Listopadowe porzeczki - Andrus Kivirähk - ebook + książka

Listopadowe porzeczki ebook

Kivirahk Andrus

4,2

Opis

Literackie odkrycie prosto z Estonii

Nietuzinkowa powieść wypełniona czarnym humorem i przeszywającą grozą, w której mitologia miesza się z surową, naturalistyczną rzeczywistością, a stare wierzenia łączą z chrześcijaństwem

Estońska dziewiętnastowieczna wioska, której rytm wyznaczają kolejne kartki z kalendarza. To w niej toczy się tragiczna i zaskakująca historia miłosna Hansa, Liiny i Jaana.

W tamtejszym świecie można było natknąć się na stworzenia zwane 'krattami'. Choć wydawałoby się, że mogą być straszne, w istocie są bardzo pomocne podczas podkradania pożywienia z pobliskiego dworu. By ożywić kratta i dać mu duszę, chłopi podpisują z diabłem cyrograf – sprytnie jednak go oszukując i zamiast krwi używając soku z porzeczek… Co może pójść nie tak?

Powieść Kivirähka to książka szalona, pełna zadziwiających (i dziwacznych) zwrotów akcji. Niestereotypowa, okrutna, naturalistyczna i romantyczna zarazem. Nie da się pojąć świata estońskiej wioski „szkiełkiem i okiem”. Trzeba uruchomić wyobraźnię, empatię i przyjąć go z niepokojem oraz … gromkim śmiechem.

Andrus Kivirähk to autor obdarzony najbardziej niesamowitą wyobraźnią na świecie. Ta literatura potrafi zaczarować” Olga Tokarczuk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (172 oceny)
80
61
23
7
1
Sortuj według:
Dotmagia

Dobrze spędzony czas

Do poczytania w listopadzie w sam raz. Może najlepiej po rozdziale dziennie, gdy za oknem śnieg z deszczem, a dzień niewiele jaśniejszy od nocy. Klimat tej przedziwnej opowieści jest niesamowity. Zapadła wieś, duchy, upiory, kraaty, wilkołaki, a nawet jedna wiedźma i oczywiste - sam naczelny zły. Gusła i przesądy pokryte cieniutką warstewką chrześcijaństwa. Złość, zawiść, zazdrość i okrucieństwo. Boleśnie naturalistyczna społeczność, w której liczą się tylko najbardziej bezwzględni i pozbawieni skrupułów. Brak w niej miejsca i zrozumienia dla miłości, dobroci i bezinteresowności. Jest tylko bezrozumna, zupełnie sensu pozbawiona dzikość i zapamiętanie. Byle tylko coś zdobyć, kogoś przechytrzyć, oszukać i wykorzystać. Zgodnie z tymi przekonaniami postępuje większość bohaterów "Listopadowych porzeczek". Książka w sugestywny sposób pokazuje okrucieństwo i brak współczucia, panujące w niewielkiej wioskowej społeczności. Przedstawiona w fabule wieś to miejsce, gdzie ludzie skaczą sobie d...
10
Janicka_Marta

Całkiem niezła

Inna, bardzo ciekawa ale na pewno nie spodoba się wszystkim. Bardzo oryginalna.
00
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Oryginalna, zabawna. Doskonała lektura na listopad, można czytać codziennie po jednym rozdziale.
00
Interteksty

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo klimatyczna, baśniowa opowieść, w sam raz na jesienno-zimowy czas.
00
kar17

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowity klimat. Świetny styl pisania sprawia, że książkę czyta się szybko i z przyjemnością
00

Popularność




Tytuł oryginału: Rehepapp
Opieka redakcyjna: KATARZYNA KRZYŻAN-PEREK
Redakcja: BARBARA GÓRSKA
Korekta: EWA KOCHANOWICZ, ANETA TKACZYK, MAŁGORZATA WÓJCIK
Opracowanie graficzne: ROBERT KLEEMANN
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
© Copyright by Andrus Kivirähk, 2020 © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2021
This book has been supported by the Cultural Endowment of Estonia, Traducta programme
Książka dofinansowana przez Cultural Endowment of Estonia w ramach programu Traducta
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-07711-5
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

1 listopada

Przed południem na krótko wyszło słońce. Już od paru tygodni nie dało się ujrzeć tego cudu, bo od początku października pogoda była ponura i deszczowa. Teraz jednak wyjrzało ostrożnie zza chmur – na dziesięć minut, nie więcej – po czym podniósł się wiatr, zatarł powstałą na chwilę maleńką wyrwę i słońce zniknęło. Z nieba zaczęła padać marznąca breja.

W chacie Koerów na ziemi leżał młody mężczyzna i rozpaczliwie jęczał, skręcając się w strasznych boleściach niemal w obwarzanek. Kobiety z sąsiednich obejść klęczały wokół chorego, gładziły go po głowie i przytrzymywały jego drżące kończyny. Koera Kaarel, zmartwiony, palił fajkę i spoglądał na parobka – bo to właśnie jego parobek Jaan wił się na podłodze w konwulsjach.

– Załatwili mi go we dworze! – pomstował gospodarz. – Jedynego parobka mi wykończyli!

– I ani trochu nie dasz rady położyć się na plecach? – zapytała chorego jedna z kobiet.

– Nie dam! – wydusił Jaan przez zęby i zaskamlał z bólu. – Czuję... Jakby mi się warzyło w brzuchu... A może... Może to śmierć po mnie idzie? Oj, oj, jestem jeszcze taki młody!

– Nie bój się, nie umrzesz! – uciszył go Kaarel. – Już poszli po pomoc, stodolnik[1] zaraz tu będzie!

– Aj, aj! – biadolił parobek, waląc pięścią o ziemię. – Do diabła! I do diabła ze dworem! Niech ich zaraza pochłonie, świnie z nich, wieprze!

Kobiety odwracały oczy, żeby nie patrzeć, jak stworzone na obraz i podobieństwo Boże ludzkie dziecię musi tak strasznie cierpieć. Pies za to podrapał się i wylazł na podwórze, na słotę. Niedola człowieka ni go ziębiła, ni grzała; psisko, bezrozumne stworzenie, miało swoje własne sprawy.

– Znowu dwór zażądał ofiary – wymamrotała z kąta przygięta do ziemi staruszka, która przykuśtykała tu za innymi. Pomimo pocieszeń gospodarza widziała, że śmierć nie jest daleko, może nawet rozbija się już w sieni, zdejmując kożuch ze swojego kościstego ciała.

– No, gdzie macie tego biedaka? – rozległ się od drzwi czyjś głos. Zjawił się bowiem stodolnik Sander, ten, na którego czekali, a nie parobczana śmierć. Lat miał już sporo, ale wciąż był krzepki, choć z mocną laską w ręku. Wszedł do izby i na widok parobka pokręcił głową.

– Skąd on to...? – zaczął.

– Jak to skąd, ze dworu! – wyjaśnił prędko Koera Kaarel. – Ze dworu, ze dworu, skąd by indziej? Toż to siedlisko wszelkiego nieszczęścia!

– Po co więc szedł się tam nażreć, jeśli tam samo nieszczęście?! – odparł Sander. – Umiar trzeba znać, a nie tylko łopatą do gęby wszystko jak leci pakować. Widziałem nieraz, co wyrabiacie w dworskiej spiżarni. Jakbyście w życiu nie mieli nic w brzuchu, byle do wora! Czego się tam, barani łbie, najadłeś?

– Boże mój! – wyjęczał z ziemi parobek. – Kto by tam wiedział, na ich niemieckie jadło nie ma słowa w ludzkim języku. No, kiełbasy żem mocno popróbował, szynki, a potem tego niebiańskiego dania, które pachniało jak róża. Czegoś takiego jeszcze w ustach nie miałem, miękkie było i białe jak smalec! Tego zjadłem najwięcej.

– Pachniało jak róża? – powtórzył Sander. – To po co się na to rzucałeś? Czy latem też się napychasz kwiatami? Krowa na pastwisku!

– Ale dobre było... – westchnął parobek, trzymając się za wzdęte brzuszysko, które przysparzało mu tak okropnych katuszy.

– No, to by pasowało, żebyś z tym niebiańskim daniem poszedł do grobu! – rzekł Sander. – To było mydło. Tym się Niemcy myją, to się w ogóle nie nadaje do jedzenia! Czysta trucizna. Ty byś się pewnie i gnoju najadł, gdyby za darmo dawali!

– To na co trzymają je w spiżarni, jeśli się nie nadaje do jedzenia? – poskarżył się parobek.

– Tak się składa, że to ich dwór i ich spiżarnia, mogą tam trzymać, co chcą, a tobie nic do tego! – ciągnął Sander. – Ależ z ciebie głupiec! Nie od rzeczy by było, gdyby kosiarz zabrał cię nam teraz prosto spod nóg. I po kłopocie.

– Nie mów tak – upomniał go Koera Kaarel. – Mrozy idą. Skąd ja na zimę wezmę nowego parobka? Sam jestem prawie kaleka, zimnica tak mną trzęsie, że czasem cały dzień nie wychodzę z łóżka, stękam tylko i zawijam się ciaśniej pierzyną. Kto mi będzie robił w obejściu, gdy ten przed Wigilią wyciągnie kopyta? Miej litość, Sander, i powiedz, co mam z nim począć. Krwi upuścić?

– Nie ma co upuszczać, szelma zamiast krwi ma teraz mydło w żyłach, tylko ci izbę pianą zapaskudzi! – odparł Sander. – Bądź spokojny, tak prędko ci nie umrze. Daj mu coś, od czego mu to wyjdzie gębą lub tyłkiem, i zagoń do roboty. Nie pozwól chłopakowi zalegać na ziemi. Niech gamoń wypoci całe zeżarte mydło, to nie będzie musiał ładnych parę sobót chodzić do sauny! A ty zaoszczędzisz na drewnie!

I rzuciwszy na parobka jeszcze jedno pogardliwe spojrzenie, stary Sander zebrał się, by wrócić do swojej chaty. Na zewnątrz było wilgotno, paskudnie, wiatr ciskał mokrym śniegiem w twarz, ale czego się spodziewać o tej porze roku, zwykła rzecz. Stodolnik skrzywił tylko usta i ruszył mozolnie przed siebie. Nagle stanął, bo upiór przemknął nieopodal, przecinając mu drogę, po czym zatrzymał się pod ogołoconym z liści drzewem i gapił się stamtąd wytrzeszczonymi ślepiami. Człowiek nakreślił w jego stronę znak krzyża.

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – wymamrotał jak zwykle.

Upiór zasyczał i zniknął, został po nim tylko smród.

Gdy stodolnik dotarł do domu, stary krat[2] Joosep przygrzał mu polewki z kaszy[3] i zapytał:

– No i co parobka męczyło? Zmora mu kości powyginała?

– Ach, od razu zmora, takiemu prusakowi! – Machnął ręką Sander. – To samo, co zawsze: raczył się w dworskiej spiżarni i złapał za to, co nie dla niego. Mydła się najadł, dureń sromotny!

– Eh, eh, hee! – zaśmiał się krat bezzębnymi ustami. – Ludzie są jednak głupi! Nieraz widziałem, co wyczyniają! Byłem kiedyś na folwarku, przynieść ci mąki z pszenicy, gdy natknąłem się na rodzinę z sąsiedniej wioski. Ojciec, matka, sześcioro dzieci. Wszyscy jedli świece. Ojciec siedział na beczce, z nożem w ręku, i kroił woskową świecę jak bochen chleba, każdemu po kolei porządną pajdę. Pomyślałem, powiem im: „Ludzie chrześcijański, świeca to nie kiełbasa! Rzućcie to, kiszki wam się poskręcają!”. Ale czy oni będą słuchać krata! Nabrałem mąki i nogi za pas, a później słyszałem, że pomarli co do jednego od jedzenia wosku. Kostuchowi ładny łup się dostał! Nie mają ludzie rozumu w głowach! Zawsze powtarzałem: „Nie leź gdzie popadnie! Zrób sobie krata, to jego zadanie. Krat ci do chałupy byle czego nie przyniesie!”. Ale ludzie nam nie ufają, myślą sobie: „Kto wie, jakie to frykasy bieruch ominie i do domu nie weźmie”, i sami się pchają do dworu. Czysta głupota!

– Chodzić można, dlaczego nie – rzekł na to Sander. – Ale umiar trzeba znać. Ja też czasem pójdę, z ciekawości, ale nie wezmę więcej niż skopek mleka, trochę kaszy, garść mąki... Czasem nabiję sobie fajkę dobrym ichnim tytoniem. Ale niektórzy lezą tam od razu z wielką niecką do chleba! Dopiero co Imbi i Ärni rozwalili ścianę swojej chaty, gdy wjechali w nią pełnym korytem. Sierpień był deszczowy i tak im napadało do środka, że dostali gośćca, tylko płacz i zgryzota! Starzy oboje, po co im tyle?

– Na nich szkoda śliny, gdyby mogli, okradliby mrowisko z igliwia! – prychnął Joosep. – Żywią się tylko w cudzych spichrzach. Jednego dnia przyszli nawet do twojego.

– Ach, tak! Ale chyba niczego nie znaleźli?

– No właśnie, kręcili się rozzłoszczeni, w końcu zabrali się do wyszarpywania drzwi z zawiasów. Wyskoczyłem wtedy na nich i zdzieliłem obydwoje przez ucho. Zniknęli prędko jak świerszcze.

Stodolnik zaśmiał się i wyszedł na zewnątrz nabić fajkę. Jakiś człowiek z workiem na ramieniu przechodził właśnie przed jego chatą, której drugą część stanowiła stodoła, i go pozdrowił. Sander rozpoznał swojego dobrego przyjaciela, karbowego Hansa, młodego jeszcze i szczupłego mężczyznę. Karbowy podszedł bliżej i wyciągnął rękę na powitanie.

– A ty dokąd – zagaił stodolnik – w taką psią pogodę?

– Do folwarku! – odparł Hans. – Mam niedokończoną sprawę.

– Oho, a co im tam niesiesz?

– Ehe! – zaśmiał się Hans. – Długo by opowiadać. Miałem dziś dobry dzień. Posłuchaj! Rano mnie i klucznika wezwał baron i zapytał, czemu to w spichlerzu jest tak mało zboża. Boże święty, no mało jest, mało, sam widziałem, jak niekiedy krząta się tam z dziesięć kratów naraz, cud, że całkiem nędznego spichlerza nie ogołocili. Oskar wyjaśnił panu, że to wina myszy, tych olbrzymich estońskich myszy, których na jesień jest tu okropnie dużo, a wszystkie strasznie wygłodniałe. Schodzą się do domów z pól i wyjadają, co mogą. Baronowi się to nie spodobało i zapytał, czy nie znajdzie się na te myszy jakiś sposób. Wtedy mnie tknęło i powiedziałem, że czemu nie, jaśnie pan da nieco grosza z sakiewki, a ja mu kupię kota! Oskar aż pobladł, taki żal go ścisnął, że to nie on wpadł na ten pomysł, w końcu to on jest pierwszy do okradania i oszukiwania pana ze dworu. Baron za to był zadowolony, dał mi kilka srebrnych monet i kazał jeszcze tego samego wieczoru przynieść kota do spichrza. Na, niosę go tu w worku. Jaśnie pan się ucieszy!

– A skąd wziąłeś kota? – zaciekawił się Sander.

– Jak to skąd? Złapałem u wiedźmy! Pałęta się ich tam całe stado – oznajmił Hans. – Dziś miałem naprawdę udany dzień, garść srebra za nic! Klucznik tak się wściekł, że od razu poszedł do karczmy. A co nowego u ciebie?

Stodolnik opowiedział karbowemu, jak to Jaan najadł się mydła. Hans skrzywił się brzydko.

– Ot, nasza estońska bieda, że tylu u nas głupców. Przynoszą tacy wstyd naszemu ludowi – rzekł. – Pusty łeb to same kłopoty. Cudze nie może zaślepić ci oczu. Sam nieraz patrzę, a choćby i na naszego Oskara, i nie mogę się nadziwić ludzkiej zachłanności.

Pożegnali się i Hans poszedł dalej w stronę folwarku, z miauczącym przeraźliwie kotem w worku.

Nadszedł kres krótkiego dnia, zmierzch stawił się o czasie jak pan młody na weselu i obnosił się dumnie na każdym kroku. Nie było widać ani jednej gwiazdy, ani nawet księżyca, jedynie pojedyncze kraty z łupami w zębach i ognistymi ogonami mknęły po sklepieniu nieba. Czasem któryś krzyknął nagle i zgasł – co oznaczało, że poszkodowany gospodarz spostrzegł kradzież i tupnął trzy razy lewym obcasem, wtedy krat spadał z hukiem na ziemię.

Należało być zawsze czujnym, by ktoś nie wyniósł czegoś z twojego dobytku, jedynie mieszkańcy majaczącego w oddali dworu byli na tyle głupi, że nie znali sposobów na bieruchy kraty i mlekopijce puuki, przez co folwark bezustannie i niemiłosiernie okradano. Lecz baron wciąż sprowadzał z Niemiec nowe towary i źródło nigdy nie wysychało, podobnie jak nie da się opróżnić jeziora Peipus, nawet jeśli nabierałbyś wody wiadrem czy korytem.

Stodolnik zgasił fajkę i wszedł z powrotem do chaty. Zapadł ciemny listopadowy wieczór, z którego niepostrzeżenie wyłoniła się noc.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1] Nadzorca młócki i suszenia zboża, palacz w przeznaczonym do tego piecu umieszczonym w większej stodole, zbudowanej często tuż za ścianą chaty stodolnika (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] Informacja o postaciach fantastycznych pochodzących z folkloru estońskiego na s. 283.
[3] Stara, estońska wiejska potrawa – zupa z kaszy pszennej, żytniej lub jęczmiennej, gotowana na wodzie z dodatkiem mleka.