Ludzie nie ideologia - Bartosz Żurawiecki - ebook

Ludzie nie ideologia ebook

Bartosz Żurawiecki

3,7

Opis

W 2005 roku kilkutysięczna Parada Równości przeszła ulicami Warszawy mimo zakazu ówczesnego prezydenta Warszawy, Lecha Kaczyńskiego. Przez kolejne lata temat mniejszości seksualnych nie schodził z medialnych nagłówków, znane postacie robiły coming outy, wrastała świadomość społeczna na temat dyskryminacji osób LGBT, Marsze Równości odbywały się niemal w całej Polsce, a do Sejmu wybrano nieheteronormatywnych posłów i posłanki. W ostatnim czasie skrót LGBT prawicowi politycy próbują skojarzyć z niejasną ideologią, warto więc oddać głos samym zainteresowanym i zapytać o ich codzienne życie i rodzinę, ale też homofobię z którą się stykają, stosunek do polityki, miłości i seksu.

Z zebranych w książce wywiadów wyłania się obraz najważniejszych tematów społeczności LGBT ostatnich 15 lat. Szczerze o swoim życiu mówi zarówno sołtyska Grzebieniska, jak i wielkomiejska draq queen. Są rozmowy z osobami znanymi z pierwszych stron gazet, od Roberta Biedronia, przez Sylwię Chutnik, Jacka Dehnela, aż po Margot. Częścią tej społeczności są też takie osoby jak matka lesbijki Agnieszka Holland, czy sojuszniczka Maria Peszek. To w tych opowieściach zawarte są nie tylko  narracje o społecznych procesach, ale przede wszystkim doświadczenie życia w Polsce ostatnich lat – są ludzie, nie ideologia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 559

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (23 oceny)
11
3
4
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Sashy i Cya, Sadie i Theo, Leo i Bei

Wstęp

Bartosz Żurawiecki

„Gdy kilka lat temu powstawała Kampania Przeciw Homofobii, mieliśmy wiele planów. Wszystko wydawało nam się łatwe i proste. Zmienianie świata miało przebiegać jak udana operacja – bez komplikacji. Trzeba było tylko chcieć, aby móc. Rzeczywistość, jak to zwykle bywa, okazała się inna. Brutalność dnia codziennego, nienawiść wobec gejów i lesbijek, a także brak rąk do pracy sprawiły, że nasze plany zostały bardzo ograniczone”.

Tymi słowami Robert Biedroń, wówczas szef Kampanii Przeciw Homofobii, witał w grudniu 2005 roku czytelników nowego bezpłatnego „dwumiesięcznika społeczno-kulturalnego” zatytułowanego „Replika”. Na okładce numeru zerowego widnieje zdjęcie przedstawiające działaczkę lesbijkę Ankę Zet w charakterystycznym hełmie na głowie i z girlandą z kwiatów na szyi. W środku znajdujemy między innymi relację z poznańskiego Marszu Równości, comingoutowy wywiad z Dariuszem Stasikiem, dziennikarzem „Newsweeka”, kilka newsów, recenzji i reklam KPH. Wszystkiego ledwie dwanaście stron. Ze stopki redakcyjnej dowiadujemy się, że pismem kieruje Ewa Tomaszewicz. Ma sześciu współpracowników. Numer pierwszy, już ze wstępniakiem Tomaszewicz, ukazuje się z datą „marzec–kwiecień 2006”.

Wydawcą pisma jest Kampania Przeciw Homofobii przy finansowym wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg. KPH powstała w 2001 roku i była odpowiedzią na marazm, jaki zapanował w środowisku LGBT na przełomie XX i XXI wieku, po entuzjazmie pierwszej połowy lat 90., czasu przełomu ustrojowego. W pierwszym numerze „Repliki” można na przykład przeczytać wywiad z Małgorzatą Rawińską, która mówi tak: „Jak zaczynałam działać, w 1989 roku, to myślałam, że za pięć–sześć lat będę już po ślubie. Na początku to szło bardzo szybko”.

Ten entuzjazm, jak pisze w cytowanym wyżej wstępniaku Biedroń, udaje się wskrzesić w pierwszych latach istnienia Kampanii Przeciw Homofobii. Dzięki uporowi jej prezesa stowarzyszenie pokonuje liczne problemy prawne, personalne i finansowe. W 2005 roku KPH jest organizacją znaną już w całej Polsce, prężnie działającą, o dużej sile przebicia. Jej przedstawiciele, zwłaszcza sam Biedroń, często wypowiadają się dla prasy, telewizji, portali internetowych. Brakuje jednak na polskim rynku medialnym pisma, które byłoby głosem środowiska LGBT. Owszem, istnieją tęczowe portale internetowe, jednak nie ma niczego na papierze. Najdłużej działający po roku 1989 miesięcznik gejowsko-lesbijski „Inaczej” przestał wychodzić w 2002 roku.

Nowy impuls do działania dają dramatyczne wydarzenia lat 2004 / 2005. Najpierw, w maju 2004 roku, uczestnicy Marszu Równości w Krakowie zostają brutalnie zaatakowani przez kontrmanifestantów przy raczej biernej postawie policji, która powinna marsz ochraniać. W tym samym roku ówczesny prezydent Warszawy, Lech Kaczyński, po raz pierwszy zakazuje Parady Równości. Rok później Kaczyński zostaje prezydentem Polski, a Prawo i Sprawiedliwość wygrywa wybory parlamentarne; w maju 2006 roku tworzy rząd z udziałem Samoobrony i ultrakatolickiej Ligi Polskich Rodzin.

Ale nie wybiegajmy w przyszłość, gdyż rok 2005 z perspektywy czasu uznać należy za rok w dziejach polskiego ruchu LGBT+ wyjątkowy. I to nie tylko z powodu powstania „Repliki”. 10 czerwca 2005 roku przechodzi ulicami Warszawy Parada Równości, mimo że Lech Kaczyński, jeszcze prezydent miasta, ponownie zakazuje przemarszu. Na szczęście Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji pozostaje wciąż w gestii polityka Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Ryszarda Kalisza, który wydaje podlegającej mu Policji Polskiej rozkaz ochraniania parady.

Niestety, po wygranych przez PiS październikowych wyborach pieczę nad ministerstwem przejmuje polityk tej partii, Ludwik Dorn. Zmiany na szczytach władzy wykorzystuje, kojarzony dotąd raczej z centrum sceny politycznej, prezydent Poznania, Ryszard Grobelny, by w listopadzie 2005 roku zakazać organizacji w tym mieście Marszu Równości. Zakaz ów motywuje zagrożeniem, jaki przemarsz stwarza dla „porządku publicznego, życia, zdrowia lub mienia”. Demonstranci, którzy zebrali się przed poznańskim Starym Browarem, zostają bezwzględnie spacyfikowani przez policję. Część z nich trafia do aresztu.

Oba te zakazy – warszawski i poznański – sądy kolejnych instancji uznają za bezprawne i niekonstytucyjne. Dodatkowo Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu stwierdza, że decyzja Kaczyńskiego naruszyła Europejską Konwencję Praw Człowieka.

Na wszelki wypadek zaznaczmy jednak, że w 2005 roku nie jest wyłącznie ponuro. Na przykład zanim narodzi się „Replika”, ukazuje się w Polsce kilka głośnych powieści poruszających tematykę homoerotyczną, w tym między innymi Lubiewo Michała Witkowskiego, Głupiec Ewy Schilling i niżej podpisanego Trzech panów w łóżku, nie licząc kota. Krytycy piszą, że to właśnie w 2005 roku zaczęła się druga, po wczesnych latach 90., fala tęczowej emancypacji w polskiej literaturze.

Łatwo dzisiaj o proste analogie między 2005 a 2020 rokiem. PiS znowu jest u władzy, mowa nienawiści wobec osób nieheteronormatywnych przybiera na sile, niektóre polskie gminy ogłosiły się „strefą wolną od LGBT”… Nadal nie zostały zalegalizowane związki partnerskie, o małżeństwach jednopłciowych nawet nie wspominając. Policja Polska ponownie wzięła się do pałowania tych, którzy stają w obronie praw LGBT+. 7 sierpnia 2020 roku użyła przemocy wobec osób protestujących na Krakowskim Przedmieściu przeciwko aresztowaniu Margot, transgenderowej działaczki kolektywu Stop Bzdurom. Margot, oskarżona o zaatakowanie przedstawiciela „proliferskiej” fundacji Prawo do Życia, miała na wniosek prokuratury spędzić w areszcie śledczym dwa miesiące. W czasie protestu zatrzymano czterdzieści osiem osób, trafiły one na kilkanaście godzin do komisariatów, postawiono im zarzuty udziału w „nielegalnym zbiegowisku”.

Odłóżmy jednak na bok emocje i zabierzmy się do trzeźwej analizy obecnej sytuacji. Nie wygląda ona w Polsce ani różowo, ani tym bardziej tęczowo. Mimo to trzeba przyznać, że trochę się przez te piętnaście lat zmieniło, także dzięki „Replice”. W pierwszych latach istnienia pisma mieliśmy wielki problem, by namówić do rozmowy zarówno ewentualnych sojuszników sprawy, jak i osoby, które gotowe byłyby przeprowadzić coming out, czyli „wyjść z szafy”, wyznać: „Jestem gejem”, „Jestem lesbijką”, „Jestem osobą trans”. W numerze siódmym „Repliki” z marca 2007 roku ukazał się nawet prześmiewczy „wywiad” Mariusza Kurca pod tytułem Nie powiem, że jestem gejem, złożony z odmownych odpowiedzi osób, którym „Replika” zaproponowała rozmowę. Znajdujemy tam takie między innymi zdania: „Nie udzielam wywiadów, w których na pierwszym planie jest moje życie osobiste, a nie zawodowe”; „Nie mam nic przeciwko tym, którzy robią publiczny coming out. Ale mnie taki rewolucjonizm nie odpowiada”; „Proszę pana, nie chcę, by wywiad ze mną znalazł się obok ogłoszeń w stylu: «Kto possie moją 19-centymetrową pałkę»” (od razu dodam, że nigdy nie było w „Replice” ogłoszeń erotycznych); „Zresztą teraz jestem bardzo zajęty i mam też problemy osobiste”.

Dzisiaj, w 2021 roku, nie mamy już problemu ze znalezieniem rozmówców. Oni zaś nie mają już oporów, by opowiadać o swojej nieheterormatywnej orientacji i związanych z nią doświadczeniach. Na łamach „Repliki” gościliśmy przedstawicieli najrozmaitszych profesji: polityków i polityczki, pisarki i pisarzy, aktorów i aktorki (tu jednak należy zaznaczyć, że coming out robią wyłącznie ci pierwsi)… Rozmawialiśmy z byłymi księżmi, z nauczycielami i instagramowymi celebrytami, z przedstawicielami nauki, sportu, medycyny, przemysłu porno. Z drag queens i wieloma innymi ludźmi aktywnie zaangażowanymi w tworzenie kultury LGBT+. Przy czym najciekawsze i najobszerniejsze wywiady można przeczytać w ostatnich numerach „Repliki”, co wynika także z tego, że pismo jest obecnie w dobrej kondycji finansowej, ma stałą redakcję oraz swoich mecenasów i sponsorów, dzięki którym mogło w 2020 roku zwiększyć objętość do siedemdziesięciu dwóch stron.

Pierwsza książka zbierająca replikowe wywiady ukazała się już w roku 2011 w wydawnictwie AdPublik. Nosiła tytuł Tęczowa rewolucja, a jej redaktorami byli Mariusz Kurc i Krzysztof Tomasik. Główny akcent położony został w niej na wspomnianą wyżej, budzącą wówczas szczególnie żywe emocje kwestię coming outu. Dzisiaj możemy więc pójść dalej i w książce Ludzie, nie ideologia poszerzyć spektrum problemów, postaw, opinii, postulatów…

Jeszcze na jedną różnicę między „starymi” a „nowymi” czasami chciałbym zwrócić uwagę. Z pierwszych numerów „Repliki” z lat 2005–2007 przebija minorowy ton. Redakcja starannie odnotowuje wypowiedzi i działania homofobicznych polityków, przy czym największym postrachem środowiska nie jest wcale Jarosław Kaczyński, lecz Roman Giertych, wówczas szef LPR, wicepremier i minister edukacji, dzisiaj – o ironio dziejów! – zagorzały antypisowiec deklarujący swoje przywiązanie do wartości demokratycznych.

Ale lektura pierwszych numerów „Repliki” niesie także krzepiące przesłanie. Większość z aktywnych w pierwszej dekadzie XXI wieku polityków lewicy i prawicy przepadła szybko w mrokach dziejów. Morał więc z tego taki, że nazwisk polityków nie należy uczyć się na pamięć, bo za chwilę przestają być one do czegokolwiek przydatne.

Natomiast zbiór wywiadów, które znalazły się w niniejszej książce (są to teksty głównie z lat 2011–2020), niesie, mam wrażenie, przekaz budzący nadzieję, a przynajmniej zachęcający do aktywnej walki o swoje prawa. Zaczynamy co prawda od tragicznych opowieści o czasach drugiej wojny i nie zawsze wesołych historii z okresu PRL, ale kończymy bojowymi okrzykami Margot i innych queerowych działaczek. W książce znalazło się miejsce dla osób reprezentujących wszystkie literki poszerzającego się z roku na rok akronimu LGBTQIA (ostatnimi laty dołączyły do niego „I” jak interpłciowi i „A” jak aseksualni). A przecież jeszcze kilka lat temu nawet transseksualizm był w Polsce zjawiskiem objętym społecznym i kulturowym tabu. Z trudem przebijały się do mediów osoby gotowe pod imieniem i nazwiskiem opowiedzieć o swoim transseksualnym doświadczeniu, zaś Anna Grodzka, która w 2011 roku została pierwszą (i na razie jedyną) w Polsce transseksualną posłanką, spotykała się nierzadko z drwinami i obelgami. I w tym obszarze dokonał się więc znaczący postęp.

Zarazem książka, której mam przyjemność być redaktorem, odzwierciedla proporcje istniejące obecnie w tęczowym polskim dyskursie. Niewątpliwie wciąż wiodą w nim prym geje. Nawet jeśli ten stan rzeczy będziemy bezwzględnie krytykować, to przecież nie ma najmniejszego sensu go ukrywać czy fałszować.

Jedna książka nie jest, rzecz jasna, w stanie zmieścić wszystkich wywiadów, a już zwłaszcza wszystkich artykułów, które ukazały się na łamach „Repliki”. Nie taki zresztą jest jej cel. Musiałem dokonać dość ostrej selekcji tekstów, wybrałem te, które uważam za najciekawsze lub najbardziej reprezentatywne. Część z wywiadów nieco skróciłem – ingerencje te są zaznaczone. Chciałbym jeszcze dodać, że niektórych spośród bohaterów/bohaterek niestety nie ma już wśród nas: Wojciecha Skrodzkiego, Romy Cieśli, Anny Laszuk, Rafała Urbackiego. Nie żyje też Kim Lee, czołowa polska drag queen, o której często na łamach „Repliki” pisaliśmy.

I jeszcze kilka słów o tym, jak Ludzie, nie ideologia zostali skomponowani. Pierwsza część książki zawiera głównie opowieści prywatne, choć przecież i w nich odbijają się rozmaite kwestie społeczne, polityczne, kulturowe. To kawał polskiej (i nie tylko polskiej) historii od czasów przedwojennych do współczesności.

Część drugą oddaliśmy osobom tworzącym tęczowe rodziny. Zarówno tym, które same są nieheteronormatywne, jak i tym, które mają nieheteronormatywne dzieci. Trzeci rozdział, zatytułowany „Seks i medycyna”, poświęcony został opowieściom związanym z takimi kwestiami zdrowotnymi (ale i przecież społecznymi), jak HIV/AIDS i chemseks. Wokół AIDS przez długie lata panowała u nas zmowa milczenia, a zarazem kojarzony był jako choroba „narkomanów i homoseksualistów”. Chemseks to z kolei zjawisko, które budzi obecnie spore emocje, zwłaszcza w gejowskim środowisku.

Rozdział następny, „Nasze, nasi…”, stanowi zapis rozmów z osobami reprezentującymi różne sfery życia publicznego. Są tu wywiady z artystami, działaczami i działaczkami ruchu LGBT+, ze sportsmenką i aktorem porno… Znalazł się tutaj także felieton Anny Laszuk „Zestaw młodej lesbijki” – ironiczny, a wciąż niestety aktualny komentarz do podrzędnej roli lesbijek w tęczowym świecie.

Pozwoliłem sobie również – w rozdziale piątym – przedrukować w książce kilkanaście moich felietonów, które publikowałem w „Replice” regularnie od 2013 roku. Wybrałem te, które wydały mi się najlepiej napisane i najtrafniej komentujące rzeczywistość.

I wreszcie akord końcowy. Pod tytułem „Pan redaktor” kryje się wywiad, który młody dziennikarz Tomasz Piotrowski przeprowadził ze sprawującym niepodzielnie od roku 2009 władzę w „Replice” Mariuszem Kurcem. To rozmowa międzypokoleniowa. Tomasz, będący dopiero u progu swojej kariery zawodowej i aktywistycznej, nie tylko wypytuje Mariusza o przeszłość, ale i rozlicza starszych wiekiem i stażem działaczy. Zaś Kurc, opowiadając o swoich doświadczeniach prywatnych i zawodowych, odnosi się także do rozmaitych zarzutów, które są nierzadko formułowane zarówno pod jego adresem, jak i pod adresem całej „Repliki”.

Podsumowaniem mojego wstępu niech będą słowa Radka Oliwy, redaktora strony Queer.pl i jednego z bohaterów tej książki: „Dziś definiuje nas nie inność, a różnorodność”. Jeszcze całkiem niedawno na osoby homo- czy transseksualne spoglądano – z potępieniem lub z protekcjonalną życzliwością – jak na odmieńców. One same albo milczały, albo opowiadały o swoim „innym” losie, o doświadczeniach innych niż te, które są udziałem większości społeczeństwa. Obecnie przestajemy być postrzegani w Polsce jak egzotyczne stwory, jak egzystujące gdzieś na marginesach dziwolągi. Dzisiaj siłą środowiska LGBTQIA jest różnorodność, która wpływa na całe polskie społeczeństwo – mimo często ponurych okoliczności politycznych coraz bardziej kolorowe i niejednorodne.

Mam nadzieję, że książka Ludzie, nie ideologia jest świadectwem tej przemiany. Oddaję ją w Wasze ręce z nieskrywaną dumą.

Jesteśmy wszędzie

Różowe trójkąty

Z Joanną Ostrowską rozmawia Mariusz Kurc

JOANNA OSTROWSKA – doktorka nauk humanistycz nych, krytyczka filmowa i dramaturżka. Autorka książki Oni. Homoseksualiści w czasie II wojny światowej (2021).

Historia homoseksualnych ofiar nazizmu – więźniów, którzy na pasiakach nosili symbol różowego trójkąta – jest u nas praktycznie nieznana. Literatura przedmiotu po polsku prawie nie istnieje. To ledwo kilka artykułów i jedna większa publikacja Kampanii Przeciw Homofobii (Różowe trójkąty pod redakcją Katarzyny Remin, 2012)

A od upadku Trzeciej Rzeszy mija właśnie siedemdziesiąt lat. Nadal dyskusja na ten temat w naszym kraju jest bardzo trudna.

My sami w „Replice” do tej pory nie zamieściliśmy artykułu o różowych trójkątach.

Zastanawiałeś się dlaczego? I dlaczego teraz poprosiłeś mnie o wywiad?

Szykowałem się od dłuższego czasu, ale nawet moja wiedza na ten temat rodziła się w bólach. Źródeł trzeba szukać za granicą. Przeczytałem wspomnienia Gada Becka i Pierre’a Seela. Obejrzałem fabularne filmy – angielski Bent i francuskiUn amour à taire, dokumentalne – Martwi geje i żywe lesbijki i chyba najważniejszy – Paragraf 175. Dopiero rocznica siedemdziesięciolecia zakończenia wojny nas zmobilizowała.

Gdy rozpoczynałam badania w 2005 roku, byłam w Miejscu Pamięci Ravensbrück. W przymuzealnym sklepiku zobaczyłam całą półkę publikacji o różowych trójkątach i innych zapomnianych ofiarach nazizmu. W Polsce – martwa cisza. Gdy pytam historyków, o co chodzi, słyszę zwykle: „Po prostu nikt z nas się tym nie interesował”. Jak to jest, że na zachód od Odry jest zainteresowanie, a na wschód nie? Zapytani wprost, ludzie nie są w stanie nawet przyznać, że to jest tabu.

Wypełnisz tę białą plamę? Jesteś chyba jedyną osobą, która naukowo zajmuje się tym tematem.

Jest gorzej, niż myślisz. Ja się „różowymi trójkątami” zajmuję na własną rękę, bez stypendium, bez grantu. Pracę doktorską, którą właśnie złożyłam, napisałam na inny temat – pisałam o seksualnej pracy przymusowej w trakcie drugiej wojny światowej.

Podczas tamtych badań trafiłam na „różowe trójkąty”. Temat wciągnął mnie także dlatego, że w Polsce jest aż tak nierozpoznany. Oprócz tekstów naukowych Agnieszki Weseli i Bohdana Piętki rzeczywiście nikt u nas dotychczas się nim nie zajmował.

Bo dotyczy nie nas, tylko niemieckich homoseksualistów?

To bardziej skomplikowane. Losy, biografie „różowych trójkątów” z terenów i wtedy, i dziś należących do Niemiec są badane i opisywane od ponad czterdziestu lat. Natomiast dokumentacja archiwalna na terenie Polski dotycząca „różowych trójkątów” jest praktycznie niezbadana, to znaczy – ja teraz próbuję ją zbadać.

Jeżdżę po Polsce i robię kwerendy. Mam już dokumentację z archiwów Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, Muzeum Stutthof, Muzeum Gross-Rosen. Sprawdziłam też wiele kronik i akt więzień, ale jeszcze mnóstwo kwerend przede mną. To jest mrówcza praca. Potrzebowałabym co najmniej dziesięcioosobowego zespołu, a jestem sama. W archiwum w Krakowie przejrzałam niedawno akta więzienia w Nowym Wiśniczu – w dwa dni kilka tysięcy teczek, każda po kilka stron. Akta nie są poukładane, musisz każdą teczkę wziąć, obejrzeć i sprawdzić, czy człowiek, którego ona dotyczy, był skazany za homoseksualizm. A na przykład we Wrocławiu na razie kwerenda jest niemożliwa – akta zostały zalane podczas powodzi w 1997 roku i do tej pory nie zostały odrestaurowane.

Zwykło się myśleć, że sprawa dotyczy tylko obozów, a nie więzień.

Oczywiście, że więzień również. Jedni trafiali do obozów, inni – większość! – do zwykłych więzień. Czasem siedzę w archiwum cały dzień i nie znajduję ani jednego „mojego” więźnia. Czasem wśród setek akt jest na przykład dwóch „moich”. Trzeba ich wyłuskać.

Joanna pokazuje mi odbitki akt. Oglądamy między innymi kartę jednego więźnia obozu w Sztutowie. Oskar B., urodzony w 1888 roku, mieszkał w Königsbergu (dziś Kaliningrad). Do obozu trafił w kwietniu 1943 roku. Żonaty. Przestępstwo? „Homosexuell”. Zmarł trzy miesiące później – w lipcu 1943 roku.

Zwykle są tylko suche informacje, ale czasem zdarza się, że do tych dokumentów dołączone są zeznania. Wtedy można dowiedzieć się więcej. To byli ludzie z różnych stron, w różnym wieku, z różnym wykształceniem, bardzo różnych zawodów. Złapani i skazani w najprzeróżniejszych okolicznościach. Mnóstwo ludzi zapisywało się na tak zwane folkslisty, czyli przyznawało się do niemieckich korzeni albo po prostu było do tego zmuszonych. Jedni mieli je rzeczywiście, inni byli Polakami, ale nie mieli wyjścia. Mnóstwo Niemców z głębi Trzeciej Rzeszy przybyło na tereny podbitej Polski po wrześniu 1939 roku – nie tylko wojskowi czy policjanci, ale też przedsiębiorcy, urzędnicy. I niektórzy z nich popełniali „przestępstwo” homoseksualizmu. Z drugiej strony mnóstwo Polaków było wywożonych w głąb Trzeciej Rzeszy do pracy przymusowej. Znam co najmniej jeden przypadek, że w takim Polaku zakochał się Niemiec, jego pracodawca. Zachowały się ich listy i zdjęcie Polaka. Obaj zostali skazani za homoseksualizm.

W publikacji KPH jest wywiad z niejakim Stefanem Kosińskim, skazanym za homoseksualizm w Toruniu w 1942 roku na pięć lat więzienia.

Ten wywiad, przeprowadzony w 1995 roku w Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie (USHMM), to skarb – jedyna szczegółowa relacja Polaka skazanego za homoseksualizm w czasach okupacji. Na podstawie historii jego życia napisano książkę, która wyszła między innymi w Niemczech i USA. W Polsce oczywiście nie*.

Dziś na takie relacje nie ma szans, bo oni wszyscy już nie żyją. Kosiński zmarł w 2003 roku, Francuz, Pierre Seel, którego wspomnienia czytałeś – w 2005. Ostatni „różowy trójkąt”, Rudolf Brazda, zmarł w 2011 roku.

Seel pojawił się w dokumencie Paragraf 175 i nie można go zapomnieć. Do swego rozmówcy, Klausa Müllera, naciskającego, by opowiedział swą historię, krzyczy: „Myślisz, że to łatwe? Byłem bity, poniżany, torturowany. O gwałtach analnych nawet nie wspominam. Mam orzeczone 90 procent kalectwa. Naziści wpychali mi dwudziestopięciocentymetrowy kawałek drewna do tyłka. Do tej pory mam krwawienia! Musiałem patrzeć, jak mój ukochany jest pożerany przez psy!”.

Pokazuję ten fragment filmu studentom. Robi wstrząsające wrażenie. No i też zwracam uwagę: Seel był Francuzem, nie Niemcem. Siedział w obozie Schirmeck koło Strasburga. To miejsce i jego współcześni mieszkańcy pojawiają się też w dokumencie Paragraf 175.

Masz zajęcia o „różowych trójkątach”? Jak studenci reagują?

Mam zajęcia miedzy innymi na Gender Studies Uniwersytetu Warszawskiego i na Żydowskim Uniwersytecie Otwartym w Warszawie, gdzie prowadziłam cykl wykładów pod zbiorczym tytułem Zapomniane ofiary nazizmu. Opowiadałam o Romach, o świadkach Jehowy, o homoseksualistach i tak zwanych aspołecznych. Przychodziło kilkadziesiąt osób. Powoli, bardzo powoli wyczuwam rosnące zainteresowanie. Jeszcze kilka lat temu „Nie” pisało: „Joanna Ostrowska robi ideologię ze zwykłego jebania”, teraz chyba opór przed wiedzą troszeczkę maleje, choć w przypadku ofiar homoseksualnych jest zdecydowanie największy.

To uporządkujmy najważniejsze fakty, OK? Gdy Hitler dochodzi do władzy na początku 1933 roku, w niemieckim prawie jest paragraf 175 pozwalający skazywać za seks męsko-męski. Próby obalenia tego przepisu, podejmowane wcześniej przez wiele lat między innymi przez doktora Magnusa Hirschfelda, nie powiodły się, ale przynajmniej paragraf nie był w praktyce stosowany, tak?

Zgadza się. Tak zwane środowisko było obserwowane, tworzono kartoteki, ale nie czyniono z nich większego użytku. Berlin tymczasem był w latach 20. homoseksualną mekką z gejowskimi i lesbijskimi klubami.

Zostały zamknięte prawie natychmiast po dojściu Hitlera do władzy, podobnie jak Instytut Badań nad Seksualnością Hirschfelda.

Dla relatywnie wyemancypowanej społeczności LGBT nastał „czas maskowania”, by użyć określenia Claudii Schoppmann, badaczki historii lesbijek w Trzeciej Rzeszy. Spotkania z klubów przeniesiono do prywatnych domów. Gdy organizowano potańcówki, dbano, by była na nich podobna liczba gejów i lesbijek. Jedna osoba stała na czatach i gdy tylko nadchodziło niebezpieczeństwo, tańczące pary robiły błyskawiczną zamiankę – z jednopłciowych przeradzały się w różnopłciowe.

Na czatach?

Trzecia Rzesza była krajem wszechobecnej inwigilacji i donosicielstwa. Obywatelom wciąż mówiono, że jeśli tylko widzą cokolwiek „niepokojącego”, powinni iść do Gestapo i powiedzieć.

Pierwszy transport różowych trójkątów, o którym wiemy, trafił do obozu w Fuhlsbüttel w listopadzie 1933 roku.

Zostali oni przywiezieni w ramach tak zwanego aresztu ochronnego/zapobiegawczego. Wtedy to nie były jeszcze „różowe trójkąty”. Więźniowie dostawali symbol „A” jak Arschficker, czyli ten, który „rucha się w dupę”. Dopiero w 1937 roku „A” zastąpiono różowym trójkątem.

Dlaczego?

Trójkąty, tak zwane winkle, to jedne z systemów oznaczania więźniów w obozach koncentracyjnych. Były różne kolory trójkątów, które miały w widoczny sposób kategoryzować więźniów i wskazywać na ich „przewinienie”. Dążono do tego, aby jednolity system był stosowany w stosunku do wszystkich więźniów we wszystkich obozach koncentracyjnych.

Ale jak porządkujemy fakty, to musimy powiedzieć, że w okresie narodowego socjalizmu zapisy paragrafu 175 zostały zaostrzone.

28 czerwca 1935 roku – praktycznie w rocznicę nocy długich noży (29/30 czerwca 1934), w wyniku której zamordowany został między innymi Ernst Röhm, szef bojówek Oddziałów Szturmowych NSDAP, stary przyjaciel Hitlera i… homoseksualista niemal jawny jak na tamte czasy. Albrecht Becker, inny bohater filmu Paragraf 175, mówił, że niemieccy geje nie spodziewali się po Hitlerze prześladowań, bo widzieli, że toleruje on homoseksualizm Röhma.

Nie wiem, czy to zbieg okoliczności, czy ta data miała jednak mieć też znaczenie symboliczne. W każdym razie homoseksualizm Röhma, z którego śmiała się opozycja (gdy jeszcze istniała) i nieprzychylna nazistom prasa (gdy jeszcze istniała), stawał się coraz bardziej niewygodny.

Do wzrostu homofobii przyczyniła się też ogólna kondycja Niemiec, wielki kryzys. W takich czasach zawsze szuka się kozła ofiarnego, którego można by obarczyć winą za wszelkie niepowodzenia. Tę rolę w największym stopniu przypisano oczywiście Żydom, ale homoseksualistom również.

Zapisy paragrafu 175 rozszerzono tak drastycznie, że mężczyzna wcale nie musiał uprawiać seksu z drugim mężczyzną, żeby zostać skazany za homoseksualizm. Nie musiało być w ogóle kontaktu fizycznego. Wystarczyło, że na przykład na podstawie donosu sąsiada przeszukali ci mieszkanie i znaleźli list miłosny od mężczyzny. Albo przed lokalem, w którym jeszcze niedawno był klub gejowski, stałeś z drugim mężczyzną i „uwodzicielsko” z nim rozmawiałeś.

Liczba ludzi skazanych za homoseksualizm i wysłanych do obozów koncentracyjnych jest szacowana na 5–15 tysięcy.

Takie są szacunki, ale zalecałabym wielką ostrożność. Jest w Niemczech badacz, Rainer Hoffschildt, który prowadzi dokładną listę z imionami i nazwiskami. Wciąż odkrywa nowe. A tych, których akta znajduję na terenach obecnie polskich, cały czas przybywa.

Chciałabym też przestrzec przed konstatacją: „To mało”. Zaraz za nią czai się myśl: „Czy warto się nimi zajmować, skoro było ich tak niewielu?”. Tak, „różowe trójkąty” stanowią niewielki odsetek wszystkich ofiar nazizmu, ale czy w związku z tym ich cierpienie było w jakikolwiek sposób mniejsze? Koniecznie umieść to w wywiadzie: protestuję przeciw hierarchizacji cierpienia na podstawie liczebności grupy ofiar, do której naziści cię wrzucili.

Poza tym nie zapomnij, że do tamtej liczby z obozów trzeba jeszcze dodać ludzi skazanych za homoseksualizm i wysłanych do więzień – ponad 100 tysięcy osób.

Ponoć „różowe trójkąty” w hierarchii obozowej stały najniżej, osoby z takim trójkątem były pogardzane przez wszystkich innych więźniów.

Tak wynika z relacji tych, którzy przeżyli i opowiedzieli o swych doświadczeniach. Najwięcej wiemy o „różowych trójkątach” z obozu Sachsenhausen; tam było ich najwięcej. Albo, raczej, tam ocalało najwięcej dokumentów. Na początku „różowe trójkąty” separowano od innych grup i umieszczano w osobnym baraku.

Muszę też wyjaśnić jedną rzecz, która, jak wynika z moich obserwacji, mocno miesza w głowach, czasem nawet bardzo światłych. Często myli się kwestię różowych trójkątów z seksem gejowskim/lesbijskim w obozach. Zdarza się, że gdy mówię, czym się zajmuję, ludzie zaczynają opowiadać na przykład o piplach, czyli młodych chłopcach, nastolatkach, którzy byli na usługach obozowych kapo, zdarzało się, że również seksualnych. Albo o tym, że w obozach były gwałty, też homoseksualne. Albo o tym, że na przeciwległym biegunie była miłość, też homoseksualna. Wszystko to prawda, ale to coś innego. Badanie relacji seksualnych, do których dochodziło w obozach, i badanie historii więźniów skazanych za homoseksualizm to dwa zagadnienia, które należy rozróżnić.

Homoseksualiści na pewno zdarzali się też wśród innych więźniów skazanych za co innego. A jeśli ktoś wchodził w jakiekolwiek relacje homoseksualne albo był ofiarą homoseksualnych gwałtów, to mamy tu do czynienia z jeszcze inną kwestią, bo mogli to też być heteroseksualiści, jak to bywa w zamkniętych społecznościach jednopłciowych. „Różowe trójkąty” to odrębna kategoria niemająca często nic wspólnego z seksem w samych obozach czy więzieniach.

W 1945 roku wojna się kończy, Trzecia Rzesza przechodzi do historii, ale paragraf 175 – nie. Wyzwolenie obozów nie było wyzwoleniem dla więźniów skazanych za homoseksualizm.

To jest szokująca prawda, która nijak nie koresponduje z tym pielęgnowanym obrazem końca wojny jako wielkiego wybuchu radości. Więźniowie skazani za homoseksualizm byli odstawiani z obozów do więzień. Po prostu byli nadal przestępcami, zgodnie z prawem ustanowionym przed powstaniem Trzeciej Rzeszy.

Paragraf 175 zniesiono w RFN częściowo w 1969 roku, w NRD – w 1968 roku. Całkowite zniesienie paragrafu 175 w Niemczech to dopiero rok 1994!

A ludzie, którzy siedzieli w więzieniach na podstawie tego paragrafu po 1945 roku, nadal nie zostali przez niemieckie państwo zrehabilitowani. Niektórzy z nich otrzymali jednorazowe zapomogi na przykład w wysokości 5 tysięcy marek.

Rehabilitacja tych, którzy cierpieli za czasów Trzeciej Rzeszy, też nie przyszła szybko.

To jest skomplikowana i bardzo smutna historia. Temat na osobny wywiad.

W artykule Roberta Biedronia z publikacji KPH przeczytałem o przypadku pewnego Austriaka skazanego w Trzeciej Rzeszy, który spędził w obozie trzy lata. Więźniowie mogli wliczyć czas spędzony w obozie do stażu pracy, co miało znaczenie przy obliczaniu emerytury, ale nie wszyscy. Ci skazani za homoseksualizm – nie.

Wyobrażasz sobie, jakie to musi być uczucie? Nie możesz nawet o swym cierpieniu powiedzieć, bo nie jest ono przez nikogo uznawane. Byłeś w obozie, ale musisz milczeć, bo spotkasz się z potępieniem. Bo nadal w powszechnym odbiorze i zgodnie z prawem jako homoseksualista jesteś przestępcą.

Kiedy w Niemczech zaczęło się odzyskiwanie pamięci o „różowych trójkątach”?

Pierwsza opublikowana relacja świadka – książka Heinza Hegera (pseudonim byłego więźnia/więźniów) – pojawiła się w 1972 roku. Dwadzieścia siedem lat po wojnie**. Pierwszy obozowy pomnik wspominający „różowe trójkąty” pojawił się w Miejscu Pamięci Mauthausen w 1984 roku.

Emancypacja LGBT, która nabrała tempa pod koniec lat 60., miała z tym coś wspólnego?

Oczywiście. Wszystko! To jest owoc działań młodych gejów i lesbijek, którzy zainteresowali się zapomnianym tematem – głównie socjologów i socjolożek. Oni zrozumieli, że odkrywanie przeszłości jest najpotężniejszym narzędziem budowania silnej teraźniejszości. Chcieli jakoś zadośćuczynić ofiarom, choćby tylko przypominając o nich.

Grupa niemieckich działaczy LGBT z organizacji Rat+Tat-Zentrum für Homosexuelle z Bremy przyjechała zresztą lata później, w 1989 roku, do Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Oddali hołd ofiarom, szperali w aktach. Byli tam kilka dni, potem opublikowali ze swego pobytu ilustrowaną zdjęciami broszurę Schwule in Auschwitz. Dokumentation einer Reise.

Podobno, gdy jednemu z pracowników muzeum, zresztą byłemu więźniowi, powiedzieli, kim są i po co przyjechali, ten nie podał im ręki.

W tej grupie był Karl B., też były więzień Auschwitz. Do obozu Neuengamme trafił jako „różowy trójkąt”. Stamtąd przewieziono go do Auschwitz. Udało mu się zmienić naszywkę na pasiaku na „lepszą”– z różowego na czerwony trójkąt, czyli więzień polityczny. Karl miał w Auschwitz dwóch polskich kochanków – Tadeusza i Zbigniewa. Wtedy, w 1989 roku, położył im wieniec ze stosownym napisem – wiem o tym, bo w broszurze opublikowano zdjęcie wieńca.

Jeśli sami nie zaczniemy odkrywać naszej historii, nikt za nas tego nie zrobi. Ty sama nie jesteś LGBT – jak to się stało, że z taką pasją badasz różowe trójkąty?

To jest najtrudniejsze pytanie, bo nie znoszę patosu, a tu bardzo łatwo w niego popaść… Nie jestem LGBT, ale jestem sojuszniczką i czuję się częścią tego „my”, o którym mówisz. Dekonstruowanie mechanizmów płci, patriarchatu, gender, tabu związane z seksualnością – to są wszystko „moje” tematy.

Homoseksualne ofiary nazizmu z ziem, które po wojnie stały się polskie, nigdy nie miały szansy opowiedzieć swych historii. Chcę jakoś oddać im głos, ocalić od zapomnienia. No i wyszło patetycznie, nie ma wyjścia. Do tego widzę, jak bardzo ten temat jest w Polsce undergroundowy, i to też daje mi kopa. Paradoksalnie. Im trudniej, tym bardziej zacięta jestem, by doprowadzić sprawę do końca.

Do końca czyli?

Jestem w trakcie pisania książki o „różowych trójkątach”***. Będzie składała się z dwóch części – całościowej historii „różowych trójkątów” oraz indywidualnych losów ludzi, mikrohistorii, których dokumentację odnalazłam. Ze Sztutowa mam dokumenty kilkudziesięciu osób, w Auschwitz „różowych trójkątów” było co najmniej sto trzydzieści dziewięć. No i dokumentacja z więzień – między innymi z Poznania, Gorzowa Wielkopolskiego, Bydgoszczy, Torunia i wielu innych miejsc.

W 1987 roku w Amsterdamie powstał pierwszy w przestrzeni publicznej poza terenami obozowymi pomnik homoseksualnych ofiar nazizmu. Idea pomnika pojawiła się kilkanaście lat wcześniej, gdy aktywiści LGBT zaczęli umieszczać lawendowe wieńce na pomniku Ofiar Wojny. Policja usuwała je, uznając to za „bezczeszczenie”.

W latach 90. powstały pierwsze pomniki w Niemczech – we Frankfurcie, w Kolonii, oczywiście poza tymi w miejscach pamięci – dawnych obozach koncentracyjnych.

W Berlinie w 2008 roku.

Ten pomnik, stojący naprzeciw pomnika Pomordowanych Żydów Europy, wywołał spór między gejami a lesbijkami.

Częścią pomnika są klipy wideo, na których widać całujące się pary jednopłciowe, zarówno męskie, jak i żeńskie.

Tymczasem paragraf 175 dotyczył tylko mężczyzn. Z wyjątkiem Austrii, gdzie nawet po Anschlussie obowiązywał, podobny do paragrafu 175, paragraf 129Ib, który penalizował także stosunki seksualne między kobietami; zniesiono go dopiero w 1971 roku. Nie oznacza to jednak, że w Trzeciej Rzeszy lesbijki zostawiono w spokoju. Sprawa jest trudniejsza do uchwycenia, bo lesbijki nie otrzymały osobnej kategorii. One stanowiły „element aspołeczny”, którego symbolem były czarne trójkąty – razem z alkoholikami, bezdomnymi, bezrobotnymi, ludźmi mającymi wiele partnerów/partnerek seksualnych, czyli „źle prowadzącymi się”, prostytutkami, a także z młodzieżą słuchającą swingu, muzyki „degeneratów”. To właśnie na tle tej niemożliwej do określenia rzeczywistej skali prześladowań lesbijek powstał spór.

Dziś pomników jest kilkanaście – między innymi w USA, Australii, Hiszpanii, Urugwaju. Ostatni, jak dotąd, powstał w 2013 roku w Izraelu, w jednym z parków w Tel Awiwie. W Polsce nie ma żadnego. Choć na przykład Szymon Niemiec, działacz LGBT, wzywał do postawienia pomnika.

Ta próba spaliła na panewce i jeszcze długo tak będzie.

Dlaczego? Chyba wiem, ale i tak pytam.

W księgarniach znajdziesz multum książek o drugiej wojnie światowej i o Trzeciej Rzeszy, ale o „różowych trójkątach” ani jednej – sam już to powiedziałeś na początku naszej rozmowy. A od wydania pierwszej książki w Niemczech na ten temat minęły właśnie czterdzieści trzy lata. Ignorancja i homofobia robią swoje. Potrzebne są artykuły, książki, autorytety naukowe, które podejmą temat i swymi nazwiskami wesprą ideę budowania pomnika i odzyskiwania pamięci. To jest praca na lata.

Działajmy więc najpierw na rzecz upamiętnienia różowych trójkątów w samych miejscach pamięci, a przede wszystkim budujmy świadomość w społeczeństwie, w środowiskach naukowych. Brak wiedzy na ten temat jest wciąż ogromny, podobnie zresztą jak w przypadku innych grup zapomnianych ofiar nazizmu. Wciąż trwa ten powojenny „czas maskowania”, choć w XXI wieku w Polsce dotyczy już tylko pamięci.

„Replika” 2015, nr 55 (maj–czerwiec)

* Lutz van Dijk, Cholernie mocna miłość. Prawdziwa historia Stefana K. i Williego G., tłum. Filip Fierek, Agata Chmielecka, posł. Joanna Ostrowska, Lutz van Dijk, Korporacja Ha!art, Kraków 2017 – przyp. red. Jeśli przypis nie jest opatrzony adnotacją „przyp. red.”, jest cytowany za „Repliką”.

** Heinz Heger, Mężczyźni z różowym trójkątem. Świadectwo homoseksualnego więźnia obozu koncentracyjnego z lat 1939–1945, tłum. Alicja Rosenau, Ośrodek Karta, Warszawa 2016 – przyp. red.

*** Książka ma się ukazać nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej w 2021 roku – przyp. red.

Spowiedź

Z Wojciechem Skrodzkim rozmawia Mariusz Kurc

WOJCIECH SKRODZKI – historyk i krytyk sztuki, pisarz. Zmarł w 2016 roku.

W 2012 roku, w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat zapisałeś się do Lambdy Warszawa. Dlaczego postanowiłeś zostać działaczem LGBT?

Działaczostwo przyszło później. Na początku poszedłem do Lambdy po pomoc.

Jaką?

Psychologiczną. Nie dawałem sobie rady z homoseksualizmem. Byłem krwawym ochłapem człowieka. Od lat w depresji. Dłużej już nie mogłem żyć w zakłamaniu.

Lambda pomogła?

Po jakichś sześciu miesiącach sesji z psycholożką, Renatą Romanowską, zacząłem czuć się lepiej. Cały ten ciężar jakoś odpłynął.

Wcześniej dusiłeś w sobie to, że jesteś gejem?

Mniej lub bardziej, miałem różne etapy. Nie bez związku z religią. W wieku siedemnastu lat, w klasie przedmaturalnej zdałem sobie sprawę, że jestem homoseksualistą i że ta moja kondycja skazuje mnie na totalny konflikt zarówno w aspekcie ludzkim, jak i boskim. „Ty mnie skazałeś na potępienie, więc cię odrzucam” – powiedziałem Bogu w kościele. I odrzuciłem go. Moi znajomi z kręgów katolickich, którzy nie wiedzieli oczywiście o mojej homoseksualności, uznali, że uległem sowieckiej propagandzie.

Jednocześnie zaakceptowałeś siebie, tak?

Nie do końca. W czasie studiów, na historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego, żyłem w zawieszeniu. Pamiętam przyśpiewkę studencką z tamtych czasów: „Nas jest dwunastu, was jest dwunastu, więc założymy klub pederastów”. Słuchałem z głupią miną, bo nie mogłem pokazać, że mnie to boli. Łudziłem się, że gdyby trafiła się odpowiednia dziewczyna, to może udałoby się ten homoseksualizm przełamać. Bzdura! Nie robiłem w każdym razie nic, by poznać jakiegoś faceta. To zdarzyło się dopiero po studiach.

Jak?

W październiku 1959 roku poszedłem po raz pierwszy na pikietę*. Wiesz oczywiście o tym blaszaku na placu Trzech Krzyży, prawda? Orale odbywały się w jakichś koszmarnych sraczach albo w krzakach. To było dno ludzkiego upodlenia.

Plac miał tę zaletę, że wokół było dużo sklepów z wystawami, można było udawać, że się te wystawy ogląda i w ten sposób czekać na faceta do poderwania.

Były jeszcze łaźnie. Jedna – na Chmielnej przy Brackiej, z dwiema kabinami dwuwannowymi. Można się było umówić i wynająć kabinę. No chyba że ktoś miał wolną chatę, ale ja nie miałem, poza tym to zawsze było ryzykowne.

Druga łaźnia to osławiona Messalka vis-à-vis kościoła Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. W środy od dziewiątej rano do dwunastej Mesalka była tylko dla homo.

Skąd o tym wiedziałeś?

To po prostu się wiedziało. Messalka wyglądała niesamowicie: ogromna podziemna przestrzeń, baseny, kabiny, mrok, gdzieniegdzie jakieś reflektory i przechadzający się nadzy faceci. Pamiętam też specjalną ławę do masażu. Słyszałem, że jak się masażyście da dodatkową forsę, to wyciąga bat i leje, całe rytuały sadomasochistyczne podobno tam odchodziły.

Co jeszcze? W bibliotece uniwersyteckiej, w toalecie, nad rzędem pisuarów były ogłoszenia. Na przykład: „Szukam faceta do dwudziestu siedmiu lat, czekam tu i tu tego dnia”. Dwa razy stawiłem się w ustalonym miejscu i o ustalonej porze, ale nikt nie przyszedł. No i jeździło się do Łowicza, wiesz o tym?

Po co do Łowicza?

O ile było cię stać na hotel. Dla ludzi takich jak ja, czyli z zameldowaniem warszawskim, wynajęcie hotelu w stolicy było zakazane. Z poznanym facetem wsiadało się wieczorem w ostatni pociąg do najbliższego hotelu, który był w Łowiczu.

I rano powrót do Warszawy?

Ja tylko raz tak obróciłem, ale to był cały zwyczaj. Ten mój facet rano wrócił do Warszawy, a ja polazłem oglądać kolegiatę łowicką i tam przeżywałem mistyczne uniesienia. Całe życie wadzę się z Bogiem i całe życie jestem zafascynowany sacrum.

Pikieta była też pod hotelem Bristol, ale raczej tylko dla ludzi z większą forsą, z układami towarzyskimi – nie dla mnie. Podobno faceci bierni w seksie przechadzali się pod Bristolem z palcem w klapie marynarki. Ja tam nie przestawałem, ale w samym Bristolu spotkała mnie pewna przygoda.

Opowiesz?

To było w maju 1961 roku. Jeden z moich profesorów poprosił, bym zaniósł coś dla Paula Cazina, który zatrzymał się w Bristolu. Cazin to był wybitny francuski polonista i tłumacz z polskiego. Poszedłem tam i, co tu dużo gadać, Cazin zaczął się do mnie dobierać.

Odwzajemniłeś zaloty?

Zachowywałem się ambiwalentnie. Gdyby on mnie rajcował… Ale on miał osiemdziesiąt lat, a ja dwadzieścia sześć! Zaproponował, byśmy złożyli ślubowanie męskiej przyjaźni według starofrancuskiego, podobno rycerskiego rytuału, czyli skrzyżowania penisów w erekcji. I zrobiliśmy to. Nie mam pojęcia, czy rzeczywiście taki rytuał istniał, czy Cazin go wymyślił.

Kontynuowaliście znajomość?

To był jeden wieczór. Nigdy więcej go nie zobaczyłem, ale pisaliśmy do siebie jeszcze przez dwa lata – do jego śmierci. On miał żonę i dzieci, ale chyba mocno się we mnie zadurzył. Na odkrytych pocztówkach przysyłał mi wyznania miłosne. Jeśli ktoś na poczcie znał francuski, to mógł się dowiedzieć.

Próbowałeś znaleźć kogoś na stałe?

Tak, bez skutku. Raz byłem z facetem przez pół roku, później jakoś się to rozeszło. I tyle. Nie przeżyłem miłości – to jest moja katastrofa życiowa.

Próbowałem też być z dziewczyną. Poznałem jedną, z którą dobrze się rozumiałem, ale seks? Wymyśliłem, że może by się udało, gdybym uprzednio podniecił się myślami homoseksualnymi. Nic z tego nie wyszło. Erotyczna fascynacja znikała natychmiast, gdy przestawałem myśleć o facetach i skłaniałem się ku niej. Po kilku próbach straciłem złudzenia, że kiedykolwiek będę hetero.

Miałem też przyjaciółkę, malarkę, którą poznałem w Muzeum Narodowym, gdzie dyżurowałem na wystawie arrasów wawelskich. Była kobietą po operacji korekty płci. Zakochała się we mnie. Nigdy nie zapomnę, jak wpadła w ryk, gdy jej wyznałem, że jestem homoseksualistą. Co to było za wycie! Płakała, że może gdyby nie zrobiła sobie operacji i pozostała biologicznie facetem, to ja mógłbym z nią być. Straszne.

Dzięki niej poznałem Mirona Białoszewskiego. Zacząłem bywać u nich – u Mirona i jego Leszka – na placu Dąbrowskiego. […]

Zaprzyjaźniłeś się z Mironem i z Leszkiem?

Nie nazwałbym tego przyjaźnią, byłem jednym z wielu, którzy tam przychodzili.

Miałeś innych przyjaciół gejów?

Właśnie nie. Dotykasz tu tragicznego problemu: od czasu do czasu miewałem seks, ale z nim nie wiązała się żadna, choćby najmniejsza relacja emocjonalna. Bardzo mnie to zrażało.

Spełniałeś się zawodowo?

Tak. W latach 60. i 70. byłem jednym z ważniejszych krytyków sztuki. Pisałem do „Twórczości”, „Literatury”, „Współczesności”. Bywałem regularnie na Biennale w Wenecji. Sporo podróżowałem, poznałem Austrię, Norwegię, Francję, Czechy, ZSRR. Zwiedziłem Europę w czasach, gdy mało kto wyjeżdżał. To były kulturalne olśnienia.

Próbowałeś szukać facetów za granicą?

Na przykład w Rzymie. Słyszałem, że słynne schody hiszpańskie są miejscem spotkań, więc się tam rozłożyłem na kilka godzin. Poderwał mnie jakiś Anglik, ale jednak mi nie odpowiadał; zrezygnowałem. I jeszcze przed pałacem Barberinich była w Rzymie pikieta. Jak widzisz, to wszystko było dość żałosne, a ja dojmująco potrzebowałem duchowości, co w końcu, w drugiej połowie lat 60., przywiodło mnie z powrotem do religii.

Wróciłeś do Kościoła?

Zostałem buddystą. W 1966 roku poznałem artystę Andrzeja Urbanowicza, który z żoną Urszulą Broll prowadził ośrodek buddyjski zen w Katowicach. Przystałem do nich. Dzisiaj to jest normalka, ale wtedy buddyzm to była nowość. Jeździłem do nich co tydzień.

Jesteś buddystą do dziś?

Nie. Wróciłem na łono Kościoła katolickiego w 1973 roku, ale najpierw muszę ci powiedzieć o innym ważnym wydarzeniu. W 1970 roku zaadoptowałem trzech chłopaków.

No to mnie zastrzeliłeś. Jak to się stało?

Moja znajoma, pani Anna Tatarkiewicz, opowiedziała mi o trzech chłopakach pochodzenia żydowskiego, których rodzice zmarli. Dwóch miało po czternaście lat, bliźniacy, a trzeci – dwanaście. Anna zapytała, czy nie chciałbym zostać ich prawnym opiekunem. Zgodziłem się.

Zamieszkałeś z nimi?

Nie. Mieszkali z babcią, a ja przychodziłem kilka razy w tygodniu. Bardzo się ze sobą zżyliśmy. Traktowałem ich praktycznie jak synów.

Przez cały okres opiekowania się nimi prowadziłem się sto procent czysto. Nie mogłem doprowadzić do sytuacji, że ktoś wrobiłby mnie w jakiś skandal. Zawiesiłem seks na kołku, a zyskałem synów.

A więc ponieważ i tak żyłem w celibacie, to powrót do zasad zgodnych z nauką Kościoła katolickiego był łatwiejszy. Wydarzyło się jeszcze coś. W 1973 roku „Tygodnik Powszechny” opublikował zdjęcie całunu turyńskiego z twarzą Jezusa, które zrobiło na mnie kolosalne wrażenie. Przykleiłem je na ścianie nad stołem, wpatrywałem się w nie godzinami i stała się rzecz niesamowita: poczułem jakby pulsowanie między mną a fotografią, jakąś niezwykłą energię. Po dwóch dniach musiałem to zdjęcie zdjąć, bobym zwariował. Ale stwierdziłem, że w wierze chrześcijańskiej jednak jest prawda. Wymówiłem buddystom współwiarę i od razu zaczęły się problemy, których w buddyzmie nie było, czyli spowiedź. Spowiadałem się z masturbacji, mówiąc ogólnie o „grzechu nieczystości”.

Opiekowałeś się synami do ukończenia przez nich pełnoletności?

Dłużej. Dochodzimy tu do kolejnego granicznego momentu w moim życiu – do stycznia 1981 roku. Oni wtedy do mnie wpadli, by powiedzieć, że nazajutrz wyjeżdżają za granicę i już nie wrócą. Załatwili sobie wyjazd do Wiednia na jakąś konferencję. Przyszli się pożegnać. To był dla mnie straszny cios.

Utrzymywałeś z nimi kontakt?

Wylądowali w Australii. Piszemy do siebie od czasu do czasu, ale coraz rzadziej.

Powiedziałeś im, że jesteś gejem?

Tak, gdy już byli dorośli. Najstarszy, jeden z bliźniaków, powiedział: „Wiedzieliśmy od dawna, przecież ludzie gadali”. Zapytałem, czy to zmieniło ich stosunek do mnie, a on na to: „Tak. Na lepszy. Współczujemy twojemu cierpieniu”. Uważam, że zachowali się z wielką klasą.

A po ich wyjeździe…

Przyszedł drugi cios, zawodowy. Dosłownie trzy dni później: w Radziejowicach na posiedzeniu Stowarzyszenia Krytyków Sztuki został ogłoszony referat, w którym pracownicy pism wydawanych przez RSW Prasa, w tym ja, zostali określeni jako komunistyczni propagandyści. Siedziałem jak przebity mieczem.

Co to oznaczało?

Pozbawienie godności! Z piętnem „komunistycznego propagandysty” zostałem wyklęty.

Przestałeś pracować dla RSW Prasa?

Dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego. Wtedy znalazłem nową pracę. W katolickiej „Niedzieli”.

Z jednej strony zostałeś określony jako komunista, a z drugiej pracowałeś dla ultrakatolickiego tygodnika?

Paradoks, wiem. „Niedziela” była wtedy inna niż dziś – patriotyczna, opozycyjna, a nie ksenofobiczna. Z punktu widzenia etyki solidarnościowej można było tam pracować.

Jak długo tam pracowałeś?

Aż do emerytury. Urządzono mi pokój gościnny w Częstochowie, miałem tymczasowe zameldowanie. To były długie lata marazmu, hibernacji emocjonalnej, depresji, samotności. Nie mogłem ścierpieć kolejnych spowiedzi z „grzechu nieczystości”, a poznawanie facetów nie wchodziło w grę, pracowałem przecież w instytucji kościelnej, bałem się kompromitacji. Tkwiłem w potrzasku.

W latach 90. zacząłem się powoli otwierać. Powiedziałem o sobie Cezaremu Gawrysiowi, dziennikarzowi katolickiemu. Poznaliśmy się w redakcji „Literatury” z czterdzieści lat wcześniej. W 1998 roku Cezary napisał o mnie reportaż, który ukazał się w „Charakterach”. Opowiedziałem o doświadczeniu bycia homoseksualistą, ale anonimowo. To był tylko quasi-coming out. Za mało. Ja chcę dać możliwie jak najpełniejsze świadectwo; ten wywiad temu służy.

W 2009 roku ukazała się moja książka Wizjonerzy i mistrzowie, szkice o artystach. Zacząłem się odbijać od dna. Rok później wybrałem się na Paradę Równości. Chciałem zasypać tę wyrwę, jakim był brak homoseksualnych znajomości.

W 2010 roku? To trafiłeś na EuroPride.

Zabrałem stamtąd ulotkę o [Wolnym] Kościele [Reformowanym] Szymona Niemca. Zacząłem uczestniczyć w jego mszach. W końcu, jak mi się wydaje – już na zawsze, ponownie zerwałem z Kościołem katolickim.

Złożyłeś apostazję?

To nieadekwatne słowo – apostazja zakłada odejście od wiary, a ja tylko zmieniłem obrządek. Ale owszem, wystąpiłem oficjalnie z Kościoła katolickiego.

I tak trafiłeś do Lambdy.

Woziłem się z tym dwa lata. W końcu skorzystałem z Telefonu Zaufania. Po terapii ukończyłem kurs wolontariacki, chodziłem na spotkania środowej grupy wsparcia. Lambda próbuje mnie też oduczyć niechętnego stosunku do kobiet.

Masz niechętny stosunek do kobiet?

No tak.

I co ludzie w Lambdzie na to?

Michał Pawlęga** mówi, żebym się nie wygłupiał.

Słusznie.

Ustawił mnie. Dzięki Lambdzie jestem gotowy mówić „tak” całemu naszemu środowisku i mam w nim oparcie.

Teraz prowadzisz w Lambdzie spotkania z artystami.

Tak. W kwietniu zaprosiłem mojego ulubionego artystę gejowskiego w Polsce – Karola Radziszewskiego. Zacząłem nowe życie.

„Replika” 2013, nr 43 (marzec–kwiecień)

* Pikieta w slangu gejowskim oznacza określone miejsce, w którym spotykają się osoby nastawione na szybki, anonimowy seks – przyp. red.

** Sekretarz zarządu.

Tysiące historii miłosnych

Z Janem Reszką rozmawia Mariusz Kurc

JAN RESZKA – architekt, profesor, wykładowca uczelni polskich, angielskich i belgijskich.

Umawianie się z Jankiem Reszką na wywiad wygląda mniej więcej tak:

Panie Janku, tu Mariusz Kurc z „Repliki”.

E tam: „Panie Janku”. Janek jestem. Mariuszku, powinieneś był zadzwonić trzydzieści lat temu.

Lepiej późno niż wcale.

Co ja mówię trzydzieści! Pięćdziesiąt lat temu. To o czym porozmawiamy?

O projekcie Lambdy dotyczącym seniorów, w którym uczestniczysz, i o tobie samym, dobrze?

O! To ci naopowiadam!

Ustalamy termin, kilka dni później spotykam Janka.

Jak trafiłeś do projektu Lambdy?

Nie za bardzo pamiętam, zresztą to nieważne, pomińmy. Grunt, że trafiłem, bo tu jest fantastycznie. Z początku wyglądało trochę mizernie, przychodziłem, były jakieś dwie czy trzy osoby, ale stopniowo się rozrastało. Mieliśmy zajęcia z prawa, psychologii, dwa razy poszliśmy razem do klubu Galeria. Chodzę tu też na angielski, chociaż niepotrzebnie, bo po angielsku wykładałem na uniwersytecie w Liverpoolu.

To chyba płynnie mówisz, więc po co?

Kim, nasza nauczycielka, jest taka wspaniała, że nie mogę nie chodzić. Znam jeszcze rosyjski i francuski.

Też płynnie?

Francuski tak. Przez trzydzieści dwa lata mieszkałem w Belgii.

Trzydzieści dwa lata? To o Belgii też mi opowiesz, ale za chwilę, OK? Teraz jeszcze wróćmy do projektu Lambdy.

Pomyślałem po kilku spotkaniach, że ja nie mogę z tej Lambdy tylko brać i brać, że powinienem też coś dać. Przez lata wykładałem geometrię wykreślną, historię sztuki, malarstwo. Zaproponowałem, że mogę poprowadzić lekcje rysunku. Zgłosiło się czterdzieści osób. Utworzyliśmy trzy grupy i od stycznia mam zajęcia.

Gratis?

Na uniwersytecie w Liège w Belgii miałem pensum 3,8 tysiąca euro, tu fundują mi herbatę i jestem zadowolony (śmiech)! Absolutnie nie narzekam, przeciwnie! Ludzie przychodzą nie z obowiązku, tylko z pasji, robią postępy, jest świetnie. W życiu przyjemniejszych zajęć nie miałem.

Uczestnicy to też seniorzy?

Na początku tak było, ale teraz przekrój wiekowy mam od czternastu lat do ponad sześćdziesięciu. Jeśli chodzi o orientację, to nie pytam, ale jesteśmy otwarci, mówimy sobie. Większość to geje i lesbijki, jednak osoby hetero też są. Nie ma barier, każdy jest mile widziany. Jest luz, rysujemy akty, nieakty, martwą naturę, krajobrazy, uczę perspektywy, sztuczki różne rysunkowe pokazuję, śmiejemy się, opowiadamy sobie historie miłosne.

To może mnie i czytelni(cz)kom „Repliki” jakąś swoją historię miłosną też opowiesz?

O, kochany, ja mam kilka tysięcy historii miłosnych do opowiedzenia (śmiech). Na pięć „Replik” by starczyło.

To może kilka?

No to tak: na studia, na architekturę, poszedłem do Wrocławia. Do Warszawy nie chciałem, bo za blisko mieszkałem, w Skierniewicach. Nie dostałbym akademika, a nie uśmiechało mi się z rodzicami mieszkać; byli nadopiekuńczy.

Na studiach – wspaniały czas. Połowa lat 60., w teatrze Grotowski, Tomaszewski. Powstał właśnie klub Kalambur, a na moim roku klub Gest. Założyłem kółko matematyków. Świetnie mi szło. Gdy byłem na trzecim roku, profesor Dyba zaproponował mi z dnia na dzień prowadzenie zajęć na drugim roku – wspomnianą geometrię wykreślną, studencki koszmar. Poszedłem blady ze stresu. Tytułowali mnie „panie doktorze”, ja na to, że nie jestem doktorem. To „panie magistrze” – ja, że nie jestem magistrem. Jak im się w końcu przyznałem, że jestem po prostu rok wyżej, to zaraz było: „Jasiek, kurwa, weź wyjaśnij lepiej, bo nic nie rozumiemy!”.

Zostałem na uniwersytecie po skończeniu studiów, dostałem stypendium naukowe. Profesor Schmidt, który wykładał w Liverpoolu, zorganizował wymianę, więc dodatkowo przez pięć lat jeździłem tam. No, ale zaraz… Miałem chyba jakieś miłosne czy erotyczne rzeczy opowiadać…

Rozumiem, że dochodzimy do nich.

To muszę się cofnąć. Na studiach miałem dziewczynę, ale gdy usłyszałem od kolegi, że go w łaźni miejskiej jakiś facet podrywał, to mnie to zainteresowało. Stwierdziłem, że muszę do tej łaźni też się wybrać – i w odróżnieniu od kolegi dałem się poderwać. Oj, podobało mi się.

Ale nie powiesz mi, że dopiero wtedy poczułeś, że mężczyźni ci się podobają.

Nie. Gdy miałem czternaście lat, to z jednym kumplem były już pewne zabawy.

Niezbyt niewinne, tak?

E, dosyć niewinne. Manualne, tak to ujmę. W szkole średniej libido miałem potworne. Ciągle mi się chłopaki kotłowali w głowie i ciągle wyganiałem ich ze świadomości.

Ale potem miałeś dziewczynę.

Czułem, że coś dziwnego jest u mnie z seksem, ale co dokładnie? Podobali mi się mężczyźni, ale zaraz homoseksualista? Zastanawiałem się, dlaczego z dziewczyną nie było mi tak dobrze jak z facetem jednym, potem drugim, trzecim… Po tej przygodzie w łaźni poszedłem do psychologa. I to niejednego.

Z problemem, że „chyba jestem homo”?

Tak. W końcu czwarty, znany psychiatra, przebadał mnie wte i wewte, ankietę długą zrobił i stwierdził to samo co poprzednicy: „Panie, pan jest stuprocentowym heteroseksualistą. Pan tylko miał pewne przygody, proszę w to dalej nie brnąć. Zapomnieć i przerzucić się na babki. Najlepiej niech się pan ożeni”. Taki był ten okres behawioryzmu w psychiatrii. Wierzono w różne głupoty, różne cuda.

Wiem, jak to dzisiaj brzmi, ale pomyśl: ja, dwudziestoparoletni gówniarz, a on jeden z najlepszych psychiatrów we Wrocławiu! Jak miałem jego opinii nie przyjąć? Znalazłem sobie dziewczynę, potem drugą, Żydówkę, a z facetami miałem przygody, jak się „zapomniałem”. Zapominałem się dość często. Ciągle sobie mówiłem, że zaraz to rzucę.

Moja dziewczyna Żydówka wyjechała w 1968 roku z rodzicami do Izraela. To był czas antysemickiej nagonki. Ja też miałem problemy, bo się obracałem w towarzystwie profesorów żydowskiego pochodzenia. Sam, cholera, kropli żydowskiej krwi nie mam – a całą genealogię mi przeszukano. Niemniej dla antysemitów byłem „szabesgojem”. Wiesz, kto to?

Kto?

Taki, co w czasie szabasu zapala świece za Żydów, którzy wtedy prac wykonywać nie mogą. Czyli przyjaciel Żydów.

Zakochała się we mnie dziewczyna, emigrantka z ZSRR, z Ukrainy. Straciła ze mną dziewictwo i jej rodzice mocno parli do małżeństwa. To się z nią ożeniłem.

Zacząłem często wyjeżdżać na wykłady do Liverpoolu, o których już mówiłem; to był początek lat 70. Czasami na wiele tygodni. Gdy wracałem, to moja żona zwykle jakiegoś kochanka zdążyła sobie przygruchać. We mnie nie było cienia zazdrości. Nigdy. Ani o kobitę, ani o faceta. No i myśmy wyczyniali różne rzeczy… Przywoziłem z Anglii filmy porno i puszczaliśmy.

Przecież na początku lat 70. nie było nawet kaset wideo.

Na taśmach. Miałem projektor. Zapraszałem kolegów, których razem z żoną wybieraliśmy. Puszczałem film, szedłem im robić herbatkę, a jak wracałem, to oni już byli rozgrzani, z rękami zasłaniającymi podołek. Patrzyłem im na krok i uśmiechałem się: „Ach, co tu się stało???”. I były zaraz trójkąciki, czworokąciki i tak dalej. Małżonka więc miała okazję zobaczyć, że mi się faceci podobają. No.

Po prostu mów dalej, ja słucham.

Podoba ci się, co (śmiech)? Tymczasem atmosfera na uczelni zaczęła gęstnieć. Gdzieś koło 1974 roku mój kolega z Londynu dał znać, że na uniwersytecie w Liège w Belgii szukają kogoś z moimi kwalifikacjami, stwierdziłem, że skorzystam z okazji. Nie znałem francuskiego, bałem się, że nie podołam, ale zaryzykowałem i wyjechałem.

Sam?

Tak. Żona nie chciała. Mówiła, że nie po to z rodziną emigrowała do Polski, by teraz ruszać do Belgii. Rozwiedliśmy się.

Kiedy dotarło do ciebie, że psychologowie się mylili i nie jesteś „stuprocentowym heteroseksualistą”?

O, jeszcze długo nie. W Belgii były nadal przygody z facetami, a jednocześnie ten nakaz wciąż silny na tyle, że jak poznałem fajną dziewczynę – Greczynkę, która spędziła wiele lat w Kongo – to się ożeniłem po raz drugi.

Janek, może ty jesteś zwyczajnie w jakimś stopniu biseksualny?

W jakimś może i tak, ale strona homo przeważa. W kobiecie mogę się zakochać, ale raczej na zasadzie porozumienia dusz. Mogę też z kobietą mieszkać. Mam mnóstwo przyjaciółek. Seks z kobietą mam natomiast raczej techniczny. Prawdziwa namiętność jest z facetem.

Jeszcze coś ci opowiem. Gdy miałem sześć lat, to w moim starszym bracie, wtedy dziewiętnastoletnim, zakochał się pewien facet, znany w środowisku literackim Warszawy. Cierpiał strasznie, bo mój brat był hetero, miał już narzeczoną. Mama o wszystkim wiedziała i rozmawiała z tym człowiekiem, próbowała mu tę miłość do jej syna wyperswadować. Siedziałem obok i wszystkiego słuchałem. Widziałem jego straszną rozpacz. A mama nawet mnie nie przeganiała, myślała, że ja nic nie rozumiem, a ja wszystko rozumiałem. Potem wielokrotnie mówiła, że homoseksualizm to jest najgorsze, co się może mężczyźnie przydarzyć. Jednocześnie jestem przekonany, że wiedziała o mnie, tylko wolała udawać, że nie wie. Nigdy z nią o tym nie rozmawiałem.

W każdym razie, wracając do Belgii – trzydzieści trzy lata miałem i nadal myślałem, gdy się z tą Greczynką żeniłem, że ona może mnie „uleczyć”. Postanowiłem być jej wierny i zrobiłem na sobie eksperyment: bez faceta wytrzymałem dwa lata. Potem po prostu dostawałem obłędu, więc zacząłem się znów puszczać. W międzyczasie urodził nam się syn.

Ach, masz syna!

Daniel ma dziś trzydzieści sześć lat. Mieszka w Berlinie.

Masz za sobą coming out przed synem?

No właśnie nigdy o mojej homoseksualności nie rozmawialiśmy. Żałuję. Daniel doskonale wie, znał moich facetów, ale poważnej rozmowy nie odbyliśmy. Trochę winię za to pewną głupią psycholożkę (znowu!), która powiedziała mi, że jak będę opowiadał o gejach synowi, to on się może „zasugerować”. Bardzo zła porada. Efekt jest taki, że Daniel uważa mnie za człowieka skrytego, który „w tych sprawach” milczy jak grób. Trzeba rozmawiać.

Z jego mamą się rozwiodłeś?

Tak, ona tych skoków w bok nie chciała tolerować. Po rozstaniu w końcu zacząłem myśleć o sobie jako o geju i wszedłem w związek z fajnym Belgiem. Jedenaście lat byliśmy razem, a skończyło się głupio. Otóż on był psychologiem…

Nie miałeś już dość tej profesji?

(śmiech) I wyobraź sobie, przyszedł do niego na sesję chłopak, który powiedział, że ma problem, bo czuje pociąg do mężczyzn. I ten mój facet co? Zakochał się w nim na zabój i rzucił mnie. Chłopak był zjawiskowo piękny, ale miał trzynaście lat.

Trzynaście?!

Po jakimś miesiącu mój Belg otrzeźwiał, wrócił i przepraszał, ale ja już nie miałem na nic ochoty. Myślałem, że na tym Belgu zamknę moje życie uczuciowe i seksualne, ale nie zamknąłem, bo pojawił się pewien Wietnamczyk ze Lwowa.

Jak się pojawił?

Student, który mnie odnalazł w Liège i napisał w jakiejś naukowej sprawie. Zaczęliśmy korespondować. Któregoś razu byłem z wizytą w Polsce i stwierdziłem, że mogę skoczyć do Lwowa go odwiedzić. Przyjął mnie po królewsku: pokój w hotelu Sputnik, pełna lodówka. Zapowiedziałem, że związek czy romans wykluczony, bo mam te sprawy zawieszone na kołku. Świetnie nam się gadało, aż zrobiło się późno. Uciekł mu ostatni tramwaj do akademika. „No dobrze, to zostań na noc” – zgodziłem się. I piętnaście sekund później był już na golasa w moim łóżku! Myśmy z tego łóżka praktycznie nie wychodzili przez pięć dni. Nie miałem pojęcia, że jestem jeszcze taki jurny (śmiech).

Ile miałeś lat?

A pięćdziesiąt dwa!

A on?

Dziewiętnaście!

To chyba wypada ci pogratulować.

A dziękuję. To był najprzystojniejszy Wietnamczyk, jakiego w życiu widziałem.

Jak miał na imię?

Viet-Ha, ale mówiłem na niego Haczek. Nie skończyło się na przygodzie. Byliśmy dalej w kontakcie, ściągnąłem go do Liège. Gdy zalegalizowano w Belgii związki partnerskie…

Bo to już były lata 90.?

Tak. Zawarliśmy związek partnerski. A potem wzięliśmy ślub, jak małżeństwa homo zalegalizowali.

I jak ślub? Twój pierwszy z mężczyzną.

Ślub jak ślub. Skromny.

Jak było z Haczkiem?

Jedenaście lat razem, z czego część mieszkaliśmy we czwórkę: ja z mężem oraz mój syn z dziewczyną. Potem związek z Haczkiem się posypał, byłem naprawdę przygnieciony; naprawdę. W dodatku osiągnąłem wiek emerytalny i na uniwersytecie w Liège nie było już dla mnie miejsca. Utrata pracy to jest okropność.

Znalazłem się na rozdrożu i wróciłem do Polski. Mam tu jeszcze rodzinę, kilkoro przyjaciół. Pomyślałem, że coś tam w Warszawie wykombinuję. Nie było łatwo. Na rok zaczepiłem się w jednym technikum – porażka. Zaangażowałem się też w Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów, bo jestem ateistą. Na placu Zamkowym zorganizowałem rekonstrukcję egzekucji Kazimierza Łyszczyńskiego*. Rok to przygotowywałem. Sam uszyłem siedemnastowieczne stroje, napisałem scenariusz, załatwiłem formalności. No nie, zagalopowałem się – formalności ktoś inny załatwiał. Zagrałem dziada proszalnego – jest to do obejrzenia na YouTubie. Jednak nie zagrzałem miejsca u racjonalistów, ich wewnętrzne konflikty mnie wymęczyły. Nie miałem dalszego pomysłu na życie. Na dodatek w rodzinie i wśród przyjaciół nastąpiła seria zgonów. W ciągu kilku lat jedenaście osób.

A szukałeś miłości, nowego związku?

Nie bardzo. Odnowiłem niektóre stare znajomości, na przykład z tym, z którym te manualne zabawy miałem. To jest profesor. Wiesz, im człowiek starszy, tym nawyki odgrywają większą rolę. Trudniej się zaprzyjaźnić czy zakochać. Zaprosiłem go do siebie i mieliśmy karczemną awanturę o drobiazg. Wszedłem do łazienki, gdy on się mył. Dla mnie nic takiego, a dla niego niedopuszczalne. Atmosfera zupełnie się popsuła.

Samotność doskwiera. Chciałoby się mieć kogoś do pogadania. Już naprawdę nie mówię o innych rzeczach. Poopowiadać sobie historie, podzielić się zwykłymi sprawami.

No i summa summarum głównie przez brak zajęcia wpadłem w depresję. Taką, że dwa tygodnie nie chce się wychodzić z domu – a zjadłeś już wszystko z lodówki, pijesz wodę z kranu i myślisz tylko, jak skończyć ze sobą. Wreszcie nadludzkim wysiłkiem zbierasz się i idziesz na zakupy. Tak mnie trzymało parę lat.

Jak z tego wyszedłeś?

W dużej mierze dzięki Lambdzie.

Serio? Dzięki temu projektowi?

Jakiemu projektowi? A! Temu, by pierdzieli zebrać i zaktywizować? Tak. Chyba za mało ten projekt pochwaliłem. Jestem naprawdę wdzięczny.

W Lambdzie jest też sporo przystojnych gejów, w dodatku cholernie sympatycznych, ale do żadnego nie uderzam (śmiech). Mam ochotę czasem przytulić czy pocałować, ale przecież sam bym się zjeżył, gdyby do mnie tak ktoś startował. Mimo że jestem rozpustny jak …!

Bije z ciebie energia.

Za parę miesięcy skończę siedemdziesiąt cztery lata. Wyobraź sobie, że też będziesz miał kiedyś siedemdziesiąt cztery. Przyjdzie kryska na Matyska.

„Replika” 2016, nr 60 (marzec–kwiecień)

* Filozof, autor traktatu O nieistnieniu Boga, skazany na śmierć w 1689 roku za ateizm.

No po coś Ty to babie zrobił?

Z Ewą Hołuszko rozmawia Mariusz Kurc

EWA HOŁUSZKO – fizyczka, badaczka mniejszości narodowych. W latach 80. członkini Solidarności, później działaczka na rzecz praw osób transpłciowych. Bohaterka dokumentu Magdy Mosiewicz Ciągle wierzę (2011).

Za działalność w Solidarności otrzymała pani w 2006 roku Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Tak, przypiął Krzyż, pocałował mnie w rękę, a ja dygnęłam.

Prezydent wiedział, że wręcza medal kobiecie po operacji korekty płci?

Nie wiem. Ktoś z jego kancelarii musiał wiedzieć.

Członek zarządu Regionu Mazowsze, delegat na I Krajowym Zjeździe Delegatów Solidarności w 1981 roku w komisji uchwał i wniosków, potem szef podziemnego Międzyzakładowego Komitetu Koordynacyjnego – Marek Hołuszko.

Tak. Ale wyczytano Ewę Hołuszko.

Dla siebie była pani Ewą od zawsze? Anna Grodzka opowiadała, że gdy miała jedenaście lat, pisała sekretny dziennik jako Ania.

Czułam się dziewczyną, ale broniłam się przed nadaniem sobie żeńskiego imienia. Bałam się, że dostanę rozdwojenia jaźni i otoczenie uzna mnie za chorą. Wewnętrzny tłumacz tłumaczył więc wszystko na męsko. Myślałam: „Poszłam”, mówiłam: „Poszedłem”. Później, gdy w czasach Solidarności przemawiałam do ludzi, to ileś tam razy się zapomniałam i końcówki żeńskie poleciały (śmiech).

Znam gejów, którzy kiedy opowiadali o swoich chłopakach, zmieniali im płeć, żeby wyszło, że są hetero.

Ale oni wiedzą, że są gejami. A ja nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Nie miałam na to nazwy. Były lata 60., wertowałam książki medyczne – i nic. Wśród ówczesnych zaburzeń znalazłam masturbację, homoseksualizm, transwestytyzm – ale to nie dotyczyło mnie. Mój przypadek nie istniał. To była potworna samotność. Jednocześnie wiedziałam, że powiedzenie komuś może być bardzo niebezpieczne.

Kiedy po raz pierwszy usłyszała pani o transseksualizmie?

W 1982 roku kupiłam książkę profesora seksuologii Kazimierza Imielińskiego i z niej się w końcu dowiedziałam, kim jestem.

Pomyślała pani wtedy o korekcie płci?

Nie. Byłam zadowolona, że w końcu wiem. Transseksualizm widniał tam jako zaburzenie tożsamości płciowej. Nie miał jeszcze europejskiego kodu ICD-10. My tę klasyfikację przyjęliśmy osiem czy dziewięć lat później, kiedy PRL padł i kiedy już nie było w niej homoseksualizmu, który właśnie skreślono z listy zaburzeń.

Wróćmy do 1982 roku – ma pani trzydzieści dwa lata, żonę i dwóch małych synów.

I ukrywam się przed SB! To wówczas dorwałam tę książkę w księgarni przy ulicy Paryskiej.

Gdzie się pani ukrywa?

Różne mety miałam w Warszawie. Rankiem pierwszego dnia stanu wojennego zbudziła mnie i ostrzegła sąsiadka – działaczka KPN. Radziła, żeby uciekać, bo po mnie przyjdą. Podczas ukrywania się współzałożyłam Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny, którego działalność obejmowała całą Warszawę i okoliczne miejscowości. Byłam jego przewodniczącą. Organizowaliśmy akcje protestacyjne, także na ulicach Warszawy, drukowaliśmy i kolportowaliśmy między innymi „Tygodnik Mazowsze” i „Wolę”. Dzięki księdzu Jerzemu Popiełuszce moi synowie na trzy miesiące trafili do domu Zofii Bigosowej w Głodówce pod Zakopanem, gdzie się nimi opiekowano. Tam mnie zresztą po raz pierwszy otoczono, ale się wywinęłam. Kilka razy udało mi się wywieść esbeków w pole, ale w końcu, w listopadzie 1982 roku, mnie dopadli.

Miała pani ksywkę „Hardy”.

To raczej z powodu bezkompromisowości i wierności własnym ideałom niż siły psychicznej. W więzieniu siedziałam do połowy 1983 roku, w tym trzy miesiące zimowe w celi z wybitymi szybami. Niczego ze mnie nie wyciągnęli. Każde z przesłuchań kończyło się moim stwierdzeniem: „Odmawiam zeznań”. To ułatwiło zadanie moim adwokatom Andrzejowi Grabińskiemu i późniejszemu premierowi Janowi Olszewskiemu. Wyciągnęli mnie z Rakowieckiej.

Kolegom z Solidarności mówiła pani o swym transseksualizmie?

Skąd! W ogóle nie było tematu. To był mój osobisty koszmar. Postanowiłam, że to wytrzymam. Dla dzieci. Lata Solidarności to był szalony czas. Wtedy napędzały nas ideały wolnej i sprawiedliwej Polski oraz świadomość siły i bezwzględności przeciwnika, z którym walczyliśmy. Wie pan co… Bycie kobietą w męskim ciele było wtedy dla mnie bardziej do zniesienia. Tak się zaangażowałam, że prawie nie spałam, padałam ze zmęczenia. Nie myślałam o sobie.

To była ucieczka?

Również. Ale przede wszystkim uważałam, że zło trzeba nazwać złem i próbować zwalczać. Muszę jeszcze dodać, że mam w kwestiach społecznych lewicowe poglądy. Solidarność to nie był ruch katolicko-narodowy, jak dziś próbuje się go przedstawiać. Jest to świadome zawłaszczanie i fałszowanie historii. Owszem aspekt wiary był powszechny i silnie związany z Solidarnością, ale na zasadzie, że Bóg nam pomoże. A nie, że Polska jest tylko tam, gdzie jest krzyż.

Homoseksualizm nie istniał w Solidarności jako polityczna sprawa, prawda?

Oczywiście, że nie.

Komu pani zrobiła pierwszy transseksualny coming out?

Adzie Strzelec. Przeczytałam jej książkę Byłam mężczyzną i napisałam na adres wydawnictwa. Napisałam Adzie, że jestem taka jak ona. Mam te listy w komputerze napisane jeszcze w programie TAG. Jej książka była dla mnie bardzo ważna, jak i zresztą dla większości osób trans, które znam.

To już był początek lat 90. Miała pani za sobą drugi związek, z którego urodził się trzeci syn. I trzy lata mieszkania w Hamburgu.