Dwa głosy - Gustaw Daniłowski - ebook

Dwa głosy ebook

Gustaw Daniłowski

0,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2021
Opis

Zbiór opowiadań zapomnianego dziś nieco, ale znakomitego autora Gustawa Daniłowskiego, właściwie Augusta Daniłowski ps. lit. Władysław Orwid (ur. 1871 w Ciwilsku w guberni kazańskiej, zm. 21 października 1927 w Warszawie) – polskiego pisarza, publicysty, działacza socjalistycznego i niepodległościowego. Zbiór zawiera następujące utwory: „Dwa głosy”, „Przerwana chwila”, „Głupia baba”, „Pan Jabot”, „Wigilia”, „Pociąg”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 155

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gustaw Daniłowski

 

 

Dwa głosy

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1903. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-193-9 

 

 

 

DWA GŁOSY

Dnia tego ścigany zgryzotą trawiących myśli, srogością tęsknoty, uciekłem z obcego miasta w step jeszcze więcej mi obcy.

Tam błądziłem do umęczenia i w wyczerpaniu fizycznem znajdowałem moralne ukojenie.

Kiedym wracał po własnych śladach, już tylko sam jeden omdlały smutek szlochał cicho na mem udręczonem sercu.

Zbliżał się wieczór, a upalone piachy ziały ciągle gorącem, iskrzyły się całe, niby rosą umarłą, słonym szronem, a tu i owdzie szkliły się jeziorami skamieniałej soli, jak skrzepami wielkich łez goryczy.

Na żółto-popielatych powierzchniach nagiej pustyni liche kępy anemicznej wielbłądziej trawy i majaczące w przestrzeni, jak kretowiska, kurzące się dymem, tułacze kibitki kałmuków stanowiły jedyne nikłe ślady życia w tej jałowej ziemi, żarem zabitej.

Zresztą nic więcej – tylko boleśnie rozciągnięte w bezgraniczną dal, nieprzejrzane, płowe płaszczyzny pod wysoko rozpiętym lazurem bezlitośnie czystego nieba, posępna pustka i cisza tak złowroga, jakby gdzieś w pobliżu czaiła się w skoku morderczym nagła śmierć.

Nieoglądając się, dążyłem szybko ku miastu i z uczuciem wytchnienia złożyłem zmęczone oczy na rysujących się coraz wyraźniej sylwetkach budowli, które ostremi liniami wrzynały się w przezrocze powietrze. Wszystkie szpice blaszanych dachów, krzyże i banie cerkiewne tliły się ogniem różowym, a najwyższy półksiężyc nad strzelającą w niebo smukłą wieżycą minaretu wyglądał, jak sierp skrwawiony. Przez klatkę domów złociła się Wołga, rozlana szeroko w morze bezbrzeżne, pyszna tonącym w niej pożarem żagwiącego się słońca. Całodzienna spiekota i skwar zdawały się ściekać obecnie w to purpurowe ognisko, które, jak krwawe serce, wyrwane z łona dnia, drgając aureolą jaskrawych promieni pogrążało się zwolna w milczącą toń.

Na ten widok coś rzuciło się we mnie i w kurczu boleści, z mocą wizyi jawiły mi się moje rodzinne zachody, tak odmienne od tego, któregom był świadkiem.

Otoczył mnie przytulny, słodki i rzewny wieczór letni, kiedy powiew łagodny kołysze do snu rozmodlone niwy, kiedy błędne tumany słaniają się, jak sny białe, po rozgranych gwarem żab moczarach, srebrzy się trawa łzami rosy, a w zorzy czerwonej pławią się płomienne obłoki, jak złocienie i róże, kwiecące się na niebie, i liliową mgłą zmierzchu rozmarza się rozłożysta ziemia...

Obraz był tak silny, że wydało mi się nagle, iż dzwonią w kościołku. To szczyt minaretu zabrzmiał wieczornym izanem. Słyszałem nieraz ten śpiew muezina, ale nigdy nie tknął mnie tak głęboko, jak w tej chwili. Nie było to wołanie, ale istotnie jakby dzwonienie ludzkiej piersi. W martwej ciszy przeciągłe, monotonne »ałłach, ałłach!« tłukło się samotne, niby rozpłakane żywe tułactwo, szukające spoczynku.

Donośny, niezmiernie smutny, przejmujący głos sprawiał wrażenie nie modlitwy, nie nabożnego uwielbienia, lecz smętnego wybuchu tęsknoty do nieznanego Boga. Śpiew łkał żałośnie, w sercu mem zrywały się głuche echa uczuć zamierzchłych. Mignął przelotny majak nieśmiałej nadziei, że ten głos nie wzywa daremnie, westchnęło tajemnie święte wzruszenie ufności, że jest jakaś myśl mądra, troska frasobliwa, dobroć bezsenna czuwająca nad światem.

Były to krótkie, ledwie uchwytne poruszenia duszy, w których urodziła się ciepła otucha.

Z czułem rozkwileniem całej istoty, podobnem do tego, z jakiem wracałem od pierwszej komunii, śpieszyłem przez wązkie zaułki do domu i, przekraczając próg pokoju, miałem jeszcze subtelne poczucie doznanego wzruszenia, a jako nową łaskę, odnajdywałem w sobie błogosławiony dar wewnętrznego spieszczania najbrutalniejszych wrażeń.

Dzięki tej przedziwnej władzy, podwórko, pełne koszlawych szop, walących się przybudówek, krzywych daszków i śmiecia, wydało mi się mniej duszne, schody nie tak strome i brudne, jak zwykle, a lichość i brzydota sprzętów mego pokoiku o odrapanych ścianach nie uraziły mnie zupełnie.

Z rozkoszą wyciągnąłem się na zapadłym barłogu i z pod ociężałych powiek widziałem otwór odemkniętego okna, zasnuwający się drobną siateczką mroku. Gdzieś za nią, na fioletowej wklęsłości dalekiego nieba wytrysnęła, jak światło z innego świata, cętka gwiazdy i żarzyła się nagłemi drganiami to sinych, to czerwonawych płomyków.

Nietylko wpatrzony, ale niejako i wsłuchany w jej rytm ognisty, wtulałem się zwolna w bezdenne puchy leniwej zadumy o jakichś rzeczach tak lotnych i rozwiewnych, jak cienie żeglujących górą obłoków w sennych głębiach zmąconego jeziora.

Mój spokój zamącały częste skrzypienia furtki, szepty i szmery, które sprawiali dyskretnie wkradający się do domu nocni mieszkańcy podwórka – stali i przygodni. Byli to rozmaici włóczędzy, osobniki bez określonego miejsca pobytu, zajęcia i nazwiska, przeważnie przedstawiciele tak zwanej »złotej roty«, licznej kategoryi istot, jak gdyby zgoła różnych od reszty społeczeństwa. Nietylko bowiem nie wiadomo, co ta odmiana, pozornie podobna nieraz do bardzo solidnych ludzi, porabia, z czego i jak żyje, ale i skąd pochodzi? Zdaje się ona nie rodzić, ale poprostu wyrastać, dźwigać się wraz z swymi łachmanami z gliny nadbrzeżnej, odrazu w wykończonej postaci porosłego szczeciną obdartusa, witającego świat ochrypłym głosem: »na wódkę!« Gatunek ten przymiera zawsze głodem, ale nie umiera chyba nigdy, przynajmniej trupów nie widać i nic go nie ubywa, jak nie ubywa wody w Wołdze, choć mija fala za falą.

Otóż kilkunastu takich drapichrustów złaziło się na nocleg do naszego podwórza i wysypiało się pod okapami szop, komórek, pod daszkami, nawet na daszkach, słowem, gdzie się dało.

Kiedy i jak zdobyli sobie ten uświęcony starą tradycyą przywilej, tego nikt nie umiał wytłomaczyć. Zapewniano mnie zato, że obecność tych podejrzanych figur właśnie lepiej, niż wszelkie zamki, skuteczniej, niż najuczciwsza policya, zabezpiecza mieszkańców od kradzieży i rozboju; a że dom stał na uboczu, w tak zwanem »złem miejscu«, stanowili oni poniekąd dobrodziejstwo. Przytem nie przeszkadzali nikomu, schodzili się późno, cicho, jak upiory, i znikali ze świtem.

Z początku, choć uprzedzony zawczasu o wszystkiem, doświadczałem lekkiego niepokoju, słysząc stąpanie i szepty tych nieznanych gości, widząc skradające się ich cienie, a przestraszyłem się na dobre, gdym razu pewnego ujrzał na poziomym daszku pod mojem oknem rozciągniętą w ogromny ciemny kształt postać jakiegoś dryblasa. Oswoiłem się jednak z tem bardzo prędko i już bez najmniejszej emocyi słuchałem nieraz, jak rozpaczliwie trzeszczały gonty, podczas gdy »mój« na daszek się gramolił.

»Mój« – dziwny wyraz! Żartem używany, stał się dostatecznym powodem do wykiełkowania jakiegoś zarodka przychylności dla osobnika z pod ciemnej gwiazdy, któregom nie znał nawet z wyglądu, bom go nie widział nigdy przy świetle, z którym nie łączyło mnie przecież nic a nic, prócz chyba stosunków przestrzennych. A jednak tak było; miałem sposobność przekonać się o tem tej nocy.

»Mój« od pewnego czasu gdzieś się zawieruszył, i teraz właśnie, słysząc, jak inni się schodzą, łapałem się na gorącym uczynku oczekiwania, zmartwionego roztargnienia, jakby zawodu, że jego jeszcze niema. Brakowało mi go dziś do tego stopnia, że gdy rozległ się wreszcie charakterystyczny trzask, ucieszyłem się niemal i wstałem, by się przekonać, czy się nie mylę.

W dole pod oknem czerniał znajomy kształt, koło szopy rozróżniłem również kilka wydłużonych cieni, znieruchomiałych w śnie.

Musiało być dość późno. W zenity wzbijała się zachwycająca południowa noc, noc, w której niema rozlewnego czaru ukojenia, ale znać mocne tętno jakiejś porywającej potęgi istnienia. Na granatowem, wysoko podniesionem sklepieniu nieba, drgając, gorzały, jak żar rozsypany, zawrotne roje gwiazd. Odczuwało się ogrom tych światów pałających, przerażający pęd zataczanych orbit. Rozpylona szeroko droga mleczna zdawała się kipieć, prężyć i wichrzyć twórczym szałem wyłaniających się z chaosu bytów.

I tylko jeden sierp księżyca lśnił martwo i nieruchomie, niby złowrogi symbol śmierci, przybity w szafirowej grocie, wrzącej orgią życia.

Nasycony upajającym widokiem, rozebrałem się pośpiesznie i, jak człowiek, któremu zupełnie po myśli skończył się dzień, począłem zaraz usypiać, po raz pierwszy od dawna nie z umęczenia rozigranych nerwów, ale w błogiem ukołysaniu całej istoty.

Spałem krótko, ale widocznie twardo, bo ocknięty poczuciem, że coś niezwykłego się dzieje, musiałem dobrą chwilę zmagać się z odurzeniem sennem, zanim otrzeźwiałem zupełnie.

Wówczas posłyszałem w pobliżu jak gdyby porywający się nagłymi rzutami jęk, który uśmierzał natychmiast inny stłumiony głos, powtarzający surowym tonem:

– Waśka, zostaw!

Znalazłem się w mgnieniu oka przy oknie i stanąłem zdumiony.

Na daszku, zwrócony tyłem do mnie, kiwał się w szybko bitych pokłonach »mój«; uderzał się gwałtownie oburącz w piersi, aż stękało, i zgrzytając zębami, jak gdyby się dławił jakimś niezrozumiałym wyrazem. Na osrebrzonem słabą poświatą podwórzu snuły się, jak w popłochu, mary różnych postaci, a ktoś niewidzialny dawał z dołu ciągłe napomnienia:

– Waśka, uspokój się! powiadam »zostaw!...« Śpij!... przejdzie!...

Miało to swój skutek, lecz tylko chwilowy. Ilekroć bowiem rozlegał się ten stanowczy głos przestrogi, Waśka zastygał na moment w nieruchomość, by potem ze zdwojoną furyą grzmocić się w piersi, zginać się w pas i ciskać jakiś szczątek słów dla mnie zagadkowych.

Nagle zadarł głowę, wyprężył się i podniósł obie zaciśnięte pięści w górę.

Natenczas gromadka majaczących cieni rozwiała się po placu, jak garść widm, i gdzieś w pobliżu muru wsiąknęła w mrok.

– Zostaw!... Bies przeklęty!... Potępieńcze!... – zerwało się z dołu kilka rozpaczliwych prawie zażegnań i przypadły raptownie do ziemi, jakby zmiażdżone nieludzkim rykiem, który buchnął w powietrze.

– Antychryst! Antychryst! Antychryst!.. – zadygotał z dna duszy wydarty, pełen zdziczałych akcentów, ochrypły, bolesny głos.

– Antychryst! Antychryst! – coraz przeraźliwiej wołał Waśka, jakby podżegany zaciekłością, wyciągając ku niebu rzucające się jak w konwulsyach oszalałe ręce o rozczapierzonych palcach, drgających drapieżnie, niby szpony, gdy wietrzą blizkość ofiary.

Było w tem błagalnem wzywaniu potęgi piekielnej, w tej namiętnej ewokacyi coś tak groźnego, że mi się włosy jeżyły na głowie, zgwoździałemi nogami nie byłem w stanie ruszyć się z miejsca, ani odlepić wzroku od tej rozjuszonej krzykiem, upiornej postaci.

– Antychryst! Antychryst! – jęknął okropnie jeszcze kilka razy w ekstazie uniesienia, jakby przelewając w ten okrzyk całą moc duszy, wszystkie pulsy krwi, ostatek tchu piersi, przedśmiertny wysiłek życia i zwalił się z nóg.

Widziałem go na daszku; leżał twarzą do dołu, niby wielki, na ukos rozpięty krzyż.

Chwilę trwała cisza. Potem załkał spazmatyczny płacz, łzawe chlipanie, i wreszcie parę westchnień stękających zakończyło wszystko.

Cofnąłem się i siadłem na łóżku, jak nieprzytomny. To, com widział, trwało stosunkowo tak krótko i było dla mnie do tego stopnia straszne i niepojęte, że gdyby nie jakiś dotkliwy cierń, który czułem pod sercem, mógłbym mniemać, iż mi się przyśnił ponury, krwawy sen.

Oddychałem z trudnością, jakbym dźwigał jeszcze dławicę zmory na piersiach. Zjadliwe mgły zgryzoty, niby dymy myśli, zgorzałych w cieniach niewiadomości, podnosiły się we mnie i jak lotnym pyłem sadzy zasępiały obolałą duszę.

Było mi źle, ciężko i gorzko nad wyraz. Siedziałem bez ruchu długo jak zdrętwiały, nie mając odwagi wyzwolić się z tego letargu, gdyż czułem, że pierwszym błyskiem świadomości skaleczę się do żywego.

– Jakże okropny musi być ten, co tak niegodziwie się modli! – w chwili zaciętego bólu, wstrząśnięty tą gwałtowną refleksyą, wzdrygnąłem się do głębi z trwogi i obrzydzenia i otworzyłem oczy.

Zmierzch pokoju nasiąkał mętną jasnością. Poznałem, że świta. Naokół panowała zabójcza cisza; wyczuwałem ją, jako przepaścistą czeluść milczenia, w której lękliwie kołacze jedno moje serce; gdy nagle coś targnęło się w jej wnętrzach i, niby smutek samotny i przeszywający, poczęły lecieć ku mnie donośnie, smętne wołania:

– Ałłach! Ałłach!

To muezin wydzwonił hymn tęsknoty wschodzącemu słońcu.

Słuchałem, a pierś mi się ściskała niezmiernym żalem nad tym kryształowym głosem, że się rozbija nadaremnie między ziemią i niebem.

Gdy skończył, zbliżyłem się machinalnie do okna, jakby chcąc zobaczyć potrzaskane szczątki tych wezwań bezowocnych. I żachnąłem się, niby ugodzony tępym ciosem między oczy.

Na daszku z ręką podwiniętą pod głowę leżała na wznak wyciągnięta postać odrażająca.

W strzępach rozłażących się łachmanów żółciało spaloną skórą wychudłe ciało żebracze.

Na jednej z bosych nóg, pożartych bliznami, ślimaczył się powyżej kostki rozdrapany strup niezgojonego wrzodu. Odrzucona na bok, niby zbyteczna wynędzniała ręka, obwiązana jakąś szmatą koloru ścierki, drgała co moment skurczem boleści. Twarz porośnięta kłakami lichego włosienia, nosiła również ślady świeżego pobicia. Ku mocno wydatnej grdyce, jakby ustawicznie coś łykającej, zwieszał się z rozdarcia rozpuchniętej wargi stalaktyt zapiekłej krwi. Policzki były sine i obrzękłe. Tylko doły oczu zamkniętych, ozdobionych łukami gęstych brwi, nie miały żadnej skazy, a czoło – ledwie jedną niewielką zaognioną cętkę, jakby fatalną pieczęć krwawych przeznaczeń. Ta górna część oblicza stanowiła dziwny kontrast z resztą zelżonej twarzy; zwłaszcza to czoło, cudownie sklepione, szlachetnie wyniosłe, z dwoma mądrymi guzami, zdawało się być stworzone na gniazdo orlich pomysłów.

I z niego to wionęła ku mnie ta świetlana myśl, że to nie on wołał: »Antychryst«, że to się rwały ku piekłu zgniłe szmaty łachmanów, wynędznienie ciała, rozjątrzone strupy, haniebne sińce pobicia, bolesne skrzepy krwi, rozognienie ran.

A jakby na potwierdzenie dźwignęły się jego powieki i popatrzyły na mnie dwie duże bladoniebieskie źrenice, czyste oczy rozbudzonego dziecka, naiwne wyrazem szczerego zdziwienia, onieśmielone popłochem żałosnego lęku.

– Mój – zaszlochało mi coś w sercu.

Ale on zsunął się szybko z daszku, chyłkiem, czając się pod murami, dowlókł się kulejąc do furtki i znikł.

Tylem go widział.

A ilu jest takich? Któż zliczy?

PRZERWANA CHWILA

Jerzy Bicki po długiej, zaciekłej krętaninie doprowadził się do takiego stanu rozjątrzenia, iż stał się dla najbliższych nietylko nieznośnym, ale i niebezpiecznym.

Istniały tematy, których wobec niego niepodobna było poruszać.

Z gadatliwego i wesołego stał się ponury i milczący, a gdy odezwał się, to głos zdawał się wychodzić z najgłębszych pokładów zdławionej piersi i był zazwyczaj protestem przeciwko mowie.

– Mącenie eterru – to nie rrobota, koledzy! – rzucał z pasyą w środek rozkrzyczanego zebrania warczące zdanie i niezwykle wzruszony opuszczał szybko pokój ze łzami w oczach, jak twierdzili niektórzy.

Co gorsza, działał w sposób tak manifestacyjny i wyzywający, jakby mu chodziło o to, by z przesiąkniętej grozą atmosfery ściągnąć na swą głowę piorun. Może spodziewał się znaleźć w tem wrażenie gorącego czynu, bolesny, lecz widomy stygmat swej działalności, a może łaknął ofiary? Spostrzegłszy to, koledzy uznali za konieczne wyprawić go na czas dłuższy z miasta, by się rozerwał, a zwłaszcza oderwał od zajęć i połączonej z niemi febry duchowej.

Wyrok wydano zaocznie, a wykonanie poruczono dwom najbliższym towarzyszom Jerzego: doktorowi Orskiemu, który imponował wyrobieniem i powagą, i inżynierowi Świdrowi, znanemu z potoczystej wymowy.

To połączenie artyleryi z lekką kawaleryą zdobyło twierdzę oporu Bickiego. Po godzinie zaciętej walki Jerzy popadł w stan biernej apatyi i oszołomienia, a zanim zdołał się opamiętać, gorliwi przyjaciele wyznaczyli mu miejsce pobytu, przewieźli wieczorem na dworzec, polecili wyszukać letnie mieszkanie dla wspólnych znajomych i, uściskawszy serdecznie, po trzecim dzwonku ulotnili się, jak widma. Potężny jęk lokomotywy przedarł powietrze, skrzypnęły łańcuchy, wagony się zachwiały i potwór z żelaza ruszył naprzód. Jedyny towarzysz podróży, fertyczny jegomość o zacięciu komiwojażera i wybitnie semickich rysach, po bezowocnych dwujęzycznych próbach nawiązania rozmowy, mruknąwszy niezbyt pochlebny dla Jerzego komplement w trzecim rodzinnym, zaczął się gotować do snu. Jerzy zaś, niemal zdziwiony tem, że jedzie, wsparty na oknie drgającego wagonu, uczuł, jak mu co chwila wpadają w oczy migotliwe latarki zwrotnic i różnokolorowe światła sygnałów, które, okręcając się naokoło swej osi, mknęły szybko w tył i znikały w mroku nocy.

– A jednak mnie się pozbyli!.. – pomyślał z goryczą Jerzy, i najprzód zawrzał w nim głuchy gniew, a później z niesłychaną siłą rzuciły się nań wszystkie te zmory od których go chciano oddalić: więc przeświadczenie o tem, że spełnia pracę Danaid, plugawa świadomość bezsilności, szarpanie się konających, zgnilizna żywych, pewność i straszliwy lęk zatracenia.

Znękany, z chłodem w szpiku kości legł na ławce i, zaciskając powieki, jękiem wewnętrznym błagał o omdlenie lub sen... Zwolna minął zenit męczarni; po chwili Jerzy poczuł budzącą się w nim odporność i instynktownie jął liczyć miarowe takty w uderzeniach kół, szukając w tych rytmicznych wahaniach ulgi i ucieczki. Środek skutkował. Rozżarta, rozprężona hydra boleści, chowając żądła zatrute, jęła się szybko kurczyć i pod piersiami zwijać w kłębek zwarty i ciężki; prócz ucisku w tym punkcie Jerzy doznawał wrażenia niezwykłej suszy wewnętrznej, jakby po przejściu palącego wichru, do czego dołączało się mętne lecz nieznośne poczucie raptownego wyjałowienia mózgu i mechaniczności rachunku – raz, dwa, trzy, który, niby rozpędowe koło, nabierał wstrętnych cech konieczności martwej i nieprzerwalnej.

Nagle takt i ton łoskotu kół zmienił się.

Jerzy, niemal przerażony tem zjawiskiem, podniósł powieki i, ujrzawszy za szybą czerniejące kraty mostu, wstał i patrzał:

W dole świeciła rzeka, jak nieruchoma, matowa blacha, oprawna w szeregi coraz gęściej ustawionych latarni, które w postaci dwóch świetlnych, zbiegających się linii rozwiewały się w mrocznej dali. W pobliżu jednej z nich czerniała w mglistych zarysach wydłużona wysepka, a z tyłu nad nią piętrzyły się, jak skały, ciemne sylwetki domów przedmieścia z jasnemi migotliwemi plamami oświeconych okien... Wkrótce most skończył się, wagon się chybnął, znów szybciej zadudniły koła, a zamiast ciemnych krat za szybą, jęły się żarzyć ogniste sznurki, jak druty rozpalone. Chwilami drut się przerywał i kładł się na ziemi w postaci iskry niknącej szybko, to znów kilka naraz równoległych szeregów wykwitało za oknem i spadało na dół deszczem ognistym. Nagle, jak potwór mglisty, nadleciał tuman dymu i pochłonął świetny fajerwerk.

– Zgasło – ze ściśniętem sercem wyszeptał Jerzy, wpatrując się w dawno niewidziany obszar rozległej równiny, który się przed nim otworzył.

W wilgotnej ciemności nie mógł rozróżnić: czy to łąka, czy pole? Widział tylko, że ta płaszczyzna zlewa się ciemnymi krańcami z mrokiem horyzontu. Strop nieba wydawał się niezwykle blizki, mało wklęsły i jakby powleczony dymem. Gdzieniegdzie tylko w tej mętnej cieczy mieniły się rzadkie i nikłe kropelki gwiazd, a w dalekich cieniach zapalały się od czasu do czasu ciche i słabe ognie błyskawic. Nie miały one jednak zwykłej postaci szybkich i ostrych zygzaków, były to raczej blade, rozlewne łuny jasności, coś, jakby uśmiech rozświetlający posępne oblicze nocy żałobnej po dniu we łzach zagasłym.

Czasem znów zdawało się, że tam za chmurami rozesłani przez Boga migają w szybkim locie aniołowie, a jak który z nich trąci skrzydłem o mroczną nieba powłokę, to się ona na zaziemską światłość otwiera.

To też ilekroć strop nieba się rozwidniał, z najgłębszych tajników duszy Jerzego tryskał jakiś cieplejszy, łkający zdrój, balsamem cichego smutku oblewał mu serce rozdarte, a kamień w piersiach roztapiał w łzy. Wyczerpany subtelną rozkoszą smutku, osunął się wreszcie bezwładnie na ławkę, oparł się o zawiniątko i zamknął oczy, pogrążając się zwolna w stan pół-snu, pół-czuwania.

Urywki świeżych wspomnień i wrażenia dni ubiegłych wiązały się z majaczeniami sennemi w chaos luźnych obrazów. Słyszał wszystko, co się wokoło niego działo, ale tak, jakby ze znacznej odległości. Wiedział, że jedzie, ale nie zdawał sobie sprawy, dokąd? Wark kół wydawał mu się jakimś głuchym łoskotem, idącym z pod ziemi. Czuł, kiedy się pociąg zatrzymywał; rozróżniał przenikliwe jęki dzwonków, ale nie był pewien, czy to dzwonek stacyi, czy też szczęk mieczy?...

Nagle ujrzał się pod kolumnami posępnego gmachu; czerwone cegły murów wydały mu się skrzepami krwi, a rysy karyatyd, zgiętych boleśnie pod brzemieniem wyniosłych krużganków, zaczęły przybierać kształty twarzy; ze ślepych jam ich oczu wyzierała zrezygnowana rozpacz i lęk upodlenia wszystkich nędz świata...

W duszy Jerzego, szarpanej szałem przeraźliwej żałości, zbudził się z dawna drzemiący wulkan. Schwycił oburącz kolumny wilgotne, jak gdyby śluzem łzawym ociekłe, i jął się przy nich szamotać; tłumne zaś zbiegowisko przyglądało mu się zrazu ciekawie, później, gdy skrwawił dłonie, lekceważąco, a gdy słupy nie drgnęły, wybuchnęło szyderstwem.

Wtenczas on, stojąc pod pręgierzem własnej niemocy, w obeldze wołań, modlił się śmiertelną bladością twarzy o litościwy kamień, którym go jeszcze nikt nie śmiał uderzyć.

Zwalił się nań nie kamień, lecz przeszywające wejrzenie ukochanych oczu, nad wyraz wymowne, nieodwołalnie wskazujące mu wyzwolenie li tylko w śmierci. Było to spojrzenie szybkie, jak wystrzał, i wżarło mu się gorącą kulą pod serce, bo oblicze, z którego wypadło, nietylko było zawsze umiłowane, ale w tej chwili zbarwione po czoło purpurą wstydu za niego.

I stał się cud zbawczy.

U