Lepszego przyjaciela nie znajdziesz - Helmut Schiebel - ebook

Lepszego przyjaciela nie znajdziesz ebook

Helmut Schiebel

3,9

Opis

Książka zawiera wspomnienia autora z czasu walk na froncie wschodnim.

Schiebel zaczynał jako strzelec motocyklowy w 13 Dywizji Pancernej, z którą dotarł aż nad Dniepr. Tam poznał smak prawdziwej wojny i ból po stracie przyjaciół. W 1942 roku, po kursie w Szkole Wojsk Zmechanizowanych w Poczdamie, trafił do 88 Dywizjonu Strzelców Pancernych (niszczycieli czołgów) – jednej z sześciu tego typu jednostek w armii III Rzeszy. Brał następnie udział w walkach na terenie zachodniej Ukrainy, Małopolski i Śląska. Ciekawe są opisy nie tylko starć zbrojnych, ale także kontaktów z ludnością cywilną zamieszkującą te tereny. Wynika z nich wyraźnie, że ona była główną ofiarą wojny, a nie żołnierze, którzy według autora „jedynie giną”. Choć nie był on fanatycznym nazistą, uważał, że obrona ojczyzny jest nadrzędnym obowiązkiem każdego żołnierza i starał się go sumiennie spełniać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (7 ocen)
1
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Podziękowania od Wydawcy wersji angielskojęzycznej

Podzię­ko­wa­nia od Wydawcy wer­sji angiel­sko­ję­zycz­nej

Chciał­bym podzię­ko­wać poni­żej wymie­nio­nym oso­bom za pomoc w wyda­niu tej książki:

• Klau­sowi Schar­ley­owi za prze­tłu­ma­cze­nie ory­gi­nału na język angiel­ski

• Shaw­nowi Biet­t­ne­rowi za wery­fi­ka­cję fak­tów

• ser­decz­nemu przy­ja­cie­lowi Wal­de­ma­rowi Trojcy za dostar­cze­nie kolo­ro­wych map i popra­wie­nie jako­ści zdjęć archi­wal­nych

• ser­decz­nemu przy­ja­cie­lowi Veli­mi­rowi Vuk­si­cowi za dostar­cze­nie czte­rech dosko­na­łych foto­gra­fii

• Janu­szowi Skul­skiemu za dostar­cze­nie kolo­ro­wej foto­gra­fii na okładkę książki.

Jestem rów­nież wdzięczny Wam, czy­tel­nicy, że chcie­li­ście kupić tę książkę, oraz wszyst­kim tym, któ­rzy pisali do mnie wiele miłych słów zachęty i pochwały. Wasze listy i e-malie pobu­dzają mój zapał do publi­ko­wa­nia naj­lep­szych, dostęp­nych w języku nie­miec­kim ksią­żek i przy­go­to­wy­wa­nia ory­gi­nal­nych tytu­łów. Listę dostęp­nych pozy­cji może­cie zna­leźć na stro­nie inter­ne­to­wej www.jjfpub.mb.ca. Wiele z nich poja­wiło się dzięki waszym cen­nym suge­stiom.

Na­dal ocze­kuję Waszych kon­struk­tyw­nych komen­ta­rzy, uwag i wspar­cia.

John J. Fede­ro­wicz

Słowo wstępne

Jeśli nie ryzy­ku­jesz w życiu Wtedy ni­gdy nie sko­rzy­stasz z życia

Fry­de­ryk Schil­ler

W 1991 roku minęło 50 lat od chwili, kiedy nie­miecki Wehr­macht ruszył do ataku na Zwią­zek Radziecki. Wraz z tym roz­po­częła się kata­strofa, która przy­nio­sła wiele nie­po­trzeb­nych ofiar. W kon­se­kwen­cji Rze­sza Nie­miecka roz­pa­dła się na kawałki, utra­ciła zie­mie na wscho­dzie, a miliony Niem­ców domy. Histo­ria zna nie­wiele podob­nych tra­ge­dii. Każdy, kto podob­nie jak ja, prze­żył tamte czasy, nie pra­gnie już wię­cej wojny, ale byłoby nie­do­brze, gdy­by­śmy mil­czeli na ten temat. Poprzez opo­wieść o moich wojen­nych prze­ży­ciach, zawar­tych w tej książce, pra­gnę zre­ali­zo­wać trzy cele.

Po pierw­sze, pra­gnę przy­po­mnieć ludziom rozum­nym, że wielu innych uwa­żało, iż nie było dla nich miej­sca w tam­tych cza­sach, ale byli potrzebni póź­niej do stwo­rze­nia demo­kra­cji wal­czą­cej o pokój. Pra­gnę moim opi­sem obu­dzić w ludziach zro­zu­mie­nie dla tam­tych cza­sów i dla­czego myśle­li­śmy, jak myśle­li­śmy i że za późno było na wybór innej drogi. Nie­mniej ta książka poświę­cona jest wielu moim wier­nym towa­rzy­szom broni, któ­rzy prze­szli razem ze mną przez pie­kło frontu wschod­niego; tym któ­rzy tam zostali, i tym któ­rzy stam­tąd się wydo­stali.

Dzi­siaj więk­szość oby­wa­teli naszego kraju trak­tuje życie w demo­kra­cji jako pew­nik. My w naszej mło­do­ści nie mie­li­śmy takiego szczę­ścia, a nasi rodacy z byłej NRD musieli cze­kać na to kolejne 50 lat, wzdy­cha­jąc do naj­więk­szego skarbu demo­kra­cji, do wol­no­ści. Nie­stety wielu naszych oby­wa­teli nie rozu­mie war­to­ści tej zdo­by­czy. W Śmierci Wal­len­ste­ina Schil­ler sta­now­czo nam przy­po­mina: „Gdzie jest dużo wol­no­ści, tam jest wiele błę­dów, ale naj­lep­sza jest wąska ścieżka obo­wiązku”.

Takie walory, jak wypeł­nia­nie obo­wiąz­ków, ale rów­nież honor, lojal­ność, patrio­tyzm, są pod­stawą życia dla uczci­wych ludzi. Te cnoty powinny być cenne i nie mogą budzić podej­rze­nia tylko dla­tego, że przy­wódcy III Rze­szy sta­rali się je kom­pro­mi­to­wać. Oczy­wi­ście ich istota zwią­zana jest z ludźmi i ich cza­sami i zmie­nia się wraz ze zmianą sytu­acji. Kiedy już uwol­nimy je od bala­stu przej­ścio­wego fał­szo­wa­nia fak­tów, to są one dzi­siaj na­dal ważne.

Nie ma gene­ra­cji, która zosta­łaby obda­rzona jedy­nie ide­al­nymi cechami. Jak to Ernst Jünger opi­sał w książce Krew i Żelazo, o przy­go­dzie życia, wabią­cej nas wszyst­kich, przy­na­leż­nej jed­nak mło­dym:

Każde czasy mają swoje misje, zobo­wią­za­nia i przy­jem­no­ści, i każdy okres ma swoje przy­gody, i każdy czas ma swoją mło­dość, która dostrzega swoją porę i miło­sne pod­boje.

Życie samo w sobie jest misją, ale przy­goda jest poezją. Obo­wią­zek czyni cel zno­śnym, ale radość nie­bez­pie­czeń­stwa czyni go lek­kim. Z tego powodu nie wsty­dzimy się być poszu­ki­wa­czami przy­gód.

W bar­dzo nie­wielu publi­ka­cjach, które uka­zy­wały się od 50 lat, widać jak naprawdę było, jak ważny był ówcze­sny duch czasu (Zeit­ge­ist). Z powodu trwa­ją­cego przez dzie­siątki lat fał­szo­wa­nia histo­rii tamte czasy i ludzie wydają się dziwni dzi­siej­szej gene­ra­cji. Oczy­wi­ście, że doświad­cze­nia pół­wie­cza zmie­niły rów­nież mój punkt widze­nia. W 1939 roku umie­ści­łem dobrze znane słowa Hora­cego w mojej pracy matu­ral­nej:

Dulce et deco­rum est pro patria mori – Słodko i sto­sow­nie jest umie­rać za ojczy­znę.

Zale­d­wie kilka lat póź­niej doświad­czy­łem naprawdę, co zna­czyło umie­rać na woj­nie. To była krew i łzy, ból i katu­sze, strach i roz­pacz, tym wła­śnie to było. To jest zapo­mniany grób w środku nico­ści i nie­wy­po­wie­dziany smu­tek z powodu pole­głych ludzi, synów i towa­rzy­szy broni. Z pew­no­ścią nie ma nic bar­dziej hono­ro­wego, niż poświę­cić życie, aby rato­wać towa­rzy­szy broni, za wol­ność, za naród i ludz­kość. Ale słodko na pewno nie jest!

Wspo­mnie­nia uczest­ni­ków wojny róż­niły się z powodu odmien­no­ści postrze­ga­nia prze­żyć ich auto­rów. Dla jed­nego wojna stała się wewnętrz­nym prze­ży­ciem, dla kogoś innego oka­zała się wypa­cze­niem huma­ni­ta­ry­zmu. Ktoś inny jesz­cze widział ją jako test moralny, w któ­rym jego praw­dziwe wewnętrzne „ja” zostało bez­li­to­śnie obna­żone albo odniósł trwałe psy­chiczne urazy. Pod­czas gdy ktoś uczył się modlić na woj­nie, inny tra­cił swoją wiarę. To dla­tego ist­nieje taka mno­gość opi­nii i każda z nich, nie tylko jedna, musi być sza­no­wana. To nio­sła ze sobą pozorna radość wojny!

Jak więc mam dzi­siaj opi­sać, jak naprawdę wtedy było? Dla­tego odko­pa­łem mój dzien­nik bojowy oraz listy z frontu. To był punkt widze­nia mło­dego czło­wieka, który pisał w tam­tym cza­sie, będąc ochot­ni­kiem sta­ra­ją­cym się być dobrym żoł­nie­rzem. Ośmie­li­łem się spró­bo­wać być takim.

Reali­stycz­nej pre­zen­ta­cji nie można doko­nać bez wyko­rzy­sta­nia prze­moż­nej eks­pre­sji języka uży­wa­nego przez spe­cy­ficzną grupę ludzi. Wiele razy despe­racki humor skry­wał się za cynicz­nymi albo maka­brycz­nymi powie­dze­niami, któ­rymi żoł­nierz pró­bo­wał osło­nić wła­sną duszę przed kosz­ma­rem wojny.

Jed­nak w książce o woj­nie nie można zapo­mnieć o umie­ra­niu i zabi­ja­niu ludzi. Zada­niem żoł­nie­rza na woj­nie jest zatrzy­mać prze­ciw­nika albo go poko­nać. Tak więc, kiedy jest gotów poświę­cić życie, nie może pod­czas bitwy oszczę­dzać życia prze­ciw­nika. Tak długo jak żoł­nierz zwią­zany jest obo­wiąz­kiem obrony kraju, to kłam­stwem, a nawet obrazą jest nazy­wa­nie go mor­dercą. Narody na ziemi na­dal zmu­szane są do obrony przed inwa­zją zewnętrzną lub klę­skami żywio­ło­wymi. Gene­ral­nie uni­kam poru­sza­nia kwe­stii filo­zo­ficz­nych w moich roz­wa­ża­niach i sta­ra­łem się stwo­rzyć praw­dziwy doku­ment o woj­nie. Nad­mierny patrio­tyzm i pacy­fizm już dawno ze mnie ule­ciały, ale podzie­lam opi­nię pary­skiego „Figaro”, jaka poja­wiła się w kon­tek­ście kry­zysu w Zatoce Per­skiej:

Nie ma nic bar­dziej nie­bez­piecz­nego niż pacy­fi­ści. Tylko zachę­cają sil­niej­szych do nad­uży­wa­nia ich potęgi. I dalej osła­biają sła­bych.

Pro­szę zatem, wróć­cie ze mną do początku czerwca 1941 roku, kiedy dla strzelca moto­cy­klo­wego Schie­bela zaczy­nała się w Wit­te­nau wojna prze­ciwko Związ­kowi Radziec­kiemu.

Autor, czer­wiec 1991 roku.

1941. Przygoda

1941

Przy­goda

Przy­goda jest bla­skiem, który przy­ćmiewa strach.

Ernst Jünger

Dnie­pro­pie­trowsk!

Przed nami wiel­kie mia­sto. Na­dal bar­dzo daleko, ale łatwo już było dostrzec, że to potężny okręg prze­my­słowy.

Dnie­pro­pie­trowsk!

Jak gar­dłowo i jak rosyj­sko brzmiała jego nazwa! Kiedy wspo­mniano o nim pierw­szy raz dwa tygo­dnie temu, jako o waż­nym celu naszej ofen­sywy, nikt nie potra­fił wymó­wić bez­błęd­nie jego nazwy. Pod­czas upal­nych, krwa­wych dni rajdu wzdłuż zachod­niego brzegu Dnie­pru, to mia­sto było dla nas jak marze­nie, jak senne złu­dze­nie przed naszymi oczami. Dzi­siaj wypo­wia­damy jego nazwę płyn­nie, jak praw­dziwi Rosja­nie.

Czy było to zale­d­wie dwa mie­siące wcze­śniej, kiedy jako strzelcy z 43. Bata­lionu Moto­cy­klo­wego, żegna­li­śmy się z wio­ską Wit­te­nau (Uszyce) na Gór­nym Ślą­sku i naszymi gospo­da­rzami? Duża biała Litera K wska­zy­wała, że nale­że­li­śmy do Pan­zer­gruppe Kle­ist (grupa pan­cerna Kle­ista), a mały żółty krąg z krzy­żem w środku ozna­czał przy­na­leż­ność do 13. Dywi­zji Pan­cer­nej. Jecha­li­śmy przez tereny Gene­ral­nej Guberni, Gali­cję i Ukra­inę: Hru­bie­szów, Równo, Żyto­mierz, aż do bram Kijowa. Dalej na połu­dniowy wschód: Kor­suń, Kamienka Krze­mień­czuk i Wierch­nied­nie­prowsk. Po poko­na­niu pra­wie 2000 kilo­me­trów, i to wszystko w dwa mie­siące, sta­nę­li­śmy przed Dnie­pro­pie­trow­skiem! To była naprawdę długa wyprawa!

Step po drugiej stronie granicy

O, du schöner Wester­wald, über deine Höhen pfe­ift der Wind so kalt (popu­larna pio­senka tury­styczna). Pełny zapału, gło­śniej­szy niż melo­dyczny śpiew wydo­by­wał się z 22 gar­deł. Buty woj­skowe1 równo wybi­jały rytm. Strzelcy kara­bi­nów maszy­no­wych z 2. Kom­pa­nii 43. Bata­lionu Moto­cy­klo­wego wra­cali z zawo­dów strze­lec­kich. Wszy­scy byli w dosko­na­łych nastro­jach.

Przez sześć tygo­dni kom­pa­nia sta­cjo­no­wała w Wit­t­neau (Uszyce), małej wio­sce na Gór­nym Ślą­sku. Kwa­tery były wygodne, mało obo­wiąz­ków, a pogoda wspa­niała. Tego wie­czoru miał się odbyć wielki bal kom­pa­nijny. Od kilku dni był to główny temat roz­mów w wio­sce. Cywile ocze­ki­wali go tak samo jak żoł­nie­rze. Gasthaus Petzka dzia­łał na wyso­kich obro­tach. Śpiewy, muzyka, ske­cze kaba­re­towe nastę­po­wały jeden po dru­gim, a temu wszyst­kiemu towa­rzy­szyły tańce. Nic dziw­nego, że dziew­czyny z Wit­te­nau były pod­eks­cy­to­wane. Gefre­iter Blu­men­thal pra­co­wał bar­dzo inten­syw­nie jako główny orga­ni­za­tor. Wszy­scy byli gotowi przy­siąc, że będzie to wiel­kie wyda­rze­nie.

– Edgar, dzi­siaj twój wielki debiut aktor­ski – Willi Tap­pertt draż­nił sąsiada. – Tylko szkoda, że nie ma tutaj żad­nego pro­du­centa z Ufy (nie­miec­kiej wytwórni fil­mo­wej), aby prze­żył to przed­sta­wie­nie.

– Dalej, ty zło­śliw­cze, jesz­cze zoba­czysz, jakim wyda­rze­niem będzie mój występ. Każdy, kto ujrzy mnie w roli mor­der­czego kel­nera, będzie się bał wyjść tej nocy na ulicę.

– Dobry czło­wieku, może to ty nie będziesz miał odwagi poka­zać się na ulicy po twoim wystę­pie! – pod­po­wia­da­łem ze śmie­chem, jako trzeci z naszej gro­mady.

Pozna­li­śmy się na kur­sie dla kan­dy­da­tów na ofi­ce­rów (OA – Offiziersanwärten Lehr­gang) i zosta­li­śmy przy­ja­ciółmi. W kom­pa­nii byli­śmy nie­roz­łączni. Było to nam potrzebne, gdyż jako kadeci nie mie­li­śmy łatwego życia wśród stada plu­to­no­wych i sier­żan­tów z naszej kom­pa­nii.

W oddali za strzel­cami kara­bi­nów maszy­no­wych masze­ro­wali dowódca III Plu­tonu pod­po­rucz­nik Nic­kel, obe­rfel­dwe­bel Hil­ski i fel­dwe­bel Hau­smann. Hil­skiego można było nazwać gnę­bi­cie­lem kade­tów. Nic­kel, wyróż­nia­jący się dowódca plu­tonu, pewny sie­bie i ener­giczny ofi­cer, był odważny aż do zuchwa­ło­ści i ostry jak brzy­twa. Jeśli sze­re­go­wiec ośmie­lił się popeł­nić błąd, wtedy jego życie nie było łatwe. Ale biada, jeśli jesz­cze byłeś kade­tem. Wtedy brał się za niego Hil­ski w taki spo­sób, że nawet bez­domny pies miał lepiej. Jedno było pewne; już wię­cej nie popełni takiego błędu.

Z tyłu dobiegł głos obe­rfel­dwe­bla Hil­skiego:

– Kto tak zawo­dzi jak praczki? Oczy­wi­ście kadeci, lepiej żeby­ście śpie­wali sen­sowne pio­senki, jak Fin­ster ist die Nacht (Ciemna jest noc).

Zaśmia­li­śmy się. Hil­ski też się zara­ził dobrym humo­rem. Przy­nie­śli­śmy ze sobą z kursu kade­tów pio­senkę o żegla­rzu trzy­ma­ją­cym wachtę w ciem­nej nocy i nauczy­li­śmy ją naszych kole­gów. Stała się ulu­bioną pio­senką kom­pa­nii.

– Zugle­ich2 – roz­le­gła się komenda na prze­dzie i kara­biny maszy­nowe powę­dro­wały jed­no­cze­śnie z pra­wego na lewe ramię. Edgar Sycha, który naprawdę chciał zostać akto­rem, zaśpie­wał pierw­szą nutę:

– Fiii… trzy, cztery!

A kolumna jak jeden mąż wydarła się:

– Fin­ster ist die Nacht und kein Stern­lein lacht…3

I tak wma­sze­ro­wa­li­śmy do Wit­te­nau, aby zatrzy­mać się na wiej­skim placu. Pod­po­rucz­nik Nic­kel kazał nam się rozejść do kwa­ter. Miesz­ka­łem z rodziną Ste­ige­rów. To byli biedni ludzie, ale byli gotowi speł­nić każde moje życze­nie. Kiedy wsze­dłem do dużego salonu, na stole stała duża taca z koło­czem ślą­skim.4 Odsta­wi­łem kara­bin maszy­nowy w rogu pokoju, zdją­łem kurtkę polową, umy­łem ręce w misce z wodą i zaata­ko­wa­łem cia­sto.

Sześć tygo­dni wcze­śniej 13. Dywi­zja Pan­cerna, do któ­rej nale­żała 43. Lehr­truppe, sta­cjo­no­wała w Buka­resz­cie. W rze­czy­wi­sto­ści dywi­zja poma­gała mar­szał­kowi Anto­ne­scu w stłu­mie­niu buntu w jego eli­tar­nej „Żela­znej Gwar­dii”. Jecha­li­śmy pocią­gami u pod­nóża Kar­pat, przez węgier­ską pusztę na Górny Śląsk. Dla­czego odbyła się ta dys­lo­ka­cja? Nikt nie znał odpo­wie­dzi. Coś nowego na nas cze­kało. To była na­dal wielka przy­goda.

W Sandomierzu, 21 czerwca 1941

Sie­dzie­li­śmy wie­czo­rem w czte­ro­oso­bo­wym namio­cie i roz­ma­wia­li­śmy. Rull, nasz kie­rowca, zwany przez wszyst­kich Ötte, prze­wo­dził dys­ku­sji.

– Wszystko, co gada­cie, to bzdety. Uwierz­cie mi, to nic innego jak wiel­kie ćwi­cze­nia. Jeśli to byłoby na poważ­nie, to prze­ciwko komu mamy iść?

– Ötte ma rację – oberschütze Anton Przy­byl­ski, mój drugi strze­lec, nie potra­fił ukryć faktu, że pocho­dził z Gór­nego Ślą­ska i wsparł kie­rowcę. – Mamy prze­cież pakt z Iwa­nem!

– Wła­śnie, tak. I jeśli to nie Iwan, to kto? – wtrą­cił się mały sze­re­go­wiec Hel­ler

Poczu­łem chęć, aby zabrać głos.

– Jak dotąd mogę powie­dzieć, że jecha­li­śmy przez trzy dni na wschód razem z przy­naj­mniej trzema czy czte­rema innymi dywi­zjami. Jeśli to ćwi­cze­nia, to zjem szczo­teczkę do zębów!

Przez chwilę pano­wała cisza i wtedy cof­ną­łem się w myślach do poże­gnal­nego wie­czoru z przy­ja­zną lud­no­ścią Wit­te­nau. Już pod­czas mar­szu do naszej kom­pa­nii dołą­czały ze wszyst­kich stron kolejne jed­nostki i sta­li­śmy się czę­ścią wiel­kiego, peł­za­ją­cego węża woj­sko­wego.

Pod­ją­łem ponow­nie wątek:

– Napi­sał do mnie krewny z Ber­lina, że w Rze­szy uka­zał się arty­kuł Goeb­belsa Kreta, ćwi­cze­nia przed Anglią? Powo­łu­jemy się na gazety, jak tylko się ukażą, i myślimy, że to co napi­sane, to prawda. A prze­cież Goeb­bels spra­wia wra­że­nie głupka.5

– Dobrze, przede wszyst­kim jest on tylko nie­miec­kim pokur­czem (Schrum­fger­mane) – Rull był jedy­nym, który śmiał się gło­śno ze swo­jego dow­cipu.

Anton jed­nak nie zro­zu­miał żartu.

– Czym jest?

– Czło­wieku, Antek, jak możesz tak wolno koja­rzyć? – Rull gniew­nie zare­ago­wał. – To oczy­wi­ste, że Jüppchen6 wypa­plał coś, co miało być tajem­nicą.

– Ale Anglia prze­cież leży na zacho­dzie – wtrą­cił się Hel­ler. – A my pchamy się na wschód!

– Ostat­nie plotki z latryny potwier­dzają, że Kau­kaz jest na rze­czy – pró­bo­wa­łem wyja­śniać. – Rosja­nie zgo­dzili się, aby­śmy prze­szli przez ich kraj. A potem pój­dziemy na Egipt i spo­tkamy się po dru­giej stro­nie z Rom­me­lem!

– Chło­pie! Może być coś takiego? – Rull nie ukry­wał entu­zja­zmu. – To w taki spo­sób dopad­niemy Angoli poza ich cho­lerną wyspą!

Domy­słom nie było końca, ale tylko przez chwilę. Byli­śmy odu­rzeni tymi spe­ku­la­cjami, które krą­żyły wokół jako plotki i przy­pusz­cze­nia. Wresz­cie powró­ci­li­śmy do namio­tów. Ötte jako pierw­szy objął wartę.

Hel­ler obu­dził mnie na ostat­nią zmianę warty. Ziew­ną­łem potęż­nie i kle­pa­łem dłońmi po całym ciele, aby wypę­dzić z niego zimno i drę­twotę. W powie­trzu roz­legł się szum. I wtedy zoba­czy­łem cie­nie samo­lo­tów na tle hory­zontu budzą­cego się dnia. Wszyst­kie leciały na wschód.

– A teraz, gdzie one lecą? – spy­ta­łem zadzi­wiony.

– Musiało stać się coś wiel­kiego – podej­rze­wał Hel­ler – to już drugi dywi­zjon prze­le­ciał nad nami.

Pół godziny póź­niej ponow­nie na wscho­dzie roz­le­gło się dud­nie­nie. W mię­dzy­cza­sie zro­biło się na tyle jasno, aby­śmy mogli roz­po­znać samo­loty z powra­ca­ją­cych dywi­zjo­nów. To były Ju-88. Z zachodu nad­le­ciały cięż­kie bom­bowce, tym razem były to He-111.

Nie­ustanny war­kot sil­ni­ków na nie­bie obu­dził nas wszyst­kich. Coraz wię­cej chło­pa­ków wycho­dziło z namio­tów i pytało ze zdzi­wie­niem i obawą, co się działo. Ktoś włą­czył radio w kübelwagenie7 szefa kom­pa­nii8. Zna­jomy głos dobiegł do nas, kiedy ktoś prze­krę­cił poten­cjo­metr głosu do mak­si­mum:

…Zwią­zek Sowiecki nie­ustan­nie wzmac­niał swoje oddziały przy wschod­niej gra­nicy Nie­miec … w ostat­nich kilku tygo­dniach noto­wa­li­śmy coraz wię­cej i wię­cej otwar­tych naru­szeń gra­nicy. Z tego powodu zde­cy­do­wa­łem prze­ka­zać los przy­szło­ści narodu nie­miec­kiego ponow­nie w ręce naszych żoł­nie­rzy…

Unte­rof­fi­zier Raschak, dowódca naszej dru­żyny, potrzą­snął głową z tro­ską:

– Nikt o tym nie mówił, ale wszy­scy się domy­ślali. To jest wojna prze­ciwko Ruskim i to nie będzie dzie­cinna zabawa.

Sta­li­śmy się śmier­tel­nie poważni. Na wscho­dzie nasi towa­rzy­sze broni już prze­kro­czyli gra­nicę sowiecką. Wkrótce my tam będziemy. Godzinę póź­niej cała kom­pa­nia już jechała w tamtą stronę.

Łuck, 26 czerwca 1941

– Bum, bum, bum, bum!– roz­le­gał się wybuch po wybu­chu.

Na połu­dniu, za ścianą lasu, strze­lały sowiec­kie bate­rie. Ponow­nie roz­le­gło się wycie, potworny grzmot wybu­chu, kiedy pocisk przy­pad­kowo ude­rzył gdzieś w miękką glebę wśród cmen­tar­nych nagrob­ków. Zie­mia, kawałki drewna i kamie­nie fru­wały w powie­trzu. Sie­dzia­łem sku­lony w świeżo wyko­pa­nym gro­bie i mocno ści­ska­łem w dło­niach MG-34. Drża­łem przy każ­dym wybu­chu i stu­ka­łem heł­mem o kra­wędź hełmu Antka, mojego amu­ni­cyj­nego, który przy­kuc­nął obok mnie. Wysu­nę­li­śmy głowy pod­czas krót­kiej prze­rwy w ostrzale i gapi­li­śmy się na nasze pobla­dłe twa­rze. Mój wzrok przy­cią­gał rów­nież duży kamienny nagro­bek, cał­ko­wi­cie pokryty hebraj­skimi napi­sami.

Ze wszyst­kich miejsc, to wła­śnie na żydow­skim cmen­ta­rzu prze­sze­dłem chrzest ogniowy.

Podobna myśl musiała nawie­dzić Antka:

– Pie­rona, czy jestem Żydem, czy też pomy­li­łem cmen­ta­rze?

– Chło­pie, do cho­lery, kogo to dzi­siaj obcho­dzi – usi­ło­wa­łem uwol­nić się od wła­snych obaw. – Bez­po­śred­nie tra­fie­nie w nasz dołek i nikt nie będzie się inte­re­so­wał, co w nim było.

Dreszcz wstrzą­snął cia­łem Przy­byl­skiego. Było mu zimno, albo … ja też wzdry­gną­łem się kiedy kolejny pocisk wybuchł cho­ler­nie bli­sko.

Antek przez chwilę wsłu­chi­wał się podejrz­li­wie.

– Możesz prze­stać się trząść, Iwa­nom skoń­czyły się poci­ski – stwier­dził i prze­rzu­cił nogi ponad kra­wę­dzią dołu.

Naprawdę zro­biło się cicho. Rzu­ci­łem kara­bin maszy­nowy na stertę pulch­nej ziemi i po chwili zro­bi­łem to samo z dwiema skrzyn­kami amu­ni­cji.

Spoza kamieni nagrob­nych, dołów i zało­mów muru cmen­tar­nego wycho­dzili nasi kum­ple z pierw­szego plu­tonu. Dla więk­szo­ści z nas był to chrzest ogniowy. Po raz pierw­szy ktoś strze­lał do nas i sły­sze­li­śmy wycie poci­sków albo gwizd prze­la­tu­ją­cych odłam­ków. To nie była ślepa amu­ni­cja, nie uda­wane wybu­chy pod­czas ćwi­czeń poli­go­no­wych, to sta­wało się krwawą rze­czy­wi­sto­ścią. Wete­rani, ci któ­rzy brali udział w kam­pa­niach we Fran­cji i Pol­sce, otrzą­snęli się naj­szyb­ciej.

– No, dzie­ciaczki – zapiał unte­rof­fi­zier Blu­men­thal. – Czy już zdą­ży­li­ście naro­bić w pie­luszki? Ale teraz nie płacz­cie! Mamu­sia zaraz przyj­dzie i założy wam nowe pie­lu­chy.

Skoń­czył prze­mowę, a potem przez kilka minut dow­cipy latały mię­dzy nami i tylko leje po wybu­chach czy też roz­trza­skane płyty gro­bowe przy­po­mi­nały nam, że prze­ży­li­śmy pierw­sze fajer­werki w Rosji.

– Ten Łuck to pie­przony graj­dół, ale wsio rawno, to już nie ma zna­cze­nia. Posłali nas wszyst­kich na żydow­ski cmen­tarz! – Jak już Antek ucze­pił się jakie­goś tematu, to nie chciał go odpu­ścić.

– Jest w tym coś cie­ka­wego – bły­sną­łem wie­dzą ze szkoły śred­niej. – W Gali­cji połowa lud­no­ści w mia­stach to Żydzi.

Antek chciał dalej drą­żyć temat, ale Raschak zawo­łał:

– Pozbie­raj­cie swoje graty i zbierz­cie się na ulicy.

Jak tylko tam się zna­leź­li­śmy, od razu dostrze­gli­śmy nasze moto­cy­kle naprze­ciwko cmen­ta­rza. Szybko pocho­wa­li­śmy broń i amu­ni­cję. A po chwili jecha­li­śmy na połu­dniowy wschód, obok lasu, z któ­rego ostrze­li­wali nas Rosja­nie. Patrzy­li­śmy podejrz­li­wie w jego stronę, ale pano­wała tam cisza i nie było nawet śladu żoł­nie­rzy wroga.

Droga była nędzna, cza­sami przy­po­mi­nała ścieżkę. Nie dało się jechać szybko, ale w sumie utrzy­my­wa­li­śmy dobre tempo prze­jazdu. Po pew­nym cza­sie mogli­śmy poru­szać się tro­chę szyb­ciej.

– Zaczy­nam wie­rzyć, że wresz­cie wyprze­dzi­li­śmy Iwa­nów – powie­dział Rull, gość naprawdę słusz­nego wzro­stu.

– I zaczną strze­lać nam w tyłki – pro­ro­ko­wał Antek, po czym rozej­rzał się podejrz­li­wie, jakby prze­ciw­nik już sie­dział nam na ple­cach.

– To wariacka wojna – stwier­dzi­łem – przed nami czołgi miaż­dżą Rosjan, a ci znowu skra­dają się za naszymi ple­cami. Przy tym tem­pie natar­cia nasze woły z pie­choty po pro­stu nie są w sta­nie dotrzy­mać nam kroku.

Poja­wiła się nowa wio­ska. Wzdłuż jej głów­nej ulicy stali rzę­dami ludzie i machali do nas przy­jaź­nie rękami.

– Patrz­cie na to – krzyk­nął Rull. – W Łucku gapili się na nas podejrz­li­wie, a tutaj witają nas jak jakieś gwiazdy kina!

– To muszą być Ukra­ińcy, któ­rych uwal­niamy od Rosjan, a może to nawet miej­scowi Niemcy. W tym rejo­nie musi być dużo etnicz­nych Niem­ców.

Jak tylko się zatrzy­ma­li­śmy, cywile zaczęli gro­ma­dzić się wokół pojaz­dów. Kobiety nie­śmiało doty­kały ramion żoł­nie­rzy. Nie­które przy­nio­sły mleko i kawałki chleba. Zgar­biony sta­rzec ofe­ro­wał nam jajka. Wielką radość wywo­łały papie­rosy, które dawa­li­śmy w zamian za żyw­ność. Jed­nak bra­ta­nie się trwało tylko chwilę, gdyż musie­li­śmy jechać dalej.

Póź­nym popo­łu­dniem następ­nego dnia na hory­zon­cie poja­wił się las. Byli­śmy jakieś 1000 metrów od niego, kiedy na jego skraju dostrze­gli­śmy ośle­pia­jący roz­błysk, a potem dole­ciał do nas odgłos wystrzału.

– Mój Boże, czy to nie był nasz pan­cerny wóz roz­po­znaw­czy (Panzerspähwagen). Roz­wa­lili go! – krzyk­ną­łem prze­ra­żony.

– Wszy­scy na zie­mię! – dowódca kom­pa­nii, kapi­tan Cochius, nie tra­cił czasu i już wyda­wał pierw­sze roz­kazy.

Chwy­ta­li­śmy za broń i skrzynki z amu­ni­cją, po czym zeska­ki­wa­li­śmy z moto­cy­kli. Kie­rowcy zawra­cali je i odpro­wa­dzali w bez­pieczne miej­sce. Począt­kowo pano­wało kom­pletne zamie­sza­nie, ale roz­le­gło się tylko kilka wystrza­łów. To arty­le­ria, armaty prze­ciw­pan­cerne i moź­dzie­rze obrały nas za cel i w powie­trzu oprócz świ­stu poci­sków roz­legł się huk wybu­chów.

– Roz­pro­szyć się, roz­pro­szyć! – krzy­czał dowódca kom­pa­nii. – Pierw­szy plu­ton pośrodku, drugi na lewo, a trzeci na prawo. Kara­biny maszy­nowe mają zająć pozy­cje za ich ple­cami!

Kom­pa­nia powoli zbli­żała się do skraju lasu sze­roko roz­cią­gniętą tyra­lierą. Drugi czte­ro­ko­łowy samo­chód roz­po­znaw­czy pędził od strony lasu, wio­ząc na pan­ce­rzu tych, któ­rzy oca­leli z pierw­szego, znisz­czo­nego pojazdu. Młody porucz­nik zesko­czył z niego i zamel­do­wał się naszemu kapi­ta­nowi.

– Skraj lasu obsa­dzony przez armaty prze­ciw­pan­cerne i pie­chotę wroga. Moż­liwe, że są tam rów­nież czołgi.

Jakby na sygnał kilka czoł­gów wyto­czyło się poza linię lasu, zatrzy­mały się na chwilę i od razu roz­po­częły ostrzał.

– Czołgi, czołgi – wszę­dzie roz­le­gły się okrzyki.

Od razu ogar­nął nas szok na gra­nicy paniki. Dla więk­szo­ści z nas było to pierw­sze spo­tka­nie ze sta­lo­wymi kolo­sami. Jesz­cze nie byli­śmy uod­por­nieni na „czoł­gową panikę”, przez którą nawet naj­od­waż­niejsi musieli przejść w jakimś momen­cie. Wszy­scy mio­tali się w prze­ra­że­niu, więk­szość gotowa do ucieczki. Nawet samo­chód pan­cerny szybko wyco­fy­wał się zyg­za­kiem. Rosja­nie naprawdę wście­kle go ostrze­li­wali. Nasz ofi­cer wydzie­rał się bez­rad­nie:

– Zatrzy­mać się i kłaść się na ziemi. Przy­go­to­wać amu­ni­cję prze­ciw­pan­cerną i strze­lać!

Wszystko na darmo, strach był zbyt wielki. Nic nas nie mogło zatrzy­mać i chwiej­nym kro­kiem wyco­fy­wa­li­śmy się przez zaorane pole. Z tyły pod­je­chał samo­chód tere­nowy, holu­jąc lekką armatkę prze­ciw­pan­cerną. Ta szybko sta­nęła na sta­no­wi­sku ognio­wym. Ten widok był jak zastrzyk nadziei na prze­ży­cie i przy­wró­cił nam przy­tom­ność. Obe­rfle­d­we­bel Hil­ski jak zawsze zna­lazł odpo­wied­nie słowa:

– Nie uciek­nie­cie od tych rucho­mych sra­czy!

Wszy­scy zawró­ci­li­śmy i ruszy­li­śmy w stronę prze­ciw­nika. Nasza armatka strze­lała bez prze­rwy, pod­czas gdy czołgi wyco­fały się, pró­bu­jąc z kolei nas ostrze­li­wać.

– Kom­pa­nia, oko­pać się!

Macha­łem saperką jak sza­lony. Żoł­nie­rze powoli zni­kali w ziemi, nie­ustan­nie ostrze­li­wani przez czołgi, tak samo jak arty­le­rię i pie­chotę wroga. Tylko mały Prott, trzeci strze­lec z 3. Dru­żyny, leżał nie­ru­chomo.

Cał­kiem dobrze, pomy­śla­łem, prze­rzu­ci­łem kara­bin maszy­nowy przez usy­paną stertę ziemi i zako­twi­czy­łem jego dwu­nożną pod­stawę, po czym spraw­dzi­łem celow­nik. Przy­byl­ski leżał obok mnie, nie­mal się przy­tu­la­jąc.

– Ile mamy amu­ni­cji, Antek?

– Dwie skrzynki.

– Cho­lera, to nie za dużo. Mam tylko jeden bęben z poci­skami prze­ciw­pan­cer­nymi.

– Tak czy ina­czej, są bez­u­ży­teczne.

Zasta­na­wia­łem się, czy Rosja­nie umrą ze śmie­chu, kiedy zaczniemy do nich z tego strze­lać.

– Pie­rona, zamknij się, ty tępy dupku! – Antek naprawdę się wściekł. – Żarty sobie robisz, kiedy Rosja­nie zaraz dobiorą się do naszych tył­ków.

– Już to zaczęli robić!

Skraj lasu zda­wał się ożyć. Poja­wiły się posta­cie w brą­zo­wych mun­du­rach i po chwili gęsta linia pie­chu­rów ruszyła w naszą stronę. Wokół nas bez prze­rwy wybu­chały poci­ski, strach było nawet pod­nieść głowę. Ode­zwał się porucz­nik Nic­kel:

– Niech pie­chota Rosjan podej­dzie bli­żej. Dam komendę do otwar­cia ognia. Usta­wić celow­niki na 300 metrów!

Nie mia­łem dobrych prze­czuć, kiedy usta­wia­łem celow­nik na wska­zany dystans.

– Co się dzieje z Prot­tem? – spy­tał Nic­kel.

– Jest tylko ogłu­szony. Dostał odłam­kiem w hełm – uspo­ka­jał go cicho plu­to­nowy Blu­men­thal.

Z dołka strze­lec­kiego, odda­lo­nego ode mnie o jakieś 50 metrów, ktoś szybko poma­chał ręką. To był mój przy­ja­ciel Tap­pert. A potem w ten sam spo­sób Edgar Sycha dał znak, że żyje. Ja też poma­chałem im ręką.

– Psia­krew! Kryj­cie się! – krzyk­nął gniew­nie pod­po­rucz­nik Nic­kel.

– To cią­gle ci kadeci! – unte­rof­fi­zier Raschak bur­czał oskar­ży­ciel­sko.

Pie­chota rosyj­ska pod­cho­dziła coraz bli­żej. Można było roz­po­znać poje­dyn­cze syl­wetki, ofi­ce­rów masze­ru­ją­cych na prze­dzie, komi­sa­rzy w dziw­nych skó­rza­nych czap­kach, a za nimi dwie gęste linie „muży­ków”.

– Uwaga – padła komenda.

Czu­łem, jak serce pode­szło mi do gar­dła. Dło­nie mia­łem spo­cone, kiedy zdej­mo­wa­łem bęben z poci­skami prze­ciw­pan­cer­nymi i zakła­da­łem taśmę amu­ni­cyjną do zamka kara­binu. Zatrza­sną­łem pokrywę i odcią­gną­łem dźwi­gnię spu­stową. Antek maj­stro­wał jesz­cze przy taśmie, popra­wia­jąc poło­że­nie poszcze­gól­nych poci­sków.

– Strze­lać bez roz­kazu! – padła gło­śna komenda.

Przy­ci­sną­łem kolbę kara­binu maszy­no­wego do ramie­nia i wyce­lo­wa­łem. Naci­sną­łem spust po krót­kiej przy­miarce celu. W tym samym momen­cie 17 pozo­sta­łych celow­ni­czych z naszej kom­pa­nii zro­biło to samo. Dodat­kowe wpar­cie ogniowe zapew­niał plu­ton broni cięż­kiej, roz­miesz­czony za naszymi ple­cami. Nic nie budziło w Rosja­nach więk­szego stra­chu, jak nie­sa­mo­wite tempo ostrzału z MG-34. Nazy­wali tę broń „śmier­telną kosą”. Sku­tek dzia­ła­nia bli­sko roz­miesz­czo­nych „kos”, które nagle zaczęły kosić sze­regi żoł­nie­rzy w zie­mi­stych mun­du­rach, był prze­ra­ża­jący i demo­ra­li­zu­jący. Atak wroga zatrzy­mał się natych­miast. Począt­kowo poje­dyn­czo, a potem grup­kami, Rosja­nie ucie­kali na tyły, pod osłonę lasu. Ich trasa odwrotu usłana była brą­zo­wymi wzgór­kami ran­nych i zabi­tych ludzi.

Jako osłona ogniowa albo w ramach rewanżu kilka lek­kich sowiec­kich czoł­gów wyje­chało z lasu i inten­syw­nie ostrze­li­wało nasze pozy­cje. Nawet armatka została tra­fiona i już nie nada­wała się do walki. Jed­nak do tej pory już opa­no­wa­li­śmy strach przed czoł­gami, a sku­teczna obrona dodała nam odwagi. Szybko zała­do­wa­li­śmy poci­ski prze­ciw­pan­cerne i celo­wa­li­śmy w szcze­liny obser­wa­cyjne sowiec­kich czoł­gów.

Powoli maszyny wroga zni­kały w lesie z naszego pola widze­nia. Zaczął szybko zapa­dać zmierzch. Nie otrzy­ma­li­śmy żad­nego wspar­cia, ale nade­szły nie­zbyt pocie­sza­jące wie­ści, że Rosja­nie odzy­skali Łuck. Mie­li­śmy dwóch zabi­tych i licz­nych ran­nych, któ­rymi trzeba było się zająć. Jak roz­wi­nie się sytu­acja?

To była przy­gnę­bia­jąca noc. Nikt nie mógł zasnąć, myśląc, że w zasa­dzie byli­śmy w okrą­że­niu. Przez całą noc dobie­gały do nas odgłosy pracy sil­ni­ków i chrzęst gąsie­nic. Prze­ciw­nik ewi­dent­nie gru­po­wał więk­sze siły, a nocne odgłosy dzia­łały nam na nerwy. Byli­śmy wdzięczni losowi, kiedy ran­kiem bate­ria lek­kich hau­bic polo­wych zajęła pozy­cje za nami.

Budził się świt. Co mogło wyło­nić się z tego groź­nego lasu? A potem zaczęło się. Poka­zały się czołgi, arty­le­ria ożyła i widać było sowiec­kich pie­chu­rów. Ale nasze hau­bice roz­po­częły ostrzał, zanim Rosja­nie zebrali się do ataku. Było ich tylko cztery, ale strze­lały nie­mal jak kara­biny maszy­nowe. Rosja­nie stra­cili kilka czoł­gów i armat, zanim zdą­żyli oddać choćby jeden strzał. To mocno wyja­śniło sytu­ację. Sowieci wyco­fali się, kiedy nasze kara­biny maszy­nowe zaczęły omia­tać ogniem skraj lasu. Nasza grupa bojowa wyko­rzy­stała to i wyco­fała się na zachód. Poko­ny­wa­li­śmy otwarty teren mocno roz­pro­szeni. Rosja­nie cały czas nas ostrze­li­wali, ale nie pró­bo­wali ści­gać.

Dotar­li­śmy do miej­sca postoju moto­cy­kli, gdzie zaję­li­śmy pozy­cje ubez­pie­cza­jące. A potem przy­szły dobre wie­ści, że Rosja­nie wyco­fali się z Łucka. Kiedy nasza tylna straż zamel­do­wała, że prze­ciw­nicy, z któ­rymi poty­ka­li­śmy się przez kilka minio­nych godzin, wyco­fali się na wschód, mogli­śmy kon­ty­nu­ować natar­cie.

Równo, 29 czerwca 1941

Był ładny, cie­pły nie­dzielny pora­nek. Kom­pa­nia spę­dziła noc w sie­lan­ko­wym oto­cze­niu na skraju mia­sta. Unte­rof­fi­zier Raschak wyże­brał gdzieś litrową puszkę skon­den­so­wa­nego mleka, któ­rym z przy­jem­no­ścią się raczy­li­śmy.

Nagle krzyki, ludzie zaczęli bie­gać bez­ład­nie i bzy­cze­nie wypeł­niło powie­trze wokół nas. Roz­glą­da­li­śmy się zasko­czeni, a potem ucie­ka­li­śmy, jakby gonił nas dia­beł, dziko macha­jąc rękami. Cała kom­pa­nia zwie­wała przed rojem psz­czół. Jacyś naprawdę chciwi chłopcy prze­wró­cili ule, aby dobrać się do miodu i teraz psz­czoły brały rewanż za rabu­nek. Kiedy wście­kłe owady już się uspo­ko­iły i udało się opa­no­wać sytu­ację, wino­wajcy musieli odcier­pieć swoje winy za paskud­nie poką­sa­nych towa­rzy­szy broni.

Odbyło się nabo­żeń­stwo w kościele polo­wym przy spo­rej publicz­no­ści, ponie­waż nasi kle­rycy9 obrządku kato­lic­kiego i lute­rań­skiego byli ogól­nie sza­no­wani i lubiani. Potem oby­dwaj zasłu­że­nie otrzy­mali Krzyże Żela­zne. Leżąc wokół nich, jak grupa pla­żo­wi­czów, słu­cha­li­śmy kaza­nia. Ale prze­rwał je goniec moto­cy­klowy.

– Alarm! – krzyk­nął – Wszy­scy do maszyn!

Dywi­zyjny kapłan powstrzy­mał nas, gdy pod­ry­wa­li­śmy się na równe nogi.

– Pocze­kaj­cie chwilę, chłopcy! Zawsze znaj­dzie się czas na krótką modli­twę.

Chó­rem odmó­wi­li­śmy Ojcze nasz i kapłan nas pobło­go­sła­wił. A potem pobie­gli­śmy do moto­cy­kli.

Kilka chwil póź­niej już mknę­li­śmy przez Równo i pozo­sta­wi­li­śmy je za ple­cami, jadąc na wschód sze­roką, dobrze utwar­dzoną jezd­nią z pokru­szo­nego betonu. Jecha­li­śmy dość szybko, ponie­waż nasza misja wyma­gała pośpie­chu.

– Gdzieś musi nie­źle śmier­dzieć – krzyk­nął Rull pod wiatr i popra­wił gogle prze­ciw pyłowi, ponie­waż nasza kolumna skrę­cała na polną drogę, wio­dącą na połu­dnie.

Kie­rowcy musieli wyka­zać się nie­złymi umie­jęt­no­ściami, aby omi­jać liczne kole­iny i wyboje na dro­dze.

Pędzi­li­śmy jak sza­leni przez pra­wie trzy godziny. Stać! Ofi­cer dyżurny stał przy dro­dze i infor­mo­wał o sytu­acji dowódcę naszej kom­pa­nii. Szybko pozna­li­śmy szcze­góły: duże siły prze­ciw­nika ata­ko­wały połu­dniową flankę naszego zgru­po­wa­nia. Pie­chota już ponio­sła spore straty i musiała się wyco­fać. Nasza kom­pa­nia miała zapeł­nić jak naj­szyb­ciej lukę powstałą we fron­cie. Naj­szyb­ciej!

Po kilku kilo­me­trach jazdy ujrze­li­śmy kolejną wio­skę.

– Zła­zić z maszyn! For­mo­wać tyra­lierę!

Roz­kaz wyko­na­li­śmy, jakby to były ćwi­cze­nia. Moto­cy­kle gdzieś zni­kły za nami. Sły­sze­li­śmy świer­got kul kara­bi­no­wych i mia­rowy stu­kot sowiec­kich Maxi­mów. Cza­sami ode­zwał się Ratsch-bum, czyli rosyj­ska armata prze­ciw­pan­cerna typu ZiS, a może to jed­nak były czołgi?

Plu­ton zbli­żył się do skraju wio­ski. Porucz­nik Nic­kel wszedł na wiej­ską uliczkę na czele dru­żyny Blu­men­thala. A my pod dowódz­twem Raschaka powoli prze­dzie­ra­li­śmy się przez podwó­rza i sady. Prze­kli­na­łem cicho pod nosem. Nie­ustanne prze­ła­że­nie przez płoty i żywo­płoty z kara­bi­nem maszy­no­wym było pie­kiel­nie męczące. To nas spo­wal­niało i przez to stra­ci­li­śmy kon­takt wzro­kowy z oddzia­łem Blu­men­thala. Za jed­nym z domów leżało kilku naszych ran­nych i wyczer­pa­nych pie­chu­rów.

– Czło­wieku, led­wie ucie­kli­śmy – sapał oberschnäpser (pogar­dli­wie obe­rge­fre­iter) ranny w płuco. – Rosja­nie nam z pew­no­ścią doko­pali.

– Czy mają czołgi? – spy­tał Raschak.

– Całą chmarę, ale na szczę­ście nie mogli prze­je­chać nimi przez rzekę.

– Idziemy – Raschak powie­dział do nas. – Musimy podejść bli­żej.

A potem przy­po­mniał sobie ran­nego obe­rge­fre­itera.

– Na twoim miej­scu nie palił­bym papie­rosa z prze­strze­lo­nym płu­cem.

Dalej prze­dzie­ra­li­śmy się przez labi­rynt ogród­ków i sadów. Ostrzał sta­wał się coraz dono­śniej­szy, a potem usły­sze­li­śmy stu­kot naszych MG-34. Jak się oka­zało, chłopcy Blu­men­thala już wal­czyli. Wtedy z boku ktoś nad­biegł, oka­zało się, że to porucz­nik Nic­kel. Machał do nas roz­pacz­li­wie i wydzie­rał się:

– Gdzie do tej pory się włó­czy­li­ście? Łazi­cie tutaj, pod­czas gdy moi chłopcy wykrwa­wiają się na śmierć! Blu­men­thal nie żyje!

Dopiero wtedy zauwa­ży­łem, że po policz­kach ofi­cera pły­nęły łzy. Byli prze­cież przy­ja­ciółmi. A poza tym nie było takiego, który nie lubił Blu­men­thala!

Pomimo nie­spra­wie­dli­wych oskar­żeń, albo może wła­śnie z ich powodu, nasz plu­ton ruszył na prze­ciw­nika bez dal­szych roz­ka­zów. Jak nafa­sze­ro­wani pro­chami obser­wo­wa­li­śmy, kiedy z dwóch naszych stron ludzie w sza­rych, polo­wych mun­du­rach szy­ko­wali się do natar­cia.

Roz­le­gło się szorst­kie „Hurrra”, a my dołą­czy­li­śmy do wrzesz­czą­cej gro­mady i strze­la­li­śmy przed sie­bie, trzy­ma­jąc kara­biny przy­ci­śnięte do bio­der. Obser­wo­wa­łem wszystko jak przez mgłę, gdy Rosja­nie ucie­kali z kry­jó­wek i padali pod gra­dem naszych poci­sków. Gdzieś z boku kilku z nich pró­bo­wało odcią­gnąć Maxima na dwóch kołach. Jeden z nich dostał postrzał i upadł na ciężki kara­bin maszy­nowy, a reszta rzu­ciła się natych­miast do ucieczki. Ale skąd na­dal brał się ten ciężki ostrzał Iwa­nów? Z koron drzew! Hof­mann, inny celow­ni­czy z mojego plu­tonu, i ja, zaczę­li­śmy na leżąco ostrze­li­wać szczyty drzew. Dopiero wtedy zro­biło się naprawdę cicho.

Z dru­giego brzegu rzeki zaszcze­kała armata czoł­gowa. Pocisk ude­rzył w pierw­szą chatę. Od razu dpo­wie­działa nasza armata prze­ciw­pan­cerna. Jak szybko ją tu przy­wieźli! Już pierw­szy jej pocisk tra­fił w cel. Daleko na polu z pra­wej pło­nął sowiecki czołg.

Dwie godziny póź­niej już wszystko dookoła stało w ogniu. Cho­wa­li­śmy się w doł­kach strze­lec­kich, które wcze­śniej wyko­pali Rosja­nie, kiedy umac­niali przy­czó­łek. Nad­szedł zmrok, ale my na­dal mogli­śmy w świe­tle pło­mieni obser­wo­wać ruchu po stro­nie prze­ciw­nika. Prze­szka­dzał mu w tym tro­chę nasz ostrzał nęka­jący. To była paskudna noc, którą spę­dzi­li­śmy w wil­got­nej ziemi nad rzeką, razem z mar­twymi Rosja­nami. Wio­ska za nami pło­nęła zło­wrogo i padał bez prze­rwy deszcz. Nikt nawet nie myślał o śnie.

Pie­chu­rzy z naszego pułku zja­wili się wcze­snym ran­kiem i dzięki osło­nie ognio­wej prze­pra­wili się przez rzekę na pon­to­nach. Udało się im to za pierw­szym razem, a my wyco­fa­li­śmy się do spa­lo­nej wio­ski.

Kilka kilo­me­trów dalej na wschód oko­pa­li­śmy się wie­czo­rem na wschod­nim zbo­czu wzgó­rza. Mie­li­śmy zabez­pie­czać flankę naszej straży przed­niej, która utknęła na „Linii Sta­lina”.

Ułaszejewka, 8 luty 1941

– Czło­wieku, jak długo ma trwać ten obłęd wokół nas? Od tygo­dnia nie możemy posu­nąć się do przodu, a teraz pró­bu­jemy wygrać wojnę w jeden dzień! – woła­łem do swo­jego kie­rowcy.

Gefre­iter Rull odwró­cił brudną twarz do mnie, wypluł pył, jaki zebrał mu się na zębach i uśmiech­nął się. Przez to jego białe zęby mocno kon­tra­sto­wały z poczer­niałą twa­rzą.

– Sie­dzisz na fote­liku moto­cy­klo­wym jak księż­niczka na ziarnku gro­chu! A może pupa ci stward­niała jak pode­szwa?

– Możesz tak gadać, co ci się podoba, Otte – skar­ży­łem się – ale to ty sie­dzisz na swoim fote­liku jak bab­cia na mięk­kiej poduszce w fotelu buja­nym i jesz­cze do pełna zapa­ko­wa­łeś przy­czepkę gra­tami. Pew­nie, że mnie tyłek boli. Dzi­siaj medyk będzie musiał mi dać na noc opa­skę uci­skową.

– Ojej, czyżby nasz kade­cik dostał pupki pawiana? Uwa­żaj, one chyba naprawdę mają hemo­ro­idy.

– Hemo­ro­idy, a co to ? – spy­tał nie­win­nie Rull. – Czy to coś do jedze­nia?

– Jak zawsze! Ötte myśli tylko o napcha­niu gęby – odpo­wie­dzia­łem.

– Co za fan­ta­styczna potrawka! Trzy kromki pokru­szo­nego chleba na cały dzień! – narze­kał wielki kie­rowca, który ważył ponad 100 kilo­gra­mów. – Mój żołą­dek skur­czył się do wiel­ko­ści wysu­szo­nej śliwki.

– Może skur­czy ci się też głowa, to i wtedy puszka wystar­czy dla niej.

– Nasz kur­czący się Nie­miec działa na wyobraź­nię – zadu­mał się Ötte. – Na Ślą­sku, mój drogi Antku, wygrał­bym kon­kurs pięk­no­ści nawet ze skur­czoną głową.

– Za dobrze wam idzie, chłopcy – zaczą­łem gniew­nie, trzy­ma­jąc się koła zapa­so­wego i spoj­rza­łem ponuro w kie­runku frontu.

Przed nami jechał moto­cykl dowódcy plu­tonu, za nami jechał kolejny bmw z kara­bi­nem maszy­no­wym, w czwar­tym i ostat­nim jechał dowódca półplu­tonu. Sta­no­wi­li­śmy straż przed­nią całego bata­lionu. Coś jed­nak nie było w porządku. Przed nami znaj­do­wały się dwa pojazdy roz­po­znaw­cze. Cała grupa bojowa zmie­rzała na wschód, gdzieś mię­dzy Rów­nem a Żyto­mie­rzem. Głów­nym celem był Kijów.

Nagle moto­cykl na czele zatrzy­mał się. Pozo­stałe zro­biły to samo.

– Pojazdy roz­po­znaw­cze wra­cają, czyli coś złego musiało stać się na fron­cie – zawo­łał Raschak.

Ośmio­ko­łowy trans­por­ter opan­ce­rzony pędził jak dia­bli i zatrzy­mał się tuż przed dowódcą naszego oddziału. W wio­sce przed nami dostrze­żono duże oddziały wroga. Nowy roz­kaz brzmiał:

– Pędzić jak naj­szyb­ciej! Opa­no­wać wio­skę siłą roz­pędu! Broń prze­ciw­pan­cerna na czoło!

Dwa samo­chody tere­nowe cią­gnące armatki prze­ciw­pan­cerne dołą­czyły do naszego plu­tonu. A potem w drogę. Pędzące pojazdy wzbi­jały olbrzy­mie tumany pyłu. Jeśli prze­ciw­nik zauwa­żył cokol­wiek, to i tak nie byłby w sta­nie oce­nić dokład­nie, kto się do niego zbli­żał.

Zamo­co­wa­łem kara­bin maszy­nowy na rucho­mym sto­jaku przy bocz­nym wózku. Samo­chody pan­cerne zje­chały z drogi na pole i towa­rzy­szyły nam jako osłona skrzy­deł. Pierw­sze domy poja­wiły się w zasięgu wzroku. Nie zwal­nia­jąc ani tro­chę, wje­cha­li­śmy do wio­ski. Wszystko zale­żało od efektu zasko­cze­nia. Kobieta, która naj­pew­niej myślała, że ma przed sobą swo­ich roda­ków, kla­skała rado­śnie rękami nad głową. Z domu za nią wyszło dwóch żoł­nie­rzy. Byli wystra­szeni i począt­kowo myśleli pew­nie o ucieczce, ale pozo­stali na miej­scu, wzno­sząc ręce do góry. Jadące za nami oddziały wezmą ich do nie­woli. Do tej chwili nie padł nawet jeden strzał. Mię­dzy odda­lo­nymi domami widać było dużą prze­rwę, a dalej kolejną wio­skę. Duża grupa Rosjan masze­ro­wała we wzo­ro­wym szyku; naj­wi­docz­niej ćwi­czyli musz­trę.

– Raz-dwa, raz-dwa – sowiecki kapral dyk­to­wał tempo mar­szu na tyle gło­śno, aby utrzy­mać zwar­tość kolumny.

Gdy prze­jeż­dża­li­śmy obok nich, cała zdy­scy­pli­no­wana grupa zmie­niła się w bez­ładny tłum. Sowieccy żoł­nie­rze zaczęli ucie­kać nie­mal wprost pod koła samo­chodu pan­cer­nego, który się zatrzy­mał w pozy­cji goto­wej do strze­la­nia. Widząc to, Rosja­nie pod­da­wali się. Dla nich wojna skoń­czyła się, zanim zaczęła.

Naprzód! Przed nami poja­wił się plac z nie­od­łącz­nym pomni­kiem Lenina. Padły pierw­sze strzały. Z któ­re­goś z domów zater­ko­tał Maxim.

– Zała­twić go! – krzyk­nął Raschak do nas.

Rull gwał­tow­nie skrę­cił i naci­snął na hamulce. Led­wie maszyna się zatrzy­mała, zapar­łem się nogami, wyce­lo­wa­łem i naci­snąłem spust. Salwa poci­sków odrzu­ciła sowiecki cekaem na bok. Reszta naszej grupy gnała przed sie­bie bez zatrzy­my­wa­nia.

– Za nimi – krzy­cza­łem, widząc że posta­cie w bru­nat­nych mun­du­rach cho­wały się za domami.

Rosja­nie ewi­dent­nie zmy­kali w zaro­śla pora­sta­jące skraj wio­ski.

To nie była jed­nak nasza robota, gdyż inne kom­pa­nie już ota­czały wio­skę z dwóch stron. Iwany szybko wpa­dali w ręce ich żoł­nie­rzy.

Doje­cha­li­śmy do ostat­nich domów. Kil­ka­set metrów za nimi stały dwa sowiec­kie czołgi. Ostrze­li­wały nasze samo­chody pan­cerne, które uka­zały się mię­dzy zabu­do­wa­niami. Armatki przeciwpan­cerne szybko zajęły pozy­cje ogniowe. Mój Boże, ci chłopcy naprawdę dzia­łali szybko. Odprzod­ko­wali armatę, obró­cili ją i już strze­lali. Ten manewr mieli dosko­nale wyuczony. Pierw­szy strzał, zaraz potem drugi, tra­fie­nie!Jeden czołg buch­nął dymem, a załoga ucie­kała z niego. Drugi czołg typu BT zyg­za­kiem wyco­fy­wał się do stru­mie­nia.

– Plu­ton, zsia­dać z moto­cy­kli i prze­cze­sać teren aż do potoku!

Raschak kazał nam poru­szać się wachla­rzem. Zbli­ża­li­śmy się do unie­ru­cho­mio­nego czołgu. Prze­sze­dłem przez ciało mar­twego Rosja­nina i zaczą­łem obcho­dzić czołg razem z dowódcą plu­tonu. Nagle wybu­chła cha­otyczna strze­la­nina.

– Ostroż­nie. Ktoś leży pod czoł­giem – krzyk­nął któ­ryś z grupy żoł­nie­rzy sto­ją­cych po dru­giej stro­nie sowiec­kiej maszyny.

Pochy­li­łem lufę kara­binu maszy­no­wego, aby posłać serię poci­sków pod gąsie­nice czołgu. Oka­zało się to nie­moż­liwe, ponie­waż sta­łem zbyt bli­sko niego. Wtedy coś wal­nęło mnie w stopę jak młot i prze­wró­ci­łem się na zie­mię. A niech to! Iwan postrze­lił mnie w stopę. Leża­łem na ziemi wście­kły na sie­bie. Wsa­dzi­łem lufę pod gąsie­nicę i wystrze­li­łem serię pod pod­wo­zie, tam gdzie dostrze­głem roz­błysk z lufy. To musiało zadzia­łać, gdyż zapa­no­wała cisza.

Wsta­łem z jękiem, opie­ra­jąc się na kara­bi­nie maszy­no­wym. Dostrze­głem w bucie otwory wlo­towy i wylo­towy. Z każ­dego z nich ście­kała strużka krwi. Raschak mach­nął na kübelwagen i pomógł mi do niego wsiąść. Kiedy zawo­zili mnie do punktu opa­trun­ko­wego, spoj­rza­łem na moją dru­żynę, która powoli zmie­rzała do stru­mie­nia.

Lublin, szpital zbiorczy, 24 lipca 1941

Dro­dzy rodzice!

Infor­mo­wa­łem was ze szpi­tala w Żyto­mie­rzu, że zosta­łem ranny i o moich prze­ży­ciach do tej pory. Mogę mieć jedy­nie nadzieję, że mój list do Was dotarł, więc nie musi­cie się nie­po­trzeb­nie mar­twić pod­czas tych boga­tych w wyda­rze­nia tygo­dni.

Będę pisać jedy­nie o prze­ży­ciach od chwili, kiedy zosta­łem ranny. Nie zaczęło się tak cicho, jak można było się spo­dzie­wać. Kiedy ktoś zostaje ranny, odsy­łają go na tyły i teo­re­tycz­nie nic wię­cej nie może się ci przy­tra­fić. Jejku, nic z tego, wręcz prze­ciw­nie. Jako ranny żoł­nierz zna­la­złem się w sytu­acji, która naprawdę mnie prze­ra­ziła.

W każ­dym razie, kiedy zosta­łem ranny, prze­by­wa­li­śmy przez całą noc w wio­sce, którą nie­dawno zdo­by­li­śmy. Począt­kowo dobrze spa­łem na noszach. Przed­tem nie­źle się upi­łem. Szef 5. Kom­pa­nii odwie­dził mnie oraz innego żoł­nie­rza i przy­niósł nam tro­chę wina. Następ­nego dnia zała­do­wali nas do ambu­lansu (Sanitätskraftwagen – Sanka) i jecha­li­śmy w kolum­nie zaopa­trze­nia. Nie mogli­śmy jechać na tyły, gdyż Rosja­nie ponow­nie byli za naszymi ple­cami. Przez kilka dni nawet mysz nie mogła się prze­śli­zgnąć, to była sza­lona wojna! Dosko­nale spa­łem aż do połu­dnia, pomimo okrop­nych wybo­jów na dro­dze. Ale potem nade­szło nie­przy­jemne prze­bu­dze­nie.

Nie­da­leko od nas poja­wiły się dwa sowiec­kie pociągi pan­cerne, prze­miesz­cza­jące się rów­no­le­gle do trasy prze­jazdu. Oczy­wi­ście ostrze­lały nas z armat. To paskudne uczu­cie, kiedy znaj­du­jesz się pod ogniem w otwar­tym polu, ale w końcu udało nam się zna­leźć schro­nie­nie. Nawet jeśli nie było naj­lep­sze, to przy­naj­mniej dawało jakąś osłonę. Można pomy­śleć, że nic nie trafi cię bez­po­śred­nio. Jed­nak kiedy roz­glą­dasz się zamknięty w klatce ambu­lansu na środku drogi, bez moż­li­wo­ści ucieczki (drzwi z tyłu ambu­lansu otwie­rały się tylko od zewnątrz) i widzisz przez maleń­kie okna pociąg pan­cerny strze­la­jący ze wszyst­kich luf i wybu­chy poci­sków wokół nas, to tra­cisz wiarę w los. Pomy­śla­łem wtedy, że tego już za dużo.

Cię­ża­rówka za nami została bez­po­śred­nio tra­fiona poci­skiem, a odłamki prze­biły ściany naszego ambu­lansu. W tym cza­sie sani­ta­riu­sze leżeli w przy­droż­nym rowie. Ci chłopcy w sta­nie prze­ra­że­nia nie pomy­śleli, aby wynieść nas na zewnątrz. Dzięki Bogu zja­wiły się nasze czołgi i ostrze­li­wały sowiecki pociąg pan­cerny, dopóki ten się nie wyco­fał. Potem ambu­lans został zała­do­wany poważ­nie ran­nymi żoł­nie­rzami i popę­dził do punktu opa­trun­ko­wego, ulo­ko­wa­nego tuż przed Żyto­mie­rzem, który udało się zdo­być zaska­ku­ją­cym ata­kiem. Tam sprawy miały się już lepiej. Miej­scowa lud­ność, wśród nich wielu volks­deut­schów, dostar­czyła nam dużo mleka i jajek. Musia­łem zatrosz­czyć się tylko o bułki, ponie­waż tylko ja mogłem cho­dzić w naszej sali, ale nie zapo­mnia­łem zjeść przy­naj­mniej 15 jajek. Pod wie­czór prze­nie­siono nas do nowo stwo­rzo­nej sta­cji opa­trun­ko­wej w Żyto­mie­rzu. Tam leża­łem na sali razem z 22 kole­gami, we wznie­sio­nym byle jak cegla­nym budynku, tak jak wszystko w Rosji. Mate­race były dobrze wypchane drew­nia­nymi wió­rami, ale leżały na pod­ło­dze. Coś innego działo się tylko w porze posiłku. Nasz nastrój był spraw­dzia­nem tego, jak dobre było jedze­nie. Nie zapo­mi­nam o gra­mo­fo­nie; naszym naj­lep­szym nagra­niem był świa­towy prze­bój „The Con­ti­nen­tal”, który naprawdę mi się podo­bał. Po chyba 10 dniach nie mogłem go już jed­nak słu­chać.

Przez jakiś czas prze­by­wa­li­śmy w Żyto­mie­rzu, a potem prze­nie­siono nas do cię­ża­ró­wek i wresz­cie poje­cha­li­śmy na tyły, gdyż w końcu udało się stam­tąd prze­pę­dzić Rosjan i tak doje­cha­li­śmy do Lublina. Obec­nie jeste­śmy w dro­dze do Wro­cła­wia. Ponie­waż moja rana pra­wie się zago­iła, popro­si­łem o zgodę na powrót do Lublina, aby tam dokoń­czyć rekon­wa­le­scen­cję. Jeśli prze­bywa się dłu­żej niż trzy tygo­dnie w szpi­talu, prze­no­szą cię od jed­nostki ozdro­wień­ców. A tam nie chcia­łem tra­fić w żad­nych oko­licz­no­ściach.

Wczo­raj po raz pierw­szy dosta­łem prze­pustkę do mia­sta. Oglą­da­łem w kinie kro­niki. Jeśli je widzie­li­ście, to macie słabe poję­cie o naszym wrogu i jego meto­dach lub naszych suk­ce­sach. Rosja­nin to bez wąt­pie­nia naj­bar­dziej zażarty prze­ciw­nik, jakiego napo­tkali Niemcy. I dla­tego potrze­bu­jemy każ­dego żoł­nie­rza na fron­cie. Cie­szę się, że nawet jako mały try­bik, mam oka­zję uczest­ni­czyć w brze­mien­nej w skutki bitwie dla Nie­miec.

Bądź­cie silni w ojczyź­nie. Nawet jeśli wszystko nie pój­dzie szybko, będziemy na­dal poskra­miać Rosjan.

Z całą miło­ścią, wasz Hel­mut.

Po dzie­się­cio­dnio­wej ody­sei dotar­łem bez więk­szych przy­gód do macie­rzy­stej kom­pa­nii. Pierw­szy plu­ton poniósł wyso­kie straty. Na przy­czółku w Pere­wo­zie nad Irpie­niem (tuż przed Kijo­wem) nasi ludzie zostali wcze­snym ran­kiem zasko­czeni przez Rosjan. Wielu sta­rych towa­rzy­szy broni zgi­nęło od cio­sów bagne­tami w doł­kach strze­lec­kich. Mój drugi strze­lec i amu­ni­cyjny, Antek Przy­byl­ski, dostał się do nie­woli. Może Rosja­nie pozwo­lili mu prze­żyć, ponie­waż pocho­dził z Gór­nego Ślą­ska i potra­fił się z nimi doga­dać. Jakiś czas póź­niej udało mu się od nich uciec. Powró­cił do mnie jako drugi strze­lec. Nawet nasz Rull pozo­stał ze mną, więc stara załoga moto­cy­kla była znowu razem. Nowym dowódcą dru­żyny został unte­rof­fi­zier Pfe­if­fer, któ­rego ni­gdy za bar­dzo nie lubi­łem. Jad­nak mój przy­ja­ciel Tap­pert był ze mną, podob­nie jak dowódca dru­żyny (Halbgruppenführer) Win­kler, nauczy­ciel tańca ze Sten­dal, który był fan­ta­stycz­nym gościem. A ja wtedy byłem w skła­dzie II Plu­tonu, któ­rego dowódcą był obe­rfel­dwe­bel Hil­ski, prze­śla­dowca kade­tów, a on na pewno nie był moim przy­ja­cie­lem.

Piechota motocyklowa na front!

Okolice Krzemieńczuka, 10 sierpnia 1941

Plu­to­nowy Pfe­if­fer szarp­nął za klamkę drzwi chłop­skiej chaty.

– Przy­go­to­wać się, wy leniwe lumpy! Dzi­siaj znowu może­cie zaro­bić na chleb!

Przez chwilę w dusz­nej izbie pano­wał roz­gar­diasz jak w mro­wi­sku. A potem wszy­scy chłopcy z dru­żyny Pfe­if­fera zna­leźli się na zewnątrz z bro­nią w rękach. Po chwili dowódca plu­tonu ski­nął dło­nią na oby­dwóch strzel­ców kara­bi­nów maszy­no­wych, a póź­niej przy­wo­łał jesz­cze dowódcę półplu­tonu. Byli rów­nież dowódcy moto­cy­klo­wych załóg. Pfe­if­fer bawił się źdźbłem trawy na mocno pod­nisz­czo­nej mapie. Nale­żała wcze­śniej do Rosjan i opi­sana była cyry­licą. Pfe­if­fer szu­kał i szu­kał cze­goś na niej.

– Gdzie jest to prze­klęte Sami­gorsz­cze? – nie­mal pła­kał z roz­pa­czy.

– A w jakim kie­runku go szu­kać?

– Gdzieś na zacho­dzie!

Obe­rge­fre­iter Win­kler stuk­nął pal­cem w mapę.

– Wydaje się, że to tutaj. Ale czy tak jest? To przy­naj­mniej 50 kilo­me­trów.

– Jak silna jest nasza grupa bojowa? – spy­tał Tap­pert.

– Grupa bojowa? Ty masz chyba halu­cy­na­cje – burk­nął Pfe­rif­fer gniew­nie. – Sami mamy roz­po­znać teren do Sami­gor­cza.

– Dobry Boże – tylko jęk­ną­łem. – Nie możemy sami zdo­by­wać całej Rosji!

– Znowu masz pełno w gaciach ze stra­chu? – spy­tał sar­ka­stycz­nie Pfe­if­fer, ale też nie wyglą­dał na zado­wo­lo­nego. – Ruszamy, jak nary­su­jemy trasę prze­jazdu, gdyby któ­ryś z moto­cy­kli pozo­stał z tyłu.

Mie­li­śmy sporo kło­po­tów z odczy­ty­wa­niem nazw miej­sco­wo­ści, które leżały na tra­sie do celu. Pół godziny póź­niej już byli­śmy w dro­dze. Szybko prze­je­cha­li­śmy przez pierw­sze dwie wio­ski. Wie­dzie­li­śmy, że nie było w nich wroga. Słońce pra­żyło nie­mi­ło­sier­nie. Cho­ciaż jecha­li­śmy powoli, nasze maszyny wzbi­jały kłęby pyłu na dro­dze. Co jakiś czas urzą­dza­li­śmy dłuż­sze postoje, aby pył opadł i żeby­śmy mogli zorien­to­wać się w tere­nie.

Zbli­żało się połu­dnie, a my na­dal jecha­li­śmy przez ogromne pola sło­necz­ni­ków. Były wyż­sze niż doro­sły czło­wiek i prze­sła­niały pole widze­nia. Tro­chę się tego bałem, gdyż na tych polach mogła ukryć się całą dywi­zja, Jed­nak na szczę­ście pano­wała cisza.

Moto­cykl na prze­dzie doje­chał do końca pola sło­necz­ni­ków i zatrzy­mał się. Kil­ka­set metrów dalej widoczne były chaty maleń­kiej wio­ski. Pfe­if­fer przy­glą­dał się kilka chwil przez lor­netę.

– To musi być Onowo. Nie ma tam nawet myszy. Miejmy nadzieję, że Iwany nie urzą­dziły zasadzki na skraju wio­ski. W porządku, jedziemy!

Win­kler nie potra­fił mil­czeć:

– A może zasto­su­jemy starą huzar­ską sztuczkę?

– Co to za trik? – spy­tał Pfe­if­fer tonem, jakby nie chciał usły­szeć odpo­wie­dzi.

Był wyraź­nie w złym nastroju. Cała sytu­acja znacz­nie go prze­ra­stała.

– Kiedy huza­rzy pro­wa­dzili rajd roz­po­znaw­czy i spo­dzie­wali się zasadzki, posy­łali naprzód jed­nego jeźdźca. Kiedy ten zbli­żał się do podej­rza­nego miej­sca, reszta przy­go­to­wy­wała się do udzie­le­nia mu wspar­cia ognio­wego. Nie­da­leko od zasadzki jeź­dziec się zatrzy­my­wał, szybko roz­glą­dał i zawra­cał z pełną szyb­ko­ścią.

– A jaki był cel tej całej zabawy?

– No, nie jest to oczy­wi­ste? Jeśli prze­ciw­nik zor­ga­ni­zo­wał zasadzkę, wtedy po ucieczce jeźdźca mógł uznać, że jego zamiary zostały odkryte, i zaczy­nał strze­lać do ucie­ka­ją­cego

– Hmm, może być w tym coś! Ale kto chce zostać jeźdź­cem?

– Mogę spró­bo­wać, ale spo­dzie­wam się solid­nego ognia osło­no­wego – par­sk­nął Win­kler.

Z Tap­per­tem zaję­li­śmy pozy­cje po oby­dwóch stro­nach drogi, z kara­bi­nami maszy­no­wymi goto­wymi do strzału, a Win­kler poje­chał ze swoim kie­rowcą. Ich pomoc­nik z tyl­nego sio­dełka, malutki Mack, pozo­stał z nami. Moto­cykl powoli zbli­żał się do wio­ski. Win­kler kazał zatrzy­mać się 200 metrów od jej skraju. Widzie­li­śmy jak przy­kła­dał lor­netkę do oczu. Nagle maszyna zwró­ciła i pomknęła zyg­za­kiem w naszą stronę. W wio­sce nie było widać żad­nego ruchu. Moto­cykl ponow­nie zawró­cił i tym razem powoli wje­chał do wio­ski, zni­ka­jąc za jej cha­tami. Na­dal pano­wała cisza.

Wsie­dli­śmy na moto­cy­kle i razem zresztą grupy wje­cha­li­śmy do wio­ski. W jej środku, na nie­wiel­kim placu, stał zwy­cza­jowo pomnik Lenina. Tam zebrała się nasza grupa. Win­kler doma­gał się słów uzna­nia:

– Czy nie zadzia­łało to cał­kiem dobrze?

– Fan­ta­stycz­nie, tak długo, jak nie było tam nikogo – odparł chłodno Pfe­if­fer, ale potem tro­chę zmiękł. – Okay, ta huzar­ska sztuczka ma coś w sobie. Nie zaszko­dzi, kiedy cza­sami z niej sko­rzy­stamy, jeśli sytu­acja będzie tego wyma­gać.

Jak na niego to był ogromny kom­ple­ment.

Antek jak zawsze roz­glą­dał się za czymś do jedze­nia i otwo­rzył drzwiczki do zie­mianki. Nagle odsko­czył i wyce­lo­wał kara­bin w ciemne wnę­trze. Zakło­po­tana i wystra­szona, ale i śmie­jąca się bro­data twarz uka­zała się wej­ściu do zie­mianki.

– Nichts Sol­dat! – beł­ko­tał chłop i uniósł ręce, wycho­dząc na świa­tło dzienne.

Antek pró­bo­wał roz­ma­wiać z nim po rosyj­sku, któ­rym w zasa­dzie wła­dał tak samo jak nie­miec­kim. Ukra­iniec potrzą­snął głową, wska­zał w dół, a potem w stronę wzgórz, szep­cząc do Przy­byl­skiego. W mię­dzy­cza­sie poja­wiło się sporo głów w wej­ściu do zie­mianki, kobie­cych i dziew­czę­cych, przy­glą­da­ją­cych się nam ze zdzi­wie­niem.

– Wydaje się, że pod zie­mią mieszka cały klan – stwier­dził gło­śno ze zdzi­wie­niem Tap­pertt.

– Nie­które dzieci są naprawdę ładne – przy­znał zgod­nie z prawdą Mack.

Antek odwró­cił się do Pfe­if­fera i powie­dział:

– Fio­dor Fio­dorowicz jest przy­ja­cie­lem Niem­ców. Przy­sięga, że w wio­sce są tylko cywile. Rosja­nie rano wyco­fali się za wzgó­rza.

– Tam, gdzie powinno być Sami­gorsz­cze. Zaufa­nie to ważna sprawa, ale wery­fi­ka­cja jest waż­niej­sza – powie­dział Pfe­if­fer. – Nolte, sprawdź piw­nicę, czy tam nie ma żoł­nie­rzy. Weise i Tap­pertt, obej­rzyj­cie pozo­stałe zie­mianki!

Kiedy Antek mijał kobietę, aby zejść po scho­dach do piw­niczki, Mack szybko zapro­po­no­wał:

– Pójdę z tobą, tak dla bez­pie­czeń­stwa.

– Lepiej zostań na górze. Ty tylko myślisz o flir­tach z dzie­wu­chami.

Mack wzru­szył ramio­nami, ale nie prze­sta­wał pusz­czać oka do dziew­czyn. Zaczęły się gło­śno śmiać. Kilka minut póź­niej stało się jasne, że stary czło­wiek mówił prawdę. Antek dał mu papie­rosa, któ­rego przy­jął z dużą rado­ścią, ale rów­nież z wielką god­no­ścią. Nie­długo potem oddział roz­po­znaw­czy ruszył dalej wśród macha­nia rąk na poże­gna­nie. Nie­zmie­rzone pola sło­necz­ni­ków zaczy­nały się kil­ka­set metrów za wio­ską. Cią­gnęły się aż do nie­wiel­kich wznie­sień. Dowódca kazał nam się zatrzy­mać. Nara­dzał się z Win­kle­rem, który nie zga­dzał się z jego punk­tem widze­nia. Wresz­cie Pfe­if­fer mach­nął gniew­nie ręką, prze­ry­wa­jąc dys­ku­sję i powie­dział z naci­skiem:

– Bzdury, będziemy robić to, co powiem. Słu­chaj­cie wszy­scy. Moto­cy­kle zostają tutaj. Grupa roz­po­znaw­cza idzie dalej pie­szo do wzgó­rza po lewej stro­nie. Z jego szczytu powin­ni­śmy dostrzec wio­skę, w któ­rej można spo­dzie­wać się Iwana. Jakieś pyta­nia?

– Co mamy robić, kiedy Rosja­nie poja­wią się na dro­dze? – spy­tał Rull.

– W takich sytu­acjach będzie decy­do­wać obe­rge­fre­iter Vogt. – Pfe­if­fer prze­ka­zał odpo­wie­dzial­ność dowódcy dru­żyny.

Vogt nie wyglą­dał na szczę­śli­wego, prze­łknął ślinę i dobit­nie roz­ka­zał:

– Obró­cić moto­cy­kle i usta­wić je we wszyst­kich kie­run­kach.

Żoł­nie­rze z grupy roz­po­znaw­czej wzięli broń i poszli rzę­dem za dowódcą przez pole sło­necz­ni­ków. Zanim Win­kler skrył się wśród wyso­kich roślin, odwró­cił się ostatni raz i powie­dział zło­wiesz­czo do Vogta:

– Niech cię Bóg ma w opiece, jeśli odje­dzie­cie, zanim my wró­cimy.

Po chwili czu­li­śmy się, jak­by­śmy byli w dżun­gli. Szybko stra­ci­li­śmy orien­ta­cję, ponie­waż chmury zasła­niały słońce. Sło­necz­niki były wyż­sze niż czło­wiek, cho­ciaż nie rosły zbyt bli­sko sie­bie, ale i tak trudno było mię­dzy nimi masze­ro­wać. Pfe­if­fer szedł na czele i jeśli zaszła taka potrzeba, odgi­nał łodygi roślin dłu­gimi nogami. Z tego powodu od przodu kolumny docho­dził nie­ustanny trzask i sze­lest łama­nych roślin. Zawie­si­łem pasek nośny kara­binu maszy­no­wego na szyi i trzy­ma­łem go rękami, ale kolbę wsa­dzi­łem pod prawą pachę. Dzięki temu mogłem strze­lać w każ­dej chwili, choć nie był to wygodny spo­sób nosze­nia broni. Za mną szedł Antek i Mack, a za nami druga sek­cja kara­binu maszy­no­wego. Kolumnę zamy­kał Win­kler.

Po dzie­się­ciu minu­tach mar­szu Pfe­if­fer zarzą­dził krótki postój. Od razu przy­kuc­nę­li­śmy, aby odpo­cząć. Poło­ży­łem erkaem na ziemi i roz­cie­ra­łem kark, który bolał mnie od naci­sku paska. Pano­wała cisza poza bzy­cze­niem owa­dów. Sło­necz­niki pochła­niały każdy dźwięk. Kiedy skoń­czy­li­śmy palić papie­rosy, dowódca wydał roz­kaz:

– Przy­go­to­wać się i ruszamy!

A kiedy usta­wi­li­śmy się w sze­regu dodał:

– Powin­ni­śmy być pra­wie na miej­scu, więc bądź­cie szcze­gól­nie czujni!

Wró­ci­li­śmy do usta­lo­nego porządku. Sku­pi­łem się na tym, aby nie zaha­czać lufą kara­binu o łodygi roślin, więc cały czas gapi­łem się na jej koniec. A to, co się stało, zasko­czyło nas wszyst­kich.

Nagle Pfe­if­fer zatrzy­mał się i poka­zał nam, aby­śmy zro­bili to samo. Nie byłem na to przy­go­to­wany i wpa­dłem na niego. Z tego powodu on też musiał zro­bić krok do przodu, podob­nie jak ja, gdyż popchnął mnie z tylu Przy­byl­ski. Tro­chę jak z kloc­kami domina. Po chwili sta­łem obok Pfe­if­fera, na sze­ro­kiej ścieżce. Na prawo i lewo od nas leżeli sowieccy żoł­nie­rze; wielu, bar­dzo wielu. Spali, palili papie­rosy albo coś jedli. Kara­biny usta­wili w kozły. Zauwa­ży­łem to w ułamku sekundy, odbez­pie­cza­jąc kara­bin maszy­nowy. Jak długo trwała ta chwila? Bez końca. Przez ten czas można przejść przez pie­kło, poczy­nić plany na przy­szłość i je odrzu­cić, a potem pod­jąć decy­zję. A ta mogła być tylko jedna, wyno­simy się stąd!

Pfe­if­fer rów­nież zorien­to­wał się w sytu­acji i jed­no­cze­śnie krzyk­nę­li­śmy:

– Z powro­tem!

Pocią­gną­łem za spust, strze­la­jąc krót­kimi seriami do pra­wej do lewej. Odsko­czy­łem do tyłu mię­dzy sło­necz­niki i popę­dzi­łem za resztą grupy.

Ta sekunda stra­chu trwała tro­chę dłu­żej dla Rosjan, ale potem usły­sze­li­śmy gło­śne komendy i poje­dyn­cze wystrzały. Bie­głem po polu sło­necz­ni­ków naj­szyb­ciej, jak było można. Trzy­ma­łem broń cza­sami po lewej, cza­sami po pra­wej stro­nie, a chwi­lami przed sobą. Sły­sza­łem towa­rzy­szy broni, jak bie­gli i sapali, a do tego docho­dził ten nie­za­po­mniany odgłos łama­nych łodyg sło­necz­ni­ków. Takie same trza­ski roz­le­gały się za ple­cami. Ale dzięki Bogu, na­dal daleko za nami.

Nie­po­ręczna broń cią­żyła mi coraz bar­dziej i zaczy­na­łem rzę­zić. Boże, jak daleko do tych moto­cy­kli! Nasza grupa coraz bar­dziej mnie wyprze­dzała. Nadep­ną­łem na skrzynkę amu­ni­cyjną, którą praw­do­po­dob­nie porzu­cił mój drugi strze­lec. Ja też mam porzu­cić erkaem? Wtedy zoba­czy­łem Macka zer­ka­ją­cego spo­mię­dzy sło­necz­ni­ków.

– Czło­wieku, gdzie się podzie­wa­łeś! Daj mi to, pomogę ci!

Chwy­cił za lufę kara­binu, a ja trzy­ma­łem go za kolbę Teraz było łatwiej. Mack, jesteś zba­wie­niem, ni­gdy ci tego nie zapo­mnę. Zebra­łem resztki odwagi i sił. Tego potrzeba było szcze­gól­nie, ponie­waż trzask, tupot, krzyki Rosjan i strzały coraz bar­dziej zbli­żały się do nas sze­ro­kim fron­tem. Kule świsz­czały i sze­le­ściły pomię­dzy sło­necz­ni­kami; nie­przy­jemne odgłosy!

Przed nami roz­legł się war­kot sil­ni­ków; moto­cy­kle nie mogły być daleko. Jeden z nich wark­nął gło­śniej, aby odje­chać, potem kolejny. Nie mogą tak po pro­stu odje­chać! Strach nara­stał i pobu­dzał resztki sił, aż wresz­cie zna­leź­li­śmy się na ścieżce. W oddali, już za zakrę­tem, zni­kały pierw­sze moto­cy­kle. Nawet trzeci z Pfe­if­frem i Przy­byl­skim już prze­je­chał 30 metrów. Tylko odważny Rull był na­dal na miej­scu, poru­sza­jąc się wol­niutko, led­wie doty­ka­jąc sprzę­gła. Zimny pot spły­wał po jego brud­nej od pyłu twa­rzy, kiedy wyda­wał nie­zro­zu­miałe dźwięki. Jak wariat wsko­czy­łem do bocz­nej przy­czepki z kara­bi­nem maszy­no­wym w rękach, a Mack zajął tylne sio­dełko moto­cy­kla. Ciężki BMW sko­czył do przodu jak rumak i wresz­cie ucie­ka­li­śmy.

Chwilę potem spo­śród sło­necz­ni­ków wyj­rzały posta­cie w zie­mi­stych mun­du­rach i zaczęła się cha­otyczna strze­la­nina. Rull nie­mal dosłow­nie poło­żył się na kie­row­nicy, a Mack leżał na nim. Ja też sta­ra­łem się sku­lić jak naj­bar­dziej. Bang, bang! – kule tra­fiały w boczną przy­czepkę. Nasze graty jed­nak chro­niły mnie przed tra­fie­niem. A potem roz­legł się mdlący odgłos pla­śnię­cia. Mack jęk­nął. Rull skrę­cił moto­cy­klem w lewo na ścieżce. Po tym manew­rze byli­śmy bez­pieczni, ale na­dal pędzi­li­śmy jak na zła­ma­nie karku.

Mack zaczął chwiać się na sio­dełku. Wsta­łem w przy­czepce i sta­ra­łem się trzy­mać mojego kolegę. Tak wje­cha­li­śmy pięć minut póź­niej do Onowa, gdzie inne moto­cy­kle cze­kały na nas pod pomni­kiem Lenina. Rull naci­snął na hamulce, wzbi­ja­jąc kłęby pyłu.

Kiedy zdję­li­śmy Macka z sio­dełka, już nie żył.

Okolice Popielnastoje, 12 sierpnia 1941

Grupa roz­po­znaw­cza Pfe­if­fera doje­chała do prze­ciw­le­głego stoku wznie­sie­nia i ubez­pie­czyła je ze wszyst­kich stron. Dowódca stał jakieś 50 metrów przed jego pła­skim szczy­tem i przez lor­netkę przy­glą­dał się roz­le­głemu ste­powi ukra­iń­skiemu.

– Nie­długo pew­nie zoba­czymy Dniepr – powie­dział do mnie Willy Tap­pert.

– Możesz mieć rację, prze­cież wczo­raj prze­je­cha­li­śmy szmat drogi na wschód. Rzeka nie może być już daleko.

– Pie­rona! Dniepr to sze­roka rzeka, nie da się jej tam po pro­stu prze­pły­nąć – skar­żył się Anton Przy­byl­ski.

– Nie miej stra­chu. Możesz pozo­stać na swoim fote­liku moto­cy­klo­wym – bła­zno­wał Ötte Rull – zamon­tu­jemy po pro­stu zawór opóź­nia­jący na rurze wyde­cho­wej, jak to robią w czoł­gach które jeż­dżą od wodą, i tak samo poje­dziesz po dnie.

– Ale skąd wezmę powie­trze?

– Po pro­stu będziesz musiał wstrzy­mać oddech.

Kiep­skie dow­cipy nagle się skoń­czyły. Beł­ko­tliwy odgłos, który roz­rósł się do okrop­nego wycia, zagłu­szył wszystko, a potem pocisk spadł na zie­mię 200 metrów za nami. Odru­chowo sku­li­li­śmy się na moto­cy­klach. Pfe­if­fer natych­miast wró­cił do nas bie­giem.

– Co za pie­przony cyrk – prze­kli­nał Pfe­if­fer. – Nad­le­ciał z tylu. Czy to Rosja­nie dep­czą nam po pię­tach, a może to nasi strze­lają?

Jak tylko unor­mo­wał oddech, usły­sze­li­śmy kolejne wycie i następny pocisk wybuchł dokład­nie tam, gdzie poprzed­nio stał Pfe­if­fer.

– Jazda na bok! – zawo­łał. – Wstrze­li­wują się w nas i zaraz nas dopadną!

Kilka sekund póź­niej na stoku nie było już nikogo. Jedy­nym śla­dem naszego pobytu tam były kłęby pyłu uno­szące się nad zie­mią.

Po godzi­nie doje­cha­li­śmy do dłu­giego wzgó­rza, które było celem naszego rajdu reko­ne­san­so­wego. Pfe­if­fer kazał nam zsiąść z maszyn u jego pod­stawy.

– Wjadę powoli na górę. Chcę mieć kara­biny maszy­nowe po lewej i pra­wej stro­nie ścieżki. Ale wy idzie­cie na pie­chotę.

– Na­dal się niczego nie nauczył – zrzę­dził Tap­pertt. – Prze­cież to zupełny non­sens. Nie jeste­śmy jaki­miś tam tre­pami z pie­choty!

Zdję­li­śmy kara­biny maszy­nowe ze sta­ty­wów na przy­czep­kach i poszli­śmy zgod­nie z roz­ka­zem; Tap­pert po lewej stro­nie, a ja po rowie 10 metrów z przodu. Nasi amu­ni­cyjni i zapa­sowi strzelcy szli za nami w odpo­wied­niej odle­gło­ści. Pfe­if­fer jechał w linii ze mną. Kazał cze­kać trzem pozo­sta­łym moto­cy­klom pod dowódz­twem Win­klera.

Słonce w zeni­cie pra­żyło bez­li­to­śnie. Wkrótce pot spły­wał nam po twa­rzach i po cia­łach, aż zro­biły się mokre. Hełm zsu­ną­łem na kark.

– Do dia­bła, co ten Pfe­if­fer sobie myśli? Prze­cież to jest niczym naj­zwy­klej­sze nęka­nie – myśla­łem w gnie­wie.

Wędrówka na szczyt zabrała znacz­nie wię­cej czasu. Wię­cej niż oce­niał Pfe­if­fer. W końcu nawet on stra­cił jed­nak cier­pli­wość i przy­spie­szył. Wcze­śniej był przed nami nie dalej jak 10 metrów, to teraz odle­głość się­gała nawet 200.

Nagle Vogt szarpną moto­cy­klem i obró­cił go tak, że aż boczna przy­czepka unio­sła się w powie­trze. Zapa­no­wał nad nim i popę­dził z powro­tem w naszą stronę. Zatrzy­ma­łem się z Tap­per­tem i cze­ka­li­śmy na nich. Pfe­if­fer zda­wał się fik­so­wać. Kiedy moto­cykl pędził kolo nas, Pfe­if­fer krzyk­nął do nas:

– Samo­chód pan­cerny!

Ogar­nął mnie strach i ucie­ka­łem ile sił w nogach. Nie­po­ręczny erkaem przy­gnia­tał mnie, gruby mun­dur, saperka, pokro­wiec na broń, pisto­let, maga­zy­nek bęb­nowy, manierka przy pasie – wszystko prze­szka­dzało w ucieczce, ale i tak pędzi­łem jak Paavo Nurmi po złoty medal olim­pij­ski, dzięki lekko pochy­lo­nemu sto­kowi. Przede mną biegł Antek, który od razu porzu­cił skrzynki z amu­ni­cją. A jesz­cze przed nim biegł nowy czło­nek naszej sek­cji, dłu­go­nogi Weinert. Willi Tap­pert prze­biegł chwiej­nie przez ścieżkę z prze­krwio­nymi oczami.

– Nie dam rady dalej – sapał i wsko­czył do rowu przed nami.

Zatrzy­ma­łem się, chwie­jąc się na nogach i czu­łem jak krew dziko pul­suje mi w skro­niach.

– Ani ja! – jęk­ną­łem w roz­pa­czy. – Nic mnie wię­cej nie obcho­dzi.

Po czym poło­ży­łem się koło Tap­perta i wyce­lo­wa­łem MG-34 w szczyt wzgó­rza. On zro­bił to samo.

– Zała­du­jemy poci­ski prze­ciw­pan­cerne, niech będzie, co ma być!

Drżą­cymi rękami zmie­nia­li­śmy maga­zynki bęb­nowe i w napię­ciu cze­ka­li­śmy na samo­chód pan­cerny wroga. Powoli serca uspo­ka­jały się i znik­nęła mgła zmę­cze­nia sprzed oczu. Ale ścieżka pro­wa­dząca na wzgó­rze pozo­sta­wała pusta.

– Kiedy jesteś z Pfe­if­fe­rem, to masz zapew­nione prze­ży­cia. W każ­dej jego akcji trzeba wal­czyć o życie – stwier­dzi­łem z nie­chę­cią.

Willi poki­wał apa­tycz­nie głową. Był tak zmę­czony, że nie był w sta­nie mówić.

Minęło dzie­sięć minut. Moto­cykl Pfe­if­fera powró­cił. Prze­je­chali obok, nawet nie zwra­ca­jąc uwagi na nas. Popa­trzy­li­śmy na sie­bie ze zdzi­wie­niem, zarzu­ci­li­śmy kara­biny na ramiona i poszli­śmy powoli za nimi. W mię­dzy­cza­sie ich moto­cykl doje­chał na szczyt i tam się zatrzy­mał. Jed­no­cze­śnie Win­kler z wła­snej ini­cja­tywy przy­pro­wa­dził pozo­stałe moto­cykle. Wsie­dli­śmy do nich i po chwili dołą­czy­li­śmy do dowódcy. Mogli­śmy obej­rzeć samo­chód pan­cerny, który wywo­łał taką panikę. To był chłop­ski wóz wypeł­niony gno­jem.

Począt­kowo wyco­fa­li­śmy się tro­chę i uśmie­cha­li­śmy się nie­pew­nie do sie­bie, a potem już rycze­li­śmy ze śmie­chu. Nie potra­fi­li­śmy się uspo­koić. To był humo­ry­styczny kon­trast z prze­ra­że­niem, które jesz­cze przed chwilą nas para­li­żo­wało. Potrze­bo­wa­li­śmy dać ujście wła­snym emo­cjom, więc śmia­li­śmy się i śmia­li­śmy.

– Pie­rona, może­cie w to uwie­rzyć. Kibel na kół­kach!

– Ukryj­cie się, chłopcy, kiedy on wystrzeli ładun­kiem kumu­la­cyj­nym, nikt nie zosta­nie suchy!

– Nic dziw­nego, że nasz dowódca miał zapchany nos – kpił Tap­pert.

– Teraz przy­naj­mniej nie będzie wstyd, kiedy ktoś popu­ści w gacie – wykrzyk­ną­łem i spoj­rza­łem zna­cząco na Pfe­if­fera.

– Zamknij­cie japy! Lep­szy jest fał­szywy alarm niż spóź­niona reak­cja. – bro­nił się przed oskar­że­niami pod­ofi­cer.

A potem roz­ch­mu­rzył się i śmiał się razem z nami.

Wydzie­lony oddział z bata­lionu roz­po­znaw­czego cze­kał przy dro­dze, kiedy nasz patrol powró­cił dwie godziny póź­niej w jego sze­regi. Obok nas stała na pozy­cjach ognio­wych bate­ria hau­bic. Dowo­dził nią dzia­dek w ran­dze kapi­tana rezerwy arty­le­rii. Roz­ma­wiał z mło­dym porucz­ni­kiem z oddziału roz­po­znaw­czego, noszą­cym nie­ty­powy czarny mun­dur. Pfe­if­fer roz­ka­zał aby­śmy się przy nich zatrzy­mali, zło­żył raport kapi­ta­nowi arty­le­rii, a ten po chwili stwier­dził:

– Jestem pewny, że gdzieś już was widzia­łem dzi­siaj rano. Czy to nie było tam, na wzgó­rzu?

– To zna­czy, że to wasza bate­ria nas ostrze­lała, panie kapi­ta­nie?

– Oczy­wi­ście! Nie od razu pozna­li­śmy, że jeste­ście Niem­cami! Ale gwa­ran­tuję wam, że trze­cia salwa już by was nakryła – zaśmiał się rubasz­nie kapi­tan.

Pfe­if­fe­rowi nie było jed­nak do śmie­chu.

Nawet porucz­nik sta­rał się powstrzy­mać śmiech.

– Nie bierz tego tak mocno do sie­bie, unte­rof­fi­zier. My w oddzia­łach roz­po­znaw­czych wie­dziemy nie­bez­pieczne życie. Naj­gor­szy jest powrót. Mam ze sobą zawsze rakiet­nicę. Wczo­raj wra­ca­łem o zmroku i nie wie­dzia­łem, gdzie była nasza linia frontu. Cała dywi­zja prze­miesz­czała się. Nagle kula ogni­sta pomknęła ku nam i prze­le­ciała pod moim samo­cho­dem. Zro­bi­li­śmy objazd z ostroż­no­ści i prze­je­cha­li­śmy obok bate­rii armat prze­ciw­lot­ni­czych kali­bru 88 mm. Jak myślisz, co powie­dział jej dowódca, kiedy zaczą­łem się skar­żyć: „Nie musisz się obu­rzać, my strze­la­li­śmy tylko ostrze­gaw­czo, aby was prze­stra­szyć!”

Maka­bryczny dow­cip spo­tkał się z aplau­zem. Arty­le­rzy­sta był tym, który śmiał się naj­gło­śniej. Strze­lec Przy­byl­ski słu­chał tego z kwa­śną miną. Potem klep­nął mnie w ramię:

– Czy ty rozu­miesz, dla­czego ten kapi­tan zawsze się śmieje?

– Nie Antek, ale wydaje się być w rado­snym nastroju. A co będzie jak w nocy jego chatę obrzu­cimy gra­na­tami ręcz­nymi? Cie­kawe, czy wtedy będzie się śmiał tak, jak teraz?

Mru­gnę­li­śmy poro­zu­mie­waw­czo oczami.

Roweńska 13 sierpnia 1941

Obe­rfel­dwe­bel Hil­ski oparł się o Kfz 15 Horch, z któ­rego był ogrom­nie dumny i lustro­wał plu­ton, usta­wiony pół­ko­lem wokół niego.

– Słu­chaj­cie! Kilka jed­no­stek rosyj­skich zdo­łało wyrwać się na wschód z okrą­że­nia pod Huma­niem. Podobno pułk kawa­le­rii wyru­szył w tam­tym kie­runku. Naszym zada­niem jest usta­lić, gdzie on się podział. Wspar­cie w postaci armaty prze­ciw­pan­cer­nej będzie z tyłu plu­tonu. Jedziemy na połu­dniowy zachód przez Szeł­toje. Straż przed­nia – grupa unte­rof­fi­ziera Pfe­if­fera.

– Moja dru­żyna na prze­dzie – powtó­rzył bez­wied­nie nasz dowódca.

– Uda ci się to, mając na karku dwóch kade­tów? – spy­tał iro­niczne Hil­ski.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. W ory­gi­nale Kno­bel­be­cher – kubki do kości – w żar­go­nie nie­miec­kich żoł­nie­rzy regu­la­mi­nowe buty z cho­lew­kami. [wróć]

2. Zugle­ich – razem, jed­no­cze­śnie. [wróć]

3. Ciemna jest noc i maleń­kie gwiazdy się śmieją… [wróć]

4. Tra­dy­cyjne cia­sto droż­dżowe, popu­larne na Ślą­sku i Opolsz­czyź­nie. [wróć]

5. Ten arty­kuł był auten­tyczny jak próba ukry­cia praw­dzi­wych zamia­rów Hitlera. [wróć]

6. Jüppchen – kafta­nik baweł­niany, pogar­dliwe prze­zwi­sko Goeb­belsa. [wróć]

7. To tere­nowy samo­chód na bazie popu­lar­nego oso­bo­wego volks­wa­gena. Nazwa pocho­dziła od kubeł­ko­wa­tego kształtu sie­dzeń dla pasa­że­rów, zapew­nia­ją­cych lep­sze opar­cie. [wróć]

8. Szef kom­pa­nii to naj­waż­niej­szy pod­ofi­cer w tego typu jed­no­stce, spra­wu­jący nad nią nad­zór admi­ni­stra­cyjny i szko­le­niowy. Nie mylić z dowódcą kom­pa­nii, któ­rym zazwy­czaj był ofi­cer. [wróć]

9. Kle­rycy w żar­go­nie woj­sko­wym SAK – Sündenabwehrkanone – armaty prze­ciwko grze­chom. [wróć]