Trzech panów w łóżku, nie licząc kota. Romans pasywny. - Bartosz Żurawiecki - ebook

Trzech panów w łóżku, nie licząc kota. Romans pasywny. ebook

Bartosz Żurawiecki

1,0
20,40 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o Adasiu, młodym geju, co stracił Męża, pracę, mieszkanie i poczucie własnej wartości, nie tracąc przy tym dobrego samopoczucia, toczy się wartko od jednego epizodu do drugiego. Przygarnięty przez zamożną parę zżywa się z nimi w sposób oczywisty, by - w stosownym momencie - z równym spokojem przyjąć informację, że ze względów ekonomiczno-organizacyjnych przekazują go w kolejne, dobrze ustawione ręce.

Proza Żurawieckiego należy do gatunku literatury, której nigdy dosyć, można by czytać w nieskończoność: lotna, potoczysta, dowcipna, obrazowa i wciągająca. Ewenement na poletku polskiej prozy gejowskiej - proza bez zadęcia, tragedii, rozdarcia. Jeśli już, to raczej z zadątkiem, tragedyjką, zadrapaniem. Mało co i kogo w tej powiastce boli: ani rozstanie, ani konieczność zachowania pozorów, ani powierzchowność kontaktów. "To była miłość nieduża" - napisał klasyk i ta konwencja znakomicie się u Żurawieckiego sprawdza. "Trzech panów w łóżku..." o jedna z najważniejszych polskich powieści LGBT.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 142

Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



BartoszŻurawiecki

TRZECH PANÓW W ŁÓŻKU, NIE LICZĄC KOTA

Romans pasywny

Queermedia.pl

Zanim ściągnął majtki, zgasił światło. Tam w dole zaczęło się już pospolite ruszenie, a on wciąż nie był pewien, czy mu się to podoba. Postał chwilę, wypatrując konturów łóżka. Wreszcie delikatnie położył się na jego brzeżku, w tej samej chwili, w której susem uczyniła to Helena. Już chciał szepnąć: „Chłopcy, posuńcie się”, ale natychmiast uświadomił sobie banalnie obsceniczną śmieszność tego zdania. Niczego więcej pomyśleć nie zdążył, bo został zagarnięty i już było za późno, by wątpić.

1.

Adam osiągnął prawie wszystko, co gej w jego wieku mógł w tym kraju osiągnąć. Miał dobrą pracę w agencji ubezpieczeniowej, czy też reklamowej, męża – zapalonego kucharza po studiach doktoranckich, kochanka – napalonego małolata z fan clubu Anny Jantar, sympatię kolegów, szacunek sąsiadów, którzy uprzejmie udawali, że niczego się nie domyślają, traktując jego ze współmałżonkiem jak parę studentów czy kuzynów wspólnie wynajmujących mieszkanie, bo taniej, widok z okna na tereny zielone, srebrną kartkę Citibanku i nadpłatę w rocznym Picie. Do pełni brakowało mu tylko dobrego samochodu, choć i tak nie miał prawa jazdy z powodu neurotycznego lęku przed ruchem ulicznym i skutkami ewentualnych wypadków.

Czuł się więc ustatkowany i usatysfakcjonowany. Ze szczęścia zaokrągliła mu się twarz, urósł brzuch, co uważał za znak rozpoznawczy wszystkich trzydziestoparoletnich farciarzy. Gdy tak leżał na kanapie po dniu pracy, przerzucając gazetę albo kanały telewizyjne, przy akompaniamencie mężowskiej gadki, która dotyczyła jakichś tam niesnasek na uczelni, i w oparach smażącego się kurczaka, gdy wiedział, że jutro znowu przeleci małego, a potem wróci i wtuli się w swego faceta i będą spać jak para kazirodczych braci na zasłużonym odpoczynku po wielu latach pracowitego łamania tabu, wtedy niczego już nie pragnął, nie miał żadnych pretensji ani żadnych ambicji. Zapadał w półsen, z którego wyrywał go głos Męża, że podano do stołu.

Ale razu pewnego, po rutynowym orgazmie, kochanek obrzucił Adama krytycznym spojrzeniem.

– No, Bradem Pittem to ty już nie będziesz!

Wstał i poszedł do łazienki. Adam leżał chwilę, łapiąc oddech. Starł rąbkiem prześcieradła spermę z brzucha, po czym podniósł się ciężko i zawlókł swe dobra do lustra. Nie jest tak najgorzej. Tylko lekkie zakola, trochę nadwagi tu i ówdzie, ale też mięśnie solidne i członek zgrabny. Przecież chodzi na siłownię, na basen, do solarium i do sauny, nie za często, bo mu się nie chce, ale chodzi, bo tak wypada. Będzie chodzić częściej, stać go na to. Trwał przed zwierciadłem zawinięty w prześcieradło niczym rzymski patrycjusz z telewizyjnych seriali, podczas gdy małolat cieszył się swoją młodością pod prysznicem. Świeży i niezabrudzony, jakby nikt go nigdy nie rżnął, wyszedł z łazienki i niczego nie chciał. Ani kawy, ani herbaty, ani się całować. Wstrząsnął balejażem i poleciał po szerokim szukać świecie tego, co jest bardzo blisko.

Był ładny, ale głupi. Grał na instrumentach perkusyjnych w orkiestrze Akademii Muzycznej. Adam często się zastanawiał, jak można grać w orkiestrze i być tak głupim. Pewnie to z powodu tych instrumentów perkusyjnych, bo wchodzą parę razy na symfonię, a odsiedzieć trzeba całą, zanim dyrygent da znak do wzniosłego finału. Małolat siedzi więc, nudzi się, obmyśla nowe fryzury, wysyła potajemnie SMS-y, może nawet onanizuje się za bębnami i czeka.

Kilka dni później przedstawił Adamowi innego małolata:

– To moja druga połowa. Popatrz, jakie mamy ładne obrączki. Bo my się kochamy i jedziemy razem na Rodos – tu wygiął usteczka i zetknął je z buźką swego nowego chłopczyka.

Ten wyglądał niczym lilija po kosmetyczce. Za to jeszcze przed maturą. Uśmiechał się nieśmiało, pewnie brał Adama za dobrego, branżowego wujka. Adam pokiwał tylko głową i od tego czasu płakał zawsze, gdy słyszał Nic nie może wiecznie trwać.

Potem przyszła kolej na Męża, który dostał etat na anglistyce w Warszawie.

– Oczywiście, kocham cię i będę przy tobie – mówił, podlewając kwiatki – ale chciałbym pomieszkać trochę sam. Dziesięć lat to chyba wystarczająco dużo. Za dużo, żeby się rozstać.

– To chyba nie będzie dla mnie łatwe. – Adam nie był pewien.

Mąż gwałtownie się odwrócił i oskarżycielsko skierował ku niemu konewkę.

– A ja? Co będzie ze mną? Pomyślałeś o mnie? Jak mnie będzie niełatwo? Ale w Warszawie jest wszystko.

– To znaczy? Co znaczy wszystko?

– Wszystko to znaczy... Wszystkie drogi prowadzą...

Adam znowu pokiwał głową. Pomógł Mężowi spakować rzeczy i przeprowadził go do wynajętej kawalerki w stolicy, całując na do widzenia.

Wrócił do domu. Usiadł. Został sam na sam z szacunkiem sąsiadów.

– Mógłbyś nie gasić górnego światła, jak czytam? Wiem, że nie lubisz górnego światła, ale mnie naprawdę jest za ciemno!

– Proszę na mnie nie krzyczeć! – krzyknął Paweł i wyszedł do drugiego pokoju.

Helena ani drgnęła. Oczu nawet nie otworzyła.

Michał nie zdążył wrócić do przerwanej lektury, gdyż z sąsiedniego pokoju gruchnęła Maria Callas.

– Przycisz ją, na miłość boską!

– Ale ona ma boski głos! Boski!

Michał nie odrzekł nic.

Paweł wrócił po chwili i usiadł na łóżku.

– Co czytasz?

Michał westchnął i pokazał okładkę.

– Dobre?

– Powiem ci, jak uda mi się coś przeczytać.

– Zabiję któregoś dnia Rzepichę. Drze mordę na każdym zebraniu. Dla dziesięciu groszy gotowa jest sprzedać własne dziecko. Przylazła dzisiaj do radia z tym swoim głupim bachorem, który w kółko gadał o piłce nożnej. Wylazła z niego miałkość matki. A Ograniczny przyjechał z Warszawy, z centrali, i się panoszył. Mówię Ci, co to jest za kutas! Synonim chama i świni.

– Mhm...

– Widziałem dzisiaj bardzo ładny stolik. Pasowałby do tamtego kąta.

Michał zamknął książkę.

– Gasimy już światło, co?

Godzinę później spali jeden w drugim, a Helena, tradycyjnie, w nogach.

Adam polubił pustkę, jaką zostawił po sobie Mąż. Nareszcie mógł snuć się po kawalerce bez celu i bez planu, słuchać muzyki, na jaką akurat miał ochotę – nikt jej nie zagłuszał w połowie frazy komentarzem na temat zbyteczny.

Był to rodzaj apatycznej wolności, odzyskanej bez walki samotności, w której nic nikomu nie trzeba było udowadniać, przed nikim się wykazywać, niczego pokazywać – ani miłości, ani przywiązania, ani zniecierpliwienia. Adam odkrył – z niejakim zdziwieniem, ale i zadowoleniem – że nawet seksu mu się nie chce uprawiać, mimo że miał teraz tyle wolnej czasoprzestrzeni do popisu. Tęsknota za małolatem nabrała sentymentalnego charakteru z lekkim jedynie zabarwieniem erotycznym.

Początkowo Mąż dzwonił codziennie, lub też Adam kręcił do niego. Skarżyli się wzajemnie na opuszczenie i te sprawy. Odwiedzali się co dwa, potem co trzy tygodnie, wreszcie raz na kwartał. Mąż przestał płakać, że nikt go nie kocha w tym okropnym mieście, zmniejszyły się rachunki telefoniczne. Nie spadła jedynie częstotliwość SMS-ów. Były jak komunikaty prasowe, nadsyłane kilka razy dziennie, informujące o aktualnym miejscu pobytu, stanie duszy i ciała. Jak rytuał, który idealnie zastąpił wszystkie inne sposoby komunikacji i dawał poczucie spełnienia. PRZEWIALO MNIE BOLI W OKOLICACH NEREK. Odzew: NASMARUJ SIE OLEJKIEM KAMFOROWYM I OWIN SZALEM.

Adam z czasem spostrzegł jednak, że zobojętnienie obejmuje także wszystkie inne aspekty jego życia. To, że zaniedbał mieszkanie, nie było niczym zaskakującym. Nigdy nie dbał o designy i porządek, bez szemrania przyjmując decyzje Męża – niespełnionego projektanta wnętrz. Bałagan, jaki nastał po jego wyprowadzce, mógł nawet na kimś z zewnątrz robić wrażenie anarchii po dobrowolnej dyktaturze, ale Adam zupełnie nie myślał w tych kategoriach. Po prostu zostawiał rzeczy ich własnemu losowi.

Rodziców, mieszkających pięć przystanków autobusowych dalej, wizytował coraz rzadziej, choć w pierwszych dniach rozłąki pospieszyli mu z pociechą. Nie chciał tej pociechy i wreszcie w słowach prostych a stanowczych odmówił przyjmowania pokarmów, które matka przywoziła mu codziennie z domu.

– Jem na mieście.

– A na kolację?

– A na kolację idę do znajomych.

Poskutkowało. Zwłaszcza że w telewizji pojawiły się kolejne seriale z życia rodzinnego, które zastąpiły matce troskę o syna. Ojciec – jak to ojciec – oglądał Eurosport.

Adam drastycznie ograniczył kontakty towarzyskie. Kiedyś często albo bywali, albo zapraszali. Teraz, po szybkiej analizie, Adam doszedł do wniosku, że większość jego znajomych to nudziarze. Ci heteroseksualni w kółko pokazywali zdjęcia swoich nowo narodzonych bachorów, ci homoseksualni fotki z wycieczek zagranicznych. Z pierwszymi można było wspólnie popsioczyć na politykę i gospodarkę, z drugimi także i poświntuszyć. Drudzy mieli więc pewną przewagę nad pierwszymi, ale nie na tyle znaczącą, by się ostać przy selekcji.

Z całej gromady Adam ocalił jedynie Krzysia – starego cynika i dorywczego kochanka, który trzymał się swojego małżonka głównie ze względów ekonomicznych. Tamten bowiem, księgowy, zarabiał kupę kasy, co – jak mniemał Adam – pozwalało Krzysiowi oddawać się bez niepokojów materialnych intelektualnym grom na uniwersytecie.

– Ostatnio mój stary poznał Brazylijczyka z Irańczykiem – donosił Krzyś przez telefon. – Obaj twierdzili, że nie są pedałami, bo wyłącznie biorą. Stary się poświęcił i dał obu dupy. Ale potem rozpętała się straszna awantura – Brazylijczyk chciał przerżnąć Irańczyka, a Irańczyk Brazylijczyka. Wygrał Brazylijczyk.

– I co?

– I nadal twierdzą, że nie są pedałami.

Pracę Adam też zaczął mieć w dupie. Właściwie mnóstwo czasu w biurze spędzał na bezmyślnym surfowaniu po necie, pozorując od czasu do czasu jakieś działania. Wyrzucić go nie wyrzucili, widać nie tylko on popadł w marazm. Zaczął jednak coraz mniej zarabiać, płacono mu bowiem od wychodzonych i podpisanych umów. A jak miał chodzić, skoro siedział?

Niższe zarobki zaniepokoiły Adama. Na chwilę się przebudził, pobudził i chciał coś zrobić. Potem jednak wzruszył ramionami. Przynajmniej miał teraz wymówkę, by rzadziej jeździć do Męża.

2.

Paweł popatrzył na swoje dzieło i zobaczył, że było dobre. Mógł być naprawdę dumny z tych pomidorów w bryndzy i sosie orzechowym. Udało mu się danie, nie ma co, i goście to docenią, a wtedy jego duma zyska zupełnie inny wymiar. Stanie się niejako dumą obiektywną, potwierdzoną i usprawiedliwioną. Przeniósł wzrok z pomidorów na Michała. Z niego też był dumny. Udał mu się chłopak, co obcy potwierdzili już wielokrotnie, patrząc na Michała z niekłamanym pożądaniem. Tak, to ciało nie jest duże, ale zgrabne i poręczne. Nie wypada z objęć. W dodatku ma facet gust, wie, jak się ubrać i jak się poruszać, umie rzucić subtelnie kokieteryjne spojrzenie i zagadać w kilku językach. Tak, ma gust, a on ma gust, że wybrał tak gustownego faceta. Spojrzał znowu na pomidory. Może jeszcze trochę oliwy?

– Może jeszcze oliwy, Michałku?

– Mało ci tłuszczu?

I tu Paweł oklapł, bo faktycznie faceta miał fajnego, seksownego i młodego, ale sam coś się rozrasta za szybko, choć tamten tylko siedzi i czyta, a on biega i na basen chodzi, widać to genetyczne, widać taki los po trzydziestce, jego ojciec też jest otyły i wyłysiał, jak miał trzydziestkę, ale on już ma po trzydziestce i tylko lekko posiwiał, włosy ma po matce, a Michał znowu sobie przefarbował swoje na kolor...

– Co to za kolor, ten tam u ciebie?

– Platyna ognista.

Michał nakrywał do stołu skrupulatnie. Odkąd Paweł pamiętał, zawsze wszystko robił skrupulatnie. Położył ostatni widelec i chwycił za pilota. Na każdym kanale machał do Michała papież, a do papieża machały masy. Wyłączył telewizor. Paweł umieścił na stole swój chef-d’oeuvre. Wracając do kuchni, przesunął ręką po pośladkach Michała.

Pierwsi przyszli Krzyś z Kubusiem. Jak zwykle, kwadrans przed czasem – Krzyś wcześniej zaczynał, bo wcześnie chodził spać. Paweł gorączkowo kończył ablucje, podczas gdy Michał witał gości. Chłopcy ucałowali się jak grzeczni mieszczanie.

– O! Nowy przykład waszego złego smaku! – krzyknął Krzyś, wciąż jeszcze w objęciach Michała, potrząsając brodą w stronę pastelowego rysunku kota.

Michał zmarszczył brwi.

– Bez obawy. Wciąż jesteś najlepszym przykładem naszego złego smaku – rzekł serdecznie. – Nie dostrzegasz w tym rysunku ironii romantycznej?

– Nienawidzę romantyzmu. To epoka rozhisteryzowanych heteryków. W Monachium jedna bogata niemiecka wdowa z pierścieniem Nibelunga na każdym palcu ciągała mnie na Festiwal Schubertowski. Wiłem się jak pstrąg.

– Schuubert był pedałem.

– Tak? Nie słyszałem.

Kubuś rozglądał się dookoła, jakby szacował. Z łazienki wysunął się Paweł.

– Nie umyłeś włosów – zauważył Krzyś.

– To żel.

– Wyglądasz w nim bardzo... naturalnie. Nawet niezłe wino. Ile kosztowało?

– Trzydzieści sześć dziewięćdziesiąt.

– Jak na tę cenę, to naprawdę wam się udało. Na kogo czekamy?

– Na kobietę.

– Na kobietę? Aż do tego stopnia? Stary, co na to powiesz?

Stary oglądał kwiaty. Wymyślił niedawno, że będą one jego hobby, zwłaszcza że w swej nowej posiadłości stawiał oranżerię i czymś przecież powinien ją wypełnić.

– Kubuś wymyślił niedawno, że zainteresuje się kwiatami. Będziemy mieć ogród i oranżerię. Czymś je trzeba wypełnić. Moglibyście polecić mu jakieś drogie, egzotyczne rośliny?

Paweł puścił rękę Michała i podszedł do Kuby. Sam osobiście podlewał, nawoził i przesadzał. Uwielbiał grzebać w ziemi, mieć brudne paznokcie, patrzeć, jak kwitnie, jak się rozwija, więdnie i od nowa znów. Michał wciąż wyglądał kwitnąco, nie wiądł i się nie rozwijał. Właściwie od tych ośmiu lat jest wciąż tak samo perfekcyjny. Nie można powiedzieć, że się go wyhodowało, wypielęgnowało, ukształtowało, że się o niego zadbało, zatroszczyło, że się go stworzyło. Nie, nie da ci tej satysfakcji. On już jest stworzony, wyhodowany, wypielęgnowany, zadbany. Dlatego Paweł miał swoje rośliny.

I zjawiła się Paulina, która kochała się szczęśliwie w gejach. Chłopcy nigdy nie próbowali zrozumieć sekretów jej życia erotycznego – miała jakichś facetów, którzy pojawiali się u jej boku i znikali, bez konkretnej przyczyny i bez pretensji, chyba heteroseksualni, ale nieznaczący, przypadkowi, tymczasowi. Michał przypomniał sobie imię ostatniego, wysoki, szczupły, miesiąc temu jeszcze. Może dwa. Z politechniki albo medycyny. Miły, tak, miły, tyle można było o nim powiedzieć.

– Och! Jakie to śliczne! – wykrzyknęła Paulina na widok obrazka z kotem siedzącym. – I jest w tym jakaś ironia.

Dokonawszy obrzędu buzi-buzi, trójca powędrowała do salonu. Tu Paulina podała rękę Krzysiowi. Znała go, ale nie lubiła, bo był jedynym gejem, który nie pozwalał jej siebie kochać. Krzyś cenił klasyczny porządek, więc nie dopuszczał kobiet do prywatnego życia.

Kubuś skubał kwiatek i tylko uśmiechnął się nikło do Pauliny. Ta w geście powitania zarzuciła mu ręce na ramiona, co przyjął z niejakim zażenowaniem, spoglądając przepraszająco na małżonka.

Zasiedli. Pomiędzy nimi przechadzała się nerwowo Helena, pomrukując permanentnie, wyraźnie niezadowolona z inwazji obcych na jej terytorium.

– Dobre te pomidory. Zupełnie jakbym sam je zrobił.

Skoro Krzyś tak mówi, to nie może być lepiej. Paweł wyraźnie się rozluźnił i dolał wina.

– Idziemy jutro na zebranie nowej organizacji gejowskiej.

Krzyś parsknął, nakładając sobie na talerz wegetariański bigos.

– A to nie lepiej od razu na zakrystię? Co będziecie tym razem organizować?

– Przyjęcie towaru, Krzysiu.

– Żeby was tylko nie przewiało. Kto zwołuje hufce?

– Wiktor. W zeszłym miesiącu jako jedyny zgłosił się na konkurs striptizu w tej pedalskiej spelunie przy Rynku.

– Wygrał?

– Nie został zakwalifikowany.

– Weźcie mnie jutro ze sobą – prosiła Paulina. – Będę udawać gay friendly.

– Wykluczone! Znowu zaczniesz mówić o prawie do aborcji.

– Wiktor, Wiktor... – Krzyś trwał od dłuższej chwili w zadumie. – Taki chudzielec z wadą wymowy? Kubusiu? Skąd ja go znam? Och! Przecież wyhaczyłem go kiedyś na czacie. I jeszcze tej samej nocy stawiłem się pod jego drzwiami z butelką wina. Dużo lepszego niż to tutaj. Ależ był mną przerażony! Następnego dnia został działaczem.

– Poza tym – westchnął Paweł – musimy dbać o własne interesy. Bo jeśli sami nie zadbamy, to kto zadba? O nasz interes?

– Może „Gazeta Wyborcza”?

Śmiech przeszedł przez stół.

– „Wyborcza” to nie interes, to cały organ. Liberalny w stanie spoczynku, konserwatywny w erekcji.

Wszyscy byli tego samego zdania.

– Intelektualna kastracja, drobnomieszczańskie doktrynerstwo, moralizatorska stabilizacja – sączył Michał – konserwatywny zator mózgu, strach zakonserwowany w przeterminowanym sosie...

– I te klerykalne sentymenty, trzymanie się sukienki episkopatu, brzydkich transwestytów pouczających, jak być naturalnym. Czyż to nie ucieszne, że w Polsce lewica mówi językiem prawicy, prawica skrajnej prawicy, a skrajna prawica narodowych socjalistów. Istna wieża Babel. Pan Bóg pomieszał języki, tylko za jakie grzechy? – zatroskał się Paweł.

– To jaka jest alternatywa? Może „Rzeczpospolita”?

Śmiechom przy stole nie było końca.

– Nie sądzicie, że Polsce potrzebna jest rewolucja intelektualna, dokonana przez kobiety i gejów? – zapytała Paulina

– Jako papież antyfeminizmu rzucam na ciebie klątwę, kobieto – Krzyś wzniósł kieliszek.

3.

Adam jeszcze robił to, co do niego należało. Pracował, rozmawiał, kupował, chodził do kina, sprzątał, ubierał się, czytał, słuchał, mył naczynia, mył głowę, mył nogi, oglądał telewizję, sikał, srał, podlewał kwiaty, onanizował się, telefonował, spacerował, uczył się francuskiego, uśmiechał się, mówił dzień dobry, pił wino, żył. Ale coraz mniej go to przekonywało.

Gdy w zimny grudniowy wieczór machinalnie wertował kartki czasopisma kolorowego, poczuł, że zazdrości działaczom. Tym, którzy walczą o sprawę, zbierają podpisy i demonstrują przed instytucjami. Zapragnął jakiejś wojny, oburzającej przemocy i niesprawiedliwości, która zaprowadziłaby go na manifestację, wsadziła na barykady i dała transparent do ręki. Aż wstał z przejęcia. Zgodziłby się nawet na rolę ofiary – kosowskiego uchodźcy, głodującego w Afryce, prześladowanego transseksualisty, afgańskiej kobiety albo... Jakoś nikt więcej nie przychodził mu w tym momencie do głowy. Aż usiadł z przejęcia.

Godzinę później przeczytał w internecie ogłoszenie o zebraniu założycielskim Ogólnoświatowej Organizacji Gejów i Lesbijek Do Zwalczania Dyskryminacji i Pomnażania Demokracji w Polsce. Kupił nowy sweter, nie założył kalesonów (nigdy nic nie wiadomo) i się udał.

W salce ciasnej i niskiej, wejście od podwórza, młody, chudy mężczyzna z rzadkim zarostem, queerowo ciągnąc samogłoskę „e”, przemawiał do grupy plus minus dziesięciu osób, wiercących się nieśmiało na niewygodnych krzesłach. Było o dyskryminacji i kształtowaniu pozytywnego wizerunku. Adam przyjrzał się swoim współtowarzyszom. Najmłodszy lokował się w okolicach szkoły średniej, najstarszy kiwał siwą głową, lesbijek nie zauważył.

Wzrok Adama przykuła jedna para, wczesnych trzydziestolatków albo późnych dwudziestolatków, którzy siedzieli po jego prawej stronie. Obaj ubrani byli z niewzruszoną i niewymuszoną elegancją w ciemne koszule i markowe marynarki – jeden szarą, drugi czarną. Miny mieli zgodnie poważne, choć na twarzy młodszego z nich pojawiał się co pewien czas subtelnie drwiący uśmiech, gdy tylko mówca przekraczał w swojej retoryce granice bełkotu. Obaj wydawali się też kompletnie impregnowani na otoczenie – w przeciwieństwie do innych biesiadników nie rozglądali się płochliwie na boki, nie rzucali trwożliwych uśmiechów i nie spuszczali z zakłopotaniem wzroku. Byli razem, w konkretnym celu i z poczuciem własnej wartości, którą nawzajem w sobie utwierdzali.

Wodzirej zebrania najpierw pomachał certyfikatem wydanym przez zagraniczną organizację gejowską, który to certyfikat poświadczał, że polski oddział tej organizacji mieści się w Warszawie. Potem pomachał drugim certyfikatem wydanym z upoważnienia tamtej zagranicznej organizacji gejowskiej przez jej polski oddział, który to certyfikat poświadczał, że on, wodzirej, jest prezesem lokalnej filii polskiego oddziału zagranicznej organizacji gejowskiej. Gdy już wszyscy zebrani to pojęli, prezes zawołał:

– Jesteeeeśmy uniweeeersalni. Należymy do czegoś większeeeego. Do większeeeeej mnieeeejszości!

Po czym nakazał prezentację. Kolejno odlicz, cicho i niewyraźnie, bez patrzenia sobie w oczy, podkreślając każde słowo nerwowym chichotem, zebrani wymieniali swoje imiona i profesje.

– Witaj, Arturze, w naszym gronieeeee! – cieszył się ten najważniejszy. – Witaj Marku!

– Jak ma na imię prezes? – Adam szepnął do ucha chłopcu od uśmiechu.

– Wiktor. Jest wykwalifikowanym pomocnikiem dentystycznym – lekko tylko odwracając głowę, odrzekł zapytany.

Gdy przyszła kolej na niego, Adam przedstawił się i dodał tonem usprawiedliwienia:

– Przyszedłem, bo chciałbym zrobić coś dla sprawy.