miał sen!
A my zbieraliśmy się wszyscy, żeby wysłuchać prawd, które zostały mu objawione. Taímo otrzymywał od przodków informacje o przyszłości. Wygłaszał tyle przepowiedni, że nie było czasu, aby którakolwiek została sprawdzona. Zastanawiałem się nad prawdziwością tych wizji starego opowieściarza.
– Nawet nie próbujcie wątpić – ostrzegała nas przewidująco mama.
I tak mijała nasza dziecięcość – tak dawno stąd. W tamtych latach jeszcze wszystko miało sens: racja tego świata zawierała się w drugim, niewytłumaczalnym świecie. Starsi byli pomostem między tymi dwoma światami. Pamiętam, jak mój ojciec wezwał nas pewnego dnia. Wyglądało na to, że znów odbędzie się jedno z tych zebrań, podczas których wspominał barwy i rozmiary swych snów. Jednak nie. Tym razem stary miał na sobie krawat, garnitur i podzelowane buty. Jego głos nie wariował w majakach. Wieścił pewien fakt: niepodległość kraju. W owym czasie nie zdawaliśmy sobie sprawy z prawdziwego znaczenia tej wiadomości. Jednak w głosie starego dawało się wyczuć tak głębokie wzruszenie, jakby ziściły się właśnie wszystkie jego marzenia. Zawołał moją matkę i dotykając jej brzucha, krągłego jak Księżyc w pełni, powiedział:
– To dziecko musi się nazywać Dwudziestypiąty Czerwca.
Dwudziestypiąty Czerwca było zbyt długim imieniem. Ostatecznie chłopiec został po prostu Czerwcem. Lub, w zdrobniałym wydaniu: Czerwiesiem. Moja matka nie miała już nigdy więcej dzieci. Czerwiesio był ostatnim mieszkańcem jej łona.
Czas wędrował łagodnymi ospałościami, kiedy nagle wybuchła wojna. Mój ojciec mówił, że cały ten zamęt przyszedł z zewnątrz, sprowadzony przez tych, którzy stracili swoje przywileje. Na początku słuchaliśmy jedynie mętnych wieści o sprawach, które działy się gdzieś daleko. Potem strzelaniny zaczęły się zbliżać i nasze lęki wypełniły się krwią. Wojna to żmija, która kąsa nas naszymi zębami. Jej jad krążył teraz we wszystkich strumieniach naszych dusz. Za dnia nie wychodziliśmy już z domu, nocą już nie śniliśmy. Sen to oko życia. My byliśmy ślepi.
Czułem, że nasza rodzina rozsypuje się stopniowo w skorupy jak dzbanek ciśnięty na ziemię. Tam, gdzie zawsze znajdywałem schronienie, nie zostało już nic. Byliśmy biedni jak nigdy dotąd. Czerwiesiowi kolana wysadzało z nóg i męczył się samym oddychaniem. Już nie mogliśmy uprawiać machamby. Matka wychodziła wczesnym rankiem z motyką, ale nie docierała na żadne pole. Nie wykraczała nawet poza micaia, które otaczały gospodarstwo. Wpatrywała się w minione czasy. Jej ciało chudło, a jej cień rósł. Wkrótce ten cień miał dorównać rozmiarami całej ziemi.
Także i dla nas, którzy posiadaliśmy jeszcze jakieś dobra, unędznione życie zaczynało się mroczyć. Wszyscy szliśmy na dno, z wyjątkiem mojego ojca. Witał radośnie naszą sytuację, twierdząc, że bieda to nasza najlepsza obrona. Widmo nędzy to nasz nowy pan, dla którego teraz pracujemy. W ramach wynagrodzenia otrzymujemy ochronę przed złymi zamiarami bandytów. Stary wołał z satysfakcją:
– Tak jest dobrze! Kto nie ma nic, nie budzi w nikim zazdrości. Najlepszy stróż to brak drzwi.
Matka kręciła głową. Uczyła nas, że mamy stać się cieniami pozbawionymi wszelkiej nadziei, poza tą jedną na opuszczenie ciała i legnięcie w ziemi. To była lekcja bez słów, wystarczyło, że matka siedziała z podwiniętymi nogami. Stopniowo stawaliśmy się inni, niepoznawalni. Zrozumiałem, jak bardzo się zmieniliśmy, kiedy mojemu najmłodszemu bratu kazano opuścić dom. Poprzedniej nocy ojca nawiedziły te jego majaki. Jednak tym razem wszystko widzieliśmy, podglądając przez okno jego bezrozumny bieg przez pola. Jego wrzaski eksplodowały w pokoju, rozrastały się w mroku. Tylko Czerwiesio nie podszedł do okna, skulony na swojej słomiance. A my udaliśmy, że wierzymy chłopcu, kiedy powiedział:
– To nie ojciec, to przestraszące stwory.
Wróciliśmy do łóżek wybici ze snu.
Rankiem zawołała nas matka. Siedliśmy z powagą. Ojciec miał głowę zwieszoną na piersi. Wciąż spał? Trwał tak przez pewien czas, jakby czekał na słowa. Kiedy w końcu na nas spojrzał, ledwo rozpoznaliśmy jego głos:
– Jedno z nas umrze.
I zaraz pośpieszył z powodami: nasza rodzina nie uroniła w tej wojnie jeszcze ani kropli krwi. Teraz nadchodził nasz czas.
– Śmierć tu zawita, mam ostateczną pewność – wyrokował stary Taímo. – A zagaśnie jedno z was, moje dzieci. – I powiódł czerwonymi oczyma po naszych skulonych ramionach.
– To on. To on umrze.
Wskazał na Czerwiesia, mojego najmłodszego brata. Wszyscy zadrżeliśmy, mój braciszek nie zrozumiał nawet, o czym się mówi. Nie słyszał dobrze od czasu, gdy omal się nie utopił. Wlało mu się do uszu tyle wody, że już nigdy się nie odetkały. Wytrząsał się, wycierał się – i nic. Woda została w głowie i ciągle było słychać, jak dobywa się z niej chlupotanie. Musiałem mu powtórzyć słowa ojca. Czerwiesio skrył się drżąźliwie w moich ramionach. Stary podniósł laskę, przerywając powszechne zgnębienie.
– Cicho być! Nie trza mi tu płaczygłupków! Już całą sprawę przemyślałem. Od dzisiaj Czerwiesio zamieszka w kurniku!
I zaraz wydał odpowiednie do swego projektu zalecenia: chłopiec powinien ciałem i duszą upodobnić się do kury. Kiedy przyjdą bando, to go nie ruszą. Kura to stworzenie, które nie wzbudza żądzy okrucieństw. Moja matka próbowała się jeszcze sprzeciwiać: nie brakowało doniesień o napadach na kurniki. Ojciec strzaskał niecierpliwość na języku i przyśpieszył decyzję: to był jedyny sposób, aby uratować Dwudziestegopiątego Czerwca.
Od tego dnia braciszek nie mieszkał już w domu. Mój stary wyszykował mu miejsce w kurniku. Wczesnym rankiem uczył małego śpiewać tak, jak to robią koguty. Szkolił go długo. W końcu, po wielu świtaniach, mój brat Czerwiesio umiał już doskonale piać, okryty workiem z piór, który uszyła mu matka. Jakby pasował do niego cały ten puch pchłami pokryty.
Urwały się wówczas nocne opowieści ojca. Do naszego domostwa docierały tylko nowiny kul, katan i ognia. Siedzieliśmy razem, łącząc się w przeżuwaniu zimnej ciszy. Ojciec mój pytał:
– Rzuciliście mu już resztki?
Dopytywał się o posiłek Czerwiesia. Ale resztki? Jakie resztki mogą pozostać po skąpych okruchach? A jednak pozostawały. Nikt tego nie wie, ale nasze ściśnięte żołądki aż się skręcały: po nicościach na naszych talerzach zawsze w końcu zostawało jakieś małe coś.
Czerwiesio coraz bardziej znikał nam z oczu, a nam nie wolno było nawet napomykać o jego istnieniu. Wyglądało na to, że nawet moja matka się poddała. Jednak wiedziałem, że po kryjomu odwiedza kurnik. Wymykała się tylnymi drzwiami wśród nocy, siadała w ciemności i nuciła mu kołysankę, tę samą, której wszyscy słuchaliśmy przed snem. Z początku Czerwiesio nucił razem z nią. Jego głos sprawiał, że opadał nas smutek i spuszczaliśmy oczy. Potem Czerwiesio nie potrafił już nawet wymówić ludzkich słów. Wydawał z siebie kilka piskliwych „ko ko ko!” i zwieszał głowę pod ramieniem. I tak zasypiał.
Pewnego ranka kurnik zaświtał bez niego. I nigdy więcej już nie było Czerwiesia. Umarł, uciekł, przemknął w nieskończoność? Nikt nie mógł tego odgadnąć. Sąsiedzi mówili, że to mój ojciec, zupełnie pijany, pomylił szyję prawdziwego ptaka z szyją własnego potomka. Inni twierdzili, że to jacyś bando przewędzili kurnik, aby uśmierzyć swój głód. Moja matka w swym zamyślonym milczeniu skrywała inne wersje. Kto wie, może to ona otworzyła furteczkę w siatce i wypuściła swoje dziecko, aby podziobało sobie teraz tam, w tej całej oddali?
Zniknięcie mojego brata doprowadziło cały nasz dom do obłędu. Najbardziej zmienił się ojciec. Stopniowo porzucał wszelkie dodatkowe zajęcia, świtając i zmierzchając w pijaństwie. Jego łódź drzemała na wydmie, z żaglem skręconym, stęsknionym wiatru. Mój stary upijał się oparty o burtę. Było tak, jakby oboje, łódź i rybak, czekali na podróż, która nigdy nie miała nastąpić. Stan jego karlał miarowo, aż znalazł się poniżej poziomu żałości, wymierzwiony wśród wódczanych wyziewów. Jedyną jego treść stanowiła sura. Pewnego dnia znaleźliśmy go tak napompowanego, że już nawet nie gadał. Czerwona piana bąbelkowała mu z ust, nosa, uszu. Kurczył się jak dziurawy worek, a kiedy już był samą skórą, padł na ziemię wyuczony jak liść.
Ceremonia pogrzebowa odbyła się w wodzie – znalazł grób wśród fal. Nazajutrz stało się coś, czego nikt nie śmiałby sobie wyobrazić: morze wyschło, w ułamku chwili znikła cała woda. W miejscu, gdzie wcześniej plażował błękit, pozostała równina pokryta palmami. Każda była brzemienna w owoce – tłuste, lśniące od smakowitości. To nawet nie były owoce – przypominały złote tykwy, każda o wadze tysiąca bogactw. Mężczyźni rzucili się w ten padół z katanami w rękach, czując już przedsmak tych darów. Wówczas zabrzmiał głos rozrastający się wieloechem; zdawało się, że każda palma obdarzona jest nieskończonością ust. Mężczyźni przystanęli w urywku wahania. Ten głos brał się z unaocznionego snu? Dla mnie nie było wątpliwości: to był głos mojego ojca. Prosił mężczyzn, aby wzięli coś pod rozwagę: te owoce były bardzo święte. Jego głos klękał, błagając, aby oszczędzono drzewa: los naszego świata zawisł na cieniutkich niciach. Wystarczy przeciąć jedną z nich, żeby wszystko obróciło się w wielką strugę nieszczęść i zamętów. Wtedy jeden z mężczyzn spytał drzewo: czemu jesteś takie nieludzkie? Odpowiedziało mu tylko milczenie. I nie rozległ się już więcej żaden głos. Tłum znowu rzucił się na palmy. Kiedy jednak ucięty został pierwszy owoc, z rany trysnęła przeogromna struga i dolinę ponownie zapełniło w śpiewospadach morze, topiąc wszystko i wszystkich.
Przypominam sobie ten potop tylko wtedy, gdy śpię. Podobnie jak tyle innych wspomnień, które jedynie w snach mnie nawiedzają. Wydaje się, że ja i moja przeszłość śpimy naprzemiennie – jedno robi postój, kiedy drugie kontynuuje swą podróż.
Moja matka, owdowiawszy, zasklepiła się w smutku jak w ciemnym zakątku. Poradziliśmy się czarownika, chcąc poznać szczegóły śmierci ojca. Kto wie, może był to jeden z tych bezprawnych zgonów, które domagają się całkiem specjalnych obrzędów? Czarownik potwierdził osobliwość tej śmierci. Zalecił matce: niech zbuduje dom, i to daleko. W tej samotnej rezydencji powinna umieścić łódź mego ojca, z masztem i rozżalonym żaglem. Jak powiedział, zrobiliśmy. Z pomocą wszystkich obecnych zaczęliśmy pchać concho. Takiego ciężaru w życiu nie widziałem. Pchanie łódki zajęło cały dzień. Mój starszy wujek wyśpiewywał swym korpulentnym głosem komendy. Nocką, przy ognisku, wytłumaczyli mi tradycję. Sens tej łodzi w środku domu: ojciec mój może powracać z morza. Dlatego co wieczór zanosiłem do samotnego domku garnek pełen jedzenia. Następnego dnia garnek był pusty, wyskrobany do cna.
Czasem, kiedy szedłem przez mrok, niosąc posiłek zmarłego, słyszałem, jak chichoczą hieny. Gdy uładziłem lęki, nabrałem podejrzeń: a jeśli to quizumba opróżniają garnki? A może on, nieboszczyk, przybiera postać zwierza, aby się obżertuszyć? Którejś nocy, kiedy hieny głosowały, ujrzałem sylwetkę wymykającą się z chaty. Dostrzegłem jedynie rękę całą obwieszoną czerwonymi wstążkami. Zaraz pośpieszyłem, aby zawołać matkę. Bardzo bardzo chciałem jej unaocznić istnienie innej istoty, innego pożeracza jej kolacji. Udowodnić absolutny brak ojca – to byłoby dla mnie zwycięstwo. Wszedłem w światło podwórza i ujrzałem matkę, jak szepcze słowa piosenki. Jeszcze nic nie powiedziałem, a ona od razu:
– To był on! To był twój ojciec…
Jak to, ona też wiedziała o dziwnej postaci? Z pewnością już wiele nocy temu zauważyła krążenie tego osobnika. Teraz chciała, aby zjawa była nieboszczykiem mężem, o rękach obwieszonych bransoletami.
– Mamo, to nie był on! – upierałem się.
Znów zaczęła przynucać piosenką. Zawahałem się: czy warto? Stara nigdy nie uzna moich wątpliwości. Kto na tym świecie przyznaje ważność dziecku? I odpuściłem. Nawet jeśli prawda była inna, matka nigdy by jej nie przyjęła do wiadomości. Moje pragnienie, aby odkłamać powrót zmarłego, byłoby jak deszcz, który gnije w górze, na wierzchołkach chmur. Ostatecznie za życia mojego ojca matka poświęcała się całkowicie jego nieobecności. Teraz, kiedy już nie żył, dbała o jego bezobjawianie się, gotując dla jego niewidzialnych głodów. Rozważałem czas tej kobiety, to, co o niej zapamiętałem: zawsze bezmiernie matczyna, wiecznie ciężarna, jedno dziecko wychodzi, drugie wchodzi. Przewlekłe wspomnienia – jadła czerwoną ziemię, aby utrzymać w ciele krwawe posoki. Nosiła piasek w glinianym garnczku i przystawała chwilami, aby pełnymi dłońmi obsycić się ziemią. Teraz łzy na twarzy, na wygaszonych oknach życia, moczyły jej słowa:
– Miałam tyle dzieci… Tyle, tyle dzieci. Wszystkie odeszły. Tylko ty zostałeś, Kindzu. Właśnie ty, najgorszy ze wszystkich.
To była prawda: ta resztka, którą stanowiłem, oznaczała dla niej jedynie karę i tęsknotę za pozostałymi dziećmi. Z dobroci zawsze trzymałem się z dala od matki, uwalniając ją od mojej osoby; choroby jej pamięci. Całymi dniami błąkisnułem się, ocierając stopami fale ocierające plażę. Wcześniej jeszcze wdrażałem się w domu pastora Afonsa, czytając jego książki i słuchając jego nauczań. Jednak teraz unikałem już mędrca nauczyciela. Moja dusza była zamarłą rzeką, żaden wiatr nie wysrebrzał żagla moich marzeń. Od śmierci ojca płynę sam, osierocony jak fala, brat wszystkich bezimiennych stworzeń.
Leniusząc się tak bez celu, słyszałem, co mówią ludzie: ten Kindzu złapał wielorybią chorobę. Mówili o wielkim wielorybie, którego oddech sprawiał, że ocean wypełnia się i kurczy. Podobności moje do zwierzęcia budziły wspomnienia dawnych czasów: my, mali chłopcy, siedzący na wydmach. Słuchaliśmy szumu fal pękających na horyzoncie, z nadzieją, że ujrzymy wieloryba. To tam było miejsce, w którym się pojawiał, kiedy słońce klękało na brzuszysku świata. Nagle wystraszał nas hałaśliwy odgłos: to stworzydło wysysało wodę! Siorbał, aż opróżnił się cały ocean. Słyszeliśmy wieloryba, aleśmy go nie widzieli. Aż pewnego razu jeden z tych wielgachnych przyssaków zdesantował na plażę. Chciał umrzeć na piasku. Oddychał z trudem, jakby targał cały świat na swych żebrach. Wieloryb śmiertelniał w omdlagonii. Ludzie zbiegli się, aby mu odrzynać mięsiwo, tysiące kilowych plastrów. Jeszcze nie umarł, a już jego kości bieliły się w słońcu. Zobaczyłem teraz mój kraj jako jednego z takich wielorybów, który przypływa, by skonać na plaży. Śmierć jeszcze nie nadeszła, a już go noże rozkradają na części, a każdy stara się wyrwać jak najwięcej. Jakby to było ostatnie zwierzę, jedyna szansa, aby zdobyć porcyjkę. Tymczasami zdawało mi się, że słyszę jeszcze oddech giganta, który łyka falę po fali, obracając nadzieję w odpływ. W końcu nastał czas, w którym czas już się nie zdarza. Życie, moi przyjaciele, już mnie do siebie nie zaprasza. Jestem skazany na dożywotnią ziemię, jak wieloryb wygaśniący na plaży. Jeżeli pewnego dnia poważę się na inne miejsce, będę musiał zabrać z sobą drogę, która nie pozwala mi siebie opuszczać. Jeżeli sprawy rzetelnie rozważyć, jestem zgubiony bardziej niż mój brat Czerwiesio.
Wojna rozrastała się i zabierała stąd coraz więcej mieszkańców. Nawet w mieście, centrum regionu, betonowe domy świeciły teraz pustkami. Ściany, pełne dziur po kulach, upodobniły się do skóry trędowatych. Bando strzelali do domów, jakby budziły w nich gniew. Może celowali nie w domy, lecz w czas, ten czas, który przyniósł beton i domostwa trwalsze niż ludzkie życie. Na ulicach wzrastały krzewy, w oknach pleniła się trawa. Zdawało się, że sawanna wraca teraz, aby upomnieć się o tereny, których kiedyś była wyłączną właścicielką. Zawsze mi powtarzano, że miasto trzyma się z woli prastarych mocy, mocy pochodzących z daleka. Miasta nie buduje ten, kto je wzniósł, tylko ten, kto w nim mieszka. I teraz betonowe domy, pozbawione mieszkańców, murszały jak szkielet wydarty zwierzęciu.
W mieście pozostał tylko jeden kupiec: Surendra Valá, Hindus z zawodu i pochodzenia. Lubiłem go odwiedzać, słuchać jego gawęd, próbować zapachów jego domu. Podawał mi nader obfite posiłki, z tych, od których oczy ślinią się na języku. Jego żona Assma nie zniosła ciężaru świata. Całymi dniami tkwiła w cieniu za sklepową ladą, z głową przytkniętą do radia. Czego słuchała? Zgiełków bez jakiejkolwiek syntonii. Jednak ona w tle tych jazgotów rozpoznawała muzykę swoich Indii, melodie kojące tęsknotę za Wschodem. Z wonnych trociczek wzlatywały dymy. Oczy Assmy śledziły te wonie, pląsając w obłędnych kierunkach. Zasypiała ukołysana zgrzytami i trzaskami. O zmierzchu Surendra wyłączał radio, podchodząc na palcach, aby nie zbudzić żony. Sklepowy pomocnik Antoninho przyglądał mi się złośliwie. To był ciemnoskóry przytłuszczony chłopak. Wielokrotnie okłamywał mnie w drzwiach, mówiąc, że pan wyszedł. Chyba zazdrościł mi tego, że cieszyłem się łaskami Hindusów. Moja rodzina także nie życzyła sobie, abym zachodził do sklepu.
– Ten facet to monhé – powtarzali, jakbym sam tego nie zdążył zauważyć. I dodawali: – Monhé nie przyjaźni się z Czarnym.
Rok po roku człowiek ten dowodził czegoś wręcz przeciwnego. Zaraz po wyjściu ze szkoły śpieszyłem do jego domu. Wchodziłem tam, jakbym zanurzał się w innym życiu. Mój prywatny światek był tak znikomy, że nie potrafiłem sobie wyobrazić żadnych podróży poza tymi nieposłusznymi wizytami. Traciłem całe godziny w tym przybytku, siedząc między towarami, podczas gdy długie ręce Surendry wodziły lekko po płótnach. To Hindus pomógł mi postawić pierwszy krok na drodze, przestrzegając mnie, że jestem spóźniony. Surendra wiedział, że moi ziomkowie nie wybaczają takich zażyłości. Nie rozumiał jednak dlaczego. Problemem nie był on ani jego rasa. Problemem byłem ja. Moja rodzina obawiała się, że oddalę się od świata dzieciństwa. Miała swoje powody. Po pierwsze, chodziło o szkołę. A raczej o przyjaźń z moim nauczycielem, pastorem Afonsem. Jego lekcje ciągnęły się nawet po szkole. Dzięki niemu uczyłem się nowej wiedzy, magii Białych, jak mawiał mój ojciec. Dzięki niemu zapałałem miłością do liter, stając się gryzmolnikiem kartek, jakby miały się z nich narodzić te wszystkie czary, o których opowiadał stary Taímo. To jednak było zło zgoła pożądane. Dobrze mówić, bardzo dobrze pisać i, przede wszystkim, jeszcze lepiej liczyć. Powinienem przyswoić sobie te wszystkie sztuczki, aby mieć lepszą przyszłość. Gorzej, znacznie gorzej było z Surendrą Valá. Przez niego moja dusza mogła się zmulacić, dając niskiej jakości krzyżówkę. To ryzyko było prawdziwe. Wielokrotnie pozwalałem sobie mieszać w uczuciach Surendry jako adept nowego serca. Zdarzało się, że siedzieliśmy o zmierzchu na werandzie, patrząc, jak resztki zachodu odbijają się w falach Oceanu Indyjskiego.
– Widzisz, Kindzu? Tam, po drugiej stronie, leży moja ojczyzna.
I dzielił się ze mną swą myślą: my, ci z wybrzeża, nie jesteśmy mieszkańcami kontynentu, tylko oceanu. Ja i Surendra dzieliliśmy tę samą ojczyznę: Ocean Indyjski.
I było tak, jakby w tym olbrzymim morzu rozwijały się nici historii, stare wątki z czasów, kiedy mieszała się nasza krew. Dlatego właśnie bez końca podziwialiśmy ocean: kryli się w nim nasi wspólni przodkowie, dryfując bez granic. Takie było źródło mojej namiętności do udomowiania się w sklepie Surendry Valá.
– Jesteśmy tej samej rasy, Kindzu: jesteśmy Indyjczykami!
Śmiał się, powtarzając: nie Hindusami, lecz Indyjczykami. Udawałem, że mnie to śmieszy, śmiejąc się tylko z powodu dobrego samopoczucia. Kiedy tam siedzieliśmy, robiąc absolutne nic, czułem, że awansuję. Wymieniając się ze mną swymi jałowymi sprawami, Surendra zapominał o swoich klientach. Kontentowałem się: jeszcze nigdy nikt o niczym nie zapomniał z mojego powodu.
To zdarzyło się pewnego wieczoru. Przyszedł ważniak z sąsiedniej wioski. Omiótł sklep oczami wyłażącymi z orbit. To ja zauważyłem, że kradnie. Ostrzegłem Surendrę, który z kolei upomniał złodzieja. Mężczyzna się obrzuszył, obstając przy swoim. Antoninho, gruby pomocnik, kłamał, twierdząc, że mężczyzna jest niewinny. Nie chciał zdradzić swojego krajana, przyznać racji komuś z innej rasy. Nastroje się rozpaliły. Klient był tym, który dorzuca do ognia. Surendra pozostał niewzruszony, domagając się tylko, aby towar został odłożony na miejsce. Gniew klienta, rozdęty i wścieknięty, skupił się teraz na mnie. Przybysz wydał rozkazy Antoninho: niech mnie wyrzuci za drzwi, bo dyskutowanie zamieni się w lanie. Antoninho chciał to śpiesznie wykonać, usiłując chwycić mnie od tyłu. Ale wtrącił się Surendra, biorąc panowanie nad chwilą. I rozkazał pomocnikowi, aby wyrzucił za drzwi bezprawnego nabywcę. Antoninho międlił dłonie w palcach, nie mogąc się zdecydować. Intruz skoczył do Hindusa, charcząc flegmą i furią, dławiąc się własnym płucem. Piął się tak po swych żyłach i nerwach, aż w końcu plunął Surendrze w twarz. Hindus stał skamieniały, podczas gdy ślina ściekała. Ale choć pomoczony, nie był poniżony. Kiedy chciałem się porachować z intruzem, Surendra poprosił mnie o spokój:
– Zostaw to, Kindzu. Jak narobimy hałasu, obudzimy Assmę.
Wtedy klient wyjął zapałkę z pudełka i ukrył ją w dłoniach.
– Zaraz będzie z tego niezłe ognisko – zagroził złośliżerczo. Hindus spojrzał na śpiącą żonę i powiedział:
– Kindzu, proszę cię, pogłośnij radio.
– Tak, pogłośnij muzykę, bo fakir będzie tańcować – rzucił złodziej.
Wówczas stała się rzecz niespodziewana: do sklepu wszedł przedziwny człowiek. Strój jego był znikomy, ale za to pełen wisiorków, piór, wstążek i zdobień. I dreszcz mnie przeszedł do szpiku: ręce obwieszone były czerwonymi wstążkami i bransoletami do xicuembo, dokładnie takimi, jakie widziałem u osobnika, który wymykał się z chaty mojego nieboszczyka ojca. Wpatrywałem się w postać przybysza. Klient napastnik też się zdurnił i cała zapałka spłonęła mu w blaskodrżących palcach. I tak też – z płomykującymi dłońmi – wyszedł. Nowo przybyły podszedł do lady i zaczął cicho rozmawiać z Surendrą. Radio grało tak głośno, że nic nie słyszałem. Podszedłem znowu do półki, aby je ściszyć. Kiedy wróciłem na miejsce, przybysza już nie było. Nie zdołałem opanować ciekawości:
– Kto to był?
– To naparama.
Naparama? Nigdy o kimś takim nie słyszałem. Surendra zaczął mi mgliście tłumaczyć: to tradycyjni wojownicy, błogosławieni przez czarowników, którzy walczyli ze sprawcami wojny. Na Północy przynieśli już pokój. Walczyli za pomocą włóczni, krótkich dzid i łuków. Z wszelkich wystrzałów nic sobie nie robili, byli opancerzeni, chronieni od kul.
– A ten po co tu przyszedł?
– Przyszedł prosić o płótno. Potrzebują go do obrzędów inicjacyjnych, kiedy przyjmują w swoje szeregi nowych, którzy także chcą być naparama.
Wtedy opowiedziałem Surendrze o tej nocy, gdy zaskoczyłem jednego z tych ludzi w chacie starca. I o uporze, z jakim moja matka twierdziła, że to był duch jej męża.
– Miała rację, Kindzu. Ten, którego widziałeś, to był twój ojciec.
– Ale Surendro…
– Możesz być pewien. To był wasz nieboszczyk.
– Wyjaśnij mi to, Surendro. Wyjaśnij mi, dlaczego chcesz, abym uwierzył w coś, czego nie widziałem.
– Ponieważ nie chcę, byś cierpiał. Jesteś dla mnie jak syn, którego Assma mi nigdy nie dała.
I spojrzał na mnie głęboko, z powagą, która rodzi się tylko ze smutku. Jego oczy lśniły chłopczęco, jak u kogoś, komu w życiu nie dane było się nauczyć sposobów na szczęście. Wtedy moja dłoń sięgnęła jego twarzy i starłem ślinę, która wciąż z niej ściekała.
Pewnej nocy bandyci napadli na sklep Hindusa, skradli płótna, spalili budynek. Wiadomość rozeszła się szybko. Nikt nie wykrzesał z siebie żadnego uczucia dla nieszczęścia Surendry Valá. Był kimś obcym, nie zasługiwał nawet na litość. Przybiegłem, gdy się dowiedziałem o zajściu. Zastałem Surendrę na podwórzu jego starego domu, otoczonego mnóstwem paczek.
– Wyjeżdżam, Kindzu!
Rozdarła mnie ta zapowiedź. Handlarz zawsze mnie zapewniał, że zostanie. „My, kupcy, zawsze się adaptujemy”, tłumaczył. „Wojna, nie wojna, Hindus zawsze tkwi pośrodku”, żartował, naśladując wypowiedzi swych ziomków. Teraz jego decyzja przepełniła mnie bezbrzeżnym lękiem. Tyle znękało mnie nieszczęść: zniknięcie brata, śmierć ojca, obłęd rodziny. Jednak nic mnie tak nie zabolało jak wyjazd Hindusa. Usiłowałem go nakłonić, by został. Na próżno. Surendra miał w zanadrzu głębokie powody:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Tytuł oryginału: Terra Sonâmbula
Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik
Redaktor prowadzący: Michał Michalski
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
Opieka promocyjna: Ewelina Lebida
Projekt okładki: Kamil Rekosz
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Redakcja: Krzysztof Cieślik
Korekta: Aleksandra Marczuk-Radoszek
© Mia Couto, 1992
© Michał Lipszyc, 2024
© Polish edition by ArtRage, 2025
By arrangement with Literarische Agentur Mertin Inh. Nicole Witt e. K., Frankfurt am Main, Germany, and Macadamia Literary
Agency, Poland
Wydanie II, poprawione, Warszawa 2025
ISBN 978-83-68295-32-0
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek
