Lili - Gustaw Daniłowski - ebook

Lili ebook

Gustaw Daniłowski

0,0

Opis

Niezwykła, wzruszająca książka opowiadająca o latach dawno minionych, o uczuciach dawno przebrzmiałych, o sercach, które już rozsypały się w proch. O miłości, która tak naprawdę chyba miłością nie była, a o której tak mówi sama bohaterka powieści: „Brunon drgnął. – Lili! – zawołał, głos mu się zwinął z nadmiaru wzruszenia. Lili przygarnęła jego głowę do piersi, z miłosną twarzą usunęła mu się w ramionach. Miała na ustach wyznanie winy, chciała powiedzieć, zaczęła nawet mówić, ale jej słowa zginęły w zmąconej świadomości, zalanej rozkoszą. Następnych dni Lili była niezwykle małomówna i jakby obca. Dopiero znalazłszy się sam na sam ze Stefanem, powiedziała z rozdzierająco smutnym uśmiechem: – Dopuściłeś się jednego grzechu, pewnej małej zbrodni w stosunku do mnie spełnionej: boś mi dał odczuć zanadto dobitnie, że miłość wasza wraz z ciałem moim w proch się rozsypie... Może to jest naturalne, może się to dzieje zawsze, może ja bym nie była pod tym względem lepsza, ale niemniej – ciągnęła złamanym głosem – to jest bardzo bolesne dla tych, co odchodzą...”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 117

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Gustaw Daniłowski

 

 

Lili

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Konstanty Górski (1868–1934), Krysia Świtezianka (1933), licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Konstanty_Górski_-_Krysia_Świtezianka.jpg,

This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law,

including all related and neighboring rights.

 

Tekst wg edycji z roku 1916. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-194-6 

 

 

 

I.

– Jeszcze pięć minut – spojrzał Świda na zegar kolejowy i znowu począł chodzić wzdłuż peronu, zapatrując się w mroczną, migającą liniami świateł przestrzeń, skąd miał nadjechać pociąg.

– Jeszcze trzy! – Chodził ze wzrastającem zdenerwowaniem.

Od kilku dni tak oczekiwał, a dziś właściwie bez wyraźnego powodu uroiło mu się, że przyjechać musi i z okna wagonu wychyli się uśmiechnięta jej twarzyczka i złote loki, a on krzyknie: – Lili! 

Wskazówka zegara znowu drgnęła, jak serce poety, który szepnął z rozrzewnieniem: – Lili! – wywołując w wyobraźni uroczy jej wizerunek. Pociąg się spóźniał, a Świdę w miarę oczekiwania począł drażnić niepokój.

Przed dwoma tygodniami zapowiedziała swój przyjazd w sposób lakoniczny i jakby warunkowy.

Depesza brzmiała:

„Jeżeli przyjadę, to kuryerem 15-go”.

I to niezrozumiałe „jeżeli” trwożyło go chwilami.

Pisał – odpowiedzi nie było; pocieszał się, że brak listów jest zapowiedzią szybkiego przyjazdu.

Czasem jednak błyskała w nim myśl dotkliwa i przeszywająca, jak ostrze szpady, którą wysiłkiem woli parował.

W jednym z listów Lili napomknęła mu o spotkaniu się z jego kolegą szkolnym, budowniczym Brunonem Bornym.

Z kolegą tym rywalizowali o Lilę, która długo wahała się z wyborem i, wybrawszy Stefana, wspominała nieraz o Brunonie z niezwykłem ożywieniem i w sposób bardzo życzliwy.

Świadomość, że przebywa z nim, że jej naturalny, trochę figlarny i zalotny sposób bycia a jego swoboda tak szczerze wesoła i porywająca, że niepodobna o nic się gniewać... w dodatku stara przyjaźń, upoważniająca do bardzo poufałego stosunku, wszystko to nieraz rozjadało mu duszę.

Czuł, jak zwija się w nim jakiś kłębek złych i podejrzliwych myśli, który obawiał się rozsnuwać wyobraźnią, a który w nim nabrzmiał, jak bolesny wrzód.

Tymczasem na peronie zaroiło się od tragarzy, ukazały się dwie płonące, jak oczy potwora, latarnie i, sapiąc, wpadł pociąg. Stefan począł biegać od okna do okna tam i z powrotem; czasem zdawało mu się, że mignął jej kapelusz, pędził w tę stronę i, poznawszy omyłkę, zawracał.

Wysiadali tłumnie pasażerowie, opustoszały wagony, wreszcie opróżnił się peron i tylko jakiś człowiek z latarką począł młotkiem na długim trzonku uderzać po osiach, a w dźwięku tym stękały mu ciężko wyrazy: – Niema, niema, niema, niema!

– Nie przyjechała! – w nagłem obezwładnieniu całej istoty poczuł tłukącą się po głowie myśl. I jakby przybity tępym razem, powlókł się ku miastu. Szedł jak błędny bez celu i machinalnie wstąpił w otwarte drzwi kawiarni.

Siadł na pierwszem spotkanem krześle, obstalował tak, jak mu kelner podpowiedział – kawę i począł przeglądać stos podanych pism. Był do tego stopnia wyzuty z wszelkiej energii, że nie chciało mu się przewrócić stronicy; czytał, nie zdając sobie dokładnie sprawy z treści, szpaltę pierwszą lub ogłoszenia ostatniej, jak wypadło. Męczył go zgiełk i światło, ale nie miał sił zawołać na kelnera. Nieruchomy, senny smutek otaczał, jakby dymem mgły, szczątki myśli, rwące się na kantach ostro wyodrębnionego poczucia, że jej niema.

Żyli od roku, jak mąż z żoną, i uchodzili za małżeństwo dla ludzi, choć ślub się nie odbył. Pobrali się w czasie rewolucyi, kiedy bagatelizowano obrządki. Potem, gdy zawierucha minęła i stosunki wróciły w normalną kolej, on miał trudności w zdobyciu potrzebnych dokumentów, i tak schodziło z dnia na dzień.

Dwa miesiące temu rozstali się trochę niezgodnie.

Drobne nieporozumienia doprowadziły Lilę do wniosku, który wyraziła w słowach:

– Stef... zróbmy pauzę. Idylla nie może trwać wiecznie. Antrakt obojgu nam się przyda.

Świda oponował, ale dość słabo, czuł, że może i ma racyę, i na razie doznał tego lekkiego uczucia zupełnej swobody, niezależności, wyzwolenia się z troskliwej, ale nieraz irytującej go pieczołowitości Lili, która ze względu na jego słabe płuca, obchodziła się z nim, jak z chorem dzieckiem, dbała, by ciepło się ubrał, w porę jadł, mniej palił i nie przesiadywał po nocach... To też nieraz o późnej godzinie wstawała w bieliźnie, skradała się na palcach i, zakrywszy mu nagle garstkami dłoni oczy, przerywała pocałunkami pisanie. Ale nawet w tych słodkich chwilach on bywał często jakby biernym przedmiotem jej delikatnej czułości, póki się w nim nie rozigrały żywiołowe moce; wówczas mężniał w krwi szale i Lili stawała się nagle potulną dziewczynką, szeptającą: – Stef, mój wielki Stef kocha małą Lili.

Ale nazajutrz budziła go szklanką gorącego mleka, nudziła, by wypił koniecznie, i dopiero po tym posiłku otulała go kołdrą, poprawiała poduszkę i pozwalała spać dalej.

Nie mieli dzieci, ale Lili z tego powodu nie doznawała żadnej tęsknoty. – Mam jedno kapryśne, ale miłe – odpowiadała, gdy rozmowa schodziła na ten temat.

I rzeczywiście w uczuciach jej do poety było dużo pierwiastku macierzyństwa. Skutkiem życiowego niedołęstwa Stefana ona musiała się troszczyć o całą prozę życia, dbać, by się ubrał porządnie, nie zapomniał krawata, nie pozwolił się orżnąć wydawcom. Cała strona praktyczna spadła na jej barki i to ją czasem nużyło i budziło pragnienie odwrotnego stosunku, majaczyła się pociągającym urokiem sytuacyi kobiety otoczonej dbałością, kobiety bezpiecznie i ufnie opartej o silne, męskie ramię. I wtedy mimowoli przychodził jej na myśl Brunon, typ zupełnie odmienny od Stefana, człowiek przedsiębiorczy, rzutki, praktyczny, idący wesoło i trochę przebojem przez życie.

Wkradało się cichaczem lekkie zwątpienie, czy wybrała trafnie, według istotnych skłonności swej natury, i przekonywała siebie, że zapewne tak, bo istotnie kocha przecież Stefana, a przypominając sobie, że nie była jednak i nie jest zupełnie obojętną dla Brunona, starała się to uważać za chwilowe chybnięcie się serca.

Niemniej jednak w dniach znużenia, w owych zwłaszcza dobach, kiedy Stefan, pogrążywszy się w swych chmurnych marzeniach, jakby odbiegał od niej zupełnie gdzieindziej, zapełniając dom atmosferą posępnego smutku, Lili wymykały się mimowoli napomknienia o wieczystej pogodzie i werwie Brunona, którego poeta od czasu rywalizacyi o Lili instynktownie nie lubił, a teraz na myśl o tem doświadczał uczuć trwożnych i bolesnych.

– Czyżby dla niego została? – poczuł gorycz w ustach, i nagle olśniła go myśl, że w domu może być list lub depesza, wyjaśniająca wszystko.

Wypadł z kawiarni i dorożką popędził do domu. Sadził susami na drugie piętro, gdzie zajmowali dwa pokoiki. Skrzynka była pusta.

Szybko zbiegł na dół i począł się od stróża wprost domagać listów. Potem zdyszany, chwytając się ręką poręczy, z wrażeniem, że wspina się po stromej drabinie, dolazł do mieszkania. Namacał po ciemku świecę, zapalił i począł się rozglądać po stolikach i biurku, jakby z jakąś nadzieją, że wieść gdzieś być musi. Wygląd mieszkania wydał mu się trochę zmieniony, poznawał w nim pewien porządek, gdyż stróżka z powodu zapowiedzi przyjazdu pani usiłowała zaprowadzić jaki taki ład w doprowadzonym do chaosu lokalu.

– Niema nic – przewinęło mu się po spieczonych wargach. Położył się na łóżku, zapalił papierosa i, otrząsając popiół na marmurowy blat stolika, zapatrzył się w wiszącą u sufitu pajęczynę.

Chwilami przymykał oczy i zapadał w stan bezmyślnej tępoty. Wreszcie rozebrał się leniwie i usiłował zasnąć. Ale zamiast snu napadały go od czasu do czasu momenty odrętwienia, po których, jakby poderwany nagle obcą siłą, cucił się, jakby przerażony. Zapalał papierosa, odrzucał go, czując zgagę w gardle, i wtulał się głową w poduszkę, błagając o sen. Nad ranem zasnął twardo: około południa obudził się w stanie ciężkiego odurzenia, jak po przepitej nocy, z poczuciem leżącego gdzieś w głębi postrzału smutku. Leżał długo, czując, że nie ma po co wstawać, wreszcie podźwignął się, umył jako tako i począł się ubierać, myląc się co do części ubrania. Nagle usłyszał zbliżające się po schodach znane mu kroki listonosza. Zastygł na chwilę, potem oblała go fala ciepłej krwi i drgnął, usłyszawszy delikatne stuknięcie w skrzynce. Rzucił się ku drzwiom, wrócił po kluczyk i drżącymi palcami wydobył podłużną kopertę z jej pismem. Rozdarł pospiesznie, błysnęła biała karta i błysk ten go spłoszył. Listy Lili były zwykle zapisane szczelnie nietylko od góry do dołu, ale na krzyż i wskos.

„Stef... zostaję z Brunonem. Żal mi cię bardzo i czuję, że ten żal wzrastać będzie. Obecnie nie jestem zdolna pisać więcej, więc cię tylko całuję serdecznie. Lili”.

Ręka Świdy obwisła z listem w dłoni, jak martwa, osunął się w fotelu i doznał wrażenia jakby chybnięcia się całej istoty nad przepaścią, otarcia się na moment o skrzydła śmierci. Siedział chwilę, jak osłupiały, drżały mu lekko ręce, drobne kropelki potu wystąpiły mu na czoło. Po chwili wstał i, chwytając się poręczy łóżka, jak ciężko ranny, dostał się do posłania i padł twarzą w dół z wypartym na usta skurczem całego wnętrza cichym pojękiem. Leżący dawno i zwinięty pod sercem kłębek rozkręcił się, jak sprężyna i, wrzynając się w ciało, opasał mu wszystkie członki i zimną obręczą zacisnął się na czole.

Mijał zwolna atak ostrej boleści i nastąpiły pauzy kompletnej prostracyi, zupełnego obałwanienia.

Wstał blady – wziął list i, położywszy się, czytał go raz po raz, szukając jakiegoś innego znaczenia, czegoś, coby mogło podać w wątpliwość istotną treść tych kilku jakby jednem pociągnięciem pióra skreślonych słów.

Przewracał puste stronice, oglądał kopertę, stempel pocztowy i znowu zapatrywał się w czarne sznurki czytelnego jej charakteru, w szereg słów jasnych, a jemu ciągle jeszcze niepojętych, jak hieroglify. Wreszcie słowo po słowie, jak kleszcz wpijający się w ciało, kolejno wszczepiały mu się w mózg okrutne wyrazy.

Pierwsze zdanie kropelkami trucizny wsączyło mu się w serce.

Lili i pocałunek przybrały postać ostrego szyderstwa – ciosu łaski – krótkiego sztyletu, wbijanego w gardło śmiertelnie rannym.

– Lili, Lili – szeptał spalonemi wargami i nagle zachciało mu się w jakiś sposób spospolitować jej z Anieli zdrobniałe imię, ale ono nie poddawało się i stwardniało w myśli, wybiegało na usta w pieściwych zgłoskach, od których poczęły mu płynąć po policzkach wielkie łzy i pierś drgać łkaniem.

Znów przejrzał list – złożył go z westchnieniem i podniósł się tak osłabiony i zmizerniały na twarzy, jakby po długiej, obłożnej chorobie.

– Co robić? – i to pytanie stało się na pewien czas całą treścią jego świadomego istnienia. Wydało mu się, że tego wszystkiego niepodobna tak, jak jest, zostawić, że przecież kiedy człowiek zasłabnie, to go leczą, gdy umrze, to grzebią, a w obliczu nieszczęścia wytężają wszystkie siły, by temu zapobiedz.

– Co robić? – pytał, i czuł, że nic przedsięwziąć nie jest w stanie.

Zamierzał odpisać na list, siadał przy biurku, zaczynał: Lili – i darły mu się na strzępy z trudem sklecone myśli. Wybuch skłębionych uczuć rozpaczy, wyrzutów, miłości i żalu rozsadzał mu czaszkę i otwierała mu się otchłań, w którą leciał, czując, że ginie i że nic się nie da z niej wydobyć prócz głuchego, nieartykułowanego jęku, próżno wołającego ratunku.

Na myśl, że oni się tam bawią, tulą we dwoje – skir mu toczył mózg, a serce stawało się gniazdem skorpionów.

I wtedy zaczynał wprost odczuwać pewną nienawiść do Lili, mściwe, zawzięte uczucia do przyjaciela lat młodych. Zdawało mu się, że lżej byłoby mu zobaczyć Lili w trumnie, niż w jego ramionach.

Wejść w ich dom, złożyć życzenia i palnąć sobie w łeb na wiwat młodej parze, byłaby godna odpowiedź – a potem widział, jak twarz jej blednie, jak z rozszerzonemi przerażeniem źrenicami błękitnych oczu przypada do jego ciała, tamuje krew, trzeźwi, głowę podnosi i całuje w półumarłe usta... i nagle w tym odczutym, jakby na jawie, pocałunku ginęły okrutne myśli i budziły się tkliwe, przepojone łzami i cichym żalem wzruszenia, a cała krzywda zamykała się w szeptanem westchnieniu: – Och, Lili!...

Czasem czuł ochotę posłać jej tylko te dwa wyrazy, ale widział w nich za mało wyrzutu a za dużo przebaczenia. Przebaczyć zaś nie chciał i nie mógł, cios bowiem nietylko ugodził go w serce, ale zranił ambicyę, co stało się wkrótce jątrzącem się ustawicznie ognikiem dotkliwych rozdrażnień.

Zwykłe zapytanie: kiedyż żona przyjeżdża? czyniło nań wrażenie ukąszenia osy i, wstydząc się przyznać do tego, co zaszło, zmyślał rozmaite powody zwłoki, a kłamstwo to kosztowało go tak dużo, że począł unikać ludzi, przeniósł się na kraniec miasta i w zastawionym meblami pokoju gryzł się w sobie, lub popadał w kompletną apatyę.

Abnegat z natury, opuścił się zupełnie. Niestrzyżona czupryna, coraz mniej guzików a coraz więcej plam na zmiętem ubraniu – uczyniły zeń dziwaczną, zagadkową figurę oberwańca, o nerwowej, inteligentnej twarzy, która zwracała uwagę otoczenia.

Czasem jednak wyprężał się i, zbuntowany przeciw swemu nieszczęściu, skupiał się i wystawiał jakby tamę przeciw szturmom boleści, niszczącym mu duszę.

Ubrany przyzwoiciej, zamaszystym krokiem zjawiał się w knajpie, gdzie się zbierali dawni znajomi, pił sam, stawiał innym i wpadał w podniecony, iskrzący się gorzkimi dowcipami humor, wznosił toasty na cześć kawalerskiej swobody, słomianego wdowieństwa, ukrywając w mocnych zaciągnięciach się papierosem nagłe nadrywanie się głosu i krążące w oczach łzy.

– Cóż u dyabła! – irytował się – czy to jedno posiada wartość?... Do licha, przecież mam talent – i próbował pisać dalej rozpoczętą powieść. Ale mu szło, jak z kamienia. Ledwie związaną tkankę marzeń rozdzierała bolesna rzeczywistość. Drobne ręce Lili druzgotały w drzazgi wznoszone rusztowania. Na przygotowanym arkuszu występowały zygzaki jej imienia, związane z tym tematem aforyzmy, poszarpane myśli bez początku i końca, coś jakby chaotyczny pamiętnik, notatki nieszczęścia o rwącym się ustawicznie wątku.

I Świda rzucał pióro, chwytał się za głowę i bił się pięścią w czoło, jakby chcąc zmiażdżyć wysysającego mu mózg wampira, który brał mu skronie w zimne błony swych skrzydeł, ilekroć znalazł się sam na sam. Poeta począł odczuwać tę straszną gonitwę człowieka, który chce uciec od siebie i od ludzi. Ma wstręt do towarzystwa, a jednocześnie lęka się samotności.

Ilekroć wracał do swego mieszkania, miał wrażenie, że wstępuje w loch więzienny, gdzie zostanie wkręcony w koło tortury. To też mało przesiadywał w mieszkaniu, wolał się zaszyć w jakiś kąt werandy kawiarni i patrzeć na snującą się ciżbę, której widok rozrywał mu myśli. Ze szczególną satysfakcyą lubił się znęcać nad rozmaitymi okazami kobiet. Zwłaszcza interesowały go trójkąty. Oto wchodzi zażywna dama, przy niej znudzony, podobny do spracowanego wołu mąż i trochę wyleniały lowelas. Z powodu zbyt długiego opięcia gorsetu pani nie siada, ale ostrożnie opuszcza się w fotel, składa obfity biust na blacie stolika i z uczuciem ulgi roztacza półkole uśmiechu. Wół wlepia oczy w gazetę, lowelas w wycięcie jej stanika.

Spostrzegłszy taką trójkę, Świda poczynał damę fiksować tak uporczywie, z wyrazem tak złośliwym, że zaczynała się denerwować, tracić kontenans i swobodę. Powoli jednak te obserwacye nad rodzajem niewieścim jęły go samego niepokoić i rozniecać płomyki zmysłowych rozdrażnień. Słabe natarcia, a potem istne szturmy cielesnej tęsknoty jęły go napastować w bezsenne noce. Przybywała we wszystkich swych urokach Lili, a potem jakieś nieznane dziewczęta. Rozogniona wyobraźnia dochodziła do takiej potęgi, że widziadła te nabierały coraz realniejszych kształtów, czuł zwiewne pocałunki na wargach, objęcia podobne do prądów opasujących mu ciało i drobne dreszcze rozkoszy, które gasły nagle, pozostawiając ostre wrażenie niedosytu i nabrzmiałe arterye jakby nie krwią a rtęcią. Rozjątrzona namiętność doprowadzała go chwilami jakby do szału, wybiegał na ulicę z wrażeniem, że rzuci się na pierwszą napotkaną dziewczynę, by wciągnąć ją w zaułek, zelżyć i zamordować. Czuł w sobie jej szloch rozkoszy, potem przeraźliwy krzyk, a potem ciszę martwą i widział w bladej, nieznanej, stygnącej twarzy upojone wargi i panicznym lękiem rozszerzone oczy. Zdjęty strachem pędził przed siebie, roztrącając przechodniów, wreszcie zdyszany padał na ławkę, drżąc cały wewnętrznie.

Alejami tymczasem snuły się tłumy i od czasu do czasu w ażurowych pończochach, w płytkich pantofelkach, w jaskrawych kapeluszach mijały go wymalowane, zaszłe w lata kokoty, dobrze zbudowane, dojrzałe kobiety, i młode, krótko ubrane, czasem à la bébé, z puszczonymi warkoczami dziewczęta. Na wszystkich jednak twarzach dostrzegał pewną, jakby chorobliwą polewę, coś niezdrowego, a w oczach bezczelnie zalotnych przyczajoną ponurą senność.

– Te przynajmniej są szczere! – myślał Świda.

Powoli poznał je z widzenia wszystkie i z daleka rozróżniał każdą po kapeluszu, ruchach i sposobie unoszenia sukni.

– Nie