Łowca śmierci - Ian Watson - ebook

Łowca śmierci ebook

Ian Watson

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gorzowie Wielkoposlkim
Miejska Biblioteka Publiczna Galeria Książki w Oświęcimiu
Miejska Biblioteka Publiczna w Kutnie
Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

IAN WATSON

Łowca śmierci

 

Ostatnio ukazały się:

Ray Bradbury - Człowiek IlustrowanyKir Bułyczow - Nowe opowiadania guslarskieOrson Scott Card - Alvin czeladnikOrson Scott Card - ZadomowieniePhillip K. Dick - Blade RunnerPhillip K. Dick - Oko Sybilli

David i Leigh Eddings - Polgara czarodziejkaUrsula K. Le Guin - Miasto złudzeń

Jack McDevitt - Brzegi zapomnianego morzaVonda N. McIntyre - Księżyc i SłońceLois McMaster Bujold - GraSean McMullen - Głosy w jasnościLarry Niven - Droga PrzeznaczeniaMike Resnick - Powrót EgzekutoraGeoff Ryman - Dziecięcy ogród

Arkadij i Borys Strugaccy - Miliard lat przed końcem świata

IAN WATSON

Łowca śmierci

Przełożył

Michał Wroczyński

Prószyński i S-kaWARSZAWA 2000

 

Tytuł oryginału:

DEATHHUNTER

Copyright © Ian Watson 1981First published by Victor Gollancz Ltd, London

Projekt okładki:

Zombie Sputnik Corporation

Ilustracja na okładce:©Angus McKie/via Thomas Schluck GmbH

Redaktor prowadzący serię:Arkadiusz Nakoniecznik

Redakcja:

Lucyna Łuczyńska

Redakcja techniczna:Jolanta Trzcińska

Korekta:

Bronisława Dziedzic-Wesołowska

Jadwiga Piller

Skład komputerowy:Waldemar Maciąg

ISBN 83-7255-550-8

Fantastyka

Wydawca:

Prószyński i S-ka SA,02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa:

Opolskie Zakłady Graficzne SA45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12

 

Michaelowi Bishopowi,współtwórcy mostu na niebiei ponad Atlantykiem.

 

I

Gdy wagon jednoszynowej kolei z Gracchus zostawił za sobą mrok ostatniego tunelu, pogrążając się w skąpanej w miodowym blasku słońca dolinie, Jim Todhunter po raz pierwszy ujrzał Egremont i serce się w nim rozradowało.

Dolina i leżące w niej miasteczko faktycznie sprawiały - jak głosiła fama - sielankowe wrażenie; jeśli więc Jim żałował początkowo nagłego wyjazdu z Gracchus i przerwanych studiów nad śmiercią, to widok uroczego Egremont wynagrodził mu to w zupełności.

Gdy pociąg wjeżdżał już na przedmieścia, Jim rozwinął mapę, którą przysłał mu Noel Resnick, Mistrz Domu Śmierci w Egremont, i próbował na jej podstawie ustalić to, co widzi za oknami pociągu.

Otaczające dolinę wzgórza stały w ogniu jesiennych barw: pomarańczowych, czerwonych, złotych. W jaskrawą tęczę liściastych drzew wrzynała się grubymi jęzorami brudna zieleń sosnowo-świerkowych lasów. Po północnej stronie bielał potężny mur zapory wodnej, a ponad nim skrzyło się błękitem zwierciadło jeziora Tulane z żółtymi i czerwonymi cętkami żagli jachtów, ślizgających się po jego toni.

Zachęcający był to obraz: sady, farmy, aleje wysadzane drzewami, srebrzyste rozbłyski fontann między blokami mieszkalnymi i rojące się wokół pojazdy elektryczne. Barwne wagoniki Beadway, miejscowej kolejki linowej, sunęły niczym korale nanizane na nitkę, wysoko ponad kopułami zakładów mikroelektronicznych.

Wreszcie samo śródmieście. Która budowla jest która? Czy to Centrum Telewizyjne, czy Biuro Spisowe? A Dom Śmierci?... Gdy pociąg zaczął zwalniać, Jim złożył starannie mapę i schował do kieszeni.

Był jedynym pasażerem pociągu. Na szyi miał czerwoną, zawiązaną w luźny węzeł muszkę, nieco dandysowski szczegół jego stroju - zwyczajnego, ciemnobrązowego garnituru, właściwego przewodnikowi śmierci. Garnitur ów, jakkolwiek surowy w kroju i ciemny w barwie, nie miał nic z posępnej czerni sutanny. Raczej mógł sugerować bezkresne piaskowe wydmy, sypiące tumanami piachu w podmuchach porywistego wiatru - nietrwałe, zmienne, zawsze w ruchu, ciągle inne, wciąż nowe i nowe. Ta „wydma” wszakże buchała u szyi ogniem.

Rozprostował nieco zdrętwiałe nogi po dwugodzinnej podróży i wstał. Sięgnął do góry i zdjął walizkę. Był wysokim, kruczowłosym mężczyzną zbliżającym się do czterdziestki. Miał zwyczaj lekkiego garbienia się, jakby nie dowierzał futrynom drzwi, że są dostatecznie wysokie.

Na peronie czekała już kobieta, zapewne Marta Bettijohn; Resnick obiecał, że ją właśnie wyśle na dworzec po Jima. Była to pulchna, niezwykle ponętna niewiasta o różowych policzkach i jasnobłękitnych oczach. Miała na sobie żółtą welwetową spódnicę oraz brązową tweedową marynarkę z wpiętą w klapę srebrną odznaką Domu Śmierci.

Widząc ów znaczek, Jim dotknął kciukiem swojej srebrnej rozetki i uśmiechnął się szeroko. Postawił na ziemi walizkę i wyciągnął dłoń w stronę kobiety.

- Cudowny dzień, Jim! A dla Egremont wyjątkowo cudowny!

- To brzmi nazbyt pochlebnie - żachnął się lekko.

- Och, nie zrozum mnie źle...! Oczywiście, wszyscy cieszymy się z twego przybycia! Ale mówiąc o cudownym dniu, miałam na myśli nie ciebie, lecz Normana Harpera, który święci dziś dzień swego odejścia. Nasza D i R. Nasza Duma i Radość. Nie wiedziałeś o tym, Jim? Przebieg ceremonii będzie transmitowany w ogólnokrajowej sieci telewizyjnej. - Spojrzała na zegarek. - W żadnym wypadku nie możemy się spóźnić.

- Tak, niewątpliwie...! Musiałem jakoś przegapić tę wiadomość. Ostatnio byłem tak zapracowany...

- Rozumiem. - Pokiwała głową.

- A swoją drogą nie sądzisz, że przybyłem w szczególnie pomyślnym momencie? No proszę, Norman Harper. Coś takiego! Wiedziałem, że tutaj mieszka... Komu Dom powierzył przewodnictwo jego śmierci?

Pożałował natychmiast owego pytania, które mogło sugerować, że to właśnie on powinien być przewodnikiem poety z tego tylko względu, że przybył z miasta. A nie chciał wyjść na zżeranego ambicją zarozumialca. Jednak Marta Bettijohn, jak się zdawało, nie zwróciła uwagi na niezbyt fortunne pytanie Jima.

- Prawdę mówiąc, nie ma wśród nas nikogo, kto byłby odpowiednim dla niego przewodnikiem śmierci. Tym szczęśliwcem jest Alice Huron, lecz sądzę, że to on raczej będzie jej nauczycielem. Nie, nie dlatego, by Alice była złym przewodnikiem - wcale tak nie uważam. Ale to jest Norman Harper, sam rozumiesz... To on ją powiedzie.

Ruszyli w stronę wyjścia do oczekującego przed dworcem maleńkiego elektrycznego ranbouta. Jim niezdarnie ulokował swe długie nogi we wnętrzu pojazdu. A ponad ich głowami, na jednym z peronów Beadway, mieszkańcy Egremont wsiadali do kolejnych, pojawiających się dokładnie co pół minuty, wagoników.

- Ulica Harpera - oświadczyła z dumą Marta, gdy ich niewielki pojazd sunął środkiem jezdni wyłożonej pastelową mozaiką z gumowych płytek. Potem wskazała palcem Spółdzielnię Rolniczą i Bibliotekę, dwa potężne budynki w stylu neoklasycystycznym. Biblioteka znajdowała się bliżej kompleksu szkolnego, strzelistej konstrukcji ze szkła i stali, na którą składało się kilkanaście zachodzących na siebie zigguratów. Z dalszych wyjaśnień Marty wynikało, iż mimo że zasoby Biblioteki można było zamawiać sobie bezpośrednio na domowe ekrany, jednak w Egremont zalecano tradycyjne wypożyczanie książek. Miał to być kolejny dowód znaczenia i autorytetu, jakim cieszył się tutaj Norman Harper. Poezja bowiem, by można było ją w pełni ocenić, wymaga osobistego kontaktu z książką.

Gdy mijali szkołę, wypadła na zewnątrz ze śmiechem i krzykiem gromada dzieci w różnym wieku - najwyraźniej zbieranina z różnych klas. Młodsze przystawały na skraju jezdni, machając rękami w stronę przejeżdżającego ranbouta; Marta odmachiwała im. Starsze natomiast, ścigając się, wbiegały po schodach na peron Beadway.

- Jestem przewodnikiem w szkole - wyjaśniała Jimowi Marta. -Większość dzieciaków obejrzy odejście Normana Harpera na ekranach. Jednak pewna liczba uczniów będzie uczestniczyć w ceremonii osobiście: młodość żegna starość. Uważam, że nie powinno być wiele młodzieży. W końcu to nie cyrk.

- Fakt!

- O tym, kto będzie uczestniczył w ceremonii, zadecydowała loteria w klasach. Tej uroczystości na pewno nigdy nie zapomną... Tam, w dole, jest Mail! - wykrzyknęła, zmieniając nieoczekiwanie temat. - Słyszałeś o naszym Mailu?

Był to długi pasaż wyznaczony kutymi w krysztale arkadami. Między poszczególnymi sklepami rosły paprocie, drzewa i wysmukłe kaktusy. Gdzieniegdzie biły w niebo mlecznobiałe strumienie wody z fontann. Jednak tego popołudnia na Mailu przebywało niewiele osób.

- Musisz koniecznie wpaść do restauracji „Pod Trzema Iglicami”, o tam, poniżej! Najlepsza kuchnia w mieście. Specjalność: ryby, dania francuskie i potrawy wiejskie.

- A będziesz moim gościem?

Pogroziła mu palcem:

- Och, nie, ja wcale nie chciałam... Ale przy okazji... może nie powinnam ci tego mówić teraz, by nie odwracać twej uwagi od uroczystości Normana - na dzisiejszy wieczór zorganizowaliśmy dla ciebie małe spotkanie. Nad jeziorem. Ma być pieczony pstrąg i kilkanaście butelek miejscowego białego wina. Wprost z Vinehouse.

- Brzmi to zachęcająco.

Minęli Urząd Spokoju, ośmiokątny gmach z surowego kamienia o potężnym portyku i dziedzińcu wysypanym żwirem. Obok popularnych drzew laurowych rosły tam również cyprysy posadzone w wielkich ceramicznych donicach. Pomiędzy nimi ustawiono kilkanaście marmurowych posągów, które z daleka wyglądały jak słupy soli. Lub raczej jak zamrożone trupy, jakkolwiek w Egremont nie mogło być mowy o żadnych zamarźlakach. Ta społeczność była radośnie przystosowana... Być może dlatego Jim został przeniesiony właśnie tutaj: aby trochę naruszyć takie przystosowanie.

- Czy powinienem się zameldować?
- Nie ma pośpiechu, Jim. Nie dzisiaj! I tak większość urzędników bierze udział w ceremonii. Tysiąc zaproszonych gości - to wymaga pełnej gali i dostojeństwa.

Pięć minut później byli już w Domu Śmierci, gdzie co pół minuty z napowietrznego peronu Beadway spływała fala ludzi. Wszyscy kierowali się ku szerokim, żwirowym deptakom między zielonymi trawnikami. W alei dojazdowej, między Domem i Szpitalem, zaparkowanych już było kilkadziesiąt ranboutów.

Zarówno Szpital, jak i Dom mieściły się w dwu piramidach ze szkła i kamienia, z pnącymi się w górę, kondygnacja za kondygnacją, ogrodami. Ponad szczytem Szpitala wznosił się lekarski kaduceusz, a z wierzchołka drugiej piramidy - bliski każdemu i przyjazny znak: srebrna rozeta symbolizująca zamknięte koło życia i w porę ścięty kwiat.

Dom Śmierci otaczała fosa z błękitną wodą, na której unosiły się liście nenufarów z kilkoma spóźnionymi o tej porze roku kwiatami. I tylko jeden most, przerzucony nad tą wodą zapomnienia, łączył Dom ze światem. Z trawiastego pagórka w odległym zakątku wyspy, niczym z kadzielnicy, biła w niebo smuga dymu. W powietrzu unosił się delikatny zapach drzewa sandałowego i Jimowi przyszło do głowy, że tam właśnie, pod tym wzgórkiem, znajduje się krematorium. Kopulasty marmurowy pawilon kontemplacji stał po przeciwległej stronie wyspy: na gromadzący się z wolna tłum spoglądało stamtąd kilka starszych osób i blade dziecko.

Na podium wzniesionym na głównym trawniku ustawiono pół tuzina krzeseł i mikrofon. Z ukrytych głośników dobiegały tony muzyki: złocisty „Koncert brandenburski”. Około tysiąca widzów zostało uroczyście wprowadzonych przez wystrojonych w białe mundury Urzędników Spokoju; usiedli po turecku wprost na trawie. Na podium tymczasem pojawiło się sześć osób, które zajęły krzesła i w skupieniu słuchały muzyki.

- Chodźmy.

Ciągnąc Jima za łokieć, Marta przepchnęła się przez rzędy widzów na sam front. Tam usiedli na miękkiej, przystrzyżonej krótko trawie.

- Ten po lewej to właśnie Norman Harper - szepnęła.
- Tak, wiem, poznałem jego twarz.

Norman Harper był krępym, siwowłosym mężczyzną o twarzy pobrużdżonej głębokimi, jak wyżłobiony wodą wapień, zmarszczkami. Oczy płonęły mu chorobliwym blaskiem.

- A to sam Noel. Noel Resnick.

Mistrz Domu, choć był masywnym i tęgim mężczyzną, poruszał się i gestykulował z jakąś wystudiowaną gracją. Przypominał słonia tańczącego w balecie i hipnotyzującego widzów, tak że ci widzieli w nim wyłącznie lekkość i wdzięk. Resnick sprawiał wrażenie człowieka niesłychanie z siebie zadowolonego, co podkreślało jeszcze nieco karykaturalne rysy jego postaci.

- Ta po prawej to Alice Huron.

Jim spojrzał z uwagą na kobietę, która miała być przewodnikiem śmierci poety. Miała proste i długie czarne włosy, ciemne oczy, szeroki nos i wydatny podbródek. Jej palce, smukłe i długie, zdobiły masywne pierścionki. Była chuda i niezwykle wysoka; mierzyła dobre sześć stóp wzrostu, a wyprostowane plecy wydawały się zupełnym przeciwieństwem wiecznie przygarbionego grzbietu Jima. Od pierwszego wejrzenia poczuł do niej niechęć; zarówno z powodu zaszczytu, jaki przypadł owej kobiecie dzisiejszego dnia, jak i z powodu jej postawy. Taka to się nigdy nie uderzy o futrynę; belka sama ustąpi jej miejsca.

- Lama Ananda. - Mężczyzna o ogolonej głowie i w luźnej szafranowej szacie wyglądał na typowego człowieka Zachodu przebranego tylko na wschodnią modłę.
- Doktor Claudio Menotti, nasz naczelny eutanazer - szeptała Jimowi w ucho Marta, wskazując grubasa o rumianej twarzy, emanującego z siebie pogodę i jowialność. Miał wygląd typowego operowego barytona.
- No i burmistrz Barnes. Mark Barnes.

Burmistrz Egremont był postawnym Murzynem w średnim wieku, o starannie utrzymanej, spiczastej bródce a la Van Dyck. Rozglądał się akurat z uwagą po niebie, obserwując kilka pierzastych, podejrzanie wyglądających chmur, zastanawiając się zapewne, czy nie są one aby zapowiedzią deszczu. Ale nie zanosiło się na deszcz. Następnie skierował uwagę na sporą gromadkę reporterów, którzy z kamerami na ramionach celowali obiektywami w stronę podium.

Gdy wszyscy widzowie, łącznie z dziećmi, zajęli wyznaczone im miejsca, dźwięki muzyki umilkły.

Powstał burmistrz Barnes. Zapadła cisza.

- Przyjaciele - zaczął, a w jego głosie była duma i żarliwość.

II

- Minęły już czasy samosterujących rakiet, dymów bitewnych, wojennych machin, huku eksplodujących bomb i wystrzałów karabinowych. Minęły już dawno. Ale nigdy nie zapomnimy o długu zaciągniętym wobec ludzi takich, jak Norman Harper, którzy sprawili, że stało się to możliwe...

Poeta schylił skromnie głowę. Prawdopodobnie tylko w swoim odczuciu był artystą; w oczach innych - prawodawcą ludzkości. Herosem nowego świata.

- Dążyliśmy świadomie do unicestwienia naszego pięknego świata, dążyliśmy do samozagłady, gdyż nie potrafiliśmy godzić się ze śmiercią. Śmierć była w tamtych dniach czymś, co miało dotyczyć wyłącznie innych ludzi, nigdy nas samych. Wypychaliśmy zmarłych z naszego życia, uznając ich za obcych, którzy z nami nie mieli nic wspólnego. Wygnaliśmy śmierć z naszych granic, niosąc ją na terytorium wroga. A kiedy już się z tym uporaliśmy, cudzoziemcy przychodzili z kolei ze śmiercią do nas... Och, jakie snuto wówczas fantazje na temat życia pozagrobowego, reinkarnacji nawet, nie poświęcając przy tym jednej bodaj myśli, jednej chwili uwagi własnej śmierci, która kładła kres naszemu życiu...

Jim rozsiadł się wygodnie i słuchał z uwagą. Głos burmistrza niósł się w tej chwili przez cały kraj. Czy, zważywszy wypadek w Gracchus, przemowa ta oznacza początek kampanii wymierzonej przeciwko studiom nad życiem pozagrobowym? Skoro stale istnieją ludzie przekonani, że dusza ludzka może być nieśmiertelna, że dusza człowieka, który głęboko w to wierzy, może wygrać walkę ze śmiercią, to przemowa ta rzeczywiście miałaby głębsze znaczenie. Wszak skoro istnieje nadzieja na przeżycie śmierci, czyż nie jest to równoznaczne z zaprzeczeniem śmierci w ogóle? .

- Obrona - utożsamiona wówczas z ochroną przed śmiercią nieznaną - stała się jednym z najpotężniejszych motorów postępowania człowieka na Ziemi. Prosperowaliśmy wspaniale! Osiągnęliśmy niesłychane bogactwa: bomby, pociski, samoloty bojowe! A ileż zadowolenia czerpaliśmy z widoku śmierci innych ludzi!

Możliwe, że to był początek kampanii skierowanej przeciwko zamarźlakom. Żadne ciało raz zamrożone nie powróciło już do życia, a osoby, które zawsze optowały na rzecz badań naukowych nad zamrażaniem, odchodziły z życia pogodzone i pełne wdzięczności. Mimo to ludzie tacy wciąż istnieją, stanowiąc rodzaj uprzywilejowanej opozycji w stosunku do Domów Śmierci i dobrodziejstw eutanazji w odpowiednim momencie. Możliwe, iż niektórzy z nich wyobrażają sobie, że „przetrwają” erę Dobrej Śmierci, by doczekać czasów zaprzeczenia śmierci. To faktycznie mogło być ich skrytą ambicją. Najwidoczniej jednak sami nie wierzą w nieśmiertelność duszy, skoro - gdy nadchodzi śmiertelna choroba lub po prostu w Biurze Spisowym wyciągnięta zostaje ich karta - nie zamrażają się. Lecz ich dusza była tu inną sprawą.

Dusza czy koszmar?

- Przyjaciele, z wojny czerpaliśmy w tamtych dniach całą naszą moc i siłę, gdyż ludzie, którzy przeżyli działania wojenne, w magiczny sposób pokonywali śmierć. Nasi chłopcy, wracając do domu z frontu, stawali się naszymi nieśmiertelnymi. Niejako odraczali godzinę zła. Przeżyli tych z drugiej strony. Tak więc zrodził się plan wojny największej ze wszystkich - wojny totalnej. Gdybyśmy przeżyli piekło takiej wojny, ugodzilibyśmy śmierć w samo serce! W rezultacie, pragnąc zniszczyć śmierć, która jest przecież w nas wszystkich, byliśmy o krok od zadania samym sobie ostatecznego ciosu...

- Aż nazbyt prawdziwe - mruknęła Marta, a Jim machinalnie przytaknął.

Chciałby bez zastrzeżeń w to wszystko wierzyć. Popołudnie było takie złociste. Jednak fakt, że Norman Harper wybrał na swoje odejście właśnie ten dzień - dzień jego przyjazdu - uznał za co najmniej dwuznaczny.

Czy rzeczywiście decyzja odejścia należała do poety? A może został do niej nakłoniony ze względów politycznych?... Jim odrzucił tę myśl. Norman Harper wyglądał na zupełnie pogodzonego z samym sobą; cała „kampania” mogła być czczym wymysłem Jima. Wszystko, co powiedział burmistrz, było oczywistą prawdą. Pewnego dnia - w przyszłości - gdy śmierć na dobre już stanie się drugą naturą człowieka, przemowy takie staną się zbędne.

Kiedy patrzył na twarze otaczających go osób, uświadomił sobie, jak bardzo już śmierć stała się drugą naturą ludzką, zwłaszcza w odczuciu młodszego pokolenia. Przyszła mu do głowy absurdalna refleksja, że wszystko to jest anachronizmem, czymś przestarzałym. Natychmiast wymazał tę myśl z pamięci. Był wszak przewodnikiem w Domu Śmierci; bardzo dobrym i cenionym przewodnikiem. Wierzył, głęboko wierzył w to, co robi - szedł pewnym krokiem po wytyczonej ścieżce, która uratowała trzecią część rasy ludzkiej od zagłady. Jakżeż może być anachronizmem? Wszak świat był taki przez większą część jego życia.

- Lecz nikła garstka ludzi pojęła: byli to ludzie tacy, jak nasz Norman Harper. Oni to wyciągnęli dłoń w stronę śmierci, sprawili, że śmierć stała się dla nas czymś naturalnym i bliskim. Z nimi to - im również należy się nasza wdzięczność - Norman Harper zapoczątkował wielki ruch, który doprowadził do Domów Śmierci i przebudowy struktury naszego całego społeczeństwa. Jak zły sen przeminął Wielki Lęk. Dzięki temu, że zaakceptowaliśmy bez reszty śmierć jako naszą nieodłączną część, znów zaświtała przed nami jutrzenka przyszłości. I za to, Normanie, dziękujemy ci z całego serca.

Burmistrz Barnes skończył i usiadł na swoim miejscu.

- Ależ on mówi - szepnęła z podziwem Marta. - Sam mógłby zostać przewodnikiem.

Jim pokręcił głową.

- Nie, on jest tylko zdolnym politykiem i mówcą. A do umierającego nie wygłasza się przemówień.
- Oczywiście, że nie. Niemniej jednak...

Po burmistrzu zabrał głos Noel Resnick, Mistrz Domu Śmierci. Przemawiając wykonywał przedziwny powolny, hipnotyczny taniec wokół mikrofonu, wyginał się to w lewo, to w prawo, wspinając na palcach stóp. Nieraz tak czyni jąkała, który zaciąwszy się, w ten właśnie sposób usiłuje poradzić sobie z opornym słowem.

- ...Trudno było dyskutować z własną śmiercią - ciągnął pewnym głosem Resnick. - W konsekwencji tak zwani ludzie dobrej woli głosili otwarcie swe idee, a przeciwników i oponentów piętnowali mianem zdrajców, czyniąc ich kozłami ofiarnymi i stawiając pod pręgierzem. Działo się tak właśnie dlatego, że owi „ludzie dobrej woli” wyparli się własnej śmierci. A szafowali śmiercią hojnie, wbijając ją, niczym oszczep, w piersi wrogów, których sami zresztą stworzyli. Hasłami w tamtych przerażających dniach były siła, konfrontacja, zwycięstwo. Dążyli do wojny - o wolność, o równość, o prawa człowieka czy jak to inaczej nazwać - nawet za cenę totalnej zagłady wszystkich i wszystkiego. Ale rzeczywistym imieniem ich nieprzyjaciela była zawsze Śmierć. Ostatecznie jednak historia potoczyła się tak, że nie istnieje już wróg zwany „Śmiercią”. Wojna się skończyła. Wojny nie ma. Zapanował pokój. Nie istnieje druga strona. Istnieje tylko „tutaj” i „my”.

Bez wątpienia Resnick również był zręcznym politykiem i doskonałym mówcą. Czyżby konkurował z burmistrzem Barnesem? Ta sprawa w ogóle Jima nie obchodziła, po prostu tylko tak sobie pomyślał. Uważał też, że Resnick jest nieustępliwy i uparty: potrafił przezwyciężyć nawet wadę wymowy. Mistrz o wiele większego przecież Domu Śmierci w Gracchus był bardziej tolerancyjny i wykazywał większe zrozumienie, lecz i on w końcu stracił cierpliwość.

Ponad głowami zgromadzonych, z donośnym krzykiem i łopotem skrzydeł przeleciało stado dzikich gęsi uformowanych w kształt litery V. Co sprawia, że gęsi mają taki zmysł symetrii? Chyba ten sam instynkt, który każę dziecku uczyć się cyklu: po nocy dzień, po dniu noc. Jawa i sen, sen i jawa. Na swój infantylny sposób dzieciak zaczyna pojmować, że podobna relacja zachodzić musi również w zgodnym cyklu życia i śmierci. Skoro śmierć idzie za życiem, kolejne życie musi postępować za śmiercią...

Dlaczegóż zatem ma być to fałszywy wniosek, że to ten sam odwieczny instynkt każę gęsiom formować klucz w kształcie V?

Jim potrząsnął głową, jakby chciał odgonić natrętne myśli - wytrząsnąć brudny, doskwierający osad pomysłów i złudzeń dawnych, bałamutnych czasów, których sam dobrze nie znał.

Przeniósł wzrok na ufną, pozbawioną rozterek i wątpliwości Martę, celebrującą wraz z całym tłumem radosne święto śmierci, nieodłącznej towarzyszki życia. Skupił następnie uwagę na centralnej postaci festynu: siwowłosym poecie, któremu społeczeństwo składało ostatni hołd. Resnick, kołyszący się pod mikrofonem niczym wielkie wahadło, w końcu usiadł.

Powstał Norman Harper. Wyciągnął w stronę widowni swe wielkie, sękate dłonie.

- Nadszedł dzień mego odejścia - odezwał się z emfazą. - Nie będę przemawiał. Zresztą jakże mógłbym iść w konkury z mymi poprzednikami! - Zachichotał lekko. - W zamian pozwólcie mi, proszę, zacytować tylko ulubione ustępy z mojej własnej „Księgi Śmierci”.

Poeta zamknął oczy i jak ślepy Homer, zaczął recytację:

Embrion ptaka ginie, częściowo umiera, Skoro się w świat szeroki na skrzydłach wybiera. Zanim barwny motyl ponad pola ruszy, Zielona gąsienica również umrzeć musi.

I nikt już dziś po śmierci nie idzie do Nieba, Choć człowiek tak jak dawniej umierał - umiera. Bo śmierć i życie jak syjamscy bliźniacy Konfliktu nie znając - są zawsze jednacy...

- Straszliwe wierszydła - mimowolnie mruknął Jim.
- Cicho! - syknęła Marta. - Co powiedziałeś?
- Nic takiego, przepraszam.

Każde życie zawiera kilka generacji

Narodzin i śmierci: tranzytowych stacji Po to, by długi pociąg w końcu dotarł celu. Wrócił w przeszłość - skąd ruszył - i spoczął w weselu. Własnej śmierci nikt z nas się wyprzeć nie zdoła, Bo ona jest w naszych ciałach i ciągle nas woła.

Jak włosy, co wychodzą, jak liście jesienne

Spadają - by nowe życie przyszło nieodmiennie.

Odszedł Wróg w niepamięć, Złodziej nie istnieje.

Fałszywa wiara, groza, lęk i przerażenie.

Bardzo dużo razy w życiu umieramy

Po to, by znów nam skrzydła wyrosły u ramion.

I kiedy wreszcie rozwijamy skrzydła, Dusza nasza śpiewa, a potem umiera. A dalej już nic nie ma - nawet Niepokoju. Powracamy zawsze tam, skąd nadeszliśmy. Kiedy dzień skończony, kiedy dzień cudowny...

Ktoś - mężczyzna - wepchnął się brutalnie pomiędzy Jima i Martę. Intruz, nie bacząc na czynione przez siebie zamieszanie, wskoczył na podium, gdzie Norman Harper recytował poemat.

Obcy wzniósł w górę dłoń. Trzymał w niej coś, co z wyglądu przypominało cybuch fajki.

Rozległ się suchy trzask, potem drugi; niewiele głośniejsze niż trzask dwóch suchych gałęzi nadepniętych stopą.

Na szyi i piersi Normana Harpera wy kwitły krwistoczerwone plamy. Poeta z głuchym jękiem zachwiał się, postąpił krok do tyłu i opadł całym ciężarem ciała na krzesło, które tak niedawno jeszcze zajmował. Krzesło z bezwładnym ciałem człowieka wywróciło się, staczając z estrady na trawnik.

Zapadła cisza. Zabójca opuścił rękę, rozluźnił palce i śmiercionośna broń, odbijając się z głuchym dźwiękiem o deski podium, spadła na trawę: Ktoś krzyknął głośno, ktoś inny mu zawtórował.

Marta chwyciła Jima za łokieć, zaciskając na nim palce z niespodziewaną mocą.

- On zamordował Normana! - krzyknęła ochryple prosto Jimowi w twarz. - On... zabójca!

Był jakiś okropny bezsens w tym, co się wydarzyło. Przypominało to żywcem przeniesiony z ekranu telewizyjnego spektakl - chociaż podobne widowiska od lat już nigdzie nie były emitowane. Dawno trafiły do archiwum prohibitów.

Jim siedział jak skamieniały, a główny aktor - morderca - po dokonaniu okrutnego czynu sam chyba nie wiedział, co mu wypada dalej czynić. Nikt zresztą nie wiedział.

Wystraszeni i zszokowani ludzie kłębili się na trawniku wokół estrady; wymachiwali rękami, krzyczeli, biegali bez sensu po trawie popychając się nawzajem, zderzając, przewracając. Burmistrz Barnes zerwał się na równe nogi i odrzucając kopniakiem krzesło zeskoczył z podium. Przyklęknął obok ciała poety i spoglądał na nie nieruchomymi, pełnymi grozy oczami. Po chwili dołączył doń doktor Menotti. Resnick również był na nogach i sam dobrze nie wiedząc, co począć, biegał nerwowo po całym podium. Alice Huron, zgięta wpół, szlochając, targała dłońmi włosy, jak starożytna płaczka. Poczuwszy na sobie baczny wzrok Jima, uspokoiła się natychmiast, obrzucając go pełnym nienawiści wzrokiem - za to tylko, że był świadkiem jej łez.

Najdelikatniej jak potrafił, zdjął z ramienia zaciśniętą kurczowo dłoń Marty. Wstał. Postąpił parę kroków do przodu w stronę mordercy i zatrzymał się niepewnie. Co powinien teraz zrobić? Uderzyć zabójcę? Obezwładnić go? Obalić na ziemię? Morderca stał nieruchomo. Czekał, a Jim się wahał wciąż niepewny, jak ma postąpić. Wówczas nadbiegło dwóch Urzędników Spokoju i jeszcze ktoś trzeci; ktoś z personelu Domu. Trójka mężczyzn otoczyła zabójcę, jak pionki otaczają króla na szachownicy, nie mogąc jednak jeszcze dać mu mata. Jim schylił się i podniósł porzuconą przez mordercę broń. Był to dziwny przedmiot, przeraźliwie obcy, jakby przed chwilą spadł z gwiazd. Bez słowa podał broń jednemu z Urzędników, który szybko schował ją do kieszeni.

Nadbiegł dziennikarz, filmując twarz mordercy, na której malowały się desperacja i rozpacz zagonionego, zmęczonego zwierzęcia wpędzonego w potrzask. Wodził wokół rozbieganymi oczyma, jakby szukał jeszcze drogi ucieczki. I nie chodziło mu o lukę w ludzkim świecie, w którą mógłby się nagle, niepostrzeżenie wślizgnąć; taka bowiem nie istniała. Szukał czegoś innego, jakiejś rysy w samym porządku rzeczy, jakby sam akt morderstwa był magicznym gestem, zaklęciem przyzywającym demona, który może przynieść ocalenie. Morderca miał około pięćdziesięciu lat i był prawie łysy, a pozostała, skąpa ilość włosów przybrała barwę szarą. Nosił żółtą kurtkę klienta Domu Śmierci.

Kiedy operator telewizyjny skierował nań kamerę, na twarzy mężczyzny wykwit! krzywy uśmiech:

- Odszedł tam, gdzie miałem iść sam - rzucił w stronę obiektywów i zaraz dodał: - Jak widzicie, też potrafię pisać wiersze.
- Nie filmować! - ryknął z podium Resnick. - Nie nagrywać!

Reporter posłusznie wyłączył kamerę. Inny jednakże, znajdujący się po drugiej stronie podium, nie usłyszał polecenia i w dalszym ciągu, beznamiętnie jak robot, filmował rozciągnięte na ziemi nieruchome ciało poety. Zobaczywszy to, Resnick, klnąc głośno i wymachując rękami, pobiegł w jego stronę.

Tymczasem urzędnicy, nie dotykając zabójcy - jakby był radioaktywny lub rozgrzany do czerwoności - poprowadzili go w stronę Domu.

Jim odnalazł Martę. Dziewczyna klęczała na czworakach; widocznie ktoś popchnął ją w zamieszaniu i zbyt zszokowana, by powstać o własnych siłach, pozostawała w tej dziwacznej pozycji, jakby szukała czegoś w trawie - utraconej wiary?

Jim podał jej dłoń, pomagając wstać.

- Myślę - szepnęła Marta - że nic z naszego wieczornego spotkania.

Zdawała się bardziej tym przejęta niż groteskowym widowiskiem, w jaki przerodziła się ceremonia. Najwidoczniej w podświadomym odruchu w ten właśnie sposób starała się przywrócić wszystkiemu realny wymiar, zburzony przed kilkoma minutami morderstwem.

Uśmiechnęła się do Jima prawie przymilnie.

- Chodź, już lepiej pokażę ci twoje pokoje w Domu - odezwała się, ściskając mu dłoń.

A niech to, pomyślał Jim, zadając sobie pytanie, czy dziewczyna przypadkiem nie ma ochoty z nim się przespać, aby zatrzeć wrażenie strasznego przeżycia. Z własnego bowiem doświadczenia wiedział, że u niektórych kobiet proces umierania wyzwala szczególny instynkt seksualny. Lecz to, co się wydarzyło owego popołudnia, nie miało nic wspólnego z umieraniem. Był to po prostu akt gwałtu...

III

Po wyjęciu walizki z ranbouta Jim i Marta zawrócili w stronę kamiennego mostu przerzuconego przez fosę. Wejścia na most strzegły, niczym flanki, dwie półmetrowe rzeźby motyli o aluminiowych skrzydłach, siedzących na białych marmurowych klepsydrach. Każdy gwałtowniejszy podmuch wiatru poruszał metalowe skrzydła owadów, niczym skrzydełka pracującego wentylatora.

Zgodnie z ceremonią poeta powinien tego popołudnia przejść most i w ten symboliczny sposób wycofać się z życia w Egremont, a następnie, po dniach czy tygodniach spędzonych w Domu Śmierci - w zależności od własnego życzenia i uznania przewodnika - umrzeć. Teraz więc, przechodząc między metalowymi motylami, Jim doświadczył osobliwego wrażenia, że ich skrzydła - niczym dwa sztylety - kierują swe ostrza prosto w jego serce. Morderca splugawił wszystko.

Szklane drzwi otworzyły się z delikatnym szelestem i Jim wraz z towarzyszącą mu Martą znaleźli się w gwarnym, zatłoczonym foyer. Zgromadziło się tu chyba ze dwudziestu mieszkańców Domu Śmierci. W powietrzu krzyżowały się gorączkowe, głośne rozmowy, czasami wzbijał się w górę czyjś piskliwy, histeryczny śmiech. Ktoś skarżył się głośno, ktoś złorzeczył mordercy. Cały porządek śmierci tych ludzi, którzy znaleźć tu przecież mieli ucieczkę i wytchnienie, został zburzony i jeden z przewodników oraz człowiek z obsługi Domu robili wszystko, by jak najszybciej opanować sytuację i przywrócić ład.

Marta i Jim przepchnęli się spiesznie przez wzburzoną grupkę, docierając wreszcie do windy. Wjechali na dwudzieste piętro.

Tutaj, na samym szczycie piramidy, znajdowały się jedynie cztery - jak strony świata - apartamenty służbowe. Okna mieszkania Jima wychodziły na zachód. Gdy Marta otworzyła drzwi, promienie zachodzącego słońca zalewały właśnie pokój potokami światła, zostawiając plamy cienia, rzucane na meble i podłogę przez rosnące na balkonie krzewy juki, fuksji i ostrokrzewu. Balkon ograniczały po północno- i południowo-zachodniej stronie pleksiglasowe, nieprzezroczyste ściany, a napowietrzny ogród, w jaki został przekształcony balkon, dawał przepyszny widok na rozległe przedmieścia i dalej, na ciągnące się pola uprawne.

Z dużego gościnnego pokoju wychodziło się do sypialni o wielkich, zakrytych białymi żaluzjami oknach. Jim cisnął swój bagaż na łóżko i wycofując się do dużego pokoju, włączył telewizor.

Ekran wypełniła twarz burmistrza Barnesa. Po szklanych dekoracjach i krzakach wielobarwnych róż Jim poznał, że program nadawany jest gdzieś z terenu Domu.

Barnes? Czyżby Resnick wyszedł na durnia, krzycząc na sprawozdawców...? W telewizji, we wszelkich programach transmitowanych na żywo, stosowany był trzydziestosekundowy opóźniacz, w celu staranniejszej kontroli materiału. Jim był jednak przekonany, że pierwsze, jakże żywe i okrutne sceny przedstawiające martwego poetę spadającego z podium, poszły w świat, gdyż wszyscy byli tak osłupiali i zaskoczeni, że nikt nie pomyślał, aby natychmiast przerwać audycję.

Barnes wydawał się jednak bardzo opanowany.

- Nie wolno nam jedynie ubolewać nad tym, że Norman Harper pozbawiony został dobrej śmierci. Wierzę, że najgorętszym pragnieniem Normana było, aby wszyscy restytuowali w sobie ideały głoszone przez te Domy - szczególnie gdy wracamy myślą do czasów, kiedy w systemach społecznych nie egzystowała śmierć jednostkowa, gdy była ona czymś z zewnątrz, czymś obcym. Gdy podejrzewamy, że tkwi w nas skaza, że skażeni jesteśmy przez tamte, odległe w czasie dni - jeśli czujemy w sobie szaloną pychę i ambicję, by zamrażać samych siebie; jeśli wierzymy w reinkarnację, w nieśmiertelność duszy ludzkiej; jeśli wypieramy ze świadomości fakt o przemijalności życia ludzkiego, powołując się przy tym na jakiś wyższy, astralny plan - czemuż nie udajemy się do swego Domu Śmierci, by tam zaczerpnąć przekonanie o tym, jak może być wspaniała, jak cudowna jest śmierć w odpowiednim czasie? Czemu unikamy udziału w seminariach? Domy są miejscem odosobnienia, ale nie znaczy to bynajmniej, że działają w izolacji, poza społeczeństwem. Domy Śmierci to serce, to puls współczesnego świata. Umierający często chętnie dzielą się doświadczeniami...

Działać, działać, więcej działać, pomyślał z niesmakiem Jim. Więcej otwartych seminariów i wykładów, więcej tej tematyki w szkołach i telewizji. Oględnej, delikatnej propagandy nienaruszającej spokoju i intymności czyjejkolwiek śmierci. Ale wciąż to samo: działać, działać, działać...

Klął siebie w duszy za pychę i egoizm.

- Alternatywą jest tolerancja i bezkarność morderstwa. A do czego to prowadzi, widzieliśmy dzisiaj sami. Osoba, która wypiera się śmierci, jest jednostką niszczącą psychicznie świat innych. Norman Harper pisał w swej „Księdze Śmierci”: „Musisz łagodnie odejść w objęcia dobrej nocy...”.

- Mówiłam ci, że mógłby zostać przewodnikiem - odezwała się Marta.

- Raczej korzysta z okazji.

- Przeciwnie, łagodzi skutki tego, co się wydarzyło. Próbuje zapobiec efektowi lawinowemu. Czy nie widzisz niebezpieczeństwa, jakie może za sobą pociągnąć dzisiejsza zbrodnia? Po raz pierwszy od wielu lat pokazano na ekranie akt przemocy. Ilu dzieciakom pozostanie to w pamięci na całe życie? A co z tymi biednymi zszokowanymi ludźmi, którzy mają problem z każdą najbłahszą nawet sprawą? Frontalny atak na wszystko!

- Sądzisz, że było to zaplanowane?

- Rzecz jasna, że nie.

- W takim razie wyolbrzymiasz sprawę. Morderstwa zdarzają się stale. Dobrze o tym wiesz. Ich liczba jest rzeczywiście niewielka i stale maleje, ale nie wynosi zero.

- Z całą pewnością nie wolno o tym mówić publicznie. Żadne zabójstwo nie może stać się tematem dnia.

- Zabójstwo Normana Harpera nim jest - wzruszył ramionami Jim.

Marta przysunęła się nieco bliżej, dotykając jego ramienia.

- Nie potrafię wykorzenić z ciebie takich poglądów, wiesz o tym - powiedział łagodnie Jim. - Musiałbym zająć miejsce śmierci, by tego próbować. Ale śmierć nie jest kimś - ani uwodzicielem, ani oprawcą.

Szarpnęła się gwałtownie do tyłu:

- To już twoja własna interpretacja moich uczuć. Ale ona mnie obraża.

- Jeśli nawet, to moja interpretacja jest prawdziwa.

Spoglądała dłuższą chwilę na żółte i zielone płytki podłogowej wykładziny.

- Jesteś sprytnym przewodnikiem - odezwała się. - Spostrzegawczym. Niejednej klientce musiałeś udowodnić, że uwodzicielem może być tylko człowiek... Ale, ale - ciągnęła, nie czekając na odpowiedź - co miałeś na myśli, mówiąc „wierszydła”, podczas deklamacji Normana?

- Naprawdę nic.

- Nie, powiedz.

Jim uświadomił sobie w tej chwili, że Marta zaczyna zdobywać nad nim przewagę. Było to niefortunne w tak krótkiej znajomości, jakkolwiek w dużym stopniu zawinione przez niego. Zupełnie jakby kiedyś za sprawą jakiejś magicznej sztuczki stanęli naprzeciw siebie nago, a teraz oboje przypomnieli sobie tę nagość.

- Myślałem o tym, że w przeszłości wiele bezcennych wręcz rzeczy miało swoje źródło w strachu przed śmiercią. Zobacz sama: systemy filozoficzne, sztuka.

- Chcesz powiedzieć, że poezja Normana nie jest sztuką, gdyż on był pozbawiony tego lęku? Ależ ty masz ambiwalentny charakter!

- Miałaś na myśli „dwulicowy”? Zrozum, najpierw ty musisz utożsamić się ze swoim klientem, a dopiero potem on utożsamia się z tobą. To jest absolutnie konieczne, nawet wówczas, gdy osoba prowadzona ma początkowo do ciebie nastawienie negatywne, podejrzliwe, zgoła wrogie. Nawet jeśli próbuje się przeciwstawiać... zupełnym brakiem przeciwstawiania się.

- Jim, jaki jest prawdziwy powód twego przyjazdu?

Od odpowiedzi uratował go dzwonek telefonu. Gdy wyłączył odbiornik telewizyjny, burmistrz Barnes znikł natychmiast z ekranu, przemieniając się w świetlny punkt, który po chwili zgasł. Zupełnie tak, jak zgaśnie burmistrz Barnes lub ktokolwiek inny, kiedy umrze.

Jim odłożył słuchawkę.

- Resnick - oświadczył krótko.

- Tak mi się zdawało.

- Mamy się spotkać dopiero za pół godziny. Chce, bym poprowadził zabójcę, gdyż jestem tutaj obcy. Nie jestem egremontczykiem, zatem nie będę żywić żadnych osobistych urazów do mordercy. Sądzę, Marto, że to jest odpowiedź na twoje pytanie. Sprowadzono mnie z Gracchus, bym poprowadził mordercę Normana Harpera.

Spojrzała na zegarek. Jeśli Marta w dalszym ciągu ma ochotę z nim się przespać, to jej pożądanie z całą pewnością nie zostanie zaspokojone tego popołudnia...

- Potrafisz być ironiczny - odezwała się dziewczyna.

Ale jeszcze więcej ironii, pomyślał, tkwiło w jego przelotnym, wcześniejszym pragnieniu, by być przewodnikiem Normana Harpera; w marzeniu, które tak nagle i nieoczekiwanie spełniło się w... obrzydliwym pokrewieństwie.

Podszedł do drzwi wyjściowych, jakby chciał otworzyć je wychodzącej Marcie. Przystanął jednak i oparł się ręką o framugę. Czuł, że opanował go demon przewrotności.

- Zastanawiam się teraz nad jednym - rzeki, ponuro spoglądając na dziewczynę. - Gdy nadejdzie mój czas, czy wrota Śmierci otworzą się przede mną na oścież? A może tylko uchylą się nieznacznie i utkwię w nich? Częściowo już tam, a częściowo jeszcze tutaj? Może bardzo stare legendy o zombi zawierają w sobie ziarnko prawdy? Może istnieją ludzie, którzy utknęli w bramach Śmierci? Ich podświadomość przeszła już na tamtą stronę, lecz umysł wciąż automatycznie wraca, wlokąc za sobą ciało? I co ty na to?

Marta nieoczekiwanie roześmiała się, podejmując żartobliwy ton Jima.

- Może zamarźlaki to również takie zombi w lodzie? Niezły pomysł!

- Zastanawiam się, czy my, przewodnicy, nie czujemy się czasami jak nowa, uprzywilejowana kasta nieśmiertelnych? Zauważ, towarzyszymy do końca tym, którzy przekraczają swój ostatni próg w życiu. Zamykają za sobą ostatnie drzwi. Ale my zostajemy tutaj... my, uprzywilejowani odźwierni.

Potrząsnęła stanowczo głową.

- Też mamy swój czas i porę. Bez tego bylibyśmy... tak, bylibyśmy...

- Oprawcami. Gdybyśmy, kończąc sześćdziesiąt lat, również nie zamykali za sobą tych drzwi, bylibyśmy po prostu katami.

- Czasem krócej...

- O tak, zwłaszcza gdy przewodnik jest już nasycony uwodzicielskim czarem umierania innych.

- Zupełnie nie potrafię cię zrozumieć, Jim. Ale mam nadzieję, że pomimo to będziemy dobrymi przyjaciółmi i współpracownikami.

Jim zachichotał.

- Każdy przewodnik - czy to mężczyzna, czy kobieta - ma swój indywidualny styl. Moim może być, na przykład, humor dla tych, którzy potrzebują humoru. Potrafię nawet, jeśli zachodzi potrzeba, zamienić wszystko w farsę! Odpowiednie podejście czyni cuda. Zdarzają się również przypadki, kiedy klient nie cierpi wprost chorobliwie kontemplacji zbliżającego się zgonu.

- Można im pokazać...

- Uważają to za świętokradztwo. Inni są natomiast po prostu wystraszeni. I dla tych osób również żart znaczyć może wiele. Krzepi ich w jakiś sposób. Co powiedział William Blake? „Wesoły żart, radosne wytchnienie”. Sam umarł, śmiejąc się, prawda? Norman Harper nigdy by...

- Co nigdy by?

- Nie pisał poezji takiej, jak William Blake.

- Bo Norman pisał dla normalnych ludzi, nie dla własnego rozgorączkowanego i mistycznego umysłu, jak Blake. - Wyzywającym, wojowniczym ruchem położyła dłonie na biodrach. - Życzę ci wspaniałej zabawy i udanych żartów z zabójcą Normana! - Mimo że przybrała buńczuczną pozę tylko na chwilę, Jim nie miał wątpliwości, że Marta nie znosi ostrych słów - a swoich własnych zwłaszcza.
- Jesteś dziwnym człowiekiem - odezwała się po chwili cichym, prawie pieszczotliwym głosem. - Lecz może właśnie trzeba takiej dziwnej osobowości, by poprowadzić kogoś, kto dokonał... dokonał czegoś takiego jak ten potwór dzisiaj.
- Miło mi usłyszeć, że jestem użyteczny.
- Wszyscy jesteśmy użyteczni. Śmierć każdego człowieka jest ważna i ma swój głęboki sens.
- Jak mówił burmistrz Barnes o Normanie Harperze.

Jim delikatnie dotknął ramienia Marty. Z własnego doświadczenia, które wyniósł z pracy z umierającymi oraz z wolontariuszami śmierci, wiedział, że jedna chwila takiego kontaktu znaczyć może więcej niż tygodnie zabiegów i setki argumentów.

- Czy mogłabyś mi wskazać drogę do refektarza? Przed spotkaniem z Resnickiem chciałbym się napić kawy.

Za oknem liście juki sterczały jak zielone sztylety, a purpurowe fuksje układały się na nich kropelkami krwi.

IV

Resnick kordialnym ruchem objął przygarbione plecy Jima, jak dyrektor cyrku, chcący pocieszyć karła, który wyrósł ponad większość normalnych ludzi. Następnie Mistrz poprowadził swego gościa przez obszerny gabinet do przepastnego, przypominającego strąk fasoli, fotela. Ów mebel był jak dzbanecznik - gdy ktoś już raz znalazł się w jego wnętrzu, niesłychanie trudno było się z niego wyzwolić. Jim zajął wskazane mu miejsce.

Ponieważ gabinet Resnicka, oświetlony jarzeniówkami, tkwi! głęboko w korpusie Domu, jedną ze ścian wypełniał w całości ekran przedstawiający zachód słońca nad morzem. Pokryte pierzastymi obłokami niebo płonęło gamą kolorów od łososiowego różu, przez czerwień, po najgłębszą purpurę. Pomarańczowe słońce zapadało z wolna za horyzont, a poprzez bezkresny przestwór oceanu ciągnęła się wstęga drogi. Ocean, z którego nie powrócił jeszcze żaden żeglarz, pomyślał Jim.

Alice Huron stała wpatrzona w przecinającą ekran złocistą drogę. Na odgłos kroków Jima wchodzącego do gabinetu odwróciła twarz i zdawkowo skinęła mu głową. Po chwili - jakby przypominając sobie ich pierwsze spotkanie podczas ceremonii - złożyła mu drugi, głębszy już ukłon.

- Nie będziesz miał nic przeciwko obecności Alice? - spytał Resnick. - Ona została...

- Obrabowana? - podpowiedział Jim.

- Właśnie, obrabowana. - Resnick uśmiechnął się, jakby doceniając jego domyślność. - Cały Dom został obrabowany. Egremont zostało obrabowane... Najbardziej jednak został obrabowany, w głębszym oczywiście znaczeniu, Norman Harper.

- „Odszedł Wróg w niepamięć. Złodziej nie istnieje” - zacytowała z goryczą w głosie Alice. - A jednak był. Dziś był i wróg, i złodziej, a Norman musiał umrzeć poza Domem. To okropne, to przerażające... - Wysoka kobieta urwała, zdobywając się na słaby uśmiech. - Powinniśmy cię właściwie powitać. Planowaliśmy...

- Wspólne pieczenie pstrąga nad jeziorem. Tak, słyszałem. No cóż, trudno, nie wyszło.

- Ależ nic straconego. Powetujemy sobie to w piątek. Obiecuję.

Co też jeszcze ona obiecuje? Ton i zachowanie Alice wskazywały, iż ma do niego drobną urazę za to, że tylko on obserwował ją podczas ceremonii odejścia. Może jednak mu się zdawało...

Kobieta natarła na Resnicka.

- Jak taka bestia może zasługiwać na dobrą śmierć? - odezwała się, a Jim pomyślał sobie, że skoro jest obecnie opiekunem owej bestii, zatem Alice musi wydawać się cokolwiek straszny...

- Czy ktoś może tego odmówić umierającemu człowiekowi? - sprzeciwił się Resnick. - Czy można w ogóle komuś odmówić ostatniej posługi? Być może ten człowiek już tylko na to liczy?

- Czy ta „bestia” jakoś się nazywa? - przerwał mu Jim.

- Weinberger. Nathan Weinberger. W swoim czasie także był przewodnikiem, lecz dawno już opuścił Dom. Zerwał kontrakt i złamał przysięgę. W tamtych czasach to jeszcze uchodziło na sucho. Potem pracował w mikroelektronice, tu w Egremont, oczywiście. Dopóki nie zachorował na raka... Na raka.

- Ile mu pozostało życia?

- Trzy lub cztery miesiące. Może mniej. Oczywiście nie musiałby cierpieć do końca! Mieliśmy zamiar poprowadzić go już za jakiś tydzień lub dwa. Na co on, u licha, liczył? Zniszczył cały harmonogram. To jest tak absurdalne...

- Dla niego nie był to zapewne absurd - odparł Jim. - A do mnie już należy wydobycie z niego pobudek i motywów, które nim kierowały.

- Niewątpliwie, niewątpliwie. Zdajesz sobie jednak sprawę, że przypadek Weinbergera jest sprawą precedensową i uwaga wszystkich Domów będzie skierowana na nas. I, niestety, opinii publicznej - dodał z westchnieniem.

- Wątpisz, czy podołam?

- Zobaczymy. - Palce Resnicka przebiegały po klawiaturze komputera stojącego na biurku.

- Gdybyś nie przybył do Egremont w samą porę - a właściwie nie w porę - mówił Resnick, obserwując w skupieniu ekran - musielibyśmy wzywać przewodnika z zewnątrz, a to nie wyglądałoby najlepiej. A tak załatwimy to we własnym gronie. Niewątpliwie twój przyjazd nastąpił... tak, nastąpił w samą porę. O, widzę, że w Gracchus zajmowałeś się jakimiś badaniami nad życiem pozagrobowym?

Zaskoczony Jim zorientował się, że Resnick przegląda właśnie akta Todhuntera, a nie tego... jak mu tam było, Weinbergera. A co więcej, czyni to w obecności kogoś trzeciego - stojącej nieopodal Alice, która wprawdzie nie próbowała zerkać na ekran przez ramię Resnicka, niemniej...

- Mój wyjazd z Gracchus je przerwał - wyjaśnił sucho Jim.

- To sprawa Domu z Gracchus i zostawmy ją na boku. Czy zamierzasz podjąć badania tutaj? Mój poprzednik żywo interesował się tą problematyką. Przygotował nawet dźwiękoszczelne pomieszczenie w suterenie do swych astralnych - nie, nie użyję tego słowa! - do tych głupot, jak transy, ekstazy, bycie-poza-ciałem. Wy tam, w Gracchus, też serio traktujecie podobne rzeczy. Mam tylko nadzieję, że to ze względów taktycznych: by móc łatwiej dotrzeć do słabszych umysłów... - Wzrok Resnicka nieoczekiwanie stwardniał. - Co cię skłoniło do podjęcia tych badań? Jaki był twój najwcześniejszy kontakt ze śmiercią?

Wraz z innymi kandydatami na przewodników Jim poddany został przeprowadzonej pod hipnozą psychoanalizie dotyczącej jego najwcześniejszego - jeszcze w dzieciństwie - zetknięcia się ze śmiercią. Wyniki - a więc odpowiedź na pytanie Resnicka - znajdowały się naturalnie w aktach przekazanych z całą pewnością do komputera w Egremont już co najmniej tydzień wcześniej. Czyżby więc Resnick z ich przejrzeniem zwlekał aż do teraz? Oczywista bzdura! Gdyby tak było, nigdy by nie wyraził zgody na to, aby Jim poprowadził mordercę Normana Harpera. Chyba że Resnick nieoczekiwanie znalazł się w kropce...

Po prostu chce usłyszeć odpowiedź z moich ust, zadecydował Jim. Upływ czasu bowiem częstokroć sam powoduje zmianę poglądów i zapatrywań.

A może robi to ze względu na Alice Huron? Na otarcie łez, by zrekompensować jej utratę Normana Harpera? A może... faktycznym władcą Domu jest właśnie Alice Huron? Czyżby Resnick kazał przejrzeć jego dokumenty komuś innemu, kto poznał już dobrze ich zawartość, a znajduje się teraz obok nich?

Alice Huron ostentacyjnie koncentrowała uwagę na pejzażu, jakby chciała dać do zrozumienia, że rozmowa mężczyzn wcale jej nie interesuje. Na ściennym ekranie rozdęte słońce cały czas pogrążało się w wodzie, ustępując mrokowi nocy, który zresztą do końca nigdy nie zapadał. Pomyślał przelotnie o zamarźlakach, zawieszonych między życiem a śmiercią - choć w rzeczywistości już martwych. Żaden z nich nie doświadczył tak złocistego, tak łagodnego i dobrego zmierzchu - nie doświadczył w ogóle niczego.

Alice Huron. Jim zgodził się na jej pozostanie tutaj, dzięki czemu mogła teraz usłyszeć relację o jego najwcześniejszym kontakcie ze śmiercią - jeśli oczywiście nie została w to już wcześniej wprowadzona. Ostrożności nigdy za wiele, pomyślał sceptycznie. Wszak wplątał się już w coś z Martą Bettijohn. Czemuż więc pozwala, by to samo powtórzyło się z inną kobietą? Odpowiedź jest prosta: ponieważ on pragnie, by była tu obecna - zobaczył ją bowiem obnażoną, tam na podium, gdy płakała.

W tym momencie Jim zrozumiał, że Alice jest kochanką Resnicka. Poczuł się urażony: w irracjonalny bowiem sposób uważał, że powinna należeć wyłącznie do niego - już choćby z tego względu, że oboje nie mieścili się w futrynach drzwi.

- A więc? - głos Resnicka przywołał Jima do rzeczywistości.

- Wpadłem do rzeki - odrzekł. - Tonąłem. Ujrzałem jasność, doznałem szczęścia. Potem wyciągnięto mnie na brzeg i przywrócono do życia. - Minęło wiele lat, lecz pamięć o tym wydarzeniu ciągle w nim tkwiła. - Od tego czasu starałem się ukazywać ową jasność innym ludziom, nauczyć ich sztuki szczęśliwego umierania. Chciałem wskazać sposób, jak umierać bez strachu. - I zapewne, poprzez swoich klientów, pragnął sam ponownie pochwycić refleks tej jasności, upewnić się, że jest tam nadal.

- Pan Ananda twierdzi, że „światło śmierci” jest wyłącznie reakcją mózgu, doznaniem - zaznaczył Resnick. - To nie żaden tunel do nieba czy zjawisko nadprzyrodzone, lecz coś całkiem naturalnego.
- Jednak przekonanie, że na końcu czeka cię rozkosz i szczęście, też znaczy bardzo wiele.
- Z pewnością. Dlatego też terapia śmierci musi być jak garnitur szyty przez krawca na miarę, a nie sztampową produkcją. Natomiast wszelkie studia nad życiem pozagrobowym prowadzą donikąd. Nie wolno nam niczego fałszować.
- Dawek opium - mruknęła cicho Alice.
- Studia nad życiem pozagrobowym prowadzą donikąd z jednego prostego względu - odparł Jim. - Nie dysponujemy żadnym konkretnym dowodem. Nikt, kto raz umarł, nie wrócił już z powrotem. Oczywiście z wyjątkiem nielicznych przypadków jak mój - przywrócenie do życia po zatonięciu.
- Zatem wszystko jest czystą spekulacją - ostro odezwała się Alice. - Fantazjowanie na temat śmierci jest niebezpieczne. To prowadzi do takich rzeczy, jakich byliśmy świadkami dzisiaj.
- No, nie jestem dogmatykiem. Jestem krawcem, jak zgrabnie określił to Noel. Poważnie jednak, myślę, że istnieje sposób, by ujrzeć mignięcie owej jasności: poprzez mimikrę, poprzez pozorną śmierć. Nad tym właśnie w Gracchus pracowaliśmy: Badanie Stanów Pozornych.
- Słyszałem, że jeden z waszych przewodników tak znakomicie pozorował śmierć, że w końcu rzeczywiście umarł - odparł cierpko Resnick. - Prawdziwe niebezpieczeństwo wszelkich koncepcji życia pozagrobowego leży w tym, że mogą prowadzić one do negacji naszego doskonałego świata - do przesadnego zachłyśnięcia się „tamtą stroną”, nawet do samobójstw, które już same w sobie są aktem gwałtu zadanym społeczeństwu. Gwałt, który dzisiaj widzieliśmy, wystarczy nam do końca życia.
- Skąd Weinberger miał broń? - Jim zmienił temat.
- Sam go spytaj. Jest w pokoju 302 - powiedział Resnick, wyjmując z szuflady klucz.
- Nie badał go Urząd Spokoju?

- Pamiętaj, że on odchodzi i jest już tylko pod naszą pieczą. Poza tym nie sądzę, by było istotne, skąd ma broń. Nie cała broń palna została przecież odnaleziona i zniszczona. Ludzie kurczowo trzymają się takich głupstw, jak broń właśnie, narkotyki, trucizny. Nie, ważny jest użytek, jaki on z tej broni zrobił, oraz to, że dokonał tego własnoręcznie. Weinberger był mizantropem i to chyba pozbawionym piątej klepki. Życiorys miał bezbarwny - aż do chwili , gdy pojawił się na strzelnicy.

- Niezupełnie tak. Zazwyczaj to cel pojawia się na strzelnicy - wtrąciła Alice.
- O tak, wiem. Ale komu potrzebne są takie tradycje? - rzekł Resnick i ponownie zwrócił się do Jima:
- Zdaję sobie sprawę, że dopiero do nas przybyłeś i...
- Zabieram się do pracy. Po to tu przecież jestem.
- Roboty z całą pewnością ci nie zabraknie. Weinberger musi zostać przystosowany. A to może wyjść tylko od niego, co zapewne szybko nie nastąpi. Lecz społeczeństwo czekać będzie na wiadomość, że proces readaptacji przebiegł pomyślnie. Aktualnie twój klient jest w drugim stadium wściekłości. Skrywał to bardzo dobrze, tak dobrze, jak... skrywał broń. Wydawało się, że był w czwartym stadium depresji, tuż przed akceptacją. To, że był przewodnikiem, pomogło mu wprowadzić nas w błąd. Tu, proszę, masz kasetę. Wysłuchaj jej przed wizytą u niego.

Jim wygramolił się ze strąkowatego fotela, odebrał z rąk Resnicka kasetę, po czym schował ją do wewnętrznej kieszeni marynarki, gdzie leżał już klucz. Pokręcił głową:

- Sądzę, że będzie dużo lepiej, gdy zobaczę go przed wysłuchaniem kasety. Niech najpierw on sam opowie mi co nieco o sobie.

Resnick uprzejmie skinął głową.

Gdy Jim był już przy drzwiach, dobiegł go głos Alice:

- W piątek wieczorem, nie zapomnij! Przy ognisku. Miejmy nadzieję, że do tego czasu utrzyma się pogoda.

Na ekranie, poza jej plecami, bez przerwy malowniczo zachodziło słońce.

V

Nathan Weinberger leżał nieruchomo na łóżku, szalony i bierny zarazem - jak zwierz powalony pociskiem ze środkiem usypiającym. Jim nie przypuszczał jednak, by podawano mu środki uspokajające. Gdyby morderca rzeczywiście był odurzony farmakologicznie, Resnick z całą pewnością odłożyłby wizytę Jima na później.

Nie, to nie to. Weinberger wyglądał jak sparaliżowane dzikie zwierzę, ponieważ przebywał pod kluczem - jedyny człowiek w Domu zamknięty w celi. Wszelkie potencjalnie niebezpieczne przedmioty zostały stąd skrzętnie usunięte, a pod sufitem lśniło kryształowe oko kamery pozwalającej dyżurnym na obserwację zabójcy. Obok obiektywu paliła się czerwona lampka kontrolna.

Pokój 302 znajdował się głęboko w korpusie Domu, jak wszystkie przeznaczone dla klientów, którzy osiągnęli ostateczny stopień przygotowania do odejścia. W izbie tej również znajdował się ogromny ścienny ekran z panoramą rozległych, ciągnących się po horyzont lasów. Zwierzę nazwiskiem Weinberger nie miało jednak żadnych szans ucieczki w gęstwinę drzew, by tam zaszyć się i samotnie, nieprowadzone przez żadnego przewodnika, umrzeć. Weinberger był uwięziony.

- Witaj - odezwał się Jim, stanąwszy pośrodku pokoju. Więzień ani drgnął.

Jim podszedł do łóżka i sięgnął po słuchawkę stojącego na niskim stoliku telefonu.

- Mówi Przewodnik Todhunter - rzucił do mikrofonu. - Proszę zostawić nas samych.

W słuchawce rozległo się krótkie mruknięcie i czerwony ognik obok kamery zgasł.

Więc to jest ten morderca, myślał Jim, siadając na brzegu łóżka. Niebezpieczna i niesłychanie rzadka dziś bestia - okaz zoologiczny. Jednak spoczywający na łóżku mężczyzna nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego.

- No dobrze, panie Weinberger - pozwolisz, że będę mówił do ciebie Nathan - narobiłeś tu solidnego zamętu! Wszyscy są poruszeni. Nie sądzę, byś był specjalnie mnie ciekaw, ale nazywam się Jim Todhunter i jestem twoim nowym przewodnikiem. Nie możesz mnie znać, gdyż pochodzę z Gracchus; dopiero dzisiaj przybyłem do Egremont. Nie mówię ci tego wszystkiego, by zyskać twoją sympatię. Chcę jedynie zaznaczyć, że w każdej chwili jestem do twojej dyspozycji. O tobie wiem bardzo niewiele, tyle tylko, że byłeś przewodnikiem...

Weinberger spojrzał nieco uważniej na Jima.

- Łowca śmierci - szepnął. - Takie jest twoje prawdziwe nazwisko, kolego. Tod po niemiecku oznacza śmierć1. Czy rzeczywiście wiesz, jak ją złowić?
- Jako przewodnik?
- Nic nie zrozumiałeś. Zresztą, jak mógłbyś cokolwiek pojąć? - Mężczyzna ostentacyjnie zamknął szalone oczy, nie chcąc patrzeć na stojącego przed nim Jima.
- Więc spróbuj mi wyjaśnić, Nathanie.
- Społeczeństwo jest chore - wyszeptał Weinberger jakby do siebie. - Społeczeństwo jest chore, a ja znam przyczyny tego schorzenia. Nikt nie rozumie śmierci.
- Jest to z całą pewnością pierwsze w historii świata społeczeństwo o zdrowych zmysłach. Wiesz czemu, Nathanie? Właśnie dlatego, że pojęło istotę śmierci i pogodziło się z nią całkowicie. Śmierć jest nierozerwalnie z nami złączona. Ona tkwi w nas!
- Jasne, od dzieciństwa. Nastały jakby czasy starożytnego Egiptu - tyle że oglądane w krzywym zwierciadle. Ale nie buduje się teraz grobowców w kształcie piramid i nie wkłada do środka złotych naczyń. Choć właściwie ten Dom jest niezłą kopią piramidy. Zastanawiam się tylko, czy architekt celowo stworzył taką budowlę.

Jim był dość zadowolony z kierunku, w jakim potoczyła się rozmowa.

- Kto mógł jadać z tych złotych talerzy? - spytał swobodnym tonem. - Chyba tylko przyszli archeologowie.
- Może Śmierć?
- Przecież śmierć to nie osoba.
- Sądzisz, że to nie jest osoba?
- Powiedziałeś „to”. Czy osoba może być rodzaju nijakiego?

- Jeśli tą osobą jest Śmierć, kolego...

- Ach, więc tak widzisz śmierć? Nie jest to, twoim zdaniem, Wielkie Spełnienie, lecz Wielka Nijakość wyposażona raczej w miecz do kastrowania niż w kosę?

- „Widzisz”? - jak echo powtórzył Weinberger. - Nikt nie widzi. Wszyscy są ślepi.

- Z wyjątkiem ciebie, oczywiście.

- Och, też nie widziałem tego, co mógłbym! To tak, jakbym miał dodatkowy zmysł, którego nie potrafię w pełni wykorzystać. Jeszcze kilka tygodni, a sprawy wzięłyby całkiem inny obrót! Niestety, fabryka śmierci każę mi odejść. Wpadłem w wasze sieci i jestem tutaj.

- Dlaczego zabiłeś Normana Harpera?

- Nie wiem. Może dlatego, że był to nadęty ponurak. A może też, że była to zakłamana, zadufana w sobie kukła. A może, by go uratować.

- Uratować? Przed czym?

- Przed Śmiercią, oczywiście. W obecnych czasach Śmierć pożera wszystkich. Wyjątek stanowią ci szczęśliwcy, którzy wychodząc na jezdnię przed nadjeżdżającą ciężarówką, patrzą akurat w stronę przeciwną, lub osoby śmiertelnie porażone prądem; słowem, ci wszyscy szybcy, których to zaskoczy. Nawet tonięcie jest już procesem zbyt wolnym.

- Ja tonąłem, Nathanie. Jako chłopiec jeszcze. Naprawdę utonąłem, lecz przywrócono mnie do życia. Doświadczyłem... szczęścia.

- Jak po szprycy z heroiny? Jeśli oczywiście pamiętasz jeszcze, co to heroina. Dzisiaj Śmierć zabiera wszystkich. Sygnały są silne i gorące. A ono wszystkie je słyszy i wszystkie czuje.

- Jeśli sądzisz, że śmierć jest jak narkotyk, który na jednych działa silniej, a na innych słabiej, to mogę ci bez kłopotu wykazać, że umiera każdy. Umiera, umierał i będzie umierać. Z tym, że współczesny człowiek potrafi odpowiednio nastroić swój umysł na przybycie śmierci. Wie, jak się do niej zbliżyć. I kiedy.

- Kiedyś Śmierć nie zabierało każdego, ominęło wiele, wiele osób. Nie musiano wtedy dostrajać do niczego umysłów. Ludzie nie wysyłali żadnych sygnałów, bo ich umysły musiały poskramiać ciało i wciąż odmawiały przyzwolenia. Obecnie dla Śmierci nastały rozkoszne czasy, hula sobie bezkarnie po świecie. Śmierć stało się potężne. Potężne, kolego. Obiega sobie cały ten przeklęty świat lub raczej to, co z niego pozostało. Znalazło dostęp do naszych świadomości, skoro potrafiło tak sobie to załatwić.

Weinberger mówił teraz już swobodnie. Lecz wszystko to, co powiedział, wydawało się tak dalece szalone, że trudne do zrozumienia. Prymitywna personifikacja śmierci powinna być, co prawda, już dawno wytarta z jego świadomości, jeszcze podczas szkolenia w Domu Śmierci. Jim pamiętał jednak, że Weinberger opuścił Dom, zrywając kontrakt. Zabójca Normana Harpera najwyraźniej przechodził silną fazę odmowy - przepełniała go żądza pertraktacji ze „Śmiercią” czy nawet ofiary dla niej albo raczej „tego”, tak, „tego”: śmierć nie była bowiem dla Weinbergera osobą. Słowem, stanowił przedziwny przypadek umysłowej regresji do poziomu dawnych, barbarzyńskich czasów.

- Sam do tego wszystkiego doszedłeś - obojętnie stwierdził Jim.
- Najlepszą formą obrony przed Śmiercią jest wojna albo morderstwo, albo nagły wypadek. A najlepszym rozwiązaniem byłaby bomba wodorowa.
- A, rozumiem.
- Nic nie rozumiesz. Natomiast ja doskonale wiem, jak ty oceniasz takie stwierdzenie jak moje: „Wojny i zamieszki wskazują na naszą wzrastającą niemożność akceptacji śmierci pogodnie i z godnością”. Koniec cytatu. Lecz, być może, istnieje więcej rodzajów śmierci.
- Oczywiście, że istnieje.
- Śmierć za pośrednictwem Domu oraz inne, niekontrolowane i anarchistyczne rodzaje śmierci? Nie, to wcale nie jest takie proste.
- Więc mi to wyjaśnij, Nathanie.

Weinberger wpatrzył się w widmowy las na ekranie wypełniającym ścianę jego więzienia. Pokręcił głową:

- Jestem zmęczony, przewodniku Todhunter. Zrozpaczony. Idź i poluj sobie na Śmierć gdzieś indziej. I miej tylko nadzieję, że tego nie znajdziesz, aż nadejdzie wielka niespodzianka. W zamian uzyskasz wygodne, niezmącone niczym i wyważone, choć kretyńskie życie. Takie, jakie zalecał Norman Harper, którego jednak uratowałem przed samym sobą. Ktoś w końcu musi uważać na głupców. A teraz już sobie idź. I nie zapomnij włączyć tego szpicla.

Bez słowa protestu Jim podniósł słuchawkę telefoniczną i rzucił krótkie polecenie. Pod sufitem zapłonęło czerwone światełko. Nie będę kłócił się z umierającym, pomyślał. Osiągnąłem wystarczająco dużo jak na jeden raz. Weinberger już mnie wygania, ale po to tylko, żebyśmy jutro powrócili do tematu.

- Przyjdę jutro, jeśli pozwolisz.

- Czy wiesz, że tak naprawdę to powinienem zastrzelić siebie, nie jego - nieoczekiwanie odezwał się Weinberger. - Lecz to i tak na nic by się nie zdało. Śmierć można oszukać wyłącznie przez zaskoczenie! - Umilkł, lecz dodał nagle: - Kamera jest zbędna. Możesz również tu naznosić noży, lin i butelek z trucizną, ile tylko zechcesz. Nawet ich nie dotknę.

- Ale jednak kamera niech zostanie, co? No dobrze, o której mogę jutro zajrzeć do ciebie?
- Ach, ta swoboda wyboru! No dobrze, grajmy to według tekstu! A rano możesz przyjść o wpół do jedenastej.

Dopiero po opuszczeniu pokoju i zamknięciu drzwi na klucz przypomniał sobie, że miał zapytać Weinbergera o broń. Teraz jednak uznał to za mało istotny szczegół całej sprawy w porównaniu ze spaczonym spojrzeniem jego klienta na życie i śmierć, które to spojrzenie - w taki czy inny sposób - należy wyprostować.

VI

Punktualnie o dziesiątej trzydzieści Jim zastukał do drzwi pokoju Weinbergera. W kasecie otrzymanej od Resnicka nie znalazł nic interesującego; niewyjaśniona również pozostała kwestia motywów odejścia Weinbergera z Domu Śmierci, mniej więcej dziesięć lat temu. Przed wizytą natomiast Jim sprawdził, czy jego klient został nakarmiony, zbadany przez lekarza i czy zmieniono mu pościel. Personel Domu mógł bowiem celowo szykanować mordercę, czując doń szczególną odrazę. Nic takiego się jednak nie zdarzyło.

Na pukanie nikt nie odpowiedział. Jim odczekał jeszcze jakiś czas, zanim otworzył kluczem drzwi. Wszedł do środka i natychmiast dostrzegł wlepiony w siebie, wyczekujący wzrok uparcie milczącego Weinbergera.

Po poleceniu wyłączenia kamery Jim usiadł.

Ekran ścienny przedstawiał ten sam, co wczoraj, widok rozległych lasów i Jim rozważał chwilę, czy może zaproponować Weinbergerowi zmianę dekoracji. Doszedł jednak do wniosku, że byłby to gambit zbyt słaby. Ostatecznie podnieta nowością jest ostatnią rzeczą, której pożąda umierający człowiek. Jeśli Weinberger to właśnie odczuwa, to dobry znak.

Jim wołał inny, korzystniejszy gambit.

- Nie chcę grać według tekstu, Nathanie - powiedział.

Miał na myśli dzieło „Dobra śmierć. Poradnik umierających” - aktualnie w wydaniu dwunastym, poprawionym. Niewątpliwie Weinberger musiał dobrze znać jakieś wcześniejsze jego wydanie.

- A na początek chciałbym prosić o wyjaśnienie twoich wczorajszych słów: „Idź i sam sobie poluj na śmierć. I miej tylko nadzieję, że tego nie znajdziesz”. Lecz wpierw ja z kolei chciałbym podzielić się pewnymi moimi wrażeniami. Powiem szczerze, mam własne zdanie o tym, co dzieje się obecnie w Domach. Na przykład, jestem przekonany, że zacznie się nagonka na wszelkiego rodzaju studia nad życiem pozagrobowym. Chodzi w tym raczej o względy polityczne; jakikolwiek dowód na istnienie życia po życiu mógłby godzić w społeczeństwo, więc nie należy dopuszczać do siebie nawet myśli o nim. Inna sprawa, moim skromnym zdaniem, to fakt, że kwestia życia pozagrobowego jest wyłącznie polem spekulacji, jałowych dociekań w stylu: skąd się wziął wszechświat lub co się z nim stanie. Ja uważam, że kwestia prowadzenia czy zaniechania takich badań powinna zostać sprawą otwartą. Ludzie i tak będą przez nas prowadzeni ku dobrej śmierci jako ostatecznego kresu życia.

- To potężna sprzeczność - rzeki Weinberger, a w głosie wyczuwalne było zainteresowanie.