Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś - Howard Zinn - ebook

Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś ebook

Howard Zinn

4,5

Opis

To jedna z tych książek, które naprawdę powinien przeczytać każdy. Ta wyjątkowa historia Stanów Zjednoczonych opowiedziana jest z perspektywy jej ofiar: rdzennych Amerykanów, czarnych, robotników, kobiet, imigrantów i biednych.

Howard Zinn ze skrupulatnością i swadą opisał wszystko to, o czym Amerykanie czasem woleliby nie pamiętać, ale o czym zapomnieć nie powinniśmy nigdy. Ludową historię Stanów Zjednoczonych czyta się jak kryminał.

Ponad dwa miliony sprzedanych egzemplarzy! Jedna z ulubionych książek Davida Bowiego i Matta Damona.

Książka została poprzedzona wstępem Artura Domosławskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1507

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (42 oceny)
26
13
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Araran65

Nie oderwiesz się od lektury

To całkiem inna historia USA niż to, co wiemy ze szkoknych podręczników historii. Szczególnie ważne dla mnie są wszystkie informacje dotyczące emigrantów, których pełno w historii mojej rodziny. Cieszy mnie to, że na rodzimym rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej książek opisujących historię 90% ludności ziem polskich.
20
MJakubik

Nie oderwiesz się od lektury

Super.
00
rose_goldie

Nie oderwiesz się od lektury

kopia recenzji z lubimyczytac Niesamowita książka. Nie tylko znacznie pogłębiła moją wiedzę na temat USA, ale też zmieniła moje postrzeganie tego kraju (może nie jakoś znacznke, w końcu wcześniej też interesowałam się jego historią, ale jednak). Szczególnie zmiotły mnie z planszy rozdziały 17 i 18 - podczas czytania 18 miałam gęsią skórkę, ale taką nieprzyjemną... Obniżam ocenę o gwiazdkę, ponieważ uważam, że narracja mogłaby być przyjemniejsza. Oczywiście wiem, że to książka historyczna, ale męczył mnie w niej nadmiar cytatów z różnych dzieł, które autor mógł pominąć albo sparafrazować jednym zdaniem. Drugą gwiazdkę obcinam tej książce za kompletne wymazanie "homoseksualistów", jak och określa autor, z historii Ameryki... Ale jest to wada wymieniana przez niejedną osobę. Finalnie, polecam pasjonatom historii USA, a nawet wszystkim lewakom, to opasłe tomiszcze. Nie zawiedziecie się;)
00

Popularność




Howard Zinn, Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś

Warszawa 2016

Tytuł oryginału: A People’s History of the United States: 1492–Present

Copyright © 2003 by Howard Zinn. By arrangement with The Howard Zinn

Irrevocable Trust. All rights reserved.

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2016

Copyright © for the Preface by Artur Domosławski

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-65369-12-3

Supported by a grant from the Open Society Foundations.

Książka ukazuje się przy wsparciu Open Society Foundations.

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

Seria Historyczna [23]

Warszawa 2016

dotychczas ukazały się:

TIMOTHY G. ASH Jesień wasza, wiosna nasza

TIMOTHY SNYDER Nacjonalizm, marksizm i Europa Środkowa. Biografia Kazimierza Kelles-Krauza (1872–1905)

JAROSŁAW HRYCAK Prorok we własnym kraju. Iwan Franko i jego Ukraina (1856–1886)

ANDRZEJ FRISZKE Adam Ciołkosz. Portret polskiego socjalisty

DANIEL SIDORICK Kapitalizm z puszki. Campbell Soup i pogoń za tanią produkcją w XX wieku

MICHAEL KAZIN Amerykańscy marzyciele. Jak lewica zmieniła Amerykę

BORYS KAGARLICKI Imperium na peryferiach. Rosja i system światowy

IRINA GŁUSZCZENKO Sowiety od kuchni. Mikojan i gastronomia radziecka

MARCI SHORE Nowoczesność jako źródło cierpień

TONY JUDT Historia niedokończona. Francuscy intelektualiści 1944–1956

ADAM LESZCZYŃSKI Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980

ERIC HOBSBAWM Jak zmienić świat. Marks i marksizm 1840–2011

ERIC HOBSBAWM Wiek rewolucji. 1789–1848

TONY JUDT Brzemię odpowiedzialności. Blum, Camus, Aron, i francuski wiek dwudziesty

LIDIA CIOŁKOSZOWA Publicystyka polska na emigracji. 1940–1960

ANDRZEJ LEDER Prześniona rewolucja

ANDRZEJ MENCWEL Stanisław Brzozowski. Postawa krytyczna. Wiek XX

SÖNKE NEITZEL, HARALD WELZER Żołnierze. Protokoły walk, zabijania i umierania

ERIC HOBSBAWM Wiek kapitału. 1848–1875

JAN JÓZEF LIPSKI Idea Katolickiego Państwa Narodu Polskiego. Zarys ideologii ONR „Falanga”

ERIC HOBSBAWM Wiek imperium. 1875–1914

HANS GUMBRECHT Po roku 1945. Latencja jako źródło współczesności

HOWARD ZINN Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś

zapowiedzi:

MARCIN NAPIÓRKOWSKI Powstanie umarłych. Historia pamięci 1944–2014

ANDRZEJ FRISZKE Związek Harcerstwa Polskiego 1956–1963. Społeczna organizacja wychowawcza w systemie politycznym PRL

JAN W. MULLER Contesting Democracy

ARTUR DOMOSŁAWSKIHoward Zinn. Historia życiem pisana

– Powinieneś przeczytać historię USA Howarda Zinna.

Ta książka cię powali.

– Jest lepszy niż Chomsky? Podobał ci się?

– Zdumiewacie mnie ludzie. Wywalacie kupę kasy

na książki, ale – kurwa – nie te.

– A które są, kurwa, „te”?

– Te, od których włosy się jeżą.

[dialog z filmu Buntownik z wyboru]

1

Wczerwcu 1970 roku licealiści z Newton North High School w stanie Massachusetts wywalczyli sobie prawo zaproszenia własnego gościa i mówcy na uroczystość zakończenia roku szkolnego. Zaprosili nauczyciela z sąsiedztwa, czterdziestoośmioletniego Howarda Zinna, historyka z Uniwersytetu Bostońskiego.

Zinn był już szeroko znany, lecz nie jako uczony, a przede wszystkim jako doradca ruchu na rzecz równouprawnienia czarnoskórych Amerykanów i jeden z intelektualnych liderów masowych protestów przeciwko wojnie w Wietnamie. Zaproszenie go na szkolną ceremonię było dla lokalnej społeczności – jak u Hitchcocka – trzęsieniem ziemi; potem napięcie miało stopniowo narastać. Weterani wojenni z okolicy wezwali do bojkotu uroczystości, burmistrz zapowiedział, że nie wejdzie na podium dla zaproszonych mówców razem z tak „niepatriotycznym” osobnikiem. Dyrektor szkoły zażądał od uczniów wycofania zaproszenia dla nieodpowiedniego i „nieamerykańskiego”, jak mówiono w tamtych czasach, gościa.

Zinn był gotów zrezygnować, lecz powstrzymali go licealiści. Postanowili zrobić szkolny plebiscyt. Przygniatająca większość opowiedziała się za utrzymaniem zaproszenia. Uczniowie postawili się władzy w mieście, w szkole i w domu: jak nigdy wcześniej i chyba już nigdy potem. Dzień przed uroczystością żona Zinna, Roz, odebrała telefon z pogróżką: „Powiedz mężowi, że dwaj moi chłopcy szykują w garażu bombę na jutro”.

Jedyną bombą następnego dnia były jednak słowa Zinna. O tysiącach amerykańskich chłopców ginących bezsensownie w Wietnamie. O dokonanym przez policję zabójstwie czterech antywojennych aktywistów z Uniwersytetu Kent State. O prawie młodych ludzi do odmowy uczestnictwa w niesprawiedliwej wojnie. Grupki oburzonych rodziców i uczniów wychodziły w trakcie płomiennego przemówienia, a ci, którzy pozostali – przytłaczająca większość – nagrodzili mówcę owacjami na stojąco. Zinn wypowiedział dokładnie to, co czuli, choć nie potrafili wyrazić swojej niezgody pod presją „patriotycznego” szantażu polityków, „szanowanych obywateli” miasta, części weteranów wojennych i znacznej większości środków przekazu.

Nie pierwszy raz Zinn znalazł empiryczny argument za swoimi przekonaniami: że edukacja zamknięta w szkolnej klasie i sali uniwersyteckiej służy kolejnym pokoleniom jedynie w odnalezieniu swojego miejsca w nienaruszalnym status quo. Edukacja, którą uważał za pożyteczną, sensowną i konieczną, służy jego kwestionowaniu, podważaniu, a jeśli trzeba – wywracaniu do góry nogami.

„Jako nauczyciel nigdy nie ukrywałem swoich poglądów politycznych: nienawiści do wojny i militaryzmu, gniewu z powodu rasowych nierówności, wiary w demokratyczny socjalizm oraz w racjonalny i sprawiedliwy podział światowego bogactwa – napisał Zinn po latach. – Jasno wyrażałem swoją odrazę do wszelkiego rodzaju napastowania, czy to ze strony potężnych krajów wobec mniejszych, rządów wobec obywateli, pracodawców wobec pracowników, czy kogokolwiek z prawicy i lewicy, kto sądzi, że ma monopol na prawdę”. Oderwanie nauki w szkole, a potem w trakcie studiów uniwersyteckich, od codziennego życia i bogatego doświadczenia zarówno studiujących, jak i uczących, uważał Zinn za ciężką chorobę Ameryki i całego naszego świata.

Zdarzenie w Newton North High School zrodziło u Zinna refleksję, że najprawdopodobniej to lata licealne są czasem najgłębszego kształtowania się społecznej świadomości człowieka – na resztę życia. Przekonała go o tym histeryczna reakcja władz miasta, dyrekcji szkoły i niektórych rodziców. Oto nastoletnie umysły wystawiono na groźbę niebezpiecznych wpływów niepatriotycznego kontestatora, na działanie wirusa, który sprawi, że od tej pory będą podważać autorytet władzy w domu i na agorze, kwestionować status quo.

Życie Howarda Zinna, a przede wszystkim jego słynna Ludowa historia Stanów Zjednoczonych, którą napisał dziesięć lat po rzeczonych zdarzeniach, deprawuje umysły Amerykanów już ponad trzy dekady. Od teraz – szczęśliwie – będzie również rozsiewała wirusy niezgody w umysłach młodych i starych w Polsce. Na mądrość i bunt nigdy nie jest za późno. Spójrzmy na Zinna: wprawdzie zaczął buntować się wcześnie, za to nie skończył nigdy. Historię współczesnej Ameryki pisał takoż na starej maszynie do pisania, co na własnej skórze. Zresztą, przekonajcie się.

2

Polityczne lekcje odbierał w nowojorskim Brooklynie od młodych komunistów z sąsiedztwa. Kiedy skończył siedemnaście lat, towarzysze zabrali go na demonstrację na Times Square. Żółtodziób nie wiedział do końca, w jakiej sprawie: miało być za sprawiedliwością, przeciwko faszyzmowi i wojnie w Europie. Czytał już antyfaszystowskie broszury, z hitlerowskich Niemiec dochodziły wieści o narastającym horrorze, a jeden z czerwonych sąsiadów pojechał na wojnę domową w Hiszpanii, gdzie ostatecznie triumf odnieśli faszyści generała Franco. O biedzie i niesprawiedliwościach w Ameryce nie musiał czytać – znał je z własnego życia.

Rodzice Zinna, żydowscy imigranci z Europy Wschodniej, przybyli do Stanów za chlebem. Matka, Jennie – z Irkucka, ojciec, Eddie – z zachodniej Ukrainy, będącej częścią Austro-Węgier (ojciec mówił w jidysz, matka nauczyła się tego języka dopiero w Stanach). Mama jako nastolatka, po śmierci swojej mamy i porzuceniu rodziny przez ojca, opiekowała się młodszymi bratem i siostrą (w 1909 roku przepłynęli Atlantyk bez opieki dorosłych). Skończyła siedem klas, ale – jak wspominał po latach sławny syn – jej inteligencja i wiedza sugerowały lepsze wykształcenie. Była szefową w rodzinie, „dyrektorką finansową”, wychowała czterech chłopców, załatwiała jedzenie na kredyt i odroczenie spłaty długów za zaległe rachunki; wieczorami szyła i cerowała. Ojciec skończył cztery klasy, ledwo składał litery i kiepsko liczył; imał się wszelkich zajęć fizycznych, najdłużej pracował jako kelner. Miał – jak pisze biograf Zinna – rasowe uprzedzenia wobec czarnoskórych.

Zinnowie zmieniali mieszkania, zawsze jednak była to wędrówka wewnątrz świata brooklyńskich slumsów. Czasem było centralne ogrzewanie, czasem nie. Karaluchy – zawsze, nigdy do nich przywyknął. Często nie było prądu (rachunki!), matka szyła wieczorami przy świeczce. Howard wolał spędzać czas na ulicy zamiast w mrocznym mieszkaniu, szczególnie zimą, gdy o czwartej po południu zapadał mrok. Mimo biedy nigdy nie chodził głodny: mogło nie być na rachunki za światło, na czynsz, ale płatki z mlekiem rano, a wieczorem gorąca zupa, chleb, ser, jajka, czasem kurczak, musiały być zawsze. Geniusz mamy.

W domu nie było książek – aż do dnia, w którym „New York Post” zaczął co tydzień dołączać do weekendowego wydania jeden tom dzieł wybranych Karola Dickensa za kilka centów. Nawet Zinnów było stać. Howard został ekspertem od Dickensa, a jego bohaterem tamtych lat stał się Oliver Twist. Jak po takich lekturach i doświadczeniach nie trafić na czerwoną manifestację w imię godności i sprawiedliwości? Można było jeszcze do ulicznego gangu (do jednego z takich trafił w młodzieńczych latach późniejszy guru neokonserwatystów Norman Podhoretz).

Pierwsze młodzieńcze dyskusje. Czym jest komunizm? Czy Marks i Engels mieli rację? Czy Związek Radziecki jest nadzieją świata? Najpierw jednak załamał się amerykański mit o ciężkiej pracy, która w końcu zostanie nagrodzona – mit „od pucybuta do milionera”. „Mit, że biedny, uczciwy chłopiec, który czyni dobro i postępuje wedle reguł, może zostać bogaczem, czy nawet prezydentem kraju, wciąż jest żywy – powie Zinn po latach. – Powielają go kino, literatura, powtarzane z ust do ust opowieści, a przede wszystkim utrzymuje przy życiu nadzieja na lepszy los”. Wszyscy wkoło ciężko pracowali, ale jakoś nikt się nie wybijał. Może więc komunizm jest odpowiedzią?

Młodemu Amerykaninowi z Brooklynu komunizm nie kojarzył się z wielkimi czystkami w ZSRR, głodem na Ukrainie ani wszechwładną radziecką biurokracją. Komunizm to był ojciec kolegi skatowany przez pałkarzy pracodawcy, sąsiad, który w imię sprawiedliwości pojechał walczyć o republikańską Hiszpanię; to było organizowanie związków zawodowych w stoczni, w której pracował, czy lektura Marksa i Engelsa, opisujących precyzyjnie znany z pierwszej ręki świat wyzysku i nierówności. Zinn przyznał po latach, że towarzysze młodzieńczych dyskusji idealizowali Związek Radziecki. Kiedyś pokłócił się z nimi o inwazję Stalina na Finlandię. „To imperializm!” – grzmiał młody Howard. Później krytyczne myślenie o stalinizmie umocniły lektury wspomnień Arthura Koestlera. „Rozczarowanie ZSRR nie zmniejszyło mojej wiary w socjalizm ani rozczarowania rządami USA” – powie po latach.

Dla młodego stoczniowca, z przekonań socjalisty i antyfaszysty, szedł czas życiowych wyborów. Zaatakowana przez Japonię Ameryka przystąpiła do wojny; potrzebowała silnych, odważnych, walecznych. Howard, wbrew woli rodziców, zgłosił się do armii na ochotnika. Po przeszkoleniu dostał przydział do sił powietrznych. Gdy w 2006 roku przeprowadzałem z nim wywiad do swojej książki Ameryka zbuntowana i spytałem o drogę, jaką przeszedł od zaangażowanego ochotnika w II wojnie światowej do zaangażowanego pacyfisty w czasie wojny wietnamskiej, Zinn odpowiedział:

Zrzucałem bomby w Niemczech, Czechosłowacji, na Węgrzech i we Francji. Nie miałem wtedy żadnych dylematów – to była dobra wojna, światu zagrażał faszyzm. My byliśmy dobrzy, oni źli – nie ma co do tego wątpliwości. Brałem też udział w zupełnie niepotrzebnych bombardowaniach pod sam koniec wojny, we Francji, gdy wojna była już wygrana i nie było potrzeby przeprowadzać bombardowań. Jednak wojsko to instytucja, która działa w szczególny sposób, a wojskowi mają osobliwą mentalność: mamy samoloty, więc ich użyjmy; mamy bomby, więc je zrzućmy. Testowano wówczas nową broń: napalm, który zabijał na równi Niemców i Francuzów. Jednak wtedy żadne antywojenne myśli nie przechodziły mi przez głowę. Gdy zrzuca się bombę z wysokości 10 kilometrów, nie widzi się ofiar cywilnych.

Po wojnie przeczytałem świadectwo Johna Herseya Hiroszima, rozmowy z ocalałymi po zrzuceniu bomby atomowej, i po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, jakie spustoszenia wywołują bombardowania również bronią konwencjonalną. Zacząłem badać temat, skupiając się na Hiroszimie i Nagasaki, a także tym, jakie były skutki konwencjonalnych bombardowań Tokio wiosną 1945 roku, gdzie jednej nocy zabito sto tysięcy cywilów. Niemcy i Japończycy popełniali w czasie wojny okrucieństwa, jednak my również to czyniliśmy. To, że nasza sprawa była słuszna, nie czyni naszych okrucieństw mniejszymi ani usprawiedliwionymi. Czy naprawdę były konieczne do zwycięstwa w tamtej wojnie?

Wojnę uzasadnia się czasami walką demokratycznego społeczeństwa z innym społeczeństwem, na przykład faszystowskim. Weźmy jednak II wojnę światową. Demokratyczne kraje były sprzymierzone ze Stalinem. Albo inny fakt – że demokratyczne kraje były zarazem krajami imperialnymi: Wielka Brytania, Francja, Belgia; do pewnego stopnia i w inny sposób zarzut ten dotyczy także Ameryki.

Jednak 6 sierpnia 1945 roku, w dniu, kiedy Stany Zjednoczone zrzuciły bombę atomową na Hiroszimę, porucznik Howard Zinn cieszył się, że wojna dobiega końca i że wróci do czekającej na niego żony Roz. Dwóch najbliższych przyjaciół z wojska, Joe i Perry, nie miało takiego szczęścia. W samotności Zinn poprzysiągł sobie, że z darem, jaki dostał od losu, powinien coś pożytecznego zrobić – to osobisty dług wobec dwóch towarzyszy broni poległych w wojnie z faszyzmem o lepszy świat.

3

Lato 1956 roku. Świeżo upieczony doktor historii Howard Zinn, lat trzydzieści cztery, przenosi się z żoną i dwójką kilkuletnich już dzieci, Jeffem i Mylą, na Południe Stanów, na przedmieścia Atlanty. Ma być kierownikiem wydziału historii i nauk społecznych niewielkiej uczelni Spelman College, położonej w samym środku czarnoskórej dzielnicy. To rzadkość w tamtych czasach: biały wykładowca wiąże swoją karierę akademicką z uczelnią dla czarnoskórych na Południu. Mimo niewysokiej pensji Zinn decyduje się na posadę, nie ma widoków na lepszą w rodzinnym Nowym Jorku.

Tuż po wojnie wrócił do pracy fizycznej – pracował między innymi na budowach, był też kelnerem – jednak dzięki ustawie pozwalającej byłym żołnierzom II wojny światowej na bezpłatne studia podjął próbę wybicia się do lepszego życia. Stypendium nie starczało na utrzymanie czteroosobowej rodziny – urodzili się Jeff i Myla – więc Roz poszła do pracy, a Howard biegał między salami wykładowymi New York University, potem Columbii, a wielkim magazynem towarowym, gdzie na popołudniowej zmianie od czwartej do północy rozładowywał ciężarówki.

Wyjazd na Południe nie zmieniał zasadniczo statusu materialnego Zinnów, dawał za to względny prestiż, wynikający z kierowania wydziałem choćby małej uczelni. Przede wszystkim jednak był to czas i miejsce, kiedy zaczynała dziać się historia. Ta historia miała w najbliższych latach odmienić Amerykę. Los podarował młodemu historykowi szansę stania się jej częścią.

O czarnoskórych Howard słyszał w domu rodzinnym – od ojca – rasistowski bełkot. Sam zetknął się z nimi jako robotnik w stoczni i jako młody oficer amerykańskiej armii. W obu miejscach byli izolowani, skazywani na najcięższe prace. W czasie wojny zdarzyło się, że pewien sierżant zażądał od niego, porucznika, usunięcia czarnoskórego żołnierza od wspólnego stołu. Zinn wypalił sierżantowi, że jeśli przeszkadza mu kompania czarnoskórego, wolno mu odejść. Przypomniał również, że wojna, w której uczestniczą, toczy się przeciwko hitlerowskim rasistom. Sierżant pozostał przy stole, a Zinn wyciągnął z tego zajścia lekcję, która przydała się w czasach walki z białymi rasistami na Południu: rasiści często miewają swoje przyziemne interesy, które dla nich samych są ważniejsze od rasistowskich uprzedzeń; ważne, by te interesy trafnie zidentyfikować; to ułatwia walkę.

Przypomniał sobie tę lekcję, gdy razem z czarnoskórymi studentami urządzili jedną z akcji sit-in w Atlancie, w wielkim domu handlowym mającym część restauracyjną. Menedżerowie zażądali od nich opuszczenia sektora restauracji dla białych, grożąc wezwaniem policji, studenci odmówili i… nie stało się nic. Był to już czas, kiedy wprawdzie stoliki dla białych i czarnych wciąż pozostawały odseparowane, ale jednak coraz częściej segregacja wywoływała uczucie zawstydzenia, nawet wśród niektórych rasistów, i odbijała się negatywnie na wizerunku firmy praktykującej otwarty rasizm.

Rasizm Południa uderza Zinna od pierwszego dnia. Kłopoty z wynajęciem domu, gdy okazuje się, że ma uczyć w college’u dla czarnoskórych dziewcząt. Segregacja rasowa w bibliotece publicznej, w restauracjach i barach, na galerii rady miejskiej, w teatrach. Zinn uczy historii i sam doświadcza tej dziejącej się na jego oczach. Bierze udział w „najazdach” czarnoskórych aktywistów, przełamujących zasady segregacji rasowej w Carnegie Library i teatrze miejskim w Atlancie. Czarnoskórzy studenci pożyczają od niego samochód na wielką akcję sit-in w barach i restauracjach Atlanty. Zinn nie zna szczegółów akcji, głównie z powodu własnego bezpieczeństwa, ma tylko zawiadomić lokalnych dziennikarzy, „że coś będzie się działo”, dosłownie na kilka minut przed zapowiedzianą akcją (tak, by siły bezpieczeństwa nie zdążyły zorganizować prewencyjnej kontrakcji). W domu Zinna odbywają się narady aktywistów. Także dzieci, Jeff i Myla, wywracają reguły współżycia południowców: po lekcjach przyprowadzają do domu czarnoskórych kolegów i koleżanki.

Niektórzy profesorowie, także czarnoskórzy „znający swoje miejsce w szeregu”, protestują przeciwko opuszczaniu zajęć przez studentów i poświęcaniu czasu na polityczne akcje. Zinn polemizuje: udział w walce o prawa obywatelskie, zderzenie z brutalnością państwa, drobne zwycięstwa, a nawet porażki przynoszą studentom większą wiedzę niż dziesięć kursów z historii Ameryki i nauk politycznych.

Uczyli się nawet rasiści (sic!). Gdy czarnoskórzy uzyskali potwierdzenie prawa do głosowania na mocy Voting Rights Act (w rzeczywistości mieli je od stu lat, tyle że na Południu było ono systematycznie łamane), niektórzy rasistowscy politycy zaczęli tępić swoje języki – zależało im teraz także na głosach czarnoskórych. Albo inny przykład: pracownicy straży pożarnej – rasiści, którzy grozili odejściem z pracy, jeśli do straży zostaną przyjęci czarnoskórzy, swoich pogróżek koniec końców nie spełnili. Trafnie odczytali wiatr dziejów. Gdyby odeszli, mało kto by się przejął, na ich miejsce czekali już inni – i czarnoskórzy, i biali, dla których uprzedzenia były mniej ważne niż cotygodniowy czek.

To w tamtych latach, kiedy Zinn zostaje doradcą studenckiego komitetu SNCC, głównej organizacji walczącej o prawa czarnoskórych na Południu, i kiedy pisze raporty o nadużyciach white power w Georgii, Alabamie i Missisipi, kształtują się jego poglądy na to, czym jest autentyczna rewolucja. Małe kroki, drobne i pozornie nieznaczące zwycięstwa mają potencjał generowania potężnych, rewolucyjnych zmian. Zwycięstwo czarnoskórego kandydata na prezydenta, Baracka Obamy, zaczęło się nie od sprawnej kampanii wyborczej, lecz od bojkotu segregacji rasowej w autobusie miejskim, którego dokonała ponad pół wieku wcześniej Rosa Parks, a potem tysiące jej czarnoskórych ziomków w barach, restauracjach, szkołach, bibliotekach i teatrach. Nie dostrzegać owych niezliczonych drobnych incydentów, akcji i sytuacji to nie dostrzegać korzeni społecznej zmiany o skutkach niemal rewolucyjnych. Bez tych małych zdarzeń nie byłoby wielkich zwycięstw.

(Nie byłoby też osobistej, choć chwilowej tylko, porażki. Za wspieranie czarnoskórych w walce o ich prawa Zinn stracił po siedmiu latach posadę w Spelman College. Rektor uczelni poczekał z wymówieniem, aż studenci zakończą rok akademicki, by uniknąć masowych protestów przeciwko zwolnieniu ulubionego nauczyciela buntowników. Zwolnienie było bezprawne, ale Zinn nie miał czasu ani pieniędzy, żeby procesować się z uczelnią).

W czasach walki o prawa czarnoskórych upadły w oczach Zinna dwa kolejne amerykańskie mity: o podziale na „dobrą” Północ i „złe” Południe oraz o „samonaprawiającym się charakterze amerykańskiej demokracji”.

Po kilku dekadach we wspomnianym tu wywiadzie mówił:

[W]tedy właśnie uświadomiłem sobie, że rasizm nie jest zjawiskiem właściwym wyłącznie amerykańskiemu Południu, lecz kwestią ogólnonarodową, mającą na dodatek oparcie w rządzie federalnym. Do czasu rozruchów na Południu i prób ich tłumienia wielu ludzi miało wyobrażenie, że rasizm występuje jedynie na Południu, a Północ jest liberalna, otwarta; że nasi prezydenci demokraci, Kennedy i Johnson, są tacy liberalni. Tymczasem okazało się, że rząd federalny nie miał ochoty egzekwować poprawek do konstytucji – czternastej i piętnastej, które wprowadzono po wojnie secesyjnej. Jedna z nich mówi: wszyscy Amerykanie, bez względu na kolor skóry, są równi wobec prawa; druga przyznaje czarnym prawo udziału w wyborach. Każdy prezydent amerykański, gdy obejmuje urząd, przysięga, że będzie przestrzegał konstytucji, jednak w kwestii rasowej żaden tego nie czynił – ani demokraci, ani republikanie, ani Kennedy i Johnson mający reputację tych lepszych, światlejszych. Żeby cokolwiek zmienić, czarni musieli zorganizować się i wyjść na ulice. Dlatego twierdzę, że system nie naprawił się sam, od środka. Trzeba było zewnętrznej presji.

Wniosek ten będzie miał kluczowy wpływ na dzieło życia Zinna – Ludową historię Stanów Zjednoczonych.

4

Rodacy, wydałem generałowi Westmorelandowi rozkazy wstrzymania operacji ofensywnych i rozpoczęcia wycofywania się naszych sił zbrojnych z tego kraju… Marzenie, jakie miałem jeszcze jako chłopiec w Teksasie, noszę w sobie nadal – i pragnę, by się spełniło, dla Ameryki… Naszym celem jest budowa społeczeństwa będącego wzorem dla reszty ludzkości. Rodacy, dobranoc, śpijcie spokojnie. Wojna w Wietnamie jest skończona.

Tego przemówienia prezydent Lyndon B. Johnson nie wygłosił nigdy. Napisał je dla niego Howard Zinn i zamieścił w krótkiej publicystycznej książce Vietnam: The Logic of Withdrawal – niczym borgesowską fikcję, marzenie z ducha protest songu Johna Lennona Imagine.

Żeby lepiej zrozumieć zaangażowanie Zinna przeciwko wojnie wietnamskiej, warto przypomnieć sam jej początek. 4 sierpnia 1964 roku prezydent Johnson i sekretarz obrony Robert McNamara ogłosili, że w Zatoce Tonkińskiej Wietnamczycy z północy wystrzelili torpedy do amerykańskiego okrętu Maddox. Padły określenia: „naga agresja”, „niczym niesprowokowana” w czasie „rutynowego patrolu na wodach międzynarodowych”. Pierwsze meldunki sugerowały, że w stronę Maddoxa wystrzelono torpedy. Jednak kilka godzin później dowódca okrętu nadesłał sprostowanie: powątpiewał, czy rzeczywiście doszło do ataku, radar mógł zareagować na zmienną pogodę; poza tym była noc, mogło dojść do pomyłki. Sugerował nie podejmować działań zbrojnych.

Na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego prezydent spytał zebranych, czy ich zdaniem Wietnamczycy dążą do wojny. Szef CIA John McCone odpowiedział, że nie. „Zareagowali na nasz atak na ich przybrzeżne wyspy”. Nie zważając na tę odpowiedź, prezydent zwraca się do Kongresu USA o poparcie dla rządu – przejdzie ono do historii jako rezolucja tonkińska. 7 sierpnia „Kongres aprobuje i popiera determinację prezydenta jako Naczelnego Dowódcy w celu podjęcia wszystkich niezbędnych środków w celu odparcia każdego zbrojnego ataku na siły USA i powstrzymania przyszłej agresji…”. Rezolucja daje prezydentowi wolną ręką w podejmowaniu działań zbrojnych bez wypowiadania wojny przez Kongres, co nakazuje konstytucja USA. Rozpoczynają się bombardowania Wietnamu Północnego. Prezydent wysyła żołnierzy, których liczba w ciągu kilku lat przekroczy pół miliona.

Ileż takich „Zatok Tonkińskich” mają dzieje amerykańskiego imperializmu! – napisze po latach Zinn, opowiadając o swoich doświadczeniach w ruchu antywojennym. Prezydent James K. Polk wykorzystał drobną potyczkę graniczną do inwazji na Meksyk w 1846 roku i trwały, jak pokazała dalsza historia, podbój Kalifornii oraz terenów, które dziś noszą nazwę Południowego Zachodu USA (Polk wyznał to w swoich dziennikach). Podobnie było z objęciem amerykańskimi wpływami Kuby. Jak najbardziej słuszne wygnanie z wyspy potomków hiszpańskich konkwistadorów poprzedził rzekomy zamach Hiszpanów na amerykański okręt wojenny Maine w Zatoce Hawańskiej (Zinn twierdzi, że nigdy nie dowiedziono udziału Hiszpanów w eksplozji, która zniszczyła okręt). Także amerykańską okupację Filipin sprowokował podobny incydent zbrojny między wojskami obu krajów. W ostatnich latach nową „Zatoką Tonkińską” stała się rzekoma broń masowego rażenia w Iraku, której nigdy nie znaleziono…

Zinn nie dowierzał również oficjalnym argumentom rządu USA i zbijał je jeden po drugim. Obrona prawa społeczeństwa Wietnamu Południowego do samostanowienia? Rządy w Waszyngtonie nie przejmowały się tym prawem, gdy CIA organizowały zamachy stanu w Iranie w 1953 roku i w Gwatemali w roku 1954 (W Iranie obalono nieprzychylnego USA premiera Mossadegha, w Gwatemali – społecznego reformatora Jacobo Árbenza, który częściowo wywłaszczał plantacje należące do amerykańskiego koncernu United Fruit Co.). Promowanie demokracji – doprawdy? Amerykańskie administracje popierały w tamtym czasie krwawych tyranów na całym świecie, o ile tylko nie byli komunistami lub lewicowcami: Batistę na Kubie, Somozę w Nikaragui, Trujillo na Dominikanie, Duvaliera na Haiti, Marcosa na Filipinach. W samym Wietnamie Południowym, gdzie USA rzekomo broniły demokracji, miejscowy rząd nie dopuszczał do wyborów i brutalnie prześladował opozycję.

Agresję na Wietnam Zinn traktował jako kolejną wojnę kolonialną, nie tyle o surowce i ziemię, ile o kontrolę i wpływy w Indochinach. Społeczne aspiracje tamtejszych społeczeństw, prawa człowieka, demokracja i prawo do samostanowienia padły ofiarą geopolitycznych aspiracji Waszyngtonu.

Intuicje i interpretacje Zinna znajdą definitywne potwierdzenie, gdy w czerwcu 1971 roku „The New York Times”, a za nim siedemnaście innych gazet, opublikuje tajne dokumenty Pentagonu (Pentagon Papers). Ujawnił je analityk Daniel Ellsberg, najgłośniejszy w dziejach Ameryki sygnalista (przebił go dopiero Edward Snowden). Zinn był jednym z pierwszych, którzy przed publikacją przeczytali te dokumenty; potem pomagał Ellsbergowi się ukrywać.

Dokumenty Pentagonu obnażały kłamstwa kolejnych amerykańskich rządów o wojnie. Między innymi:

Że administracja kłamała przed Amerykanami i przed Kongresem w sprawie rzekomego ataku na okręt Maddox w Zatoce Tonkińskiej. Czyli: Kongres dał prezydentowi wolną rękę do rozpoczęcia agresji na podstawie fałszywej informacji.

Że rezolucja tonkińska była dyskutowana dwa miesiące przed rzekomym atakiem na okręt, na posiedzeniu rządowym w Honolulu. (Prezydent Johnson szukał pretekstu do ataku właśnie wtedy, między innymi dlatego, że w kampanii wyborczej 1964 roku jego konkurent Barry Goldwater oskarżał go o miękkość w sprawie Wietnamu i wobec komunizmu).

Że CIA była uwikłana w obalenie i zabójstwo prezydenta Wietnamu Południowego Diema, choć Waszyngton zapewniał, że nie ma z puczem nic wspólnego.

Że prezydent Johnson kłamał, mówiąc w czasie kampanii 1964 roku, iż nie ma planów wojennych na dłuższą metę, a zarazem wysyłał piechotę do Wietnamu.

Dokumenty ukazały też szerszy kontekst uwikłania USA w Wietnamie od 1945 roku. Prezydent Truman wspierał francuskich okupantów przeciwko ruchowi wyzwolenia. Prezydent Eisenhower sprzeciwił się wolnym wyborom. Prezydenci Kennedy i Johnson doprowadzili do wojny, w której życie straciło dwa miliony Wietnamczyków i pięćdziesiąt osiem tysięcy Amerykanów. („Nie byliśmy po złej stronie – powie po latach Ellsberg. – Byliśmy złą stroną”).

W czasie trwających ponad dekadę protestów antywojennych Zinn jest w pierwszym szeregu. Jeździ po kraju z odczytami, przemawia na wiecach, pomaga ukrywającym się przed służbą wojskową i palącym karty powołania. Wielokrotnie jest zatrzymywany, zdarza mu się spędzać noce w aresztach śledczych i więzieniach. Zeznaje na procesach, broniąc antywojennych aktywistów. W ruchy antywojenne będzie zaangażowany również później – w latach 80. w czasie protestów przeciwko uwikłaniu Stanów Zjednoczonych w brudne wojny dyktatorów w Ameryce Środkowej (w Gwatemali, Salwadorze, Nikaragui), a w ostatnich latach życia przeciwko agresji na Irak. Jednak to doświadczenie ruchu antywojennego z czasów wojny wietnamskiej natchnie go do sformułowania idei obywatelskiego nieposłuszeństwa – jednego z jego znaków firmowych jako nauczyciela i intelektualisty.

5

W 1968 roku Zinn opublikował niewielką, za to głośną w swoim czasie książkę Disobedience and Democracy [Nieposłuszeństwo i demokracja], w której formułował ideowe założenia między innymi ruchu antywojennego, a także rozmaitych działań na rzecz emancypacji uciskanych grup i społeczności. Osiągnięcie celów politycznych – czasem choćby zwrócenie uwagi na problem – wymaga niekiedy, jak pisał, obywatelskiego nieposłuszeństwa, ergo łamania prawa.

Do wyłożenia argumentów w formie książki sprowokowała Zinna broszura sędziego Sądu Najwyższego Abe Fortasa Concerning Dissent and Civil Disobedience, odebrana jako głos w sporze wymiaru sprawiedliwości USA z narastającym ruchem obywatelskim przeciwko wojnie w Wietnamie. Istotną strategią ruchu było łamanie prawa, na przykład palenie kart powołania do wojska. Sędzia Fortas argumentował, że istnieją sytuacje, w których łamanie prawa (obywatelskie nieposłuszeństwo) jest dopuszczalne – podawał przykład opasek z gwiazdą Dawida, do noszenia których zmuszali Żydów niemieccy naziści – niemniej ktoś, kto decyduje się na obywatelskie nieposłuszeństwo, powinien poddać się ostatecznemu rozstrzygnięciu racji przez sąd.

Zinn polemizował z tym stanowiskiem – w swojej książce, na ławie oskarżonych (gdy został oskarżony o włóczęgostwo, w rzeczywistości: za symboliczną blokadę bazy wojskowej w Bostonie, gdy przywożono do niej rekrutów), a także w publicznych polemikach. Najdobitniej wyraził swój pogląd na Johns Hopkins University podczas debaty z byłym doradcą sekretarza stanu w administracji Johnsona Charlesem Frankelem (który zresztą ustąpił z urzędu w proteście przeciwko wojennej polityce Waszyngtonu):

W więzieniu siedzi Daniel Berrigan – ksiądz katolicki, poeta, pacyfista – a szef FBI J. Edgar Hoover jest na wolności. David Dellinger, który sprzeciwiał się wojnie od małego i który włożył w to całą swoją energię i pasję, też wkrótce może trafić za kratki. Tymczasem ludzie odpowiedzialni za masakrę w Mỹ Lai nie zostali osądzeni. Pełnią różne funkcje w Waszyngtonie. Podejmują decyzje, które prowadzą do kolejnych rzezi niewinnej ludności, i dziwią się, kiedy do tych tragedii dochodzi. Na uniwersytecie Kent State Gwardia Narodowa zastrzeliła czworo studentów. Ale przed sądem stanęli nie sprawcy tej zbrodni, a inni studenci. […] Ktoś, kto się nad tym nie zastanawia, tylko ogląda telewizję albo czyta uczone książki, może sądzić, że nie jest aż tak źle. Lub że tylko drobne rzeczy są nie w porządku. Ale jeśli tylko nabierzemy trochę dystansu i spojrzymy na świat raz jeszcze – ogarnie nas przerażenie. Musimy więc zacząć od tego przeświadczenia, że świat naprawdę stoi na głowie.

Nasz temat też stawia sprawy na głowie: mowa o nieposłuszeństwie obywatelskim. Gdy tylko zaczynamy mówić o nieposłuszeństwie obywatelskim, słyszymy, że to poważny problem. Otóż to nie jest żaden problem. Nasz problem to obywatelskie posłuszeństwo!

Zinn odwracał ostrze polemiki, krytykował konformizm społeczeństw i wychwalał ducha niezgody, dysydencji, rebelii:

Nasz problem to nieprzebrane masy ludzi na całym świecie, które wykonują rozkazy przywódców i posłusznie idą na wojnę. Nasz problem to milionowe ofiary tego posłuszeństwa. […] Nasz problem polega na tym, że na całym świecie ludzie są posłuszni w obliczu nędzy, głodu, głupoty, wojny i okrucieństwa. Nasz problem polega na tym, że ludzie pozostają posłuszni, gdy więzienia są pełne drobnych złodziejaszków, a najwięksi zbrodniarze rządzą krajem. To jest nasz problem. Dostrzegamy to w nazistowskich Niemczech. Rozumiemy, że posłuszeństwo narodu wobec Hitlera było problemem. Wiemy, że miało tragiczne skutki. Niemcy powinni byli stawić opór, sprzeciwić się władzy. Gdybyśmy byli na ich miejscu, pokazalibyśmy im, jak to się robi! Rozumiemy to także, mówiąc o Rosji pod rządami Stalina – tam też obywatele byli posłuszni jak potulne stado. […]

Mówią nam, że trzeba przestrzegać prawa. Prawo wymaga posłuszeństwa. Prawo, ten cudowny wynalazek nowożytnych czasów. Przypisujemy je cywilizacji zachodniej i jesteśmy z niego dumni. Na całym Zachodzie uniwersytety uczą o rządach prawa. Pamiętacie, jak wyzyskiwano ludzi w czasach feudalnych? Życie w średniowieczu było takie straszne, ale dziś mamy zachodnią cywilizację i rządy prawa. Otóż prawo uregulowało i wzmocniło wyzysk i niesprawiedliwość, jakie istniały przed nastaniem rządów prawa. To jest największe osiągnięcie rządów prawa. […]

W tym miejscu często pojawia się pytanie: „Co by było, gdyby nikt nie przestrzegał prawa?”. Ale jest lepsze pytanie: „Co by było, gdyby wszyscy przestrzegali prawa?”. Odpowiedź na to pytanie jest prostsza, bo mamy empiryczne dowody. Doskonale wiemy, co się dzieje, gdy wszyscy albo prawie wszyscy są posłuszni prawu. Dzieje się to, co teraz.1

Być może najbardziej bolesna (i skuteczna, bo nie do odparcia) była ta część polemiki Zinna, którą prowadził na polu przeciwnika, tj. amerykańskiego prawa i wartości, w które wierzy establishment. Odwoływał się do Deklaracji niepodległości, która dopuszcza „zmianę lub obalenie” rządu gwałcącego prawa, odbiera ludziom życie oraz prawo do wolności i szczęścia. Zinn wskazywał, że Deklaracja niepodległości mówi o równości „wszystkich ludzi”, nie tylko Amerykanów, a zatem dotyczy także mordowanych Wietnamczyków. Jako wzór obywatelskiego nieposłuszeństwa przywoływał protesty Henry’ego Davida Thoreau przeciwko amerykańskiej inwazji na Meksyk w 1846 roku.

W niektórych propozycjach manifestacji obywatelskiego nieposłuszeństwa Zinn zapędzał się – na co zwracali uwagę również sympatyzujący z nim badacze i działacze. Przechodził wówczas na stronę politycznego idealizmu, który – choć motywowany szlachetnymi pobudkami – narażał potencjalnych praktyków na niepotrzebne ryzyko lub nieuchronny zawód. Mam na myśli między innymi postulowane przez niego okupowanie luksusowych biurowców przez biednych, co miało uzmysłowić, jak wiele pieniędzy idzie na zbytek, a jak niewiele na podstawowe potrzeby obywateli. Inną sugerowaną przez Zinna taktyką było wysyłanie przez ubogich niemożliwych do zapłacenia rachunków rządowi federalnemu w Waszyngtonie. Na podobną krytykę, która spotykała go za życia, Zinn zwykł odpowiadać, że to usprawiedliwianie bezczynności. A przecież trzeba działać, działać. Zresztą, czyż nie każde marzenie o wielkiej zmianie społecznej zawiera luki i słabości, i dopiero z czasem, „w praniu”, udaje się je wypełnić pożytecznym planem i sensowną polityką?

6

Być może, gdyby nie sąsiad Zinna, hollywoodzki gwiazdor Matt Damon, Ludowa historia Stanów Zjednoczonych pozostałaby wprawdzie kultowym, lecz niszowym dziełem radykalnej myśli lewicowej. Will Hunting, bohater filmu Buntownik z wyboru, genialny matematyk samouk grany przez Damona, wyśmiewa byle jaką literaturę, która zalega półki, i wygłasza pochwałę Ludowej historii… Zinna. Trzeba czytać tylko te książki, od których „włosy się jeżą”, na inne szkoda czasu!

Gdy film pojawił się na ekranach kin w 1997 roku, dzieło Zinna było dostępne w księgarniach od ponad półtorej dekady i do tamtej chwili sprzedało się w relatywnie niewielkim nakładzie. Buntownik z wyboru plus ponowne wspomnienie o książce w słynnym serialu o mafijnej rodzinie Soprano uruchomiły lawinę: w ciągu następnych kilkunastu lat Ludowa historia… sprzedała się w nakładzie ponad dwóch milionów egzemplarzy.

To jednak nie liczba sprzedanych egzemplarzy sprawia, że od tej książki „włosy się jeżą”. Zinn złamał w niej niemal wszystkie uświęcone interpretacje wydarzeń z amerykańskiej historii, od przybycia Kolumba do Nowego Świata zaczynając. Powiedzmy tak: uładzoną historię społecznego konsensu i rozwoju – owszem, od czasu do czasu zakłócanego sporami i kontrowersjami, niekiedy nawet wojnami, acz zawsze sprawiedliwymi – Zinn zastąpił kipiącą gniewem i buntem narracją prowadzoną z perspektywy podbitych, wyzyskiwanych i dyskryminowanych.

Raz jeszcze oddajmy mu głos:

…w czasie studiów uświadomiłem sobie, że w historii Ameryki, jakiej uczą na uniwersytecie, brak walki ludzi pracy o prawa socjalne. W podręczniku historii nie było niczego o mnie i o moim – małym jeszcze wówczas – życiowym doświadczeniu. Zacząłem szukać książek o historii walk świata pracy o prawa socjalne, studiować własnymi ścieżkami, docierać do historii nieobecnej lub słabo obecnej w oficjalnym dyskursie. Doszedłem do konkluzji wydającej się dziś zupełną oczywistością: że historia, jakiej nas uczono, była tylko jedną z wersji historii; wersją opowiedzianą z perspektywy ludzi klas wyższych. Podążając tą drogą, odkrywałem, że oficjalna historia Ameryki ignorowała także zmagania innych grup o ich prawa – rodowitych Amerykanów, zwanych Indianami, czarnych, kobiet. Kilkuletnie doświadczenie mieszkania na Południu Stanów w latach 50. i 60. umocniło we mnie  d y s y d e n c k i e  spojrzenie na ich dzieje.

Dokładnie wtedy, kiedy Zinn pisał Ludową historię…, Jean Anyon, badaczka z Rutgers University, ogłosiła pracę będącą raportem z lektury siedemnastu najczęściej używanych w szkołach podręczników historii USA. Jej wniosek był jednoznaczny: szkolna opowieść o dziejach kraju jest zniekształcona, przedstawia historię z perspektywy uprzywilejowanych grup społecznych. Przykład jeden z wielu: wielcy przemysłowcy są zazwyczaj przedstawiani jako postacie godne podziwu, budują dobrobyt, dają pracę biednym, a na dodatek wspaniałomyślnie wznoszą także szkoły i biblioteki. Natomiast robotnicy walczący o swoje prawa i lepsze zarobki narażają wspólny warsztat pracy, prowokują przemoc, psują narodowy konsens. Dominująca opowieść sugeruje, że strajkowanie i organizowanie się w związki zawodowe prowadzą częściej do złego niż dobrego. Badania zbliżone do badań Jean Anyon przeprowadzono także we Francji i Wielkiej Brytanii – wnioski były podobne.

Ambicją Zinna było przede wszystkim wypełnić lukę, opowiedzieć historię nieopowiedzianą – historię ludzi bez głosu: podbijanych autochtonów, czarnoskórych niewolników, nisko opłacanych robotników, kobiet, imigrantów z różnych części świata, oddolnych ruchów emancypacyjnych niemających przez długi czas swojej reprezentacji w establishmencie kraju. Za problem historiografii amerykańskiej uważał bynajmniej nie kłamstwa, lecz przemilczenia: „Gdy mówią ci kłamstwa, można je zweryfikować. Kiedy coś jest pominięte, nie ma jak się o tym dowiedzieć”.

Zinn nie chciał unieważniać makrohistorii – tej opowiadanej z perspektywy orła, chciał raczej uzupełnić ją o perspektywę żaby. Nie chciał wyrzucać na śmietnik innych podręczników, pragnął, by nauczyciele w szkołach i na uczelniach sięgali do jego książki, ukazującej inną, równie uprawnioną perspektywę – w trybie uzupełnienia i skomplikowania nazbyt jednoznacznego, niekompletnego, a przez to zafałszowanego obrazu zdarzeń. W tym sensie zarzut jednostronnego przedstawienia dziejów USA, jaki często pojawiał się wobec Ludowej historii…, był chybiony. Zinn nigdy nie zamierzał być neutralnym sędzią historycznych wydarzeń ani ukazywać „wyważonej”, zobiektywizowanej opowieści, w której racje różnych uczestników społeczeństwa zostaną wymierzone sprawiedliwie (o ile to w ogóle możliwe).

Wywracał znaki plus i minus przypisywane poszczególnym postaciom w dziejach Ameryki, a czynił co najmniej niejednoznacznym to, co uchodziło za jednoznaczne. Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych, jak George Washington, są u Zinna nie tylko sprawnymi politykami i twórcami nowej potęgi światowej, lecz także właścicielami niewolników, przerażonymi widmem krwawej rebelii, jaką mogą im w każdej chwili zgotować zniewoleni. Oficjalni bohaterowie amerykańskich wojen, jak Andrew Jackson, to rasiści, ludobójcy autochtonów, imperialiści. Liberalni prezydenci, jak Wilson, F.D. Roosevelt, Kennedy, Johnson, to przywódcy przejęci bardziej obroną swojej władzy niż prawami czarnoskórych współobywateli. Z kolei bohaterami Zinna są abolicjoniści łamiący prawo, by pomóc zniewolonym braciom i siostrom, ci, którzy sprzeciwiali się wojnom i szli za to do aresztów oraz więzień, robotnicy rzucający wyzwanie potężnemu biznesowi.

W pewnym uproszczeniu: opowieść Zinna o Ameryce to opowieść o doświadczeniu podboju i eksterminacji (dużej części autochtonów), a następnie zniewolenia (części mieszkańców uprowadzonych z Afryki), wyzysku i manipulacji. Zniewala, wyzyskuje i manipuluje wąska elita polityczna i gospodarcza, jej ofiarą jest większość Amerykanów. Klasa średnia to bufor oddzielający elitę od biedoty – genialny wynalazek rządzących, gwarant trwałości systemu i jeden z wehikułów amerykańskiego mitu. System utrzymują przy życiu dwa niepodważalne ideały: własności prywatnej i patriotyzmu. Pierwszy gwarantuje elicie dominację. Drugi – stwarza pozór narodowego konsensu.

Zinn uważał, że oba są zakłamane.

Własność prywatna – mówił Zinn – jest konceptem ambiwalentnym. „…może dotyczyć roweru, domu, w którym mieszkam, lecz może dotyczyć również Banku Ameryki”. „Gdy spytać Amerykanów, czy wierzą we własność prywatną, niemal każdy odpowie: ależ oczywiście, że tak! Jednak mało kto uświadamia sobie, że w praktyce może to oznaczać na przykład przywilej wielkiego koncernu do kontrolowania złoża ropy, które jest dobrem należącym do wszystkich. Gdyby inaczej sformułować pytanie i zwrócić uwagę na taki aspekt, mogłoby się okazać, że już nieco mniej ludzi wierzy w prywatną własność, że tylko pod pewnymi warunkami i z ograniczeniami”. Z kolei obowiązujący koncept patriotyzmu uważał Zinn za jeden z instrumentów panowania. „Naród nie jest rodziną – mówił – lecz zbiorowością zderzających się interesów. Koncept patriotyzmu jest przydatny ludziom, którzy sprawują kontrolę nad społeczeństwem. Za jego pomocą łatwiej im przekonywać, że popieranie działań władzy jest patriotyczne, służy wyższemu celowi niż interes jednostkowy czy grupowy”.

Zinn zrealizował swój zamysł przedstawienia alternatywnej opowieści o Ameryce z nawiązką. Udało mu się nie tylko opisać historię z perspektywy pomijanych i „nieważnych”, lecz także wzbudzić u tysięcy czytelników empatię, emocjonalne zrozumienie losu opisywanych. Niepodważalną zaletą Ludowej historii… jest jej język i klarowność wywodu. Zinn napisał – oryginalnie – ponad sześciusetstronicowe dzieło, uzupełniane i rozszerzane w kolejnych wydaniach, w sposób przystępny dla czytelnika, który nawet nie otarł się o świat uniwersytecki. Atrakcji lekturze dodawała pasja i zaangażowanie, nieraz wręcz aura sensacji, historycznego thrillera, raczej niespotykana w książkach o charakterze syntetycznym bądź podręcznikowym.

7

Reakcje na książkę Zinna były, jak nietrudno zgadnąć, skrajnie zróżnicowane: od entuzjazmu do oskarżeń o „antyamerykanizm” i brak patriotyzmu. Wieloletni przyjaciel i intelektualny sojusznik Zinna, Noam Chomsky, mówił, że Ludowa historia… „zmieniła sposób, w jaki miliony ludzi postrzegały własną przeszłość”. Wielki historyk ze szkoły rewizjonistów, Eric Foner, zachwalał dzieło Zinna na łamach „The New York Timesa” jako „krok ku nowej, spójnej wersji amerykańskiej historii”.

Z kolei dla prawicy dzieło Zinna ma charakter niemal diaboliczny. David Horowitz, jeden z czołowych ideologów neokonserwatyzmu (w młodości ultralewicowiec), umieszcza Zinna wśród „101 najbardziej niebezpiecznych akademików w Ameryce” (taki jest podtytuł jego głośnego pamfletu). Krytyka Horowitza, reprezentatywna dla znacznej części prawicy, stawia Zinnowi listę zarzutów, które trudno nawet uporządkować i nadać im hierarchię ważności. Są tu pretensje z jednej strony – o nieścisłości faktograficzne (to prawda, było ich trochę i były korygowane w kolejnych wydaniach, także w tłumaczeniach, między innymi w niniejszym na język polski); z drugiej – o ahistoryczne interpretacje; z trzeciej – o wywodzące się z myśli marksistowskiej objaśnienia wskazujące na chciwość i egoizm amerykańskich elit jako motor wielu nieszczęśliwych zdarzeń w historii kraju; z czwartej – o zadeklarowany brak obiektywizmu i polityczne zaangażowanie Zinna, rzucające się cieniem na jego dzieło; z piątej – o „sympatyzowanie z wrogami Ameryki i niezmordowane uwłaczanie osiągnięciom amerykańskiego społeczeństwa”.

Krytycy z lewicy, na przykład biograf Zinna Martin Duberman, wskazywali na pominięcia istotne z lewicowej perspektywy. Niewiele jest w książce Zinna o walce ruchów kobiecych o równouprawnienie, niewiele jest o represjach wobec latynoskich imigrantów i ich walce, a w pierwszym wydaniu nie było ani słowa o zmaganiach mniejszości seksualnych (w kolejnych wydaniach, pod wpływem uwag, Zinn poczynił uzupełnienia). Równocześnie Duberman broni Zinna, wskazując, że niewielu ludzi jego pokolenia (rocznik 1922!), także na lewicy, traktowało ruchy feministyczne i LGBT jako potencjalnie istotne dla przeobrażeń amerykańskiego społeczeństwa w takim stopniu jak ruchy walczące z dyskryminacją klasową i rasową. Duberman punktuje też niedostateczne zainteresowanie Zinna potężną rolą religii w dziejach USA.

Być może najbardziej surową krytykę Zinna z lewicowej perspektywy napisał Michael Kazin w wydanych także w Polsce Amerykańskich marzycielach, choć zarazem przyznawał on, że „stała się najpopularniejszą pracą historyczną, jaką kiedykolwiek napisano na amerykańskiej lewicy”. Kazin zarzucał Zinnowi przewagę „polemicznej pasji” nad „wnikliwością historyczną”, „sprowadzenie przeszłości do manichejskiej legendy” oraz niepodjęcie kluczowej dla lewicy w USA kwestii wyrażającej się pytaniem: „dlaczego większość Amerykanów zaakceptowała legitymację republiki kapitalistycznej, w której żyli?”.

Kazin pisze:

Zdaniem Zinna panująca elita stanowiła całość ponadhistoryczną, właściwie monolit: ani jej interesy, ani ideologia nie uległy zasadniczym przekształceniom od czasów, gdy jej członkowie posiadali niewolników i nosili bryczesy, aż do epoki Internetu i Armaniego. Opisał on amerykańską rewolucję jako sprytny instrument do tłumienia „potencjalnych rebelii i wytwarzania powszechnej zgody społecznej na panowanie nowych, uprzywilejowanych liderów”. W jego oczach wojna secesyjna była kolejną zaplanowaną, potajemną grą. Żołnierze, którzy walczyli za jedność Unii, dali się nabrać „atmosferze moralnej krucjaty” przeciwko niewolnictwu, która skutecznie zamazała resentymenty klasowe przeciwko bogatym i wpływowym oraz skierowała większość gniewu na „wroga”. […]

Ironicznym efektem takiego portretowania panujących było pozbawienie samych ludzi ich bogactwa kulturowego i różnorodności kulturowej, cech, które zasługiwały nie tylko na sympatię, ale i szacunek współczesnych czytelników. Zdaniem Zinna zwykli Amerykanie żyli głównie po to, aby walczyć z bogatymi i aroganckimi oraz, oczywiście, dawać im się ogłupiać. […] W tamtej ponurej epoce [rządów Ronalda Reagana] książka Zinna dawała Amerykanom z lewicy pewne pocieszenie. Mogli być wprawdzie po przegranej stronie, ale za to mogli pojąć zło trwającego cztery wieki porządku, a ta prawda – przynajmniej w pewnym stopniu – mogła ich wyzwolić. Był to jednak marny substytut siły ruchu społecznego.2

Z praktycznego punktu widzenia Kazin ma z pewnością rację: książka Zinna nie przyczyniła się ani do stworzenia czy przebudzenia jakiegoś masowego ruchu, ani nie była paliwem dla żadnego. Była najwyżej „substytutem”. Zarzut to jednak nie do końca zrozumiały. Ileż książek – i jeśli już, to raczej o charakterze manifestów czy agitek – wpłynęło na wydarzenia historyczne lub było siłą napędową ruchów protestu? Intelektualiści, pisarze, artyści działają zwykle w sferze metapolitycznej: kształtują język, symbole, wyobraźnię, czasem krzepią, czasem niepokoją. Zwykle nie mają narzędzi, by zdziałać więcej – o ile nie przyjmują na siebie innej roli, jak czasem bywało w historii.

Dzieło Zinna, które weszło do programów nauczania na wielu uniwersytetach, odegrało pionierską rolę poprzez ukazanie innej, krytycznej opowieści o dziejach Ameryki, a także kształtowanie umysłów i sumień Amerykanów. Może właśnie fakt, że nigdy nie wynikła z tego znacząca polityczna zmiana – mimo kryzysów mniejszych i większych, jak choćby ten z 2008 roku – wzmacnia przekonanie Zinna o przewrotnej doskonałości amerykańskiego systemu: posiada on tyle zaworów bezpieczeństwa, że głębsza jego transformacja, na przykład w kierunku egalitarnym, jest praktycznie niemożliwa.

8

„Dlaczego właściwie mieszka pan w tym kraju?” – rzuciła Zinnowi wściekła uczennica elitarnego liceum w rodzinnym Massachussetts, gdy przyszedł z pogadanką do szkoły w trakcie I wojny w Zatoce Perskiej (1991), wiedząc, że większość uczniów popiera amerykańską agresję.

Pytanie uczennicy przenosi do centrum najpoważniejszego w znaczeniu aksjologicznym sporu o Zinna, o jego Ludową historię… i chyba w ogóle o zbuntowaną lewicę, tak amerykańską, jak i – na zasadzie lustra – polską. Przez znaczną część życia Zinn zmagał się z oskarżeniami płynącymi z establishmentu i „milczącej większości” o brak patriotyzmu, rzekomy antyamerykanizm, wywrotowość, deprawowanie umysłów. W pierwszych latach po ukazaniu się Ludowej historii… nauczyciele, którzy włączali książkę do programów nauczania bądź tylko polecali ją uczniom, miewali kłopoty z ich rodzicami i opiekunami (w swoich memuarach Zinn wspomina wewnątrzszkolne śledztwo przeciwko nauczycielowi z Kaliforni, który zadał uczniom lekturę Ludowej historii…).

Miałem okazję spytać Zinna, czy nie sądzi, że radykalny krytycyzm wobec własnej wspólnoty, jaki reprezentują on i na przykład Noam Chomsky, jest politycznie nieskuteczny z zasadniczego powodu, na który zwrócił uwagę Richard Rorty: nie da się zmieniać wspólnoty, do której się należy, odmawiając bez przerwy dumy z przynależności do niej.

Zinn odpowiedział:

„Sądzę, że Rorty się myli. Jestem dumny z wielu rzeczy, jakich ten kraj dokonał, lecz nie jestem dumny z wielu rzeczy, które uczynił rząd tego kraju. Dla mnie rozróżnienie między krajem, społeczeństwem – z jednej strony, i rządem – z drugiej, ma zasadnicze znaczenie. Ile razy słyszałem, że jestem antyamerykański, tylko dlatego, że krytykowałem rząd Stanów Zjednoczonych. Przepraszam, z jakich działań amerykańskiego rządu mam być dumny?”.

– A z czego w Ameryce jest Pan dumny? – dopytywałem.

„Z ludzi pracy, którzy na przestrzeni historii tego kraju potrafili oprzeć się złej polityce rządu. Z czarnych Amerykanów, którzy potrafili walczyć o swoje prawa, o równość rasową. Rorty mówi ni mniej, ni więcej: krytykując radykalnie rząd, ludzie mojej formacji umysłowej i politycznej tracą poparcie, gdyż większość, jeśli w ogóle akceptuje krytyków, to tylko takich, którzy są patriotycznie nastawieni. Powinienem raczej powiedzieć: takich, którzy pojmują patriotyzm tak samo jak oni. Rozumiem to podejście i dlatego zawsze staram się podkreślać na spotkaniach z ludźmi, że nie jestem antyamerykański, że chcę dobra tego społeczeństwa, a to znaczy: jestem proamerykański! Ludzie i rząd to, niestety, często dwie różne rzeczywistości”.

Ideałem Zinna był kraj, „który nie wywołuje wojen; który nie ma baz wojskowych na całym świecie; który zużywa swoje bogactwa nie na wojny, nie na jeszcze większe bogacenie się najbogatszych, lecz na bezpłatne ubezpieczenie zdrowotne dla wszystkich, na bezpłatną edukację na wysokim poziomie, na dbałość o środowisko naturalne. Z bogactwem, jakie mamy, moglibyśmy być modelowym społeczeństwem egalitarnym. […] Zamiast wydawać miliardy dolarów na wojnę iracką, Stany Zjednoczone mogły wydać te pieniądze na przykład na zwalczanie chorób zbierających śmiertelne żniwo w Afryce. O takiej Ameryce marzę”.

W podobny sposób Zinn odpowiadał wszystkim swoim krytykom, którzy chętnie wysłaliby go na przymusową emigrację; między innymi wzburzonej uczennicy z elitarnego liceum w Massachussetts.

Sądzę, że swoim życiem i dziełem Howard Zinn – piękny chuligan i ozdrowieńczy deprawator umysłów – daje lekcję mądrego, choć trudnego, wywrotowego patriotyzmu również nam. Oby Ludowa historia Stanów Zjednoczonych stała się zaczynem jakiejś przyszłej Ludowej historii Polski. Nadzieja to realistyczna, bo od kilku lat pojawiają się udane publicystyczne przymiarki pisania polskiej historii w podobnym duchu (choć pozbawione może przystępności, kompletności i polotu narracyjnego Zinna; to jednak nic straconego). Ludowa historia Polski to wciąż Ameryka do odkrycia. Polska historia i polska historiografia czekają na swojego Zinna.

ROZDZIAŁ 1KOLUMB, INDIANIE I POSTĘP CYWILIZACJI

Nadzy, śniadzi, zdumieni mężczyźni i kobiety z plemienia Arawaków wylegli z wiosek na plaże swojej wyspy, a następnie podpłynęli, by przyjrzeć się z bliska wielkiej niezwykłej łodzi. Kiedy Kolumb z jego zbrojnymi w miecze i mówiącymi dziwnym językiem żeglarzami wyszli na ląd, Arawakowie wybiegli, żeby ich powitać; nieśli im jedzenie, wodę i podarunki. Kolumb tak opisał później to zdarzenie w swoim dzienniku:

[Przynieśli] nam papugi, kłębki bawełny, strzały oraz wiele innych rzeczy. Wymienili to wszystko na pewne drobiazgi przez nas ofiarowane, na przykład małe naszyjniki ze szkła i dzwoneczki. […] Byli dobrze zbudowani, więź ciała i wygląd twarzy mieli niezwykle miły. […] Broni nie mają i nie wiedzą, co to jest; gdyż kiedy pokazałem im miecze, niewiedza ich była taka, że chwytali je za ostrza i pocięli sobie palce. Żelaza nie posiadają. Ich strzały to dziryty bez żelaznych ostrzy, niekiedy osadzają na ich końcu ości rybne, a czasem inne przedmioty twarde. […] Można by z nich zrobić doskonałych robotników […], pięćdziesięciu ludzi starczyłoby zupełnie, aby utrzymać ich w ryzach i kazać im wykonywać wszystko, cokolwiek by się od nich żądało.1

Owi Arawakowie z Bahamów byli bardzo podobni do Indian z kontynentu; cechowała ich – jak po wielokroć powtarzali europejscy obserwatorzy – niezwykła gościnność i duch szczodrości. Postawy te nie były szczególnie powszechne w Europie doby renesansu, zdominowanej przez religię papieży, władzę królów i żądzę pieniądza. Tę ostatnią cechę bez wątpienia przejawiał pierwszy posłaniec cywilizacji zachodniej w Ameryce – Krzysztof Kolumb.

Relacjonując swoją podróż, pisał on:

Ledwie przybyłem do Indii, siłą porwałem kilku krajowców na pierwszej odkrytej wyspie, aby nauczyli się naszego języka i aby udzielili mi wiadomości o wszystkim, co znajduje się w tych stronach […].2

Kolumb pragnął nade wszystko dowiedzieć się, gdzie jest złoto. Przekonał króla i królową Hiszpanii, żeby sfinansowali jego wyprawę do odległych Indii i Azji po bogactwa, które spodziewał się tam znaleźć: przede wszystkim po złoto i przyprawy korzenne. Podobnie jak inni dobrze poinformowani ludzie swej epoki, wiedział on, że Ziemia jest okrągła, a zatem że można dotrzeć na Daleki Wschód, żeglując ku zachodowi.

Niedawne zjednoczenie Hiszpanii uczyniło z niej jedno z nowożytnych państw narodowych, takich jak Francja, Anglia i Portugalia. Królestwo zamieszkiwała jednak głównie uboga ludność chłopska, pracująca dla szlachty, która stanowiła 2 procent populacji i posiadała 95 procent gruntów. Silnie związana z Kościołem katolickim Hiszpania usunęła ze swego obszaru wszystkich Żydów i Maurów. Podobnie jak inne ówczesne państwa poszukiwała złota, ponieważ stawało się ono w tym czasie nową miarą bogactwa, bardziej użyteczną niż ziemia, i można było za nie kupić wszystko.

Powszechne było przekonanie, że Azja obfituje w złoto, a z pewnością także w przyprawy korzenne i jedwab – wszak Marco Polo i inni podróżujący drogą lądową Europejczycy już przed wiekami przywozili stamtąd wspaniałe przedmioty. Gdy Turcy zdobyli Konstantynopol i podbili całą wschodnią część basenu Morza Śródziemnego, a wszystkie szlaki lądowe wiodące do Azji znalazły się pod ich kontrolą, zaczęto rozmyślać nad drogami morskimi. Żeglarze portugalscy odbywali podróże do Azji, okrążając kontynent afrykański od południa. W poszukiwaniu jeszcze innej drogi władcy Hiszpanii zdecydowali się zaryzykować i sfinansowali długą wyprawę przez nieznany ocean.

W zamian za złoto i przyprawy król i królowa obiecali Kolumbowi jedną dziesiątą zysków, stanowisko namiestnika nowo odkrytych lądów oraz chwałę związaną z tytułem „Admirała Oceanu”. Kolumb był genueńskim kupcem, parał się też dorywczo tkactwem (jako syn utalentowanego tkacza) i uchodził za znakomitego żeglarza. Jego flotylla składała się z trzech łodzi żaglowych, z których największa, Santa Maria, mierzyła około 30 metrów długości3 i liczyła trzydzieści dziewięć osób załogi. Kolumb nigdy nie dotarłby jednak do Azji, bowiem leżała ona o tysiące mil dalej, niż wynikało to z jego obliczeń opartych na założeniu, że ziemia jest mniejsza, niż miało się w rzeczywistości okazać. Przepadłby pewnie gdzieś w morskich otchłaniach, gdyby nie dopisało mu szczęście. Pokonawszy jedną czwartą drogi, natknął się na nieznany kartografom ląd, położony pomiędzy Europą i Azją – Amerykę. Na początku października 1492 roku, trzydzieści trzy dni po opuszczeniu przez jego flotyllę Wysp Kanaryjskich, położonych na Atlantyku na zachód od wybrzeży Afryki, żeglarze zauważyli unoszące się na powierzchni wody gałęzie i patyki oraz stada ptaków. Znaki te wskazywały, że ląd jest blisko. O poranku 12 października żeglarz imieniem Rodrigo dostrzegł światło księżyca lśniące na białych piaskach i zaalarmował załogę – była to jedna z wysp archipelagu Bahamów na Morzu Karaibskim. Jednak to nie Rodrigo otrzymał roczną pensję dziesięciu tysięcy maravedí, czyli nagrodę zapowiedzianą dla tego, kto pierwszy ujrzy nowy ląd. Przypadła ona w udziale Kolumbowi, który ogłosił, że widział to światło już poprzedniego wieczoru.

Zbliżywszy się do lądu, żeglarze zauważyli Arawaków, który przypłynęli na łodziach, aby ich powitać. Arawakowie żyli w wiejskich wspólnotach, uprawiali kukurydzę, bataty i maniok. Potrafili prząść i tkać, lecz nie posiadali koni ani innych zwierząt roboczych. Nie znali też żelaza, ale w uszach nosili niewielkie ozdoby ze złota.

Szczegół ten miał ogromne konsekwencje. Zobaczywszy ozdoby Arawaków, Kolumb uwięził kilku z nich na pokładzie swego statku, aby zmusić ich do wskazania źródła złota. Następnie popłynął na wyspę znaną dziś jako Kuba, a stamtąd na Haiti, gdzie odkrył w rzekach grudki złota. Od jednego z miejscowych wodzów indiańskich otrzymał w darze złotą maskę, co rozpaliło jego wyobraźnię. Przed oczami stanęła mu wizja złotonośnych pól.

Z drewna pozyskanego z osiadłej na mieliźnie Santa Marii Kolumb wzniósł na Haiti pierwszą na półkuli zachodniej europejską bazę wojskową, którą nazwał La Navidad [Boże Narodzenie]. Pozostawił w forcie trzydziestu dziewięciu członków załogi z rozkazem odnalezienia złota i przechowania go do jego powrotu. Sam zaś, z indiańskimi zakładnikami na pokładzie pozostałych łodzi – Niny i Pinty – wyruszył dalej. W innej części wyspy wdał się w potyczkę z Indianami, którzy odmówili dostarczenia tylu łuków i strzał, ilu zażądali ludzie Kolumba. W trakcie starć dwóch Indian odniosło śmiertelne rany. Następnie Nina i Pinta pożeglowały z powrotem ku Azorom i Hiszpanii. Jednak kiedy się ochłodziło, kolejni indiańscy jeńcy przewożeni na pokładzie okrętów zaczęli umierać.

Na madryckim dworze Kolumb przedstawił mocno przesadzony raport ze swej wyprawy. Utrzymywał, że dotarł do Azji oraz wyspy u wybrzeży Chin. W jego relacji prawda mieszała się ze zmyśleniem:

Wyspa Hispaniola to istny cud; wszystko jest tam wspaniałe, łańcuchy górskie i szczyty, a także doliny. Ziemia jest tam doskonała i żyzna; zdaje się nadawać do zasiewów i uprawy. […] Co zaś się tyczy portów morskich, trudno uwierzyć mi na niewidzenie. Wiele szerokich rzek o doskonałej wodzie, a większość z nich toczy złoto. […] Tutaj jest wiele korzeni, wielkie kopalnie złota oraz innych kruszców […].4

Indianie, jak donosił Kolumb, „skoro nabiorą zaufania i zaczynają pozbywać się trwogi, okazują się tak szczerzy i tak naturalnie szczodrzy we wszystkim, co posiadają, że nikt nie uwierzy, kto tego nie widział. Można od nich zażądać każdej rzeczy z ich mienia, nigdy nie odmawiają. Przeciwnie, ofiarowują je natychmiast proszącemu […]”5. Raport kończyła skierowana do Ich Królewskich Mości prośba o drobną pomoc oraz obietnica, że z następnej ekspedycji przywiezie im w zamian „tyle złota, ile zechcą, […] niewolników, ile kto zapragnie”6. Nie mogło też zabraknąć religijnych odniesień. Kolumb pisał: „Bóg Odwieczny, nasz Pan, zwycięstwem darzy tych, którzy Jego drogą idą, nawet gdy to zwycięstwo wydaje się niemożliwe”7.

Pełnemu przesady i obietnic raportowi Kolumb zawdzięczał siedemnaście statków i ponad tysiąc dwustu ludzi oddanych mu do dyspozycji na drugą wyprawę. Cel ekspedycji był jasny: niewolnicy i złoto. Flotylla przemierzała Karaiby, na każdej kolejnej wyspie biorąc Indian w niewolę. Jednak w miarę jak rozchodziły się wieści o zamiarach Europejczyków, przybysze napotykali coraz więcej opuszczonych wiosek. Na Haiti okazało się, że marynarze z fortu La Navidad, plądrujący wyspę w poszukiwaniu złota, porywający kobiety i dzieci dla seksu i do pracy, zginęli w potyczce z Indianami.

Po przybyciu na Haiti Kolumb wysłał w głąb wyspy ekspedycję. Nie znalazła ona jednak złotonośnych pól, a ładownie statków powracających do Hiszpanii trzeba było przecież czymś wypełnić. W 1495 roku rozpoczęły się więc wielkie łowy niewolników. Schwytano około tysiąca pięciuset Arawaków – mężczyzn, kobiet i dzieci, których umieszczono w strzeżonych przez Hiszpanów i ich psy zagrodach. Na statek zabrano pięciuset najsilniejszych jeńców. Dwustu zmarło już w drodze, a pozostali zostali wystawieni na sprzedaż przez katolickiego archidiakona. Donosił on potem, że chociaż niewolnicy byli „nadzy jak w dniu swych narodzin”, to nie okazywali „więcej wstydu niż zwierzęta”. Kolumb zaś napisał później: „W imię Trójcy Świętej wysyłajmy więc wszystkich niewolników, których da się sprzedać”.

Zbyt wielu zmarło jednak w niewoli. Zdesperowany Kolumb, chcąc spłacić dywidendy tym wszystkim, którzy zainwestowali w jego wyprawę, musiał więc spełnić obietnicę wypełnienia statków złotem. W rejonie dzisiejszej prowincji Cicao na Haiti, gdzie wedle jego wyobrażeń miały istnieć rozległe złotonośne pola, rozkazał wszystkim Indianom powyżej czternastego roku życia zbierać co trzy miesiące określoną ilość złota. Ci, którzy dostarczyli cenny kruszec, otrzymywali miedziane odznaki zawieszane na szyi, zaś tym, którzy oznak nie mieli, odcinano dłonie, po czym pozostawiano ich samym sobie, aby wykrwawili się na śmierć.

W okolicy jednak, oprócz niewielkich ilości złotego piasku zbieranego w strumieniach, nie było złota, wobec czego zadanie powierzone Indianom okazało się niewykonalne. Zaczęli więc uciekać, lecz zbiegów tropiono przy pomocy psów i zabijano.

Choć najeźdźcy dysponowali zbrojami, muszkietami, mieczami i końmi, Arawakowie próbowali stawiać im opór. Schwytanych jeńców Hiszpanie wieszali lub palili żywcem. Arawakowie masowo popełniali samobójstwa przy użyciu trucizny sporządzanej z manioku, zabijano też niemowlęta, aby ocalić je przed Hiszpanami. W ciągu dwóch lat, w rezultacie morderstw, okaleczeń i samobójstw, wyginęła połowa z dwustupięćdziesięciotysięcznej populacji rdzennych mieszkańców Haiti.

Kiedy stało się jasne, że na wyspie nie ma już więcej złota, zmuszono Indian do niewolniczej harówki na ogromnych latyfundiach, nazwanych później encomiendas, gdzie pracowali w morderczym tempie i umierali tysiącami. W roku 1515 na Haiti żyło już tylko piętnaście tysięcy Indian. W roku 1550 było ich zaledwie pięciuset. Według raportu z 1650 roku na wyspie nie ocalał nikt spośród Arawaków ani ich potomków.

Głównym, a w wielu sprawach jedynym źródłem informacji o tym, co wydarzyło się na Karaibach po przybyciu Kolumba, jest Bartolomé de las Casas, który jako młody ksiądz uczestniczył w podboju Kuby. Przez pewien czas był właścicielem plantacji, na której pracowali indiańscy niewolnicy, lecz zrezygnował z niej i stał się żarliwym krytykiem okrucieństwa Hiszpanów. Las Casas przepisywał dziennik Kolumba, a po pięćdziesiątce rozpoczął pracę nad wielotomowym dziełem Historia de las Indias [Historia Indii]. Według jego opisu Indianie byli zwinni, potrafili – zwłaszcza kobiety – przepływać długie dystanse; nie można było ich uznać za nastawionych zupełnie pokojowo, bowiem plemiona niekiedy walczyły między sobą, ale ofiar było zawsze stosunkowo niewiele, a do potyczek dochodziło z powodu osobistych zadrażnień, nie zaś wskutek rozkazów dowódców czy wodzów.

Kobiety były w społeczeństwach indiańskich dobrze traktowane, co bardzo zaskakiwało Hiszpanów. Las Casas następująco opisywał relacje między płciami:

Prawa małżeńskie nie istnieją; zarówno kobiety, jak i mężczyźni wybierają swoich partnerów i opuszczają ich wedle swej woli, bez urazy, zazdrości i gniewu. Rozmnażają się w wielkiej obfitości, ciężarne kobiety pracują aż do momentu rozwiązania i rodzą niemal bezboleśnie; nazajutrz kąpią się w rzece, i są czyste i zdrowe, jak przed porodem. Jeśli im się sprzykrzą ich mężczyźni, przerywają ciąże przy użyciu ziół; wstydliwe części ciała przykrywają liśćmi lub bawełnianą przepaską, choć zasadniczo ani mężczyźni, ani kobiety nie zwracają większej uwagi na nagość niż my na czyjąś głowę czy dłonie.8

Indianie, jak pisał, nie posiadali żadnej religii, a przynajmniej nie mieli świątyń. Żyć mieli wspólnie

w dużych budynkach o dzwonowatym kształcie, które mogą pomieścić do sześciuset osób naraz. Konstrukcje te wykonane są z bardzo mocnego drewna i pokryte dachem z liści palmowych. […] Indianie cenią sobie różnobarwne ptasie pióra, koraliki wykonane z ości oraz zielonych i białych kamyków, którymi ozdabiają swe uszy i usta; natomiast złoto i inne drogocenne przedmioty nie mają dla nich żadnej wartości. Nie prowadzą żadnego rodzaju handlu, niczego ani nie kupują, ani nie sprzedają, a utrzymują się wyłącznie dzięki darom przyrody. Szczodrze dzielą się dobrami, które posiadają, i podobnej szczodrości oczekują od swych przyjaciół.

W drugim tomie Historia de las Indias Las Casas (który początkowo zachęcał do zastąpienia Indian przez czarnoskórych niewolników, przekonany, że ci ostatni są silniejsi i bardziej wytrzymali, lecz później zmienił zdanie, widząc, jaki los ich czekał) opowiada o tym, jak Hiszpanie traktowali Indian. Opis ten jest wyjątkowy i dlatego zasługuje na przytoczenie:

Niezliczone świadectwa […] dowodzą, że temperament tubylców jest łagodny i spokojny. […] My natomiast mieliśmy za zadanie nękać ich, grabić, mordować, ranić i niszczyć; nic więc dziwnego, że Indianie próbowali od czasu do czasu zabić jednego z nas. […] To prawda, że admirał [Kolumb – przyp. tłum.] był równie ślepy jak ci, którzy przyszli po nim; poza tym tak bardzo obawiał się, że nie zadowoli króla, iż dopuścił się wobec Indian zbrodni niemożliwych do naprawienia.

Las Casas opisuje, jak Hiszpanie „z każdym dniem rośli w pychę”. Po niedługim czasie nie chcieli już nigdzie dalej chodzić pieszo; „będąc w pośpiechu, dosiadali grzbietów Indian” lub kazali się nosić w hamakach. „W tym przypadku Indianie musieli też nosić wielkie liście, aby osłaniać ich przed słońcem; inni wachlowali ich skrzydłami gęsi”.

Absolutna władza wiodła do absolutnego okrucieństwa. Dla Hiszpanów „nic nie znaczyło zabijanie Indian całymi tuzinami; niekiedy odcinali kawałki ich ciał, aby sprawdzić ostrość swych kling”. Las Casas opowiada, jak „pewnego dnia dwóch tych tak zwanych chrześcijan napotkało dwóch indiańskich chłopców, z których każdy niósł papugę; Hiszpanie zabrali papugi i – dla zabawy – obcięli chłopcom głowy”.

Podejmowane przez Indian próby obrony nie powiodły się, a kiedy uciekali na wzgórza, odnajdywano ich i zabijano. Las Casas donosi, że „cierpieli i umierali w kopalniach i podczas wykonywania innych prac w rozpaczliwym milczeniu, wiedząc, że do nikogo w świecie nie mogliby zwrócić się z prośbą o pomoc”. Pracę w kopalniach opisywał w ten sposób:

[…] wzgórza plądruje się od góry do dołu i z dołu do góry tysiące razy, Indianie przekopują zbocza, kruszą skały, przenoszą kamienie, dźwigają na plecach ziemię, aby płukać ją w rzece, ci zaś, którzy przepłukują złoto, tkwią przez cały czas w wodzie, tak bardzo pochyleni, że plecy mają stale zgięte, a gdy woda wdziera się do korytarzy kopalni, najżmudniejsze ze wszystkich zadań polega na ich osuszaniu poprzez czerpanie wody naczyniami i wylewaniu jej na zewnątrz.

Po sześciu lub ośmiu miesiącach pracy w kopalni – a tak długi okres był niezbędny, aby każda ekipa zdołała wydobyć wystarczającą ilość złota do przetopienia – jedna trzecia pracujących nie żyła.

Kiedy mężczyzn wysyłano do odległych o wiele mil kopalń, ich żony pozostawały na miejscu, by pracować na roli. Zmuszano je do wycieńczających robót, takich jak kopanie i usypywanie tysięcy pagórków pod uprawy manioku.

Tak więc małżonkowie widywali się ze sobą jedynie raz na osiem lub dziesięć miesięcy; podczas tych spotkań byli zaś tak wyczerpani i przygnębieni […], że przestali się rozmnażać. Noworodki umierały wcześnie, bowiem ich matki, przepracowane i wygłodzone, nie miały mleka, aby je karmić. Z tego powodu, gdy byłem na Kubie, w ciągu trzech miesięcy zmarło siedem tysięcy dzieci. Niektóre matki, z czystej desperacji, same nawet topiły swoje potomstwo. […] Tak oto mężowie umierali w kopalniach, ich żony – przy pracy, a dzieci – z braku mleka […] i w krótkim czasie ta kraina, niegdyś tak wspaniała, potężna i żyzna […] wyludniła się. […] Moje oczy widziały czyny tak obce ludzkiej naturze, że nawet teraz drżę, gdy o nich piszę […].9

Kiedy Las Casas przybył na Haiti w 1508 roku, według jego świadectwa „na wyspie żyło – łącznie z Indianami – sześćdziesiąt tysięcy ludzi; tak więc w latach 1494–1508 w wyniku wojen, niewolnictwa i pracy w kopalniach wyginęły ponad trzy miliony mieszkańców. Kto w przyszłości da temu wiarę? Ja sam, pisząc te słowa – relacjonował – choć jestem naocznym świadkiem, z trudem mogę w to uwierzyć […]”.

Tak oto przed pięciuset laty rozpoczęła się historia europejskiej inwazji na zamieszkałą przez Indian Amerykę. Nawet jeśli przytaczane przez Las Casasa liczby są przesadzone, a Indian nie było trzy miliony, jak twierdzi, ale dwieście pięćdziesiąt tysięcy, jak uważają współcześni historycy, to inwazja ta oznaczała podbój, zniewolenie i śmierć. Tymczasem w podręcznikach historii, z których uczą się dzieci w Stanach Zjednoczonych, wszystko zaczyna się od bohaterskiej przygody, nie ma słowa o rozlewie krwi, a Columbus Day10 jest corocznie obchodzonym świętem.

Nawet w książkach historycznych przeznaczonych dla starszych czytelników jedynie sporadyczne pojawiają się sugestie, że prawda jest inna. Samuel Eliot Morison, historyk z Uniwersytetu Harvarda, najwybitniejszy autor prac o Kolumbie (m.in. jego wielotomowej biografii11), a przy tym żeglarz, który odbył rejs przez Atlantyk śladami trasy Kolumba, w swej popularnej książce pt. Christopher Columbus. Mariner [Krzysztof Kolumb. Żeglarz] z 1954 roku, pisząc o zniewoleniu i wymordowaniu Indian, stwierdza, że „okrutna polityka zapoczątkowana przez Kolumba i kontynuowana przez jego następców doprowadziła do zupełnego ludobójstwa”.

Ta wzmianka pojawia się na jednej stronie, ukryta w połowie opowieści o wielkiej przygodzie. W ostatnim akapicie książki Morison następująco podsumowuje swoją opinię na temat Kolumba:

Miał pewne wady i nie był człowiekiem wolnym od błędów, lecz zasadniczo były to pochodne cech, które uczyniły go wielkim: jego nieugiętej woli, jego żarliwej wiary w Boga, jego poczucia misji krzewienia chrześcijaństwa w zamorskich krainach, jego stanowczości – na przekór lekceważeniu, ubóstwu i zniechęceniu. Przy czym najwybitniejsza i najistotniejsza z jego cech – mistrzostwo w sztuce żeglarskiej – nie miała żadnej skazy ani ciemnej strony.

Niektórzy jawnie kłamią o przeszłości. Inni pomijają pewne fakty, które mogłyby doprowadzić do niedopuszczalnych wniosków. Morison nie robi jednak żadnej z tych rzeczy. Nie kłamie o Kolumbie, nie pomija historii masowego mordu, a opisując go, stosuje w rzeczy samej termin najdosadniejszy z możliwych: ludobójstwo.