Festiwale wyklęte - Bartosz Żurawiecki - ebook + książka

Festiwale wyklęte ebook

Bartosz Żurawiecki

3,6

Opis

 

Kariery zaczynało tam wiele późniejszych gwiazd estrady: Małgorzata Ostrowska, Izabela Trojanowska, Janusz Panasewicz, Mieczysław Szczęśniak, Michał Bajor czy Urszula. Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze i Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu należały w PRL-u – obok Opola i Sopotu - do czwórki głównych festiwali piosenki. Wszystkie powstały w latach 60. XX wieku, w czasach gomułkowskiej „małej stabilizacji”, a rozkwit przeżyły w gierkowskiej dekadzie „propagandy sukcesu”. O ile jednak Opole i Sopot przetrwały transformację ustrojową, Zielona Góra i Kołobrzeg szybko zniknęły z festiwalowej mapy Polski. Dziś we wspomnieniach ówczesnych gwiazd pojawiają co najwyżej mimochodem, jakby występy tam były wstydliwym epizodem, o którym należy czym prędzej zapomnieć.

Reporterska książka Bartosza Żurawieckiego nie ma charakteru IPN-owskiej lustracji, ani wspominek z dawnych, pięknych czasów. Poprzez rozmowy z tymi, którzy od Zielonej Góry czy Kołobrzegu zaczynali swoją karierę, jak i z tymi, dla których festiwale te stanowiły sedno życia zawodowego, pokazuje jak działała peerelowska popkultura. W jaki sposób próbowano łączyć funkcje rozrywkowe z agitacyjnymi. I gdzie przebiegała cienka granica, która dzieliła (kontrolowaną) rebelię od zwykłego konformizmu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 451

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (17 ocen)
3
8
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
limeryk

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesujące przypomnienie historii, którą niektórzy chcą wymazać.
00

Popularność




Sekrety i kłamstwa, czyli nie było róż w Kołobrzegu

Żołnierz dziewczynie nie skłamie,

chociaż nie wszystko jej powie.

BRONISŁAW BROK

 – Pierwsze słyszę, że był taki festiwal! – tak Małga Kubiak odpowiedziała na moje pytanie, czy ma jakieś wspomnienia związane z Kołobrzegiem. Małga jest córką Tadeusza Kubiaka, poety, który napisał sporo tekstów do utworów wykonywanych podczas Festiwalu Piosenki Żołnierskiej. W ogóle lubił tematykę wojskową, co jego córka tłumaczy sobie tym, że był „prawdopodobnie synem Wieniawy-Długoszowskiego”, przedwojennego generała i adiutanta Józefa Piłsudskiego. – Mój ojciec zawsze po pijaku śpiewał My, Pierwsza Brygada, w domu i knajpach. Na jego pogrzebie była kompania honorowa i dali salwę, a ja padłam na ziemię w histerii – opowiada mi dalej Małga. Tadeusz Kubiak zmarł na atak serca w czerwcu 1979 roku, podczas konkursu poetyckiego w Topoli pod Belgradem. „Leczył się wtedy z picia, ale wypił dwie śliwowice, wszedł do kościoła prawosławnego, gdzie było duszno, i dostał zawału” – tak opisywała to w wywiadzie Katarzynie Bielas.

Można zrozumieć, że Małga nie kojarzy Festiwalu Piosenki Żołnierskiej. Jej rodzice się rozwiedli, gdy miała osiem lat, a ona sama w sierpniu 1973 roku, w swoje dwudzieste trzecie urodziny, wyjechała z Polski. Włóczyła się po Europie, mieszkała w różnych komunach, wreszcie osiadła w Szwecji. Jest artystką undergroundową, autorką eksperymentalnych filmów, w których doprawdy trudno dopatrzeć się pochwały munduru i koszar. Choć w latach 1981 – 1993 organizowała w Göteborgu Poetry Art – festiwal dedykowany ojcu (wystąpił tam między innymi Nick Cave), to jednak jej twórczość należy do zupełnie innego obiegu artystycznego niż ten, którego częścią był Tadeusz Kubiak.

Małga jest na pewno postacią nie z tego świata, niemniej jej okrzyk „pierwsze słyszę!” wydał mi się nader symptomatyczny. Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu oraz Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze bezsprzecznie były częścią głównego nurtu PRL-owskiej kultury. Wraz z Opolem i Sopotem tworzyły czwórkę najważniejszych festiwali piosenki w Polsce Ludowej. Transmitowane w porze największej oglądalności – czyli przeważnie tuż po wieczornym dzienniku – przez Telewizję Polską (wypadałoby pewnie przypomnieć, że wówczas nie było innych stacji telewizyjnych poza państwową, a i ta do roku 1970 miała tylko jeden kanał), dostarczały rozrywkę „szerokim rzeszom” obywateli przez całe lato. Zielona Góra odbywała się w czerwcu, potem były polskie piosenki w Opolu, lipcowy Kołobrzeg i, jako zwieńczenie tego festiwalowego cyklu, sierpniowy międzynarodowy konkurs w Sopocie. Festiwale te realizowały jednocześnie, skądinąd bardzo różne, cele polityki kulturalnej ówczesnych władz. Z jednej strony była to afirmacja polskiego wojska i sojuszu ze Związku Radzieckim, z drugiej – otwarcie na świat, w tym także na Zachód, czego przejawem, zwłaszcza w epoce gierkowskiej, był Sopot. Znamienne, że wszystkie cztery imprezy zostały ulokowane na Ziemiach Odzyskanych, w miastach o bogatej niemieckiej historii. Miały zaświadczać o trwałości powojennych granic i układów geopolitycznych; śpiewająco utrwalać nowy system, przywieziony ze Wschodu i dumnie, czy nawet buńczucznie, kierujący swą pieśń ku wrogiemu Zachodowi.

Niewątpliwie funkcjami propagandowymi najbardziej obarczone były festiwale w Zielonej Górze i Kołobrzegu. O ile więc Opole i Sopot, choć nie uniknęły kryzysów i metamorfoz, przetrwały transformację ustrojową, o tyle „piosenka radziecka” i „piosenka żołnierska” de facto zakończyły swój żywot wraz z upadkiem PRL-u. Owszem, Festiwal Piosenki Żołnierskiej odbywał się w takiej czy innej formie jeszcze do roku 1997, jednak, jak zgodnie podkreślają moi rozmówcy, „to już nie było to”. Inni organizatorzy, inni wykonawcy, zupełnie inna atmosfera. Dość powiedzieć, że w 1996 roku główną nagrodę otrzymała gwiazda disco polo Shazza za przeróbkę wojskowego przeboju Nie żałujcie serca, dziewczyny z repertuaru Anny Jantar. Sic transit gloria mundi. Albo: miłe złego początki, a koniec żałosny.

W III RP stosunek do obu festiwali stał się sprawą polityczną. Wyraźnie dominująca w naszym kraju w ostatnich trzydziestu latach prawicowa narracja historyczna – dzieląca społeczeństwo, bez żadnego związku z faktami historycznymi i biograficznymi, na „komuchów”, „zomowców”, „czerwonych” oraz, z drugiej strony, „bohaterów walki z komuną” – także artystów estrady okresu PRL-u zakwalifikowała po 1989 roku odpowiednio jako „opozycyjnych” i „reżimowych”. Oczywiście przynależność do tej drugiej grupy chwały nie przynosi, zwłaszcza dzisiaj, gdy piszę te słowa i gdy również ludzie z branży rozrywkowej zaangażowali się w spory polityczne. „Nieposłusznemu” artyście można wypomnieć udział w festiwalu zielonogórskim czy kołobrzeskim i wykorzystać ten fakt do tego, by go oczernić czy wręcz skompromitować. Oto przykład: w maju 2017 roku pojawiła się w mediach informacja, że prezes TVP, Jacek Kurski, nie zgodził się na występ Kayah (dość otwarcie wypowiadającej się przeciwko PiS-owskiej władzy) na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Telewizja informację tę zdementowała, ale sama Kayah oświadczyła na swoim facebookowym profilu: „Na Festiwalu w Opolu w tym roku nie wystąpię. I jest to moja decyzja. Na znak jedności z tymi, którzy na cenzurowanym byli i nadal pozostali, bo wobec nich nie wywołała się taka burza”. Prawicowe portale natychmiast wtedy przypomniały, że Kayah pojawiła się na festiwalu w Zielonej Górze w 1988 roku. Wyciągnięto także wywiad, jakiego udzieliła wówczas Adamowi Halberowi w „Magazynie Muzycznym Jazz”. Jego pierwsze pytanie brzmiało: „Po cholerę pojechałaś na festiwal do Zielonej Góry?”. „Cel jest zawsze taki sam – odpowiedziała artystka. – Chodzi o to, by pojechać na normalną trasę do ZSRR. Chyba wszyscy w tym celu występują w Zielonej Górze”. Młoda Katarzyna Szczot alias Kayah w wywiadzie tym wypowiada się także negatywnie o polskim rocku i festiwalu w Jarocinie: „Mnie nie interesuje to miejsce, przerażają warunki, przeraża publiczność”.

W latach osiemdziesiątych jarocińska impreza była synonimem rebelii, w nowym ustroju zaś zyskała status mitu. Nikt chyba dzisiaj nie podważa dogmatu głoszącego, że do Jarocina przyjeżdżała młodzież zbuntowana przeciwko komunistycznemu systemowi, aby śpiewem i tańcem system ten pokonać. Ów mit wzmocnił się i okrzepł po premierze dwóch dokumentów poświęconych latom osiemdziesiątym w polskiej muzyce rockowej – Beats of Freedom (2010) Leszka Gnoińskiego i Wojciecha Słoty oraz Jarocin. Po co wolność (2016) Gnoińskiego i Marka Gajczaka. Polskich rockmanów ukazano w nich jako bojowników bezkompromisowo walczących z „komuną”; po obejrzeniu obu filmów można było wręcz odnieść wrażenie, że to polski rock sam obalił nielubiany ustrój (no, może z małą pomocą Jana Pawła II).

Warto jednak przypomnieć, że w 1982 roku, w czasie trwania stanu wojennego, nie odbyły się festiwale w Opolu i Sopocie, pozwolono natomiast na organizację imprez w Zielonej Górze, Kołobrzegu – i właśnie w Jarocinie. Co więcej, państwowa telewizja i radio przez całą ówczesną dekadę lansowały przede wszystkim wykonawców rockowych. Popularne wcześniej gwiazdy muzyki rozrywkowej, w tym także te znane z festiwali kołobrzeskich, zostały zdecydowanie odsunięte przez publicznego nadawcę na dalszy plan. To w latach osiemdziesiątych takie zespoły jak Maanam, Lombard czy Lady Pank nagrały i wydały swe najlepsze płyty. Próbowano te grupy wylansować także na Zachodzie, gdzie opublikowały anglojęzyczne wersje swoich longplayów. Nie byłoby to przecież możliwe bez zgody i przychylności ówczesnych decydentów.

W III RP festiwale w Zielonej Górze i Kołobrzegu wypchnięto ze zbiorowej pamięci. Przestano grać wykonywane tam piosenki; trudno je dzisiaj usłyszeć nawet w stacjach radiowych nastawionych na „nostalgię”, typu Radio Złote Przeboje. Gwiazdy tych festiwali nie brylują w mediach, objęła je zmowa milczenia. A jeśli się do nich wraca, to traktuje wręcz jako „kolaborantów”. Z kolei najmłodsze pokolenie, urodzone już w III RP, przeważnie nie ma pojęcia, że kiedyś fetowano w naszym kraju piosenkę radziecką i żołnierską.

A jaki stosunek do Zielonej Góry i Kołobrzegu mają starsi słuchacze, którzy dorastali w czasach PRL-u?

Niewątpliwie więcej emocji budzi dzisiaj Kołobrzeg. Po pierwsze dlatego, że festiwal w Zielonej Górze był przede wszystkim konkursem amatorów – zawodowcy występowali na nim jedynie gościnnie. Po drugie impreza ta promowała kulturę innego kraju, w dodatku hegemona tzw. bloku wschodniego, niekoniecznie darzonego sympatią przez mieszkańców krajów satelickich. – Trudno zaprzeczyć, że muzyka radziecka stała na bardzo wysokim poziomie – mówi mi dziennikarz, krytyk i wydawca Tomasz Raczek. – Ale jednak ten festiwal to był taki nowotwór kulturowy.

Niewiele więc wylano łez, gdy zielonogórski festiwal został zlikwidowany. Rzadko można się natknąć w internecie na westchnienia tych, którzy za nim tęsknią. Ale też mało jest nienawistnych komentarzy. W miarę łagodnie odpłynął w przeszłość. Tymczasem pod koncertami i piosenkami Festiwalu Piosenki Żołnierskiej dostępnymi na YouTubie znaleźć można całe morze postów. Jedynie nikła ich część kwalifikuje się jako „hejt” czy ostra krytyka tej imprezy. Zdecydowana większość to ciepłe wspomnienia, przesycone żalem, że festiwal już nie istnieje. Oto kilka wybranych na chybił trafił komentarzy z sieci (zachowałem pisownię oryginalną):

Festiwale w Kołobrzegu zawsze były piękne. Szkoda, że teraz już niema. To se nevrati. Trzeba zrobić wszystko by festiwal piosenki żołnierskiej, patriotycznej powrócił [pod piosenką Poszli chłopcy pod Lenino].

Rosłam z tym festiwalem, nuciłam wszystkie te piosenki, dziś pamiętam wiele ich słów choć w radio ich już nie usłyszy się. W jakimkolwiek czasie i podczas jakichkolwiek rządów śpiewali to niech melodie te płyną na CHWAŁĘ WSZYSTKIM ŻOŁNIERZOM, WSZYSTKIM BOHATEROM WSZECH CZASÓW [pod piosenką Płynie Parsęta].

to byly piekne, niepowtrzalne czasy! Ten to zrozmie, kto urodzil sie w latach 60… [pod piosenką Napisz do mnie, miła].

Niedawno byłam w Kołobrzegu. Siedziałam na pięknym molo i patrzyłam na morze błękitne jak len. Jaka szkoda, że zlikwidowano ten festiwal, był potrzebny społeczeństwu, nikomu nie szkodził [pod piosenką Wszystkie barwy lipca].

ech to byly czasy w ludziach tych mlodych byla iskra patryjotyzmu a takie festiwale podnosily w narodzie ducha [pod piosenką Gdy Polska da nam rozkaz].

Obecna pseudo-demokracja zabrała nam radość jaką dawał nam PRL [podPiosenką z XX Festiwalu].

Zdarzają się też teorie spiskowe wyjaśniające powód likwidacji festiwalu:

Niema już tego festiwalu, bo był zbyt słowiański, zbyt Polski i zbyt patryjotyczny. Budził żołnierskiego ducha a to się nie podoba dzisiejszym okupantom, teraz w wojsku uczy się żołnierzy syjonistycznego szczekania [ten wpis znaleźć można pod kilkoma piosenkami].

Są wreszcie stanowcze żądania jego przywrócenia:

Czy włodarze tego miasta nie żałują, że przerwali ten festiwal. To są piękne, patriotyczne pieśni które kształciły w nas starszych teraz ludzi patriotyzm i miłość do ojczyzny. Wstydżcie się rajcy i władze miasta. Przywróćcie ten festiwal [pod piosenką Płynie Parsęta].

ZORGANIZUJCIE FESTIWAL PIOSENKI ŻOŁNIERSKIEJ W KOŁOBRZEGU NAPRAWDĘ WARTO I SAMI BYŚCIE Z PRZYJEMNOŚCIĄ POSŁUCHALI TO WSPANIAŁA SPRAWA [pod piosenką Rogatywka].

Nostalgia zmaga się więc z wyparciem, a najlepiej widać to po obecnych reakcjach wykonawców z Kołobrzegu i Zielonej Góry. Zbierając materiały do książki, zaobserwowałem pewną prawidłowość. Ci, dla których udział w tych festiwalach był jednorazową przygodą albo których kariera wyhamowała czy zgoła skończyła się po roku 1989, wspominają tamten czas chętnie i z sentymentem. Choć też nie zawsze. Parę osób zgodziło się na rozmowę tylko pod warunkiem, że zachowają anonimowość. Jedna uczestniczka Zielonej Góry odmówiła wywiadu, gdy się dowiedziała, że książkę ma wydać lewicowa Krytyka Polityczna, inna dla odmiany przejrzała skrupulatnie mój profil na Facebooku, by sprawdzić, czy nie jestem dla niej ZBYT prawicowy. Zapewniłem, że nie jestem prawicowy W OGÓLE. Natomiast artyści do dziś aktywni i popularni, którzy nierzadko w Zielonej Górze i Kołobrzegu zaczynali kariery, najwyraźniej woleliby usunąć swoje nazwiska z kronik festiwalowych.

Parę przykładów: Zdzisława Sośnicka, jako osiemnastoletnia uczennica kaliskiej szkoły muzycznej, otrzymała w 1963 roku drugą nagrodę na II Konkursie Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze (tak wtedy brzmiała jeszcze jego nazwa). Natomiast w roku 1971 wygrała Złoty Pierścień w Kołobrzegu, wykonując piosenkę Filipa Nowaka i Kazimierza Settmayera do tekstu Jadwigi Urbanowicz Nie było wtedy róż.

Lecz nie było wtedy róż w Kołobrzegu

Był na butach wojny kurz, bagnet w ręku.

Utwór ten trafił na pierwszą „czwórkę” Sośnickiej, czyli minialbum, znalazł się także w 2001 roku jako bonus na kompaktowej reedycji jej drugiej długogrającej płyty. Próżno go jednak szukać w boksie „dzieł zebranych” Sośnickiej, wydanym w roku 2014. W tekstach wspomnieniowych piosenkarki, które towarzyszą temu wydawnictwu, także nie ma słowa o sukcesach w Zielonej Górze i Kołobrzegu. Artystka zaczyna swoją autobiograficzną opowieść od festiwalu w Opolu w 1971 roku, o kilka tygodni wcześniejszym niż festiwal kołobrzeski – i od razu przechodzi do występu w Sopocie w sierpniu tegoż roku. Na moje mejle z propozycją rozmowy do książki odpowiedział mąż piosenkarki, Jerzy Bajer: „Z. Sośnicka nie chce do tego wracać”. Po zdobyciu Złotego Pierścienia w 1971 roku Sośnicka rok później powróciła do Kołobrzegu jako gwiazda, by raz jeszcze zaśpiewać Nie było wtedy róż. Kilkakrotnie była też gościem Festiwalu Piosenki Radzieckiej, między innymi podczas ostatniej jego edycji, w 1989 roku.

Pochodząca ze Szczecinka siedemnastoletnia Małgorzata Ostrowska zdobyła najwyższą nagrodę, Złoty Samowar, podczas XI Festiwalu Piosenki Radzieckiej w czerwcu 1975 roku. W tym samym roku wygrała konkurs amatorów na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej, wykonując piosenkę Szalone chłopaki Andrzeja Januszki do słów Ryszarda Ulickiego. Swoją drogą, czyż sam tytuł nie zapowiada proroczo rockowej kariery Ostrowskiej w dekadzie stanu wojennego?

Gdzie jesteście, chłopaki szalone?

gdzie was rzucił wojenny zły los.

Gdzie wam ścielił kobierce jesieni

złotem polny pachnący wrzos?

Notabene gratką dla koneserów jest nagranie Ostrowskiej, które można znaleźć na płycie wydanej z okazji XI Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w Hawanie (rok 1978). Piosenkarka śpiewa tam także utwór Andrzeja Januszki, tym razem do słów Mirosława Łebkowskiego i Stanisława Wernera (twórców, którzy regularnie współpracowali z Kołobrzegiem) – Kwitnie wciąż od nowa. Opowiada on o „przyjaźni frontowej” między żołnierzem polskim i radzieckim. Młoda Ostrowska śpiewa z taką ekspresją, że doprawdy trudno nie poczuć siły i głębi uczucia łączącego bohaterów songu. Ekspresja ta stanie się zresztą cechą charakterystyczną artystki, gdy w latach osiemdziesiątych przeobrazi się w drapieżną, ekscentryczną, zbuntowaną wokalistkę zespołu Lombard. Jednak moje próby przeprowadzenia rozmowy z Małgorzatą Ostrowską na temat początków jej kariery spełzły na niczym.

Ostrowska w Zielonej Górze zaśpiewała ponownie w roku 1977, w koncercie inauguracyjnym, obok innych laureatów i laureatek poprzednich edycji. „Gazecie Festiwalowej” powiedziała wówczas: „Przeżycie na nowo atmosfery tej niepowtarzalnej imprezy […] stało się dla mnie dowodem, że Zielona Góra zawsze o nas pamięta. Dziękujemy za to stokrotnie. Przypuszczam, że ci koledzy, którzy teraz z kolei otrzymają w nagrodę Samowary, uświadomią sobie, że to festiwalowe wyróżnienie jest niezwykle trwałe”.

Debiut Zdzisławy Sośnickiej (Zielona Góra 1963)

Niezwykle trwałe… Wokalistka pojawiła się na zielonogórskiej scenie po raz kolejny w roku 1987, już z zespołem Lombard. W dokumencie Pawła Chmielewskiego Partia, pieniądze, rock&roll. Nie wierzę politykom” (1997) lider grupy, Grzegorz Stróżniak, opowiada, jak doszło do tego występu, od którego zależało ponoć, czy grupa wyjedzie na „intratny kontrakt” do Włoch. Historię tę powtarza nieżyjący już Piotr Niewiarowski, w latach osiemdziesiątych menadżer Lombardu, w reportażu TVN-u Buntowniczka pogodzona ze światem (2005): „Po wielu próbach odmowy występu na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze zostałem przyciśnięty do muru. Dostaliśmy ultimatum – albo występ, albo zabierają nam paszporty. Powiedziałem Małgorzacie, że musi tam pojechać”. Ostrowska zaś dodaje, że zaśpiewała wtedy najgorzej, jak umiała. Stała nieruchomo na scenie, a refren piosenki Mam dość prowokacyjnie wykonała po angielsku. Dostępne na YouTubie nagranie potwierdza jej słowa. Podobno po koncercie wokalistkę zabrało pogotowie, gdyż dostała z nerwów rozstroju żołądka.

Natomiast Stróżniak podczas tego samego recitalu zaśpiewał – bez żadnej dywersji – piosenkę Przeżyj to sam, uznawaną za jeden z antysystemowych hymnów lat osiemdziesiątych. W grudniu 2015 roku song ten został odtworzony w Poznaniu w trakcie manifestacji skierowanej przeciwko rządzącej Polską Zjednoczonej Prawicy. Lombard, w którym obecnie z pierwotnego składu został tylko jego lider, zaprotestował wówczas na Facebooku. Sympatie polityczne Stróżniaka lokują się bowiem po prawej stronie; zespół przygrywał na konwencjach Prawa i Sprawiedliwości. Ale to już zupełnie inna historia.

Idźmy dalej. Maryla Rodowicz nie wyprze się swoich związków z Festiwalem Piosenki Żołnierskiej, gdyż Powołanie (Gdy piosenka szła do wojska) to bodaj największy przebój wylansowany na kołobrzeskiej estradzie. W książce Jarka Szubrychta Wariatka tańczy, opublikowanej w 2013 roku, Rodowicz tak mówi o tej imprezie: „Każdy się trochę bronił przed tym festiwalem, ale jednak była presja. «Jak nie pojedziesz do Kołobrzegu, to nie wyjedziesz do Stanów» – takie padały argumenty, więc wszyscy grali. […] Mnie do udziału tam namówiła Kasia Gaertner” (czyli kompozytorka Powołania). Tych zastrzeżeń nie znajdziemy natomiast w wydanej ponad dwadzieścia lat wcześniej, bo w roku 1992, autobiografii Rodowicz Niech żyje bal. Najwidoczniej na początku lat dziewięćdziesiątych można jeszcze było szczerze mówić i pisać o Festiwalu Piosenki Żołnierskiej. Jest też w Niech żyje bal opis manewrów pod dowództwem generała Jaruzelskiego (bardzo lubił Powołanie), na które Rodowicz została zaproszona. I znamienne wyznanie artystki: „[…] zaczęłam kochać wojsko, wysyłać kartki do Dowództwa Sił Zbrojnych z okazji różnych świąt wojskowych. Zaczęłam też podejrzewać, że lubię po prostu władzę, mam do niej jakąś dziwną słabość”.

Dodajmy, że na rok przed Powołaniem – które zabrzmiało z kołobrzeskiej sceny w roku 1971 – na IV Festiwalu Piosenki Żołnierskiej Rodowicz wykonała pieśń Benedykta Konowalskiego i Jana Gałkowskiego To było w maju, opowiadającą o wyzwalaniu polskich ziem spod hitlerowskiego jarzma. Potem pojawiała się w Kołobrzegu w latach 1972, 1973, 1974, 1976… Jak na kogoś, kto „trochę się bronił przed tym festiwalem”, to całkiem niezły wynik.

W wywiadzie rzece Szubrychta pojawia się też ustęp traktujący o festiwalu w Zielonej Górze: „Wystąpiłam tam w 1979 roku, choć kombinowałam, jak się wymigać. Wymyśliłam nawet, że jak zaproponuję repertuar Włodzimierza Wysockiego, to mi podziękują. Ale usłyszałam «OK» – i musiałam zeżreć tę żabę”. Tak się składa, że Rodowicz kilkakrotnie była gościem Festiwalu Piosenki Radzieckiej. Po raz pierwszy w roku 1973, a po owej rzekomej próbie „wymigania się” w 1979, jeszcze w latach 1980 i 1986. Rodowicz wzięła też udział w I Wszechzwiązkowym Festiwalu Piosenki Polskiej, który odbył się w lipcu 1988 roku w należącym wówczas do Związku Radzieckiego białoruskim Witebsku. „Andrzej [ówczesny mąż Rodowicz – przyp. B.Ż.] jak zwykle był przeciwny mojemu udziałowi w imprezie (wakacje), ja z kolei uszczęśliwiona, że wzięto mnie pod uwagę podczas formowania drużyny przedstawicieli naszej estrady” – czytamy w Niech żyje bal.

Janusz Panasewicz jeszcze jako Jan (Zielona Góra 1973)

Janusz Panasewicz tak o swoim udziale w festiwalu zielonogórskim opowiadał Izie Karpiej w „Wysokich Obcasach” w roku 2008: „Miałem z piętnaście lat. Występowałem w Domu Kultury w Olecku. Pojawił się facet z Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Zaśpiewałem piosenkę Czesława Niemena Bradiaga[1], o zesłańcach nad jeziorem Bajkał, i wygrałem eliminacje. Pokazali mnie w telewizji! W tamtych czasach nie było innej możliwości zaistnienia w muzyce – trzeba było zaśpiewać pieśń radziecką albo partyzancką w Kołobrzegu”. Rzeczywiście, w 1973 roku siedemnastoletni Jan (bo tak brzmi prawdziwe imię wokalisty) Panasewicz zdobył VI nagrodę IX Festiwalu Piosenki Radzieckiej. „Był jeszcze uczniem, miał ślicznie uczesane włoski i muchę pod szyją” – pisze o nim Halina Ańska w książce Ludzie i piosenki, wydanej w roku 1985 z okazji XXI edycji Festiwalu Piosenki Radzieckiej. Wokalista nie wspomniał jednak w wywiadzie, że ponownie wziął udział w zielonogórskim konkursie w roku 1981 (tym razem nie zdobył żadnej nagrody), w mundurze żołnierza Wojska Polskiego. Odbywał wtedy zasadniczą służbę wojskową. W czasie jej trwania trafił do Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego „Desant”. Tam znalazł go Andrzej Mogielnicki (w „Desancie” pracowała jego żona, Urszula Ossowska), autor tekstów i jeden z założycieli Lady Pank, którego Panasewicz do dzisiaj jest wokalistą. A co z Kołobrzegiem? „Po okresie protestów i odmowy śpiewania na festiwalu w Kołobrzegu został karnie przeniesiony do jednostki wojskowej czołgowej w Sanoku” – czytamy w biogramie Panasewicza na Wikipedii. W wywiadzie Karpiej piosenkarz wyjaśnia natomiast, że trafił do owej jednostki, gdyż nie chciał w czasie stanu wojennego wystąpić w telewizji 22 lipca, w koncercie z okazji Narodowego Święta Odrodzenia Polski. „Nawet bym wystąpił – dodaje Panasewicz – ale Mogiel z Jankiem [Borysewiczem, drugim założycielem Lady Pank – przyp. B.Ż.] uświadomili mi, że nie mogę pokazywać się w reżimowej TV, a w chwilę potem być zbuntowanym rockmanem”. Natomiast w telewizyjnym programie Wideoteka dorosłego człowieka stwierdził: „O ile pamiętam, nie doszło do żadnego mojego występu w Kołobrzegu, czy gdzieś tam. Bo już wtedy poznałem Jana Borysewicza i Andrzeja Mogielnickiego, jakoś tak to wszystko rozegraliśmy, że nigdy tam nie trafiłem”. Cóż, pamięć bywa zawodna. Szeregowiec Panasewicz widnieje na liście laureatów XV Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu w 1981 roku – otrzymał wyróżnienie w konkursie amatorów. Może to tylko przypadkowa zbieżność nazwisk?

Roman Gerczak (Srebrny Pierścień festiwalu w Kołobrzegu w 1981 za Nie ma rycerza bez pancerza, kolejne nagrody w latach 1983 i 1985) początkowo zgodził się na rozmowę, jednak w ostatniej chwili, po konsultacji z menadżerem, odwołał spotkanie. Jak twierdzi, po zmianie systemu za dużo doznał przykrości w związku ze swoją obecnością na Festiwalach Piosenki Żołnierskiej, choć przecież zawsze był „przeciwko komunie”. A i dzisiaj czasy są zbyt niepewne politycznie, by do tamtych historii wracać. Na oficjalnej stronie internetowej Romana Gerczaka nie znajdziemy żadnej informacji o jego występach w Kołobrzegu czy Zielonej Górze.

Na moje pytania nie odpowiedzieli także muzyk Czesław Majewski ani piosenkarz Andrzej Frajndt. I nie tylko oni.

Wiele osób dzisiaj udaje, że nie było tam, gdzie było, i nie żyło wtedy, kiedy żyło. Powrót do festiwali w Zielonej Górze i Kołobrzegu siłą rzeczy staje się więc testem na polską (a może po prostu ludzką) hipokryzję. Opowieścią o problemach, jakie mamy z zaakceptowaniem nie tylko faktu, że na co dzień jesteśmy raczej konformistami niż bohaterami, ale i własnej przeszłości – zarówno naszej prywatnej, jak i przeszłości kraju, w którym przyszło nam przez tyle lat żyć. Nie potrafimy „dogadać się” ze swoją historią, chętnie ulegamy myśleniu ahistorycznemu, ono zaś każe nam osądzać przeszłość z punktu widzenia dzisiejszych okoliczności politycznych, społecznych, życiowych. W przypadku show-biznesu dochodzą jeszcze do tego – i sprawy bynajmniej nie ułatwiają – trzy „m”: megalomania, minoderia i mitomania.

Czytelnik może jednak zapytać, po co pisać kolejną książkę o „wyklętych” festiwalach, skoro całkiem niedawno ukazały się dwie: jedna o Kołobrzegu (Karoliny Bittner Piosenka w służbie propagandy, rok wydania 2015), a druga o Zielonej Górze (Agnieszki Marczak Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze w latach 1962 – 1989, wydana w 2017 roku). To dość solidne prace naukowe, oparte w całości na archiwaliach – i obarczone tezą zawartą już w tytule książki Bittner.

Konstatacja, że Festiwal Piosenki Radzieckiej i Festiwal Piosenki Żołnierskiej służyły celom propagandowym, jest jak odkrycie, że Ziemia krąży wokół Słońca. Może ono stanowić punkt wyjścia, ale jako punkt dojścia wydaje się cokolwiek banalne. Obie autorki pomijają zresztą w swoich wywodach nader istotny fakt – Polska Rzeczpospolita Ludowa była krajem, w którym władza kontrolowała wszystkie aspekty życia społecznego. Jeśli chciało się w nim uczestniczyć (a doprawdy trudno było nie uczestniczyć), to trzeba było – w mniejszym lub większym stopniu – dostosować się do obowiązujących reguł, nawet jeżeli się ich do końca nie akceptowało. Zwłaszcza gdy „obywatel” pracował w tak strategicznej z punktu widzenia polityki państwa i tak rzucającej się w oczy branży jak rozrywka.

W książce Obrazy PRL. O konceptualizacji realnego socjalizmu w Polsce znalazł się tekst Ewy Domańskiej, którego tezy są mi nader bliskie. Autorka pisze, że współistnieją obecnie dwa obrazy PRL-u: tragiczny i komiczny. Pierwszy z nich akcentuje martyrologiczny wymiar życia w Polsce Ludowej, drugi pokazuje w prześmiewczy sposób absurdy ówczesnej rzeczywistości. Domańska próbuje wykroczyć poza ten dualizm, ujawnić „ambiwalentne relacje pomiędzy kolonizowanym i kolonizatorem”, które pozwolą odejść „od biało-czerwonego wizerunku «złego» radzieckiego komunisty (barbarzyńcy) i «dobrego» polskiego katolika (człowieka cywilizowanego)”. Postuluje też, by „spojrzeć na Polskę w całej ambiwalencji bycia zarówno krajem skolonizowanym, jak i kolonizującym”. Ucieleśnieniem polskiego dyskursu kolonialnego jest, według autorki, nasz stosunek do Kresów, ale weźmy też pod uwagę, że zarówno Festiwal Piosenki Radzieckiej, jak i Festiwal Piosenki Żołnierskiej były formą polskiej kolonizacji Ziem Zachodnich. Teza to ważna zwłaszcza teraz, gdy z mocą odżył w Polsce język nacjonalistyczny, militarystyczny, ksenofobiczny. Jego świadectwem są przecież niektóre z przytoczonych wyżej wpisów pod kołobrzeskimi piosenkami. Z kolei kolonializm radziecki został w Polsce po ’89 roku całkowicie wyparty przez kolonializm amerykański – przede wszystkim właśnie w sferze rozrywki. Obecni decydenci od kultury marzą o wysokobudżetowych widowiskach poświęconych tematyce patriotycznej, ale zrealizowanych w hollywoodzkiej oprawie i najlepiej z udziałem hollywoodzkich gwiazd. Być może entuzjazm dla amerykańskiej popkultury jest bardziej szczery niż ten, który przed laty należało demonstrować wobec Związku Radzieckiego – nie mnie to oceniać. Ale jeśli tak, to również uległość wobec wzorców płynących z imperium jest dziś dużo większa i dużo bardziej bezmyślna, niż była kiedyś. Festiwal Piosenki Radzieckiej nie był przecież – co będę próbował pokazać – mechaniczną kopią radzieckich schematów, lecz często twórczym przetworzeniem kultury, nie tylko rosyjskiej, ale także innych narodów wchodzących w skład Kraju Rad.

Nie chcę jednak stawiać w mojej książce żadnych jednoznacznie brzmiących tez. Nie chcę „kolonizować” przeszłości, by pasowała do kolejnej koniunkturalnej wizji. Postanowiłem przede wszystkim oddać głos tym, którzy byli z festiwalami zielonogórskim i kołobrzeskim związani. Twórcom, realizatorom, wykonawcom, a także widzom. Zdaję sobie sprawę, że przez ponad dwadzieścia lat istnienia obu imprez przewinęły się ich tysiące, nie sposób więc dotrzeć do wszystkich. Ba, choćby do większości z nich; część osób już zresztą nie żyje. Na pewno jest to książka fragmentaryczna, subiektywna, ale zarazem, mam nadzieję, rzetelna. Opiera się bowiem na wspomnieniach, refleksjach, relacjach i anegdotach samych uczestników i świadków.

Tu pozwolę sobie na osobisty wtręt: jestem człowiekiem, który organicznie nie znosi wszelkiego przymusu i koszarowych form istnienia. Nie lubię spędów, imprez masowych, sztuki kolektywnej. Alergicznie reaguję na pochwałę drylu i posłuszeństwa, rzadko też udzielają mi się emocje zbiorowe. Skąd więc pomysł, by zabrać się za sztandarowe PRL-owskie festiwale? No cóż, z sentymentu (może nawet nostalgii) i przekory. Jest to osobista podróż w głąb wspomnień i pozornie tylko przebrzmiałych emocji. Dzieckiem będąc, z zapartym tchem i gorejącymi policzkami oglądałem na czarno-białym telewizorze transmisje festiwalowych koncertów. Czekałem na nie cały rok – od lata do lata. Gromadziłem winylowe płyty z festiwalowymi piosenkami, kupowałem pocztówki z wizerunkami gwiazd estrady. To był nasz Broadway, nasz glamour, nasza bajka. Postanowiłem napisać tę książkę także ze względu na czułość, jaką żywię wobec tego, co blaknie, niknie, przemija. Co kiedyś pyszniło się w świetle reflektorów, a teraz jest skazane na lekceważenie i zapomnienie.

Powraca w mojej głowie pewne wspomnienie. Było lato ’87 – miałem szesnaście lat. Po stanie wojennym oglądanie Zielonej Góry i Kołobrzegu stało się w mojej rodzinie „źle widziane”, uznawano te festiwale za imprezy reżimowe, za część bezczelnej i natrętnej indoktrynacji uprawianej via media przez władze. Również w gronie rówieśników nie należało się chwalić słabością do piosenki żołnierskiej, można bowiem było zostać boleśnie wyśmianym; młodzi ludzie obowiązkowo musieli wielbić wtedy polski rock i zachodni pop. A jednak pokusa była silniejsza. W pewien sobotni wieczór włączyłem więc telewizor, w którym leciała relacja z kołobrzeskiego festiwalu, ale ściszyłem całkowicie głośniki, jednocześnie bowiem słuchałem w radiu Listy Przebojów Programu Trzeciego. Efekt był taki, jakby wykonawcy śpiewali na tamtejszej scenie anglosaskie przeboje. Iwona Niedzielska z głosem Kim Wilde, Adam Wojdak jako George Michael, Adam Zwierz niczym Freddie Mercury, Irena Woźniacka jako Belinda Carlisle, Barbara Książkiewicz – Annie Lennox… Bawiło mnie to i jednocześnie fascynowało. Nałożyły się na siebie dwa zupełnie odrębne światy: polski – swojski, przaśny, i zagraniczny – pełen blichtru, modnych dźwięków i kapitalistycznego dobrobytu, o którym marzyliśmy w latach osiemdziesiątych na jawie i we śnie. Czas dzieciństwa przeciął się z czasem dorastania. Bóstwa lokalne, do których odnosiłem się już wówczas, jako pryszczaty „młody gniewny”, w sposób nieco pogardliwy, spotkały się na równej stopie z bóstwami zagranicznymi, a więc – jak wtedy myślałem – lepszymi, wspanialszymi, niedostępnymi, godnymi znacznie większego podziwu. Chciałbym i tę ambiwalencję uchwycić w mojej książce.

A więc – orkiestra tusz!

[1]Bradiaga, czyli Włóczęga, to tradycyjna pieśń ludowa, którą wykonywało także wielu rosyjskich artystów, m.in. Żanna Biczewska.

Zawsze niech będzie słońce

Nie będzie łez, przeminie zło

i szczęście znajdzie świat,

my wspólnie sprawić chcemy to

potęgą młodych lat.

WIKTOR MAKSYMIN

Zanim zaczniemy naszą podróż po festiwalach, przypomnieć należy dwie rzeczy. Po pierwsze nauka języka rosyjskiego była w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej obowiązkowa, po drugie – służba wojskowa też była obowiązkowa.

Rosyjskiego uczyliśmy się w szkole podstawowej i średniej, przynajmniej do matury. W planie lekcji widniał też przedmiot o nazwie „przysposobienie obronne” (w skrócie, cóż za ironia!, PO; a to właśnie PO, czyli Platforma Obywatelska, zniosła w 2010 roku obowiązkowy pobór). Podczas przysposobienia obronnego uczyliśmy się celnie strzelać do wroga i właściwie postępować w razie ataku atomowego.

Generalnie zasadnicza służba wojskowa obejmowała tylko mężczyzn, którzy na dwa (a czasami i trzy) lata trafiali do koszar. Nieco inne zasady obowiązywały studentów – ci bowiem część przeszkolenia odbywali na uczelni. Tak zwane studium wojskowe było przekleństwem kolejnych roczników, a zarazem niewyczerpanym źródłem anegdot, spowitych nierzadko oparami absurdu. Na studium chodzić musiały również kobiety. Urszula Antoniak, polsko-holenderska reżyserka, która kończyła Wydział Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, opowiadała mi, jak rzucała granatem ćwiczebnym. Rzuciła tak daleko, że przepadł na zawsze. Nikt go już nigdy nie znalazł. Po korytarzach uczelni krążyły co lepsze mądrości wyniesione z zajęć wojskowych: „Gdy robak wejdzie komuś do ucha, należy poświecić latarką, bo robak zna drogę wyjścia”. Albo jedna z najsłynniejszych wojskowych maksym: „Kałuża to akwen wodny bez znaczenia strategicznego”.

Żarty żartami, ale Polska Rzeczpospolita Ludowa była krajem wysoce zmilitaryzowanym. Faktycznie i retorycznie. Jej mit założycielski stanowiło przecież pokonanie hitlerowskiego najeźdźcy połączonymi siłami Ludowego Wojska Polskiego i Armii Czerwonej. Szlak bojowy od Lenino do Berlina opiewano w setkach, jeśli nie tysiącach, książek, piosenek, filmów… To dzięki wojennemu zwycięstwu możliwe było wprowadzenie w Polsce władzy ludowej, ustroju socjalistycznego opartego na „wieczystej przyjaźni” ze Związkiem Radzieckim.

Zanim nauczyłem się czytać i pisać, wiedziałem już, że – po pierwsze – była Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa, którą rozpoczął strzał z okrętu „Aurora”, a po drugie – była II wojna światowa, którą wygrali Polacy i Rosjanie, pokonując złych Niemców. Dziecięcą wyobraźnię stymulowały opowieści o oddziałach partyzanckich walczących z hitlerowcami, wspomnienia ulicznych łapanek, egzekucji i innych okrucieństw okupanta, a także zdjęcia z obozów koncentracyjnych: komory gazowe i więźniowie w pasiakach. Ale też patos zaślubin Polski z Bałtykiem, zatykania flag – polskiej i radzieckiej – w podbitym Berlinie czy wskrzeszania z ruin Warszawy. Nie dało się od tego uciec, gdyż „toposy” te były nieustannie obecne we wszystkich ówczesnych mediach: gazetach, kolorowych magazynach, radiu, telewizji, na ekranach kin… Również w książkach – wspomnieć należy choćby tylko wydawaną przez Ministerstwo Obrony Narodowej, a adresowaną do młodzieży (głównie oczywiście płci męskiej), szalenie popularną serię „Biblioteka Żółtego Tygrysa”, opisującą w przygodowej konwencji różne epizody II wojny.

Wojna wisiała więc nad całym moim dzieciństwem, choć urodziłem się ponad dwadzieścia lat po jej zakończeniu. Znaczyła życie wszystkich obywateli PRL-u. Każdy z nich albo wojnę przeżył, albo znał ją z opowieści rodzinnych. Skończyła się, a jakby trwała. „Nigdy więcej wojny!” – grzmiała PRL-owska propaganda, bombardując nas na okrągło widokiem wojennych akcesoriów i wojenną retoryką. Musieliśmy bez końca „walczyć o pokój”, u boku wszechmocnego ZSRR i innych bratnich krajów Układu Warszawskiego.

Oficjalna narracja PRL-u zmieniała się przez kolejne dekady istnienia „państwa robotników i chłopów”. Nie była jednolita, spójna, statyczna. Pojawiały się w niej luki, kontrowersje, znaki zapytania. Nie grzeszyła pluralizmem, ale niekiedy dopuszczała wątpliwości i inne punkty widzenia. Jednak sojusz ze Związkiem Radzieckim pozostał właściwie do samego końca ludowego państwa najsurowiej strzeżonym tabu. Jeśli czegoś na pewno nie można było w PRL-u krytykować, to właśnie ZSRR, jego roli w wyzwalaniu Polski i naszego z nim sojuszu. To był absolutnie nienaruszalny dogmat. Nie podlegały także dyskusji ustalone na konferencji w Jałcie w lutym 1945 roku granice powojennej Polski między Odrą a Bugiem. Zdecydowanie źle widziana była nostalgia za kresami wschodnimi, notorycznie podkreślano za to „piastowskość” Ziem Odzyskanych, które „wróciły do Macierzy” dzięki Armii Czerwonej.

Te hołdy oddawane na każdym kroku „wielkiemu krajowi”, będącemu gwarantem „pokoju na świecie” i trwałości „ustroju sprawiedliwości społecznej”, wydają się dzisiaj nieprawdopodobne – w czasach, gdy tak gwałtownie, panicznie wręcz odcięliśmy się od Rosji i jej kultury. Ale także od kultur innych krajów tzw. bloku wschodniego. Jakbyśmy nadal się wstydzili, że razem z nimi tworzyliśmy kiedyś „gorszą” część Europy.

***

Na początku była Zielona Góra.

W czerwcu 1962 roku odbywa się tam I Ogólnopolski Konkurs Piosenki Radzieckiej. Tak, jeszcze skromnie: konkurs. Niewiele znajdziemy o nim informacji w gazetach z tamtych czasów. „Trybuna Ludu”, organ Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, informuje, że konkurs powstał z inicjatywy Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, „przy szerokim współudziale ZMS, ZMW, ZHP, wydziałów kultury prezydiów rad narodowych itd.”. Rozszyfrujmy te skróty: ZMS to Związek Młodzieży Socjalistycznej, ZMW – Związek Młodzieży Wiejskiej, a ZHP – Związek Harcerstwa Polskiego. Impreza przeznaczona jest dla amatorów, który chcą śpiewać radzieckie piosenki: uczniów, studentów, robotników, nauczycieli… „Trybuna” z dumą donosi, że w całej Polsce do eliminacji stanęło około dziesięciu tysięcy osób. „Śpiewano po polsku, rosyjsku, ukraińsku, białorusku itd.”. Po przejściu kolejnych szczebli – miejskich, powiatowych i wojewódzkich – do Zielonej Góry przyjeżdża pięćdziesięcioro ośmioro najlepszych wykonawców. Rozpiętość wieku jest niebagatelna: najmłodsza uczestniczka, Danuta Kapczyńska z Pruszkowa, ma lat dziesięć, natomiast najstarszy amator, Aleksander Kalinowski z Białegostoku, czterdzieści.

Próby przed koncertami odbywają się w sali zielonogórskiego TPPR-u w alei Niepodległości 36. „Przypadkowo do klubu TPPR wchodzi kominiarz – relacjonuje Marek Sieczkowski, reporter tygodnika „Przyjaźń”. – W przepisowym stroju, umorusany niemiłosiernie – a wiadomo, im kominiarz bardziej czarny, tym więcej szczęścia przynosi. Więc szybko wprowadzam [go] do sali prób i ogłaszam: – Kto chce wygrać konkurs, niech łapie za guzik kominiarza. Przynosi szczęście!”.

15 czerwca to dzień zamkniętych dla publiczności przesłuchań konkursowych w kinie „Newa” (nazwę wzięło od rzeki przepływającej przez Leningrad, czyli kiedyś i teraz Sankt Petersburg) przy ulicy Kazimierza Wielkiego 21. Kino to zresztą istnieje do dzisiaj. Eugeniusz Kurzawa – poeta, szef zielonogórskiego oddziału Związku Literatów Polskich – opowiadał mi, że przed paru laty, gdy pracował w „Gazecie Lubuskiej”, wysłano go właśnie do kina „Newa”, by zdał relację z pokazu dokumentu Mgła „demaskującego zamach smoleński”; wziął w nim udział sam Antoni Macierewicz. Ot, taki paradoksik historii.

Tymczasem w 1962 roku przed siedmioosobowym jury, w skład którego wchodzili między innymi radziecki kompozytor Anatolij Lepin i kierownik artystyczny „Polskich Nagrań” Ryszard Sielicki, stanęło pięćdziesięcioro pięcioro wykonawców (o tym, co się stało z pozostałymi, którzy dotarli do Zielonej Góry, źródła niestety milczą). Akompaniowali im Tatiana Wojtaszewska i Wiktor Milewski na fortepianie oraz Mieczysław Janicz na akordeonie. Przewodnicząca jury, profesor Olga Łada, „jak w szkółce co chwila klaskała w dłonie, wołając do amatorów: proszę jeszcze raz od początku”. Jedna z uczestniczek przed występem demonstracyjnie wypiła żółtko, żeby poprawić sobie głos.

Koncert laureatów (już z udziałem publiczności i zespołu instrumentalnego pod dyrekcją Janicza; zapowiada aktor i poeta Marian Jonkajtys) odbywa się 16 czerwca 1962 r. w Hali Ludowej, przebudowanej w latach pięćdziesiątych z Hali Miejskiej postawionej jeszcze przez Niemców. Do 1973 roku, gdy zostanie w Zielonej Górze otwarty amfiteatr, Hala Ludowa przy ulicy Wrocławskiej będzie główną siedzibą Festiwali Piosenki Radzieckiej. W 2001 roku władze miasta sprzedały ją prywatnemu inwestorowi, ten w 2009 kolejnemu, który zadeklarował, że przerobi niszczejący budynek na sześciopiętrowy hotel. Tymczasem w 2011 roku wybuchł tu pożar – zawalił się dach, a to, co ocalało z gmachu, zostało rozebrane. Obecnie powstaje w tym miejscu centrum handlowe. Ot, i kolejny paradoksik historii.

I Ogólnopolski Konkurs Piosenki Radzieckiej wygrywa Aleksander Nizowicz ze Szczecina piosenką Iwan i kwiatki. Nizowicz w następnych latach będzie między innymi reprezentował Polskę na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki Krajów Nadbałtyckich w Rostocku (rok 1966) i śpiewał wspólnie z dziewczęcym zespołem Filipinki. W roku 1967 poślubi jedną z członkiń tej grupy, Krystynę Sadowską. Z działalności estradowej wycofa się w roku 1980.

Laureatem zostaje też Eram Manukian z Wrocławia, Polak ormiańskiego pochodzenia. „Serce Polaka, dusza Ormianina”, powie w 1974 roku, gdy zostanie zaproszony do Zielonej Góry na koncert laureatów poprzednich edycji. Już w naszym stuleciu jego nazwisko znajdziemy w programach licznych przeglądów twórczości romskiej.

Repertuar konkursu w 1962 roku jest ponoć bardzo różnorodny – „od zabawnych czastuszek po żołnierskie pieśni”. Uwagę redaktora Sieczkowskiego zwraca duet sióstr ze Szczecina – dwunastoletniej Krystyny i czternastoletniej Zofii Iliasz, które śpiewają „piosenkę ze śmiesznym w zestawieniu z nimi samymi refrenem: «Czemu miłość nie przychodzi»”.

Nagrodą dla zdobywców pierwszych sześciu miejsc (według „Trybuny Ludu” siedmiu, wedle jeszcze innych źródeł – tylko pięciu) będzie dwutygodniowa wycieczka po ZSRR (te wyjazdy laureatów do Kraju Rad staną się zresztą regułą zielonogórskiej imprezy). „Trybuna” wymienia także nagrody rzeczowe, jakie otrzymali zwycięzcy: „radioodbiorniki i zegarki, nesesery i adaptery, aparaty fotograficzne i wydawnictwa albumowe”.

I Konkurs Piosenki Radzieckiej (1962)

Wspomniany magazyn ilustrowany „Przyjaźń”, pismo Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, od początku wiernie towarzyszy zielonogórskiej imprezie. Mniej nadęty niż „Kraj Rad” – inny tygodnik służący propagowaniu w Polsce osiągnięć Związku Radzieckiego – jest dzisiaj nieocenionym źródłem wiedzy o przeszłości. Także dlatego, że duży nacisk kładziono w nim na kulturę, i to nie tylko tę rosyjską czy radziecką, lecz również pozostałych krajów „bloku”. Gdzie dzisiaj w polskich mediach można znaleźć informacje o artystach rosyjskich, ukraińskich, czeskich, węgierskich, bułgarskich…?

Zarówno „Przyjaźń”, jak i „Kraj Rad” zamieszczały na ostatnich stronach teksty (także w polskim tłumaczeniu) i nuty radzieckich piosenek. To stąd uczestnicy zielonogórskiego festiwalu czerpali zazwyczaj repertuar do konkursowych zmagań. TPPR wydawało również śpiewniki. Ten, który mam przed sobą, pochodzi z roku 1961. Zatytułowany został Zbiór popularnych piosenek radzieckich, a otwiera go pieśń Jurija Milutina do słów Michaiła Matusowskiego (w przekładzie Czesława Tarczyńskiego) – Będziemy żyli w erze komunizmu.

No, chyba jednak nie będziemy.

***

7 czerwca 1963 roku zamknięte dla publiczności przesłuchania finalistów (pięćdziesięcioro solistów, dwa duety i tercet) w sali kina „Newa” zaczynają się, bagatela, o ósmej piętnaście rano i trwają aż do wieczora. Sekretarz generalny Zarządu Wojewódzkiego TPPR w Zielonej Górze, Zygmunt Kokot chwali się na łamach „Kraju Rad”, że „w ocenie ogólnej eliminacje środowiskowe przebiegały pomyślnie. Objęły one w zasadzie wszystkie środowiska, między innymi kluby przyzakładowe, szkoły stopnia średniego, ruch amatorski skupiony przy różnych instytucjach itd.”. Kokot cieszy się, że „obok lekarza uczestniczył inżynier, robotnik, student, uczennica szkoły średniej, rolnik”. W sumie w eliminacjach miejskich, powiatowych i wojewódzkich wzięło udział ponoć pięćdziesiąt tysięcy uczestników – czyli pięć razy więcej niż w roku poprzednim, mimo że wprowadzono limit wieku (16 – 40 lat). „Bez przesady można powiedzieć – konkluduje Kokot – że II Ogólnopolski Konkurs stał się imprezą masową w pełnym tego słowa znaczeniu”.

Eliminacje w Poznaniu wygrywają dwie dziewczyny: uczennica liceum w Kaliszu, Zdzisława Sośnicka, i studentka Bogdana Zagórska. Obie za parę lat staną się gwiazdami polskiej estrady. Ostatecznie Zagórska nie zostanie jednak w Zielonej Górze dopuszczona do konkursu, gdyż ktoś odkryje, że parę dni wcześniej zdała egzamin piosenkarski, nie jest już więc amatorką. Największe sukcesy odnosić będzie w latach siedemdziesiątych. Na początku kolejnej dekady zakończy karierę i wróci do wyuczonego zawodu prawnika.

Zdzisława Sośnicka do Zielonej Góry przyjechała „między dwoma egzaminami maturalnymi”. Zaśpiewała Wieczór na redzie, sentymentalną pieśń napisaną w 1941 roku przez Wasilija Sołowjowa-Siedoja do wiersza Aleksandra Czurkina. Jej ekspresyjne wykonanie nie spodobało się większości jurorów, ale jeden z nich, dziennikarz muzyczny Andrzej „Ibis” Wróblewski, dzielnie walczył o pierwszą nagrodę dla Sośnickiej. Ostatecznie przyszła gwiazda zajęła drugie miejsce. Zwyciężyła Irena Szymańska, pracowniczka Ministerstwa Zdrowia z Warszawy. W konkursie wykonała Piosenkę Maszy (znaną też pod tytułem Dwa brzegi) skomponowaną przez Andrieja Eszpaja, który w roku ’63 akurat jest członkiem jury. Podczas koncertu finałowego będzie zresztą akompaniował laureatce. Piosenka Maszy, do tekstu Grigorija Pożeniana (polskie słowa – Czesław Tarczyński), to miłosna skarga dziewczyny, którą opuścił ukochany:

Była noc, przyszedł świt

i opadły mgły.

Pusto w moim sercu dziś,

nie przyszedłeś ty.

W trakcie przesłuchań konkursowych Piosenka Maszy zabrzmi ze sceny kilkanaście razy w rozmaitych wykonaniach. Jeszcze popularniejsza będzie pieśń Rewaza Łagidzego Tbiliso, spopularyzowana nad Wisłą z polskim tekstem Oli Obarskiej przez Sławę Przybylską. Miłość do stolicy Gruzji zadeklaruje w Zielonej Górze aż osiemnaścioro amatorów. „Repertuar prezentowanych piosenek był szerszy i bardziej różnorodny”, zapewnia mimo to na łamach „Przyjaźni” znany nam już redaktor Sieczkowski.

Przebojem II Konkursu zostanie jednak utwór Arkadija Ostrowskiego do słów Lwa Oszanina Pust wsiegda budiet sonce. W konkursie wykonuje go najmłodsza uczestniczka, szesnastoletnia Ruta Rothendler z Żar, a na zakończenie koncertu finałowego Zawsze niech będzie słońce śpiewają wszyscy wykonawcy. Stanie się to tradycją zielonogórskiej imprezy, podobnie jak otwieranie koncertów fragmentem melodii Podmoskiewskie wieczory. Dwa miesiące później radziecki sopran liryczny Tamara Miansarowa zdobędzie za Pust wsiegda… (lub, jak brzmi pierwotny tytuł piosenki, Słoneczny krąg) pierwszą nagrodę Dnia Międzynarodowego na festiwalu w Sopocie. Zawsze niech będzie słońce zrobi w Polsce oszałamiającą karierę. Do końca PRL-u będzie się śpiewać tę pieśń – której podmiotem lirycznym jest kilkuletni chłopiec, domagający się na wieki wieków słońca, nieba, mamy i nieśmiertelności – podczas szkolnych akademii, na harcerskich zlotach, a także w domach przy goleniu czy pod prysznicem. Na cześć Miansarowej zostanie w Polsce wypuszczona seria perfum „Tamara”. Do Zielonej Góry, na Festiwal Piosenki Radzieckiej, wykonawczyni Pust wsiedga… nigdy nie dotrze.

Maria Wróblewska, spikerka poznańskiej telewizji, od 1969 roku do stanu wojennego regularnie prowadząca festiwale w Zielonej Górze i Kołobrzegu, poznała Miansarową w Moskwie, na oficjalnej kolacji. Wróblewska zapowiadała w stolicy ZSRR koncerty zatytułowane „Warszawa Moskwie”. Brała w nich udział między innymi Regina Pisarek, jedna z gwiazd Festiwalu Piosenki Żołnierskiej.

WRÓBLEWSKA: – Miansarowa upiła się strasznie z Pisarek i zaczęła płakać. Mówiła, że tu jej nikt nie szanuje, a w Polsce ją na rękach nosili i wciąż jadła tatar, który uwielbia.

Rzeczywiście, na początku lat siedemdziesiątych nastały dla Miansarowej gorsze dni. Szef radzieckiego Komitetu Radia i Telewizji, Siergiej Łapin, na fali antysemickiej i antyizraelskiej polityki władz wprowadził zapis na wykonawców z żydowskim pochodzeniem. W ten sposób „wycięto” większość gwiazd lat sześćdziesiątych; wiele z nich wyemigrowało. Miansarowa natomiast znalazła pracę na prowincji, w filharmonii donieckiej. Na estradę wróciła pod koniec lat osiemdziesiątych, w czasie pierestrojki. Zmarła w roku 2017.

„Zawsze niech będzie słońce i zawsze jest słońce, i zawsze jest piękne zielonogórskie niebo, pod którym finaliści naszego cudownego konkursu śpiewają melodyjne radzieckie piosenki, a śpiewając, dają wyraz swej woli, aby… zawsze było słońce” – kończy swoją relację z II Konkursu wzruszony do łez Marek Sieczkowski. I tak już będzie przez wiele lat w relacjach z zielonogórskiej imprezy: „wspaniałej”, „niepowtarzalnej”, „słonecznej”, podczas której połączeni przyjaźnią i entuzjazmem uśmiechnięci młodzi ludzie śpiewają w cudownej atmosferze melodyjne radzieckie piosenki.

Zarówno ta retoryka, jak sama idea festiwalu w Zielonej Górze doskonale wpisują się w rozważania Milana Kundery na temat kiczu. Czeski pisarz, który w 1975 roku wyemigrował do Francji, zawarł je w swej najsłynniejszej powieści – Nieznośnej lekkości bytu. „Kicz jest absolutną negacją gówna w dosłownym i przenośnym tego słowa znaczeniu – pisze. – Kicz eliminuje ze swego pola widzenia wszystko, co w ludzkiej egzystencji jest z zasady nie do przyjęcia. […] Braterstwo wszystkich ludzi świata można zbudować wyłącznie na kiczu”. Kundera odnosi się w powieści do radzieckich filmów, które, zwłaszcza w czasach najstraszniejszego stalinowskiego terroru, „tchnęły niewiarygodną niewinnością. Największy konflikt, który mógł się rozegrać między dwojgiem Rosjan, to było nieporozumienie miłosne […]. Na końcu padali sobie w objęcia i lali łzy szczęścia. […] radzieckie społeczeństwo zaszło tak daleko, że podstawowy konflikt, jaki tam istnieje, nie jest konfliktem między dobrym a złym, ale między dobrym a lepszym”.

Kundera rozwija tu myśl austriackiego pisarza Hermanna Brocha, który w swoim eseju Kilka uwag o kiczu analizował XIX-wieczny kicz mieszczański: religię Piękna, „samoistny, zamknięty krąg tkwiący jak obce ciało w ogólnym systemie sztuki”. Wyznawca kiczu „porusza się w systemie symboli czysto konwencjonalnych i nawet jeśli symbole te wzorowane są na realiach, pozostają mimo to naśladownictwem”. Mieszczański kicz w państwie robotników i chłopów? Tak, zamknięty słoneczny krąg. Zawsze niech będzie słońce, aby zawsze było słońce.

Jednocześnie i Broch, i Kundera przyznają, że każdy z nas ma słabość do jakiegoś kiczu.

Poza tym przecież nie wszystko w Zielonej Górze było kiczem.

***

W 1964 roku zostaje pobity kolejny rekord. Prasa podaje, że do eliminacji przed III Ogólnopolskim Konkursem Piosenki Radzieckiej stanęło w całej Polsce sto tysięcy wykonawców. Gerard Nowak, muzyk, kompozytor, instruktor śpiewu, przez wiele lat pełniący różne funkcje na zielonogórskiej imprezie, zapytany, czy te dane o setkach tysięcy chętnych do śpiewania radzieckich piosenek były prawdziwe, odpowiedział: – A czy ja jestem kędzierzawy?

Nie, Gerard Nowak chyba nigdy nie był kędzierzawy. Ale jak dzisiaj policzyć, ilu naprawdę było uczestników każdego roku? Niewątpliwie jednak impreza się rozrasta. W roku 1964 na finały do Zielonej Góry przyjeżdża siedemdziesięcioro dziewięcioro wykonawców, w związku z czym jury – znów pod przewodnictwem Olgi Łady – decyduje się podzielić finał na dwa etapy.

Związek Kompozytorów ZSRR reprezentuje w jury Aleksandra Pachmutowa, która za pośrednictwem „Gazety Zielonogórskiej” pieje z zachwytu: „To dla mnie wielkie przeżycie, wielkie święto. Nie wiedziałam, że Polacy tak pięknie śpiewają. A poza tym dobrze mówią po rosyjsku”. Ale inni członkowie jury narzekają. Olga Łada skarży się, że wykonawców cechuje „wciąż jakaś nieprzyjemna maniera, której źródłem jest nierozsądne i złe naśladownictwo zawodowych artystów estradowych”. „Ibis” Wróblewski na łamach „Życia Warszawy” psioczy, że „zabrakło wybitnych indywidualności”, a i „repertuar dość ograniczony”. Jednocześnie chwali organizatora, czyli Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, bo „wzięło na siebie wyręczenie instytucji, których powinnością jest organizowanie tych najpopularniejszych form kultury masowej – konkursów piosenkarzy amatorów”. Natomiast felietonista pisma społeczno-kulturalnego „Nadodrze” podpisujący się jako Meloman kpi, że podczas eliminacji wojewódzkich w kinie „Newa” jury „działało na zasadzie telepatii”. Amatorom nie dano bowiem – podobnie zresztą jak w latach ubiegłych – mikrofonów, więc nawet w pierwszych rzędach nic nie było słychać. „A przecież bez mikrofonu nie ma piosenkarstwa. Bez mikrofonu nie zaśpiewa żaden piosenkarz nawet z wielkim talentem”, konkluduje. Na zdjęciach z ostatniego etapu widać jednak solidny, podwójny mikrofon stojący na środku sceny, z czego wynika, że przynajmniej podczas finałów jury nie musiało się kierować telepatią.

Żadnych zastrzeżeń nie ma, jak zwykle pełen entuzjazmu, Marek Sieczkowski. Na łamach „Przyjaźni” ogłasza sukces imprezy, której „poziom pod każdym względem poszedł do góry”. Zapewnia nas także, że choć najpopularniejszą piosenką konkursu stała się Niekrasiwaja (w polskiej wersji Jestem brzydka), to „wszystkie dziewczęta, które ją śpiewały, były naprawdę ładne”. A co z chłopcami? Wyjaśnia to magazyn „Radar”: „W III Konkursie królowała piosenka Jestem brzydka ze słowami Oli Obarskiej. Śpiewała ją co druga występująca dziewczyna, a nawet chłopcy, co wywoływało huragany śmiechu”.

Jestem brzydka, ja wiem – niekrasiwaja.

Ludzie mówią tak o mnie, a on,

a on czeka po pracy każdego dnia.

Odprowadza mnie aż pod sam dom.

Na ulicy codziennie spotykam go.

W oczy patrzy mi jak dotąd nikt.

Dziś z daleka zawołał na cały głos:

„Z wszystkich dziewcząt najmilsza to ty”.

Tak zaczyna się polska wersja, spopularyzowana przez Sławę Przybylską.

ANDRZEJ ŁUKASZEWSKI, uczestnik i laureat III Konkursu:  – Pamiętam kaprala Wojska Polskiego, który śpiewał Jestem brzydka. Poradzono mu, żeby zmienił sobie repertuar.

Natomiast na niepodpisanym reporterze tygodnika „Kraj Rad” wielkie wrażenie zrobiło wykonanie w Zielonej Górze ukraińskiej pieśni Werchowyno, maty moja, którą „wzruszająco” interpretował rolnik z województwa koszalińskiego, Emil Dmytryk. „Zapytałem go później, jak nauczył się tak pięknie śpiewać. Odpowiedział: «Często słucham moskiewskiego radia, a później śpiewam sobie przy pracy w polu»”.

ŁUKASZEWSKI: – Dmytryk nauczył mnie tej pieśni. Śpiewałem ją, gdy po festiwalu dawaliśmy koncerty w miastach Zielonogórskiego. Na tych terenach było wtedy sporo Ukraińców. W jednej miejscowości po występie przyszły do mnie matki z dziećmi, całe zapłakane, koniecznie chciały mnie dotknąć, wręcz prosiły, żeby je pobłogosławić.

Łukaszewski otrzymał I nagrodę za wykonanie Czy to Rosjanie wojny chcą? Edwarda Kołmanowskiego do tekstu Jewgienija Jewtuszenki, poety o międzynarodowej sławie, oraz Marsza kosmonautów, znanego też pod tytułem 14 minut do startu, kompozycji Oskara Felcmana do tekstu Władimira Wojnowicza (pisarza, który, swoją drogą, w 1980 roku wyemigrował na Zachód i został pozbawiony radzieckiego obywatelstwa). Akompaniował sobie na gitarze.

ŁUKASZEWSKI: – Jechałem do Zielonej Góry spokojny, bo wyczytałem w horoskopie wydrukowanym w jakiejś gazecie, że odniosę sukces.

„Przyjaźń” podaje, że śpiewał też Lońkę Korolowa („Lońkę króla”) Bułata Okudżawy.

ŁUKASZEWSKI: – A to nie była Piosenka o papierowym żołnierzyku? Nie pamiętam. W każdym razie zaśpiewałem Czy to Rosjanie…, zaśpiewałem Marsz kosmonautów i powiedziałem, że chciałbym jeszcze zaśpiewać Okudżawę. W jury zapadła cisza. Spojrzeli na Pachmutową, a ona powiedziała: „Wot, pożałujsta!”.

Aleksandra Pachmutowa była prominentną kompozytorką ZSRR, autorką pieśni wojskowych, komsomolskich, patriotycznych, utworów o Leninie, a także muzyki filmowej. Stworzyła również – co może pozytywnie wpłynęło na jej stosunek do Łukaszewskiego, wówczas studenta piątego roku geologii na Uniwersytecie Warszawskim – Marsz geologów. Teksty do piosenki Pachmutowej pisał jej mąż, Nikołaj Dobronrawow (Po świecie mnie gna miłość, Miłość, komsomoł i wiosna). Małżeństwo ma na swoim koncie naprawdę sporo przebojów. Jednemu z nich, Jak młodzi byliśmy („Jak młodzi byliśmy! Jak szczerze kochaliśmy! Jak wierzyliśmy w siebie!”), drugą młodość dał w 2004 roku znakomity rosyjski baryton Dmitrij Chworostowski, nagrywając go z Moskiewską Orkiestrą Kameralną pod dyrekcją Constantine’a Orbeliana. Jak młodzi byliśmy otwiera bardzo nostalgiczną, bardzo patriotyczną i bardzo dobrą płytę Chworostowskiego zatytułowaną Moscow Nights.

Bułat Szałwowicz Okudżawa zaś był w ZSRR jednym z wielu śpiewających poetów, ale niewątpliwie najsłynniejszym. Wywodzili się oni z nurtu studenckiego lat pięćdziesiątych, który rozwinął się na fali odwilży po XX Zjeździe Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, gdy Nikita Chruszczow oficjalnie potępił „kult jednostki”. Ich piosenki stały się nieodłącznym elementem rajdów turystycznych i bardzo wówczas popularnych ekspedycji geologicznych. Wykonywano je w domach kultury, klubach studenckich i przy ogniskach. Przegrywano na szpule i kasety magnetofonowe, rozprowadzano poza oficjalnym obiegiem. Samodzielne życie tych pieśni, niepoddane kontroli cenzury, niepokoiło radzieckie władze, które w końcówce lat sześćdziesiątych rozpętały przeciwko bardom nagonkę prasową. Zresztą także „oficjalni” artyści tamtejszej estrady mieli do tej twórczości pewien dystans.

ŁUKASZEWSKI: – Rozmawiałem kiedyś z Muslimem Magomajewem. Powiedział o Okudżawie, że to taki „biesiadny artysta”.

W Polsce Okudżawa cieszył się niebywałą popularnością, także w kręgach inteligencji krytycznie nastawionej do „władzy ludowej” (mimo że on sam należał do Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego przez trzydzieści pięć lat, wystąpił z niej dopiero w 1990 roku). Znacznie też łagodniej niż w ojczystym kraju był u nas traktowany przez „czynniki oficjalne”. To właśnie w Polsce, a nie w ZSRR, wyszła jego pierwsza płyta. W 1968 roku ukazały się Ballady Bułata Okudżawy w polskich tłumaczeniach między innymi Wojciecha Młynarskiego i Ziemowita Fedeckiego, w wykonaniu Sławy Przybylskiej, Edmunda Fettinga, Wojciecha Siemiona i innych. W ojczyźnie swój pierwszy autorski krążek wydał dopiero w następnej dekadzie, i to podobno – jak głosi legenda – tylko dlatego, że Leonid Breżniew wzruszył się na filmie Dworzec białoruski (1971), w którym pojawia się ballada wojenna Okudżawy Nie będziemy się targować o cenę. Natomiast w Zielonej Górze utwory Okudżawy śpiewano na okrągło, choć on sam nigdy na Festiwalu Piosenki Radzieckiej się nie pojawił. Łukaszewski spotkał się za to kilkakrotnie z Okudżawą podczas jego pobytów w Warszawie.

ŁUKASZEWSKI: – Pojechaliśmy kiedyś na MDM, do mieszkania jakiegoś dziennikarza. Śpiewaliśmy dla Okudżawy, a potem poprosiliśmy, żeby on coś nam zaśpiewał. Ale Okudżawa na co dzień używał rosyjskiej gitary, która ma o jedną strunę więcej niż ta, na której ja grałem – o włoskim stroju. Musiał więc moją gitarę przestroić. A potem zaśpiewał. Później ja z kolei przestroiłem gitarę i śpiewaliśmy wspólnie polskie pieśni ułańskie, które Okudżawa bardzo lubił.

Sam Łukaszewski znalazł się niedługo po III Konkursie Piosenki Radzieckiej w zespole Studenckiego Teatru Satyryków. W kolejnych latach pracował w wyuczonym zawodzie geologa, a także jako dyrektor domu kultury na warszawskim Bródnie i specjalista od spraw programowych w Stołecznej Estradzie. O Zielonej Górze mówi pieszczotliwie z włoska: „Monte Verde”. Do dzisiaj występuje, śpiewając między innymi piosenki Okudżawy.

ŁUKASZEWSKI: – Zimą po zielonogórskim konkursie pojechaliśmy w nagrodę „Pociągiem Przyjaźni” – tak to się nazywało – do Leningradu i bodaj Kijowa. Zwiedzaliśmy i koncertowaliśmy. Uwielbiałem kawiarnię w Leningradzie, która nazywała się „Łakomka”, czyli „Łakomczuszka”. Dawali tam kawę zbożową w dzbanku; można było sobie lać skolko ugodno.

***

W roku 1965 prasa najpierw podaje, że do eliminacji stanęło około pięćdziesięciu tysięcy uczestników, ale liczba ta szybko zostaje skorygowana na dwieście tysięcy. Cóż, tuż przed Zieloną Górą odbywają się wybory do sejmu. Z gazet można się dowiedzieć, że frekwencja wyniosła ponad dziewięćdziesiąt siedem procent, przy czym „przytłaczająca większość” wybrała – bo zresztą nic innego nie było do wyboru – listy Frontu Jedności Narodu (zdominowane, oczywiście, przez członków PZPR), „na ogół nie korzystając wcale z zasłoniętych kabin, głosując bez skreśleń”.

Zielonogórska impreza zmienia formułę. Nie jest już Konkursem Piosenki Radzieckiej, tylko Festiwalem – to właśnie od 1965 roku zaczyna się jego oficjalna numeracja. Poszczególne województwa mogą wytypować tylko po jednym uczestniku, ale eliminacje obserwują przedstawiciele Ogólnopolskiego Komitetu Organizacyjnego, którzy mają prawo zaprosić do finału wybranych przez siebie wykonawców. W efekcie liczba finalistów się zmniejsza (trzydzieścioro sześcioro solistów, tercet i cztery duety). Podniesienie prestiżu związane jest także z planem, by za dwa lata, w 1967 roku – na pięćdziesięciolecie rewolucji październikowej – uczynić z festiwalu zielonogórskiego imprezę międzynarodową, z udziałem piosenkarzy-amatorów z innych krajów socjalistycznych.

Przesłuchania zaczynają się 3 czerwca i trwają dwa dni. Zostają przeniesione z kina „Newa” do Hali Ludowej, są też otwarte dla publiczności. Bezpłatne bilety rozdaje sekretariat TPPR-u, rozchodzą się w mgnieniu oka („po karty wstępu tłoczono się niczym po przysłowiowe cytryny” – donosi „Gazeta Zielonogórska”). Podczas koncertu laureatów, 5 czerwca, gra po raz pierwszy prawdziwa orkiestra – Polskiego Radia i Telewizji pod dyrekcją Stefana Rachonia. Do prowadzenia koncertów także zostają sprowadzeni spikerzy Polskiego Radia – „urocza”, zdaniem „Gazety Zielonogórskiej”, Irena Falska (która notabene za kilkanaście lat stanie się twarzą stanu wojennego w Dzienniku telewizyjnym) i Bohdan Zalewski. Przewodnictwo jury po Oldze Ładzie przejmuje na kolejne trzy lata Władysław Szpilman – kompozytor, muzyk, pomysłodawca Międzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie.

Szpilman był również autorem wspomnień wojennych, w których opisał swoje przeżycia w warszawskim getcie i po aryjskiej stronie, gdzie się ukrywał, także po upadku powstania warszawskiego. Dwukrotnie wspomnienia te były podstawą scenariuszy filmowych – przerobionego na socrealistyczną modłę Miasta nieujarzmionego (1950) Jerzego Zarzyckiego i nagrodzonego trzema Oscarami Pianisty (2002) Romana Polańskiego. Dzięki temu ostatniemu filmowi nieżyjący już wtedy Szpilman stał się postacią rozpoznawaną w szerokim świecie.

W jury I Festiwalu zasiada też kompozytor Andriej Pietrow, którego piosenkę Chodząc po Moskwie – z filmu Gieorgija Danelii, gdzie zaśpiewał ją młodziutki Nikita Michałkow, dzisiaj patriarcha rosyjskiego kina – wykonuje Maria Pawlak z Głogowa. Na zakończenie pierwszego dnia przesłuchań refren śpiewa z nią cała dwudziestka występujących tego wieczora finalistów.

Jednym słowem – jest w Zielonej Górze AD 1965 pięknie i z rozmachem. Poziom okazuje się tak wysoki, że zamiast regulaminowych dziesięciu nagród jury przyznaje piętnaście (plus trzy nagrody specjalne). W plebiscycie publiczności za najładniejszą piosenkę zostaje uznany Czarny kot Jurija Saulskiego i Michaiła Tanicza z repertuaru Tamary Miansarowej. Po polsku, w przekładzie Czesława Tarczyńskiego, nagrały później Czarnego kota Alibabki z zespołem Tajfuny. To nader rytmiczny, ale w gruncie rzeczy smutny utwór o pechu, jaki prześladuje tytułowego bohatera – odmieńca, którego wszyscy przepędzają, bo wierzą, że przynosi nieszczęście. Czarny kot ciągle się musi ukrywać i uciekać:

Gonił kota każdy, kto mógł.

Wszędzie koci czaił się wróg.

Lecz piosenka nie o tym, o nie,

jak czarnemu kotkowi jest źle.

Ciekawe, notabene, że motyw czarnego kota wykorzystał także w jednej ze swoich ballad Bułat Okudżawa. On jednak przedstawia tę postać zupełnie inaczej: jako groźnego, milczącego tajniaka, przed którym wszyscy trzęsą portkami:

Dawno już nie łowi myszy,

stroszy wąsy, śmieje się –

każde słowo nasze słyszy

i kiełbasę naszą je.

Ani żąda, ani prosi,

tylko w ślepiach żółty blask.

Każdy sam mu żarcie znosi,

jeszcze mu się kłania w pas[2].

O I Festiwalu Piosenki Radzieckiej niemal wszyscy wypowiadają się w samych superlatywach. Jedynie dziennikarka „Nadodrza”, Henryka Doboszowa, ma całą listę zastrzeżeń. Przyznaje, że było „ciepło i bezpretensjonalnie”, zauważając zarazem, że „nikt lub prawie nikt nie wykorzystał swoich możliwości głosowych”. Gromi również dykcję młodych wykonawców: „«Farsawę weś moją pieś» – śpiewała aksamitnym głosem ładna piosenkarka. Jakaś pani przede mną głośno wyrażała swoje zdenerwowanie”. Nie przypadły także Doboszowej do gustu stroje piosenkarzy, a ściślej mówiąc – piosenkarek: „De gustibus non disputandum, lecz obowiązują pewne kanony mody estradowej. Urocze skądinąd panie mogą przecież dawać wyraz inwencji w ramach tego schematu”. Zwróciliście skądinąd uwagę, że „urocza” to ulubiony przymiotnik tych, którzy piszą o kobietach występujących na estradzie? (Pretensje do wyglądu piosenkarek będą się ciągnąć do ostatniej edycji Festiwalu Piosenki Radzieckiej). Doboszowa kręci też nosem na: ubogi repertuar (gdzie nowe piosenki radzieckie!), kiepski, sztampowy plakat, słabe życie towarzyskie i nazbyt uprzejmą, za mało krytyczną publiczność. Mimochodem zaznacza, że organizatorzy nie chcieli jej dać zaproszenia na koncert galowy. Swoją relację podsumowuje zaś rozstrzelonym drukiem, określając festiwal mianem „na razie świetnie zapowiadającej się imprezy”.

***

Rzecz jasna w 1966 roku zostaje pobity kolejny rekord. Pół miliona uczestników w całej Polsce! Do zielonogórskiego finału dostaje się trzydzieścioro sześcioro wykonawców. Najmłodsza jest szesnastoletnia Elżbieta Hyżorek z Wrześni (dziennikarze relacjonujący II Festiwal Piosenki Radzieckiej określą ją, a jakże, słowami „urocza, pełna wdzięku”).

ELŻBIETA HYŻOREK-PRZYBYLSKA: – Chodziłam wówczas do liceum. Nauczyciel od języka rosyjskiego powiedział na lekcji: „Słuchajcie, jest konkurs piosenki radzieckiej. Kto się zgłosi na ochotnika, ten ma piątkę na koniec roku”. Las rąk. I tak to się zaczęło. Przeszłam najpierw eliminacje szkolne, potem międzyszkolne, okręgowe, powiatowe, wojewódzkie… Aż znalazłam się w Zielonej Górze.

Hyżorek śpiewała po rosyjsku Pomarańczową piosenkę – o dziewczynce, która wszystko widzi na pomarańczowo, co wprawia w konsternację jej wujka. Pierwszą wykonawczynią tego utworu była Irma Sokhadze, cudowne dziecko z Gruzji; na YouTubie można obejrzeć zrealizowany w 1967 roku przez Telewizję Polską recital z udziałem kilkuletniej ledwie Irmy, ze zdumiewającą łatwością i lekkością wyśpiewującej najbardziej skomplikowane jazzowe frazy. Sokhadze koncertuje zresztą w Gruzji do dzisiaj.

HYŻOREK-PRZYBYLSKA: – We Wrześni mieściły się wtedy radzieckie koszary. Jedna z moich koleżanek przyjaźniła się z dziewczyną, której tato był w tych koszarach oficerem. I to ona dała nam pocztówkę dźwiękową z Pomarańczową piosenką. Słuchaliśmy jej w domu na adapterze Bambino i spisywaliśmy rosyjski tekst. Wyszły straszne androny, jakieś nowotwory językowe. Jak to śpiewałam na eliminacjach w Poznaniu, to komisja śmiała się do rozpuku. Ale ja się tym nie przejmowałam, miałam szesnaście lat. Postarali się zresztą dla mnie o oryginalny tekst.

Elżbieta Hyżorek otrzymała na II Festiwalu Piosenki Radzieckiej nagrodę Przewodniczącego Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Zielonej Górze: magnetofon szpulowy i wycieczkę do Związku Radzieckiego. Wśród laureatów znajdujemy także między innymi zielonogórzanina Zdzisława Patelkę (Hyżorek-Przybylska: – Ten to miał branie! Zresztą z klasą chłopak, dobrze wychowany. Tak sobie myślałam: gdybym była starsza, tobym się w nim zakochała), Annę Pietrzak – potem wokalistkę popularnego w latach siedemdziesiątych zespołu Partita, oraz Janusza Szczepkowskiego (Hyżorek-Przybylska: – On też był wtedy, jakby go z obrazka zdjęli. Malowany taki. Cukierek).

JANUSZ SZCZEPKOWSKI: – Kręciłem się w Warszawie wokół klubu piosenki „Czarny Kot”, który istniał przy Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Nawet przez jakiś czas byłem jego prezesem. Dzięki niemu trafiłem do Zielonej Góry. Śpiewałem Na kurhanie i jedną z piosenek Arno Babadżaniana. Ale sam sobie napisałem polskie słowa. Festiwal zaczął się w momencie mojego rozdwojenia. Początek pisania, finisz śpiewania.

Teksty Janusza Szczepkowskiego śpiewali między innymi Krystyna Prońko (Papierowe ptaki), AndrzejFrajndt (Ze starej płyty), Renata Kretówna (Rozmieniłeś mnie na drobne). Był także wielokrotnym laureatem nagród na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Ale o tym później.