Liście - Osamu Dazai - ebook + książka

Liście ebook

Dazai Osamu

4,0

Opis

Snuję opowieść, nęcąc czytelnika, uspokajając go, czasem oczywiście strasząc i zadziwiając, a gdy pomyślę: „Ha, idealny moment!", nagle usuwam swoją postać, rzucając kilka słów o pozornie głębokim znaczeniu. Nie usuwam jej jednak całkowicie, tylko błyskawicznie ukrywam się za papierowym przepierzeniem. Gdy po jakimś czasie wystawiam stamtąd niewinnie uśmiechniętą twarz, mogę zrobić z czytelnikiem, co zechcę. Na tym, dla przykładu, polegają sztuczki, przedmiot wytężonej pracy każdego pisarza.

fragment opowiadania „Zabawki”

Osamu Dazai (1909–1948) w swym krótkim, zakończonym samobójczą śmiercią życiu napisał utwory niezwykle poczytne do dziś w Japonii, a także – za pośrednictwem przekładów – na całym świecie. Utwory uniwersalne, mimo iż pisane całe dekady temu, w innej przestrzeni kulturowej i oparte na osobistych doświadczeniach pisarza. Wykreowane przez niego postaci, ich dylematy i przemyślenia, to wciąż istotny punkt odniesienia dla części japońskiego społeczeństwa, w tym wkraczającej w dorosłość młodzieży.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 175

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (11 ocen)
3
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zuzzu

Nie oderwiesz się od lektury

Genialne opowiadania, zawierające mnóstwo myśli autora, przedstawiających czasy, w których żył Zdecydowanie godne polecenia
00
augustgwar

Dobrze spędzony czas

...plus pół gwiazdki za haiku z Leninem!
00

Popularność




Redakcja i korekta: MICHALINA JAWORSKA
Skład i łamanie: ANNA SZARKO
Projekt okładki: SERVET HOŞAF
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Akademickie DIALOG 2022 Wszelkie prawa zastrzeżone
This book is published with the support of The Japan Foundation through Support Program for Translation and Publication on Japan
ISBN e-pub 978-83-8238-073-6
ISBN mobi 978-83-8238-074-3
Wydawnictwo Akademickie DIALOG Spółka z o.o. 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218 tel.: 22 620 87 03 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Biegnij, Melosie

走れメロス

Melosem targała wściekłość. Postanowił, że musi za wszelką cenę obalić nikczemnego i okrutnego króla. Nie znał się na polityce, wiódł życie zwyczajnego pasterza, przygrywając sobie na flecie i bawiąc się z owcami. Na zło był jednak wyczulony bardziej niż inni ludzie. Tego dnia wyruszył ze swojej wioski przed świtem, pokonał góry i pola, aż wreszcie dotarł do oddalonych o dziesięć ri[1] Syrakuz. Melos nie miał ojca, matki ani żony. Mieszkał ze swoją szesnastoletnią siostrą, dziewczyną o nieśmiałym usposobieniu. Niebawem miała wyjść za mąż za pewnego dobrego i uczciwego pasterza z ich wioski. Ślub zbliżał się wielkimi krokami, dlatego Melos przybył do odległego miasta, by kupić strój dla panny młodej i jedzenie na przyjęcie weselne. Najpierw uporał się ze sprawunkami, a potem ruszył główną aleją stolicy, by odwiedzić Selinuntiusza, swojego przyjaciela od dzieciństwa, który pracował w Syrakuzach jako kamieniarz. Melos bardzo się cieszył na to spotkanie, gdyż dawno nie widział swojego druha. Atmosfera na ulicach wydała mu się jednak podejrzana. Było cicho jak makiem zasiał. Słońce już zaszło i nic dziwnego, że panowały ciemności, ale całe miasto zdawało się dziwnie wyludnione, bardziej, niż by na to wskazywała wieczorna pora. Beztroskiego zwykle Melosa stopniowo ogarniał niepokój. Zatrzymał napotkanego po drodze młodzieńca i zapytał go, czy coś się stało – kiedy był tu przed dwoma laty, miasto było gwarne, mieszkańcy śpiewali nawet po zmroku. Chłopak pokręcił tylko głową. Chwilę później Melos spotkał starca – tym razem zapytał ostrzejszym tonem, ale ten także nie odpowiedział. Melos potrząsnął nim obiema rękami i zapytał powtórnie. Starzec szepnął zdawkowo, tak by nikt inny nie usłyszał:

– Król zabija ludzi.

– Dlaczego?

– Mówi, że mają niecne zamiary, chociaż to nieprawda.

– Wielu już zgładził?

– Tak. Najpierw swojego szwagra. Potem własnego syna, następcę tronu, swoją młodszą siostrę, jej syna... Później królową, wreszcie mądrego doradcę Alekisa.

– Nie do wiary. Czy król oszalał?

– Nie, nie oszalał. Twierdzi, że nie może ufać ludziom. Ostatnimi czasy wątpi w swoich dworzan i jeśli choć trochę obnoszą się z bogactwem, król rozkazuje, by dali mu kogoś na zakładnika. Kto odmówi, zostaje ukrzyżowany. Dziś już sześciu tak zginęło.

Melos wpadł we wściekłość. – Okropieństwo. Takiego króla trzeba zgładzić.

Melos był prostym człowiekiem. Wkroczył na zamek tak jak stał, dźwigając sprawunki na plecach. Natychmiast schwytali go strażnicy, a gdy odkryto, że ma przy sobie sztylet, zapanowało wielkie poruszenie. Melosa doprowadzono przed oblicze władcy. Okrutny król Dionis zapytał cichym, lecz pełnym majestatu tonem:

– Co zamierzałeś zrobić tą bronią? Mów!

Twarz miał bladą, a zmarszczki między brwiami tak głębokie, jakby wykuto je dłutem.

– Uratować miasto z rąk tyrana – odpowiedział Melos śmiało.

– Ty? – Król uśmiechnął się z politowaniem. – Beznadziejny głupcze, nie masz pojęcia o mojej samotności.

– I kto to mówi! – Melos zaprotestował, zrywając się nagle na równe nogi. – Podejrzliwość to wada, jakiej człowiek powinien się wstydzić najbardziej. A ty wątpisz nawet w lojalność swoich poddanych.

– To wy nauczyliście mnie, że zawsze należy wątpić. Ludzie nie są godni zaufania. W głębi serca dbają jedynie o własne interesy. Nie wolno im wierzyć – odrzekł król spokojnie, po czym westchnął głęboko. – Ja sam pragnę tylko pokoju i harmonii.

– A po co? Nie po to, by utrzymać się przy władzy? – Tym razem to Melos wykrzywił usta w drwiącym uśmiechu. – Gdzie w tym pokój i harmonia, skoro zabijasz niewinnych ludzi?

Król natychmiast uniósł na niego wzrok. – Zamilcz, prostaku – odparł. – Nie problem być czystym jak łza, póki chodzi tylko o słowa. Ja jednak muszę przeniknąć wzrokiem aż do wnętrza, do samych trzewi każdego człowieka. Zaraz zawiśniesz na krzyżu, będziesz płakał i błagał o litość, ale nie myśl nawet, że się ugnę.

– Och, jaki mędrzec z ciebie, królu! Śmiało, bądź nadal przekonany o własnej wyższości. Przyszedłem tutaj gotowy na śmierć. Nie będę błagał o życie. Ale... – Melos spuścił wzrok i zawahał się na moment. – Ale jeśli masz dla mnie choć trochę litości, odrocz egzekucję o trzy dni. Chcę wydać za mąż młodszą siostrę, jedyną, jaką mam. W ciągu trzech dni wyprawię jej wesele w rodzinnej wiosce i na pewno tu wrócę.

– Niedorzeczność. – Tyran zaśmiał się szorstko pod nosem. – Kłamiesz w żywe oczy. Chcesz wmówić, że ptak wypuszczony na wolność wróci do klatki?

– Tak. – Melos upierał się desperacko. – Zawsze dotrzymuję słowa. Proszę tylko o trzy dni. Siostra czeka na mój powrót. Jeśli mi nie wierzysz, niech będzie: mieszka w tym mieście kamieniarz Selinuntiusz, mój najlepszy druh. Zostawię go jako zakładnika. Jeśli nie wrócę za trzy dni do zachodu słońca, każ go udusić. Proszę, pozwól mi.

Na te słowa okrutny król zarechotał pod nosem. „Bezczelny. Wiadomo doskonale, że nie wróci. Udam jednak, że dałem się zwieść jego kłamstwom i pozwolę mu odejść. Ten, którego zgładzę w zastępstwie za trzy dni, będzie przynajmniej miał za swoje. Rozkażę zawiesić go na krzyżu z miną pełną rozpaczy, tak jakbym mówił: widzicie, dlatego właśnie nie potrafię nikomu zaufać! Pokażę wszystkim głupcom świata, którzy mają czelność mówić, że są uczciwi.

– Spełnię twoje życzenie. Wezwij zakładnika i wróć za trzy dni przed zachodem słońca. Ostrzegam: jeśli się spóźnisz, niechybnie zginie. Dla własnego dobra nie śpiesz się zbytnio. Odpuszczę ci karę.

– Słucham? Co masz na myśli?

– Ha, ha! Przejrzałem cię na wylot. Jeśli ci życie miłe, wróć po zachodzie słońca.

Melos tupnął ze złości. Nie chciał już mówić ani słowa więcej.

Selinuntiusza przyprowadzono na zamek późną nocą. Najlepsi przyjaciele spotkali się przed obliczem króla po dwóch latach rozłąki. Melos wyjaśnił mu sytuację, a ten pokiwał w milczeniu głową i mocno uściskał swojego druha. Tyle wystarczyło. Selinuntiusz został związany, a Melos wyruszył czym prędzej pod rozgwieżdżonym niebem wczesnego lata.

Pędził na złamanie karku, przez całą noc nie zmrużywszy oka ani na chwilę. Dotarł do wioski przed południem, słońce stało wysoko, wszyscy zaczęli już pracę. Szesnastoletnia siostra Melosa wypasała owce w jego zastępstwie. Przeraziła się, gdy zobaczyła brata ledwo trzymającego się na nogach. Natychmiast zasypała go gradem natrętnych pytań.

– Wszystko dobrze. – Zmuszał się do uśmiechu. – Mam jeszcze coś do załatwienia w mieście, muszę tam szybko wracać. Jutro wyprawimy ci wesele. Im szybciej, tym lepiej, prawda?

Dziewczyna spąsowiała.

– Cieszysz się? Kupiłem ci piękną sukienkę. No, idź, powiedz wszystkim w wiosce, że jutro zabawa.

Melos chwiejnym krokiem wrócił do domu, ozdobił ołtarzyk ku czci bóstw, przygotował siedziska dla gości i od razu padł na posłanie. Spał jak zabity, tak głęboko, że o mało nie przestał oddychać.

Gdy się ocknął, był już wieczór. Od razu po przebudzeniu Melos udał się z wizytą do pana młodego. Poprosił go, by z pewnych względów urządzić wesele następnego dnia. Zdumiony pasterz odpowiedział, że to niemożliwe, bo nie zdążył jeszcze niczego przygotować – czy nie mogliby poczekać do pory zbioru winogron?

Nie, nie mogą – obstawał przy swoim Melos i nalegał, by zorganizować zaślubiny już jutro. Wybranek siostry także był uparty. Nie chciał się zgodzić. Melos uspokajał, schlebiał i nakłaniał, aż wreszcie, po dyskusji trwającej do świtu, zdołał przekonać pasterza.

Uroczystość odbyła się w południe. Gdy młoda para złożyła przysięgę przed bóstwami, niebo zakryły czarne chmury. Z początku tylko kropiło, lecz niebawem rozpętała się sążnista ulewa. Zaproszeni mieszkańcy wioski przeczuwali, że to zły omen, ale mimo wszystko każdy dbał o pogodny nastrój – klaskali w dłonie i śpiewali radośnie, nie bacząc na zaduch panujący w niewielkim domostwie. Melos pokraśniał z radości, na moment zapomniał nawet o swojej umowie z królem. Z nastaniem wieczoru zabawa nabrała rumieńców, goście przestali zwracać uwagę na szalejący na zewnątrz deszcz. Melos pomyślał, że chciałby zostać w wiosce na zawsze. Pragnął dożyć swoich dni wśród tych dobrych ludzi. Niestety, jego ciało nie należało już do niego. Nie mógł postępować wedle własnego uznania. Zmusił się, by podjąć decyzję. „Do jutrzejszego zachodu jeszcze dużo czasu. Prześpię się trochę przed wyruszeniem w drogę” – pomyślał. „Może deszcz zelżeje do tego czasu”. Chciał jeszcze trochę pobyć w domu. Nawet mężczyźnie takiego formatu jak Melos trudno było pokonać żal.

Podszedł do panny młodej wręcz pijanej ze szczęścia.

– Moje gratulacje. Pójdę się przespać, jeśli ci to nie przeszkadza, jestem już zmęczony. Wyruszam do miasta, jak tylko wstanę. Muszę załatwić pewną ważną sprawę. Nie smuć się, kiedy mnie nie będzie, w końcu masz teraz męża, dobrego człowieka. Wiesz, czego najbardziej nie znoszę, prawda? Podejrzliwości i kłamstwa. Nie ukrywaj niczego przed mężem, tylko tyle chcę ci powiedzieć. I bądź dumna z brata, bo kto wie, może wcale nie jest byle kim.

Pokiwała głową nieprzytomnie, jakby śniła. Następnie Melos poklepał po ramieniu szwagra.

– Obaj nie mieliśmy kiedy się przygotować. Siostra i owce to moje jedyne skarby. Nie mam nic więcej. Wszystko daję tobie. I jeszcze jedno: bądź dumny z tego, że zostałeś bratem Melosa.

Pan młody stał zawstydzony, pocierając dłonie. Melos z uśmiechem pożegnał weselników, opuścił zabawę, wczołgał się do szopy dla kóz i zasnął jak zabity.

Zbudził się tuż przed świtem. „Na niebiosa, zaspałem?” – pomyślał, skacząc na równe nogi. „Nie, jeszcze jest czas. Jeśli zaraz wyruszę, bez kłopotu zdążę przed wyznaczoną porą. Udowodnię dziś królowi, że ludzie potrafią być uczciwi. A potem z uśmiechem na ustach zawisnę na krzyżu”. Melos czym prędzej rozpoczął przygotowania do drogi. Deszcz rzeczywiście nieco zelżał. Wkrótce wszystko było gotowe. Melos popędził niczym strzała, mocno machając rękami.

„Dzisiaj wieczorem zginę. Biegnę na śmierć. Biegnę, by uratować przyjaciela, który ręczy za mnie życiem. By zadać kłam nikczemności króla. Muszę biec. I zginąć. Za młodu obronić swój honor. Żegnajcie, rodzinne strony”.

Młody Melos cierpiał. Kilkukrotnie prawie się zatrzymał – za każdym razem wznosił jednak okrzyk, by skarcić samego siebie, i biegł dalej. Opuścił wioskę, przeciął pole i pokonał las, a gdy dotarł do sąsiedniej miejscowości, deszcz ustał. Słońce stało wysoko, zaczynał się upał. Melos otarł pot z czoła. Dotarłszy tak daleko, nie tęsknił już za domem. „Siostra i jej mąż na pewno będą szczęśliwym małżeństwem. Nie mam powodów do zmartwień. Wystarczy, że pójdę prosto na zamek króla. Nie muszę aż tak pędzić”. Melos odzyskał nawet typową pogodę ducha i zaczął śpiewać mocnym głosem swoje ulubione piosenki. Szedł nieśpiesznie, pokonał dwa ri, potem trzecie, ale gdy był już w połowie drogi do celu, napotkał na istną katastrofę. Stanął jak wryty. Rzeka przed nim – co to był za widok! Przez ulewę poprzedniego dnia spływające z gór strumienie wezbrały, spokojny nurt zmienił się spiętrzoną masę mętnej wody i zerwał most, a teraz ze wściekłym hukiem roztrzaskiwał dźwigary w drzazgi. Melos patrzył osłupiały. Rozejrzał się wkoło, wołał, ile miał sił w płucach, ale łódki zniknęły, porwane przez prąd, przewoźników też nigdzie nie było. Melos kucnął na brzegu, wzniósł ręce ku niebu i prosił Zeusa o litość, roniąc łzy, co rzadko mu się zdarzało. „Błagam, uspokój ten wściekły nurt! Czas mija, słońce już w zenicie. Jeśli nie zdążę do zamku, zanim zniknie za horyzontem, mój przyjaciel zginie z mojej winy!”

Rzeka wzbierała jeszcze bardziej, jakby kpiła sobie z jego modłów. Fala połykała falę, woda kotłowała i burzyła się, a czas uciekał. Melos podjął decyzję. Nie było innej możliwości: musiał przepłynąć na drugą stronę. „Patrzcie, bogowie! Wykrzeszę z siebie moc miłości i prawdy nie mniejszą, niż potęga żywiołów!”. Wskoczył w nurt i rozpoczął desperacki bój z prądami wijącymi się wokół niego niczym setki wielkich węży. Sunął naprzód, w każdy ruch ramion wkładając całą swoją siłę, fale uderzały, wciągały w wiry, ale nic sobie z tego nie robił. Wreszcie mieszkańcy niebios ulitowali się nad śmiertelnym młodzieńcem, który walczył jak lew – porwany przez nurt Melos zdołał złapać konar drzewa rosnącego na drugim brzegu. Dzięki bogom! Otrzepał się jak koń i od razu popędził dalej. Nie mógł zmarnować ani chwili. Słońce minęło już zenit i zaczęło wędrówkę na zachód. Melos wspinał się ku przełęczy, z trudem łapiąc oddech. Wreszcie dotarł na szczyt i już miał odetchnąć z ulgą, gdy nagle wyrosła przed nim banda zbójców.

– Stój!

– Czego chcecie? Pozwólcie mi odejść, muszę być na zamku, zanim zajdzie słońce.

– Nie tak prędko. Dawaj wszystko, co masz. Wtedy cię puścimy.

– Nie mam nic poza własnym życiem, a muszę je oddać królowi.

– Właśnie o twoje życie nam chodzi.

– Już rozumiem. To on wam rozkazał zaczaić się na mnie.

Zbójcy bez słowa rzucili się na Melosa z kijami. Ten błyskawicznie uniknął ciosu, jak jastrząb dopadł do najbliższego napastnika i wyrwał mu broń.

– Przykro mi, ale muszę to zrobić w imię słusznej sprawy.

Jego wściekły atak powalił trzech przeciwników. Gdy pozostali cofnęli się ze strachu, on popędził w dół przełęczy. Biegł aż do podnóża bez chwili przerwy. Niebawem dopadło go jednak zmęczenie, na domiar złego popołudniowe słońce paliło bezlitośnie. Raz za razem świat wokół zaczynał wirować – „Nie, nie mogę!”, powtarzał sobie Melos, odpędzając zawroty głowy, lecz po dwóch, trzech chwiejnych krokach atakowały znowu. Wreszcie ugięły się pod nim kolana. Leżał bezsilny. Z twarzą ku niebu wybuchnął pełnym żalu płaczem. „Ach, Melosie! Przepłynąłeś rwącą rzekę, pokonałeś trzech zbójców i niczym szybkonogi bóg Skanda dobiegłeś aż tutaj. Melosie, najprawdziwszy bohaterze. Padasz z wyczerpania tak blisko celu? Wstyd! Twój druh, którego kochasz, niedługo będzie musiał zginąć tylko dlatego, że ci zaufał. Jesteś zdrajcą, jakich mało na tym świecie, dokładnie tak jak przewidział król” – karcił się w myślach, ale na próżno. Zupełnie bezwładny, nie był w stanie nawet czołgać się naprzód niczym gąsienica. Legł na trawie przy drodze. Gdy wyczerpanie ogarnia ciało, umysł także słabnie. Obojętność, uczucie niegodne herosa, zaczęła wić gniazdo w jego sercu. „Tak bardzo się starałem. Nie miałem zamiaru złamać danego słowa. Bogowie świadkami, że dałem z siebie wszystko. Biegłem aż do wyczerpania sił. Nie jestem zdrajcą. Ach, gdybym tylko mógł rozerwać pierś i pokazać swoje nagie, szkarłatne serce! By wszyscy zobaczyli, że bije, napędzane krwią pełną miłości i prawdy! Ale nie mogę. W tym kluczowym momencie zabrakło mi ducha, zabrakło wytrwałości. Nieszczęsny ze mnie człowiek. Będą ze mnie drwić. Ze mnie i mojej rodziny. Zdradziłem przyjaciela. Paść po drodze, to tak jakby w ogóle nie wyruszyć w drogę. Już dość, wszystko mi jedno. Może właśnie takie jest moje przeznaczenie. Selinuntiuszu, wybacz. Zawsze mi ufałeś. Nie zdradziłem cię. Naprawdę byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Czarna chmura zwątpienia ani na moment nie zagościła w sercu żadnego z nas. Pewnie nawet teraz czekasz na mnie bez żadnych złych myśli. Ach, na pewno! Dziękuję ci, Selinuntiuszu. Wierzyłeś we mnie dzielnie. Dlatego tak boli mnie serce – bo zaufanie i szczerość między przyjaciółmi to największy skarb świata. Druhu mój, naprawdę biegłem. Nie miałem najmniejszego zamiaru cię zdradzić. Uwierz mi! Dotarłem aż tutaj najszybciej, jak potrafiłem. Przepłynąłem rwącą rzekę. Wyrwałem się zbójcom i bez chwili odpoczynku zbiegłem z przełęczy. Zdołałem zrobić to wszystko, bo takim właśnie jestem człowiekiem. Ach, ale nie wymagaj już więcej! Proszę, pozwól mi tu zostać. Mnie już wszystko jedno. Przegrałem. Jestem żałosny. Wyśmiej mnie, śmiało. Wiesz, co król wyszeptał mi do ucha? Żebym przybył trochę po czasie. Obiecał, że jeśli się spóźnię, zabije zakładnika, ale mnie daruje życie. Wtedy jego podłość budziła we mnie nienawiść, ale kończy się tak, jakbym go podsłuchał. Chyba rzeczywiście nie zdążę. Król uzna, że miał rację, wyśmieje mnie, a potem puści wolno. Jeśli naprawdę ma się tak stać – wolałbym zginąć. Już zawsze będę zdrajcą, a to najhaniebniejszy los, jaki może spotkać człowieka. Selinuntiuszu, ja także umrę. Pozwól mi zginąć razem z tobą. Ty jeden na pewno mi wierzysz. A jeśli to zarozumiałość każe mi tak myśleć? Ech, może lepiej żyć dalej jako łajdak? Mam w wiosce dom, do którego mogę wrócić. Mam owce. Przecież siostra i jej mąż mnie nie wypędzą. Uczciwość, prawda, miłość – jak się nad tym zastanowić, nie mają żadnego znaczenia. Trzeba zabić, by samemu przeżyć. Czy nie tak stanowi podstawowe prawo tego świata? Co za głupota, wszystko bez sensu. Jestem podłym zdrajcą. Myślcie sobie, co chcecie. To koniec”.

Melos wyprostował nogi, rozłożył ręce i zasnął.

Nagle usłyszał ciche szemranie wody. Podniósł głowę, wstrzymał oddech i wyostrzył słuch. Brzmiało tak, jakby tuż przy jego stopach płynął strumień. Melos wstał z trudem. Rzeczywiście – krystalicznie czysta woda obficie tryskała ze szczeliny w skale. Nachylił się do źródełka, nabrał wody w dłonie i upił łyk. Westchnął głęboko, czując, jakby przebudził się ze snu. Znowu mógł iść dalej. Pora ruszać. Wraz z przypływem nowych sił w jego sercu pojawił się cień nadziei. Nadziei, że zdoła dopełnić obowiązku. Że zginie i uratuje swój honor. Liście i gałęzie oświetlane czerwonymi promieniami wiszącego nad horyzontem słońca zdawały się płonąć. „Do zachodu zostało jeszcze trochę czasu. Czeka na mnie przyjaciel, czeka w spokoju i z ufnością. Wierzy we mnie. W tym świetle moje życie nie ma znaczenia. Odkupić winę własną śmiercią? Nie pora na piękne gesty. Muszę odwdzięczyć się za jego zaufanie. Teraz tylko to się liczy. Biegnij, Melosie!”

„Selinuntiusz we mnie wierzy. Wierzy we mnie. Te diabelskie podszepty sprzed chwili to tylko sen. Zły sen. Zapomnij o nim. Każdy miewa koszmary, kiedy jest wyczerpany. Nie musisz się wstydzić. Zdołałeś wstać i znowu biegniesz. Jesteś prawdziwym herosem. Chwała bogom! Zginę śmiercią wojownika, walcząc o to, co słuszne. Ach, słońce już nisko, tak szybko zachodzi! Zeusie, poczekaj! Całe życie byłem uczciwym człowiekiem. Pozwól mi takim umrzeć!”

Melos pędził niczym czarny wiatr, odpychając i przewracając wędrowców na swojej drodze. Gdy trafił na łąkę, gdzie wyprawiano ucztę, przebiegł przez sam środek, wprawiając biesiadników w osłupienie, potem kopnięciem odpędził psa, przeskoczył strumień – gnał w tempie dziesięć razy szybszym od zmierzającego za horyzont słońca. „Właśnie wieszają go na krzyżu” – złowieszczy urywek rozmowy dobiegł uszu Melosa, gdy ten mijał grupę podróżnych. „Właśnie dla niego tak biegnę. Nie mogę pozwolić, by zginął. Prędzej, Melosie. Nie wolno mi się spóźnić. Pokażę, jaką moc mają miłość i prawda”.

Melos był nagi, ale nie dbał o swój wygląd. Oddech grzązł mu w gardle, krew kilka razy trysnęła mu z ust. Wtedy ją zobaczył – wieża w Syrakuzach majaczyła w oddali, błyszcząc w promieniach zachodzącego słońca.

– Pan Melos?

Wiatr przyniósł czyjś głos podobny do jęku.

– Kto pyta? – odpowiedział Melos, nie zatrzymując się.

– Jestem Philostratos, uczeń mistrza Selinuntiusza – odkrzyknął młody kamieniarz, ruszając za Melosem. – Już za późno. Wszystko na nic. Proszę się zatrzymać. Nie może pan go uratować.

– Ale słońce jeszcze nie zaszło.

– Właśnie trwa egzekucja. Spóźnił się pan. Gdyby tylko przybył pan choć trochę, chociaż odrobinę wcześniej! Ach, przeklinam pana!

– Przecież słońce jeszcze ze zaszło! – Melos wpatrywał się w czerwoną tarczę znikającą za horyzontem z rozrywającym bólem w sercu.

Musiał biec. Nie pozostało mu nic innego.

– Proszę się zatrzymać. Nie ma już sensu biec. Niech pan pomyśli o własnym życiu. Mistrz wierzył w pana. Był spokojny, nawet gdy prowadzono go na miejsce kaźni. Król drwił sobie z niego, ale mistrz pozostał absolutnie pewien. Odpowiedział tylko: „Melos powróci”.

– Dlatego nadal biegnę. Bo on we mnie wierzy. Nie liczy się, czy zdążę, czy nie. Nie chodzi o życie. Biegnę w imię czegoś większego. Dołącz do mnie, Philostratosie!

– Pan oszalał? W takim razie, proszę biec dalej. Kto wie, może rzeczywiście nie jest za późno.

„Oczywiście, że nie. Słońce jeszcze nie zaszło”. Melos biegł ostatkiem sił. W głowie miał pustkę. Nie myślał o niczym, tylko biegł, wiedziony jakąś wielką mocą. Słońce znikające za horyzontem posłało ostatnie promienie, gdy Melos niczym podmuch wiatru wparował na miejsce egzekucji. Zdążył.

Próbował krzyknąć na cały głos: „Stać! Nie zabijajcie go! Melos powrócił, tak jak obiecał!” – ale ze zdartego gardła Melosa dobiegł zaledwie ochrypły szept. Nikt nie zauważył jego powrotu. Związanego Selinuntiusza powoli wciągano na przygotowany już, wysoki krzyż. Na ten widok Melos zebrał w sobie ostatki odwagi i ruszył przez tłum, rozgarniając ludzi, tak jak wcześniej młócił ramionami wzburzony, mętny nurt.

– Kacie, to mnie masz zabić! – krzyczał ochryple, ile sił w płucach. – Ja, Melos, zostawiłem tego człowieka na zakładnika. Wróciłem!

Wreszcie wspiął się na podest i przywarł do nóg przyjaciela. W tłumie zawrzało. Ludzie krzyczeli: „Brawo!”, „Odpuścić mu!”. Skazańcowi zdjęto więzy.

– Selinuntiuszu – rzekł Melos ze łzami w ozach. – Uderz mnie. Uderz mnie w twarz z całej siły. Miałem zły sen, gdy tu wracałem. Jeśli nie uderzysz, nie będę miał prawa wziąć cię w ramiona. Bij.

Selinuntiusz skinął głową, jakby domyślił się wszystkiego, po czym wymierzył Melosowi cios w prawy policzek. Dźwięk uderzenia poniósł się po całym placu.

– Melosie, uderz mnie – powiedział z uśmiechem. – Uderz równie mocno. W ciągu tych trzech dni jeden jedyny raz zwątpiłem w ciebie. Pierwszy raz w życiu. Jeśli mnie nie uderzysz, nie będę miał prawa cię uściskać.

Dłoń Melosa świsnęła w powietrzu i uderzyła Selinuntiusza w twarz.

– Dziękuję, przyjacielu – powiedzieli równocześnie, padli sobie w ramiona i głośno zapłakali z radości.

W tłumie także rozległy się szlochy. Tyran Dionis długo i wnikliwie przyglądał się Melosowi i Selinuntiuszowi z miejsca za zgromadzonymi, aż wreszcie podszedł do nich w ciszy i przemówił, czerwony na twarzy:

– Dopięliście swego. Przekonaliście mnie. Uczciwość nie jest jedynie pustym wymysłem. Moglibyście mnie też uznać za waszego druha? Proszę, przychylcie się do mej prośby. Chcę zostać waszym przyjacielem.

Lud wzniósł radosne okrzyki: „Niech żyje król! Niech żyje!”

Pewna dziewczyna podeszła do Melosa ze szkarłatną peleryną w dłoniach, wprawiając go w zdziwienie.

– Melosie, zapomniałeś, że jesteś całkiem nagi? – Selinuntiusz pospieszył z wyjaśnieniem, jak na dobrego druha przystało. – Prędko, załóż pelerynę. Urocza panienka nie może znieść, że stoisz tak przed wszystkimi.

Melos oblał się rumieńcem.

(Na podstawie antycznej legendy i wiersza Schillera)

Czekam (Matsu)

待つ

Codziennie przychodzę na tę małą stację, by kogoś powitać. Kogoś, ale nie wiem kogo.

Zawsze w drodze powrotnej z targu wstępuję tutaj, siadam na zimnej ławce, koszyk stawiam sobie na kolanach i nieobecnym wzrokiem spoglądam na bramki biletowe. Za każdym razem, gdy nadjeżdżające to z jednej, to z drugiej strony pociągi zatrzymują się przy peronie, z wagonów wylewa się tłum, który z tupotem dociera do bramek, gdzie pasażerowie pokazują bilety okresowe bądź podają pracownikom jednorazowe kartoniki, wszyscy z jednakowymi, poirytowanymi minami – potem idą pospiesznie, nie rozglądając się, mijają moją ławkę i pędzą dalej, na plac przed stacją, by rozejść się każdy wedle uznania. Ja siedzę zamyślona. A jeśli ktoś uśmiechnie się i mnie zagadnie? Och, to straszne. Spaliłabym się ze wstydu, serce wyskoczyłoby z piersi. Na samą myśl mam dreszcze i nie mogę złapać tchu, jakby ktoś polał mi plecy lodowatą wodą. A jednak na kogoś czekam. Tylko kogo tak wyglądam, siedząc tu codziennie? Jakiej osoby? Nie, ja chyba wcale nie czekam na człowieka. Nienawidzę ludzi. A raczej – boję się ich. Gdy kogoś spotykam i bez zaangażowania wymieniam powitania, których wcale nie chcę wypowiadać – „Jak się pani miewa?”, „Ale się ochłodziło!” – ogarnia mnie bolesne wrażenie, że jestem największą kłamczuchą na świecie, aż mam ochotę umrzeć. Za to druga osoba nabiera wobec mnie przesadnej ostrożności, wygłasza zachowawcze komplementy albo nieprawdziwe, pretensjonalne opinie; ja słucham i smutno mi od tej małostkowej powściągliwości, a świat wydaje się przykry nie do wytrzymania. Czyżby ludzie spędzali całe życie na tym padole, wymieniając drętwe powitania, chodząc wokół siebie na palcach, i wreszcie męcząc się sobą nawzajem? Nie lubię i nie chcę spotykać się z ludźmi. Dlatego nie odwiedzałam znajomych, chyba że miałam naprawdę ważny powód. Najspokojniejsza czułam się, kiedy siedziałyśmy w domu we dwie z mamą i w milczeniu robiłyśmy na drutach. Wybuchła jednak wielka wojna i zapanowało straszliwe napięcie – zaczęłam myśleć, że robię coś okropnie złego, zostając codziennie w domu i bujając w obłokach. Za nic nie mogłam się uspokoić. Zapragnęłam harować jak wół i tym samym bezpośrednio przysłużyć się społeczeństwu. Moje dotychczasowe życie straciło dla mnie sens.

Nie potrafię już siedzieć po cichu w domu, lecz gdy próbuję wyjść, nie mam gdzie się podziać. Robię więc zakupy, a w drodze powrotnej wstępuję na stację i siedzę zamyślona na tej zimnej ławce. „Gdyby tylko ktoś się nagle pojawił!” – myślę z nadzieją, ale równocześnie ogarnia mnie strach, bo co, gdyby ktoś naprawdę się zjawił? Jeśli jednak do tego dojdzie, trudno, oddam temu komuś swe życie, mój los zostanie przesądzony – tego rodzaju gotowość podobna do rezygnacji przedziwnie splątywała się we mnie z różnymi innymi, niesłychanymi fantazjami, przytłaczając mnie tak bardzo, że nie mogłam złapać tchu. Popadałam w nieokreślony stan podobny do snu na jawie, sama nie wiedziałam, czy jeszcze żyję, czy już umarłam; ludzie chodzący przed stacją wydawali się odlegli i mali, jakbym patrzyła na nich przez odwróconą lornetkę, wokół panowała cisza. Ach, na cóż ja czekam? Możliwe, że jestem kobietą nieprzyzwoitą. Może to wszystko kłamstwo, że przez wybuch wielkiej wojny i powszechny niepokój zapragnęłam przysłużyć się społeczeństwu, harując jak wół – a tak naprawdę stworzyłam tylko pięknie brzmiącą wymówkę i wyczekuję okazji, by urzeczywistnić me zachcianki, me fantazje. Chwilami czuję, że siedzę tu z nieobecną miną, lecz mój umysł rozpalają bezwstydne plany.

Na kogo ja czekam? Nie mam na myśli niczego o określonej formie. To rozmyty kształt. Ale czekam. Od kiedy wybuchła wielka wojna, dzień w dzień wstępuję na stację w drodze powrotnej z targu, siadam na tej zimnej ławce i czekam. A jeśli ktoś uśmiechnie się i mnie zagadnie? Och, to straszne. Spalę się ze wstydu. Nie na ciebie czekam. Na kogo zatem? Męża? Nie. Kochanka? A skąd. Przyjaciela? Nie chcę przyjaciół. Pieniądze? Gdzieżby tam. Ducha? Ach, tylko nie to.

Na coś milszego, coś jasnego i wesołego, wspaniałego. Sama nie wiem. Coś jak wiosna, na przykład. Nie, też nie. Młode listki? Maj? Czysta woda płynąca między polami zboża? Nie, jednak nie. Ale mimo wszystko czekam. Czekam z bijącym sercem. Przed moimi oczami przesuwa się tłum. Ten? Nie. Tamten? Też nie. Obejmuję rękami kosz z zakupami i czekam żarliwie, lekko drżąc. Proszę mnie nie zapomnieć. Proszę pamiętać, ale bez kpiny, o dwudziestoletniej dziewczynie, która codziennie przychodziła na stację i wracała do domu z niczym. Celowo nie podaję nazwy tej małej stacji. Nie muszę – i bez tego kiedyś mnie znajdziesz.

Liście

Zachwyca i przeraża mnie to, żem wybrany

Verlaine[1]

Chciałem umrzeć. Na Shōgatsu dostałem od kogoś kimono w ramach prezentu noworocznego. Było lniane, z cienkimi prążkami w mysim kolorze. Czyli na upały. Stwierdziłem, że pożyję jednak do lata.

Pomyślałem o Norze. O momencie, gdy wyszła z korytarza i zatrzasnęła za sobą drzwi. „Może jednak wrócę?”[2]

Kiedy wróciłem, nie zrobiwszy nic złego, żona powitała mnie z uśmiechem.

Żył dzień za dniem, bezwolnie poddając się biegowi rzeczy. Pił sam w wynajmowanym pokoju, sam się upijał, potem rozkładał posłanie i zasypiał – takie noce były najgorsze. Nawet nie śnił. Czuł się wyczerpany. Zbyt przygnębiony i apatyczny, by robić cokolwiek. Raz kupił broszurę Jak udoskonalić konstrukcję latryn? i nawet przestudiował ją z pełną powagą. W tamtym okresie tradycyjne sposoby radzenia sobie z ludzkimi odchodami wzbudzały w nim niemałe zdumienie.

W Shinjuku zobaczył, jak kamień wielkości pięści toczy się po chodniku. Pomyślał tylko: „O, kamień idzie”. Nic więcej. Szybko się jednak zorientował, że obszarpane dziecko z przodu ciągnie kamień na sznurku.

Dać się oszukać dziecku to żaden powód do przygnębienia – smutek wywołała jego własna desperacja, przez którą bez mrugnięcia okiem zaakceptował coś godzącego w prawa natury.

„A więc będę walczył z rozpaczą przez całe życie, a potem umrę”. Na tę myśl on sam wydał się sobie wzruszający. Zielone pola ryżowe nagle się rozmazały – płakał. Wpadł w panikę. Było mu trochę wstyd, że uronił łzy przez tani sentymentalizm.

Kiedy wysiedli, jego starszy brat się roześmiał.

– Bez wygłupów. No, rozchmurz się!

Z trzaskiem klepnął wachlarzem w małe ramię Tatsu. W półmroku zmierzchu wachlarz wydawał się przerażająco biały. Tatsu aż zarumienił się ze szczęścia. Czuł wdzięczność za ten gest. Chciał, by brat zawsze był wobec niego taki otwarty, choć wiedział, że to niemożliwe.

Nie zastali osoby, którą mieli odwiedzić. – Nie twierdzę, że powieści są głupie – mówił mój starszy brat. – Tylko trochę irytujące. Trzeba sto stron budowania nastroju, żeby przekazać jedno zdanie prawdy.

Zastanowiłem się głęboko, po czym odpowiedziałem, chcąc mu zrobić na złość:

– To prawda, im krócej, tym lepiej. Ale tylko, jeśli potrafi się sprawić taką krótką formą, by czytelnik nam uwierzył.

Brat nienawidził samobójstwa, uważając je za wyraz egoizmu. Natomiast ja niewiele wcześniej doszedłem do wniosku, że wynika ono raczej z wyrachowania, jak różne sposoby odniesienia sukcesu w życiu – dlatego jego słowa mnie zaskoczyły.

Przyznaj się! No? Kogo udajesz?

Gdzie płynie woda, tam powstaje kanał[3].

Zimą, gdy miał dziewiętnaście lat, napisał krótkie opowiadanie Awarega. Było dobre. Stało się bezcennym kluczem do zapanowania nad chaosem jego życia. W warstwie formalnej widać wpływ Lalek[4], ale treść pochodziła od niego. Oto tekst:

„Widziałam kiedyś przedziwną zjawę. Dopiero co zaczęłam wtedy chodzić do szkoły, całe zdarzenie musi więc jawić się zamglone i niewyraźne jak obraz z latarni czarnoksięskiej... Lecz nie, owo rozmazane wspomnienie, podobne do przezrocza wyświetlonego na moskitierze, z roku na rok wydawało się zyskiwać na wyraźności.

Moja starsza siostra wychodziła wtedy za mąż – ach, mało tego, było to dokładnie tamtego dnia, wieczorem, po ceremonii zaślubin. Do naszego domu zawitał cały zastęp gejsz, pamiętam nawet, że jedna piękna nowicjuszka zszyła mi małe rozprucie na szwie formalnego kimona. Również tamtego wieczora mój ojciec uprawiał zapasy z pewną wysoką gejszą w ciemnym korytarzu mniejszego pawilonu stojącego nieopodal głównej rezydencji. Rok później niestety zmarł, teraz jego zdjęcie pogrzebowe wisi na ścianie w salonie, gdzie podejmujemy gości; za każdym razem, kiedy patrzę na owo zdjęcie, przypominam sobie tamte zapasy. Gnębienie słabszych od siebie nie leżało w naturze mojego ojca, w żadnym wypadku – gejsza zapewne dopuściła się niesłychanego przewinienia, a on był zmuszony wymierzyć jej za to karę.

Tak, biorąc wszystko pod uwagę, nie ma innej możliwości: było to wieczorem w dniu zaślubin. Proszę mi wybaczyć, owo wspomnienie wydaje się doprawdy jak obraz rzucony na zwiewny materiał moskitiery, nie sposób snuć o nim zadowalającej opowieści. Niełatwo przedstawić sen... ależ nie, oczy mej babki, która opowiedziała mi wtedy o awarega, i ta zjawa, o nie – nie dbam, co kto powie, te dwie rzeczy z absolutną pewnością mi się nie przyśniły. Czyż błahostka w rodzaju snu stawałaby mi teraz przed oczami tak wyraźnie? Nie, spojrzenie mej babki i... tamto...

Owszem. Próżno szukać staruszki, która dorównałaby pięknością mojej babce. Latem zeszłego roku niestety odeszła z tego świata, ale jej twarz pozostała zachwycająca nawet po śmierci. Na policzkach białych niczym wosk odbijał się nawet zarys stojących w słońcu drzew. Mimo powalającej urody, babka nie miała szczęścia do kandydatów na męża i przez całe życie nie czerniła zębów[5].

– Biały uśmiech to cena, jaką zapłaciłam za fortunę – powtarzała często za życia głosem szorstkim od śpiewania tomimoto[6]. Może krył się za tym jakiś interesujący powód? Proszę jednak wykazać się taktem i nie dociekać. Babce sprawiłoby to przykrość. W każdym razie, była wielce elegancką damą. Nigdy nie ściągała haori z jedwabnej krepy opatrzonej wyszywanym znakiem rodowym. Naukę tomimoto pod okiem mistrza, który przychodził do domu, zaczęła pewnie bardzo dawno. Od kiedy tylko pamiętam, nie było ani jednego dnia, bym nie zasłuchała się jak urzeczona w jej podobny do szlochu śpiew, gdy ćwiczyła Oimatsu, Asama czy inne opowieści; ludzie opowiadali, że jest emerytowaną gejszą. Ponoć reagowała na takie plotki jedynie perlistym śmiechem. Uwielbiałam ją od maleńkości. Trafiłam pod jej opiekę prosto z rąk mamki – moja matka nie mogła mi poświęcać zbyt wiele czasu ze względu na chorobę. Ani ona, ani ojciec nie byli rodzonymi dziećmi babki, dlatego cały czas spędzała w pawilonie oddzielonym od głównej rezydencji, zachodząc tam jedynie sporadycznie; ja nie odstępowałam jej na krok i nierzadko nie widywałam matki nawet trzy czy cztery dni z rzędu. Również z tego względu babka faworyzowała mnie kosztem mojej starszej siostry, niemal codziennie czytając mi książeczki z obrazkami. Do dziś potrafię przywołać gwałtowne wzruszenie, jakie poczułam, gdy pierwszy raz usłyszałam historię Oshichi[7] – i radość, kiedy babka dla żartu wołała mnie »Kichiza! Kichiza!«. Och, tak, do dziś pamiętam dokładnie jej piękną postać, gdy w żółtym świetle lampy czytała mi książeczki.

To doprawdy przedziwne, ale szczególnie owej opowieści o awarega