Latające świnie. Jak umysł tworzy znaczenie - Beniamin K. Bergen - ebook

Latające świnie. Jak umysł tworzy znaczenie ebook

Beniamin K. Bergen

3,9

Opis

Jak wyobraźnia pomaga nam w rzeczywistym działaniu? Na ile sposobów można czytać ten sam tekst? Czym są ucieleśnione symulacje i jaką rolę odgrywają w rozumieniu języka?

Zasadniczym zadaniem języka jest przekazywanie znaczenia, niezależnie od tego, czy w danym momencie ton wypowiedzi jest szorstki, przekonujący, nabrzmiały emocją czy opływający w niedomówienia. Wprawiamy w wibracje struny głosowe po to, żeby nasze najskrytsze myśli pojawiły się w umyśle drugiej osoby. Możemy mówić o wszystkim – od nowego szczeniaka, przez rowerową wycieczkę po parku, po rzeczy, które tak naprawdę nie istnieją, jak latające świnie – a kiedy to robimy, nasi słuchacze wypełniają obraz detalami, o których nigdy nie wspominaliśmy: zapachem mokrej sierści czy zielenią równo przystrzyżonych trawników. Jak to możliwe? Jaki mechanizm za tym stoi?

Kognitywista Benjamin K. Bergen z dziesiątek najnowszych badań z zakresu psychologii, językoznawstwa i neuronauk wysnuwa nową teorię znaczenia. Wprowadza nas w świat ucieleśnionych symulacji, w którym nasz umysł pomaga sobie w rozumieniu, tworząc przebogate wizualizacje za pomocą ewolucyjnie starszych struktur mózgu zajmujących się, między innymi, percepcją i ruchem. Sensu słów nie można zawrzeć w samych tylko definicjach – Bergen pokazuje nam, jak naprawdę możemy go poczuć.

Imponujące! Bergen przedstawia swój punkt widzenia z entuzjazmem, energią i szczyptą doskonałego humoru. Jeśli szukasz wciągającego, bogatego w informacje przewodnika po kognitywnym podejściu do problemu znaczenia, ta książka może cię nauczyć bardzo wiele. - „Nature”

Bergen pisze lekko i dowcipnie... fascynująco… Po przeczytaniu tej książki słowa nigdy już nie będą miały dla ciebie tego samego znaczenia… - „New Scientist”

Ewidentny entuzjazm i poczucie humoru autora sprawiają, że lektura jest zarazem pouczająca i niesłychanie przyjemna. Zdecydowanie warto. - „Choice”

Benjamin K. Bergen  jest profesorem na Wydziale Nauk Kognitywnych Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego. W tamtejszej Pracowni Języka i Poznania, której przewodzi, zajmuje się między innymi rolą ucieleśnionej symulacji i metafory w procesie rozumienia języka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (20 ocen)
6
8
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginalny:LOUDER THAN WORDS: THE NEW SCIENCE OF HOW THE MIND MAKES MEANING
Adiustacja i korekta: GABRIELA NIEMIEC
Projekt okładki: MICHAŁ DUŁAWA
Grafika na okładce: Fotolia.com: bigmouse108 | lubovchipurko
Skład: MELES-DESIGN
© Copyright by Copernicus Center Press, 2017 Copyright © 2012 by Benjamin K. Bergen All rights reserved
ISBN 978-83-7886-344-1
Wydanie drugie (pierwsze w tej edycji)
Wydanie I Kraków 2017
Copernicus Center Press Sp. z o.o. pl. Szczepański 8, 31-011 Kraków tel./fax (+48 12) 430 63 00 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: http://en.ccpress.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Gerdzie, z miłością.

Dzięki za lekcje tenisa.

Przedmowa George’a Lakoffa

Jesteśmy świadkami rewolucji: przełomu w naszym rozumieniu tego, co to znaczy być istotą ludzką. Gra toczy się o wysoką stawkę – naturę ludzkiego umysłu.

Przez stulecia tutaj na Zachodzie myśleliśmy o sobie jako o obdarzonym rozumem zwierzęciu, którego zdolności umysłowe wykraczają poza cielesną naturę. Według tego tradycyjnego punktu widzenia nasze umysły są abstrakcyjne, logiczne, racjonalne, wolne od emocji, dostępne dla świadomości i, przede wszystkim, zdolne do bezpośredniego mierzenia i reprezentowania świata. Język zajmuje w nim szczególną pozycję – jest wewnętrznym, uprzywilejowanym, logicznym systemem symboli, które przejrzyście wyrażają abstrakcyjne pojęcia definiowane w kategoriach świata zewnętrznego.

Wychowano mnie w takim myśleniu o umyśle, języku i świecie. I kiedy w połowie lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku wybuchła rewolucja, byłem świadkiem jej początków. Niektórzy filozofowie, jak Merleau-Ponty czy Dewey, już wcześniej dyskutowali z tradycyjnym sposobem patrzenia na umysł. Twierdzili, że – zupełnie przeciwnie do tego, co uważali zwolennicy klasycznego poglądu – jest on nierozerwalnie związany z ciałem. Nasz mózg wyewoluował, żeby umożliwić ciału funkcjonowanie w świecie, i właśnie to cielesne zaangażowanie w rzeczywistość, fizyczną, społeczną i intelektualną rzeczywistość, nadaje używanym przez nas pojęciom i językowi sens. Te trafne spostrzeżenia doprowadziły do Rewolucji Ucieleśnienia.

Wszystko zaczęło się od badań eksperymentalnych prowadzonych w większości przez analitycznych językoznawców kognitywnych, którzy dążyli do odkrycia ogólnych reguł rządzących ogromnymi ilościami danych. W latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku niektórzy informatycy, psychologowie eksperymentalni i filozofowie stopniowo zaczęli brać hipotezę ucieleśnionego umysłu na poważnie. Dekadę później badaniami nad ucieleśnionym poznaniem zajęli się twórcy modeli sieci neuronowych i znakomici psychologowie eksperymentalni pokroju Raya Gibbsa, Larry’ego Barsalou, Rolfa Zwaana, Arta Glenberga, Stephena Kosslyna, Marthy Farah, Lery Boroditsky, Teenie Matlock, Daniela Casasanto, Friedemanna Pulvermüllera, Johna Bargha, Norberta Schwarza i samego Benjamina Bergena. Ponad wszelką wątpliwość wykazali oni realne istnienie ucieleśnionego poznania. Te same struktury neuronalne, które kierują wzrokiem, działaniem i emocjami, służą również myśli. Język nabiera sensu dzięki układom czuciowo-ruchowym i emocjonalnym mózgu, które wyznaczają cele i pozwalają wyobrażać sobie, rozpoznawać i wykonywać czynności. Dziś, na początku dwudziestego pierwszego wieku, mamy już dowody: gra jest zakończona, umysł – ucieleśniony.

Dzięki Rewolucji Ucieleśnienia przekonaliśmy się, że istota naszego człowieczeństwa, nasza zdolność do myślenia i używania języka, jest w całości wynikiem działania naszego ciała i mózgu. Sposób, w jaki nasz umysł funkcjonuje, od natury myśli po rozumienie znaczenia języka, jest nierozerwalnie związany z ciałem – jak odbieramy świat, jak się w nim poruszamy i co czujemy. Nie jesteśmy bezdusznymi myślącymi maszynami: nasza fizjologia dostarcza pojęć naszej filozofii.

Każda refleksja, która nas nachodzi lub może najść, każde zadanie, jakie przed sobą postawimy, każda decyzja czy osąd, których dokonamy, każdy pomysł, który wyartykułujemy – wszystko to angażuje te same systemy, z których korzystamy przy postrzeganiu, działaniu i odczuwaniu. Ani systemy moralne, ani ideologie polityczne, ani teorie naukowe czy matematyczne, ani język nie są w żadnym sensie abstrakcyjne.

To pierwsza książka, która przedstawia w takim zakresie frapujące dowody eksperymentalne bezspornie świadczące o tym, że to właśnie ciało określa pojęcia używane przez to, co zwykliśmy nazywać umysłem. Ale doświadczenia te nie tylko potwierdzają wcześniejsze przypuszczenia.

Pokazują one, że ucieleśnione poznanie ma wpływ na zachowanie. Działamy na podstawie tego, co myślimy, a ucieleśniona myśl zmienia sposób naszego postrzegania i działania. Jako społeczeństwo musimy ponownie gruntownie przemyśleć, co to znaczy być człowiekiem.

Latające świnie jest oszałamiająco piękną syntezą nowego spojrzenia na znaczenie. Benjamin Bergen oferuje bogate, pasjonujące i – co niezwykłe – również zabawne wprowadzenie do świata psychologicznych eksperymentów i badań nad mózgiem, odkrywającego, jak nasz umysł naprawdę działa.

Ta książka pokazuje nie tylko, że czyny mówią głośniej niż słowa, ale także jak do tego dochodzi.

George Lakoff

Berkeley, lipiec 2012

Rozdział 1

Nos niedźwiedzia polarnego

Niedźwiedzie polarne gustują w foczym mięsie i lubią, kiedy serwowane jest świeże. Jeśli więc jesteś niedźwiedziem polarnym, musisz wymyślić sposób na złapanie foki. Kiedy zwierzęta te polują na lądzie, podkradają się do ofiary niemal jak koty, ślizgając się na brzuchu, żeby podejść jak najbliżej, a później rzucić się: najpierw pazury, potem szeroko rozwarta paszcza. Ich futro w dużej mierze zlewa się z lodowym, śnieżnym otoczeniem, co daje im przewagę nad słabo widzącą zdobyczą. Ale foki są szybkie. Dziewiętnastowieczni żeglarze, którzy napotykali niedźwiedzie polarne, odnotowywali sprytne zachowanie pozwalające tym wielkim ssakom zwiększyć szanse na gorący posiłek[1]. Według tych wczesnych doniesień skradający się drapieżnik czasem zakrywa pysk łapą, dzięki czemu dłużej pozostaje niezauważony. Wygląda na to, że niedźwiedzie polarne przysłaniają sobie nos.

Kiedy pierwszy raz o tym przeczytałem, wydało mi się to szalenie interesujące[2]. Czyżby niedźwiedź miał na tyle umysłowej elastyczności, żeby zdać sobie sprawę, jak wygląda w oczach innych, i kreatywności, żeby wymyślić, jak się zamaskować? Czy też to po prostu sztuczka, którą ewolucja podrzuciła do wachlarza wrodzonych zachowań tego gatunku – nietypowe postępowanie, które pozwalało uzyskać przewagę i przeżyć i jako takie utrwaliło się w ciągu tysiącleci?

Bez wątpienia można by powiedzieć jeszcze bardzo wiele o tych charyzmatycznych przedstawicielach megafauny, jednak nie jest to książka o niedźwiedziach polarnych. Jest to książka o nas, a konkretniej o tym, jak rozumiemy język. Zastanów się, proszę, co zrobiłeś, kiedy ją otworzyłeś i zacząłeś czytać pierwszy akapit. Przebiegłeś wzrokiem litery, które ułożyły się w słowa. Rozpoznałeś znane wyrazy: niedźwiedź, foka, polowanie, śnieg. Nie wydaje się to specjalnie skomplikowane, coś takiego mógłby zrobić porządnie napisany program komputerowy albo dobrze wytresowana papuga. Potem zszedłeś głębiej – zacząłeś szukać znaczenia. Wiedziałeś, do jakich zwierząt i przedmiotów odnoszą się rzeczowniki i jakiego typu działania i zdarzenia opisują czasowniki. Nie zatrzymałeś się na pojedynczych leksemach: wydobyłeś sens zdań, na które się składały, zdań, których prawie na pewno nie widziałeś nigdy wcześniej (chyba że czytasz tę książkę kolejny raz). Obrazy opisywane przez te zdania prawdopodobnie ożyły – niedźwiedź ślizgający się na brzuchu przez śnieg, przykrywający pysk łapą w bardzo zmyślny, choć niewygodny sposób. Być może nawet oczami wyobraźni „zobaczyłeś” całą tę arktyczną scenę.

Wtedy – i to jest ten naprawdę nadzwyczajny moment – wykroczyłeś daleko poza nią. Wypełniłeś krajobraz detalami, które nigdy nie zostały wspomniane wprost. Skąd wiem? Widzisz, niedźwiedzie polarne, jak się zapewne domyślasz, ukrywają swoje ciemne pyski, ponieważ gęste futro, którym pokryte jest ich ciało (również łapy, ale nie nos), jest białe. Żyją w środowisku pełnym śniegu i lodu, a więc również przeważająco białym. Ale jest jeden haczyk – nigdzie nie napisałem niczego o kolorze. Jeśli spojrzysz jeszcze raz na pierwszy akapit tego rozdziału, przekonasz się, że biel śniegu i niedźwiedzia oraz czerń jego nosa są całkowicie domyślne. To ty pokolorowałeś rysunek. I dobrze, że to zrobiłeś, bo bez barw ta historia nie miałaby najmniejszego sensu – nie ma żadnego oczywistego powodu, dla którego niedźwiedź miałby zakrywać swój nos.

Jak zdołałeś to zrobić? W jaki sposób sprawiamy, że bazgroły na kartce albo trzaski, brzęczenia i pomruki ludzkiej mowy nabierają znaczenia? Skąd wiemy, co oznaczają słowa i zadania i jak wypełniamy luki? Jak robisz to, co robisz właśnie teraz? To zagadka znaczenia. I to o niej w rzeczywistości jest ta książka.

Twórcy znaczenia

Konstruowanie znaczenia może być jedną z najistotniejszych rzeczy, jakie robimy. Przede wszystkim jest to coś, co dzieje się niemal nieprzerwanie. Nurzamy się w morzu słów – każdego dnia słyszymy i czytamy ich dziesiątki tysięcy. I jakoś w większości wypadków je pojmujemy. Rozumiemy, do czego się odnoszą i jakie sytuacje opisują. Wyciągamy wnioski nawet na temat tych rzeczy, które nie zostały w ogóle wypowiedziane, i przygotowujemy się, żeby udzielić właściwej odpowiedzi. Stale, niezmordowanie, automatycznie budujemy znaczenie. Co być może najbardziej niezwykłe, ledwie zauważamy cały ten proces. Podczas gdy pod czaszką przeprowadzamy głębokie, szybkie i złożone operacje, jedyne, czego doświadczamy, to płynne rozumienie.

Znaczenie nie tylko jest nieustannie tworzone, jest też kluczowe. Używamy języka, żeby nadać światu sens. Korzystamy z niego podczas niemal każdej interakcji z innymi ludźmi: służy nam do flirtowania, wydawania rozkazów, informowania, błagania i tworzenia więzi społecznych. Kilka słów może zmienić nasz sposób myślenia, stan cywilny czy wyznanie. Słowa wpływają na to, kim jesteśmy. Język jest najpotężniejszym i najbardziej rozpowszechnionym narzędziem naszego gatunku. Dzięki niemu jesteśmy zdolni wyrażać nasze myśli i to, co o sobie sądzimy. Pozbawieni go, stalibyśmy się samotni. Nie mielibyśmy fikcji, historii ani nauki. Zrozumienie, jak działa znaczenie, pozwala więc po części przeniknąć samą istotę bycia człowiekiem.

Jest to nie tylko po prostu ludzkie, jest to wyłącznie ludzkie. Żadne inne zwierzę nie potrafi posługiwać się językiem tak jak my. Oczywiście, pewne elementy naszej mowy mają swoje odpowiedniki w sposobie porozumiewania się innych stworzeń. Ludzie mówią szybko, nierzadko niezmiernie skomplikowanymi zdaniami, ale trele zeberki timorskiej dorównują naszym prędkością i poziomem złożoności. Możemy ględzić i przynudzać, ale nawet senator celowo blokujący mównicę nie wytrzymałby konkurencji z humbakiem, którego monotonne pieśni potrafią trwać godzinami. A chociaż ludzka zdolność do łączenia słów w coraz to nowe kombinacje może wydawać się niespotykana, pszczoły – wprawdzie w bardziej ograniczonym zakresie – również wiążą ze sobą informacje, przekazując za pomocą specyficznego tańca dane na temat położenia, jakości i odległości źródeł pożywienia. To, co odróżnia nasz język od wszystkich innych występujących naturalnie form komunikacji w znanym nam wszechświecie i co czyni go tak wyjątkowym, to fakt, że za jego pomocą możemy wyrazić właściwie dowolną rzecz, jaka nam przyjdzie do głowy. Pszczoła mogłaby zamachać się odwłokiem na śmierć, ale nigdy nie przekaże niczego, do czego nie została zaprogramowana – nie poinformuje, że niebo się przejaśnia, że się całkiem nieźle wyspała albo że z niecierpliwością czeka na weekend, bo ma randkę z niezłą hortensją. Język ludzki, w przeciwieństwie do pozostałych systemów porozumiewania się zwierząt, jest otwarty. Możemy mówić o rzeczach, które w rzeczywistości istnieją (na przykład o nieumiejącym się wysłowić kandydacie na prezydenta czy anorektycznych modelkach) lub nie (jak marsjańscy antropologowie czy wegetariańskie zombie), i w większości wypadków inni ludzie – a przynajmniej ci bez zaburzeń funkcji poznawczych, posługujący się tym samym co my językiem – będą w stanie nas zrozumieć. Żadne inne zwierzę nie może się tym pochwalić. Ponieważ zaś ten poziom kreowania znaczenia jest dostępny tylko naszemu gatunkowi, rozszyfrowanie mechanizmów jego funkcjonowania pozwala nam zrobić kolejny krok na drodze do zrozumienia tego, co odróżnia nas od innych stworzeń.

Jest też kilka innych, bardziej praktycznych powodów, dla których warto poświęcić się nauce o znaczeniu. Wyobraźmy sobie system komputerowy, który rzeczywiście rozumie, co mówimy (taki Siri czy Watson na sterydach), albo który potrafi automatycznie dokonywać tłumaczeń z jednego języka na drugi. Żadna sensowna przyszłość godna Star Treka nie mogłaby się bez niego obyć. Zrozumienie istoty znaczenia usprawniłoby także sposób, w jaki uczymy języków obcych, i mogłoby zaowocować wspartymi technologią terapiami przywracającymi zdolność do rozumienia lub generowania sensownych wypowiedzi ludziom cierpiącym z powodu uszkodzeń mózgu.

Wszystko to sprawia, że język od lat zajmuje uprzywilejowaną pozycję w kręgu zainteresowań filozofii i nauki. Przez wieki filozofowie zastanawiali się, czego brakuje naszym niemym krewnym: która ze zdolności poznawczych, w jakie wyposażyła nas ewolucja, pozwala nam pojąć – i docenić – sonety i serenady, wezwania i wyjaśnienia, powieści i pisma. Istnieje dobre pół tuzina dyscyplin poświęconych różnym aspektom języka: od zgłębiania samego systemu (angielskiego czy innego) począwszy, skończywszy na komunikacji społecznej, semantyce, psycholingwistyce, językoznawstwie kognitywnym czy neurolingwistyce. Dzięki nim wiemy wiele o gramatycznej budowie zdań, sposobach artykulacji czy o tym, jak najlepiej uczyć języka obcego.

Nie udało nam się jednak odpowiedzieć na najważniejsze pytanie. Język jest dla nas tak istotny, ponieważ jest nośnikiem znaczenia – dzięki niemu jesteśmy w stanie przełożyć nasze własne pragnienia, intencje czy doświadczenia na sygnał, który dotrze do drugiego człowieka i sprawi, że pojawią się one nagle również w jego głowie. Nie uczymy się francuskiego, żeby formułować idealnie poprawne gramatycznie frazy; uczymy się go, żeby móc się porozumieć. Nie pochłaniamy literatury ze względu na urok rozrzuconych na stronie wyrazów, ale po to, by dać się porwać strumieniowi widoków, dźwięków, miejsc i myśli wywoływanych przez dobrą prozę. A mimo tego niemal nikt, od laików do językoznawców, nie wie dokładnie, jak działa znaczenie. To znaczy do niedawna nie wiedział. Żyjemy w epoce nauk kognitywnych. Gdybyśmy przyszli na świat wcześniej, pewnie poszukiwalibyśmy nowych lądów; gdyby przyszło nam urodzić się później, być może wałęsalibyśmy się wśród gwiazd. Teraz, w tym momencie historii, bezkresną, kuszącą przestrzenią wprost proszącą o to, by w nią wniknąć, jest ludzki umysł. Niektórzy kognitywiści, jak ja, skupili się na znaczeniu. W ciągu ostatniego dziesięciolecia, dzięki postępom w badaniach obserwacyjnych, stało się ono „gorącym tematem” kognitywistyki. Używając dokładnych pomiarów czasu reakcji, ruchu gałek ocznych i ruchów rąk, jak również skanowania mózgu i innych supernowoczesnych instrumentów, zaczęliśmy przypatrywać się ludziom w akcie komunikacji. Zajrzeliśmy do wnętrza umysłu i umieściliśmy znaczenie w należnym mu centralnym miejscu naszych zainteresowań. Dzięki nowym narzędziom udało nam się dojrzeć znaczenie w działaniu i to, co zobaczyliśmy, okazało się rewolucyjne: jego funkcjonowanie jest znacznie bogatsze, bardziej złożone i indywidualne, niż ktokolwiek kiedykolwiek mógłby przewidzieć.

Ta książka to opowieść o tym, do czego do tej pory doszliśmy.

Klasyczna teoria znaczenia

Przez tysiąclecia naukowcy i filozofowie starali się zgłębić istotę znaczenia, szybko jednak wyszło na jaw, że w tej kwestii o wiele trudniej niż w jakimkolwiek innym aspekcie języka jest wpaść na właściwe rozwiązania. Językoznawstwo i psychologia rzeczywiście znacząco przyczyniły się do zrozumienia sposobu, w jaki ludzie wymawiają i odbierają słowa, czy też powodu, dla którego wyrazy w zdaniach układają się w określonym porządku. Te elementy systemu są bezpośrednio mierzalne – możemy stwierdzić bardzo dokładnie, kiedy przy artykulacji twardego dźwięku k język mówiącego styka się z podniebieniem miękkim. Obserwowanie znaczenia jest trudniejsze, bo procesy z nim związane odbywają się niemal wyłącznie w umyśle, w związku z czym nie poddaje się tego typu prostemu oglądowi – nie da się go zmierzyć, policzyć czy zważyć, czyli użyć środków, którymi zwykle posługuje się nauka. Chociaż nikt nigdy nie wątpił, że potencjalna nagroda za poznanie kwintesencji znaczenia jest ogromna, przez większość ludzkiej historii pozostawała ona tyleż kusząca, co nieuchwytna. Tak więc, mimo że moglibyśmy oczekiwać czegoś dokładnie odwrotnego, naukowe badania nad znaczeniem nadal są w powijakach.

Nie zmienia to faktu, że nawet w obliczu braku konkretnych materiałów empirycznych teorie dotyczące funkcjonowania znaczenia rozwijały się i kwitły. Większość językoznawców, filozofów i psychologów kognitywnych z czasem zgodziła się na pewną wersję zdarzeń, która nie różni się zanadto od popularnego intuicyjnego rozumienia znaczenia. W życiu codziennym zajmuje nas ono zwykle wtedy, kiedy zastanawiamy się nad sensem konkretnych słów (lub kłócimy się o niego). To może być wyraz w naszym własnym języku. Co znaczy gonny? (O drzewach: wysoki i prosty). A wodery? (Nieprzemakalne spodnie połączone z butami, noszone przez wędkarzy i myśliwych). Albo emablować? (Adorować). Czasami interesuje nas coś w obcym języku: czym może być imponujące niemieckie Geschwindigkeitsbegrenzung? (Ograniczenie prędkości). Najogólniej rzecz biorąc, jesteśmy najbardziej świadomi znaczenia, kiedy myślimy o definicjach. To również punkt wyjścia klasycznej teorii znaczenia: słowa mają znaczenie, które jest jakby ich definicją w umyśle.

Co by się stało, gdyby rzeczywiście znaczenie działało w ten sposób? Jeśli się nad tym zastanowić, tego typu znaczenie definicyjne musiałoby składać się z dwóch odrębnych części. Pierwszą byłaby definicja sama w sobie – opis tego, co znaczy słowo. Musiałaby być sformułowana w konkretnym języku, na przykład po angielsku, i w sposób użyteczny charakteryzować sens. Niemniej jednak pozostaje jeszcze drugi, domyślny element. Definicja opisuje coś w świecie rzeczywistym. Ograniczenie prędkości (lub, jeśli wolisz, Geschwindigkeitsbegrenzung) odnosi się do czegoś, co faktycznie istnieje, niezależnie od naszej wiedzy na jego temat – kiedy będziemy jechać szybciej, niż wskazuje liczba na znaku, dostaniemy mandat, nawet jeśli nie wiedzieliśmy o obostrzeniu albo nie zdajemy sobie sprawy, czym jest. Kluczowa dla znaczenia słowa jest więc zarówno jego mentalna definicja, jak i to, do czego odnosi się ono w rzeczywistości pozajęzykowej.

Wielu filozofów przyjęło za pewnik, że te dwa komponenty są wszystkim, czego potrzeba, żeby scharakteryzować sens[3]. Przez stulecia spierano się, który z nich ma większą wagę. Dla nas – próbujących zrozumieć, jak rozumiemy – istotne jest, jak tego typu definicyjna teoria znaczenia tłumaczy to, co jesteśmy w stanie zrobić z językiem. Czy rzeczywiście nasz umysł zawiera zbiór definicji? Jeśli tak – skąd one pochodzą? W jaki sposób używamy ich do ustalania szyku wyrazów? Jak to się dzieje, że za ich pomocą rozumiemy cudzą wypowiedź?

To tutaj sprawa się nieco komplikuje. Jak każda definicja, również ta tworzona w naszej głowie prawdopodobnie musiałaby być wyrażona w jakimś języku. Tylko w jakim? Pierwsze podejrzenie padłoby pewnie na język ojczysty – angielskie słowa byłyby opisywane po angielsku, niemieckie miałyby niemieckie definicje. Wszystko brzmi dobrze, dopóki nie sprawdzimy, do czego doprowadziłby nas ten pomysł. Jeśli nasz umysł definiowałby angielskie słowa po angielsku, to jak rozumielibyśmy same definicje? To błędne koło. Spróbujmy wytłumaczyć to na przykładzie zaczerpniętym z życia[4]. Załóżmy, że jesteś na dworcu kolejowym w Tokio i interesuje cię treść jednego ze znajdujących się tam znaków, ale nie mówisz po japońsku. Wyciągasz więc słownik, szukasz odpowiednich symboli i w tym momencie, ku swojemu zmartwieniu, zdajesz sobie sprawę, że zamiast dwujęzycznego słownika japońsko-polskiego kupiłeś przez przypadek japońsko-japoński. Ups. Na tablicy widnieje zakręcony znak z poziomą linią i kilkoma kropkami; znajdujesz go w słowniku, ale, niestety, definicja jest tylko długim ciągiem kolejnych krzaczków, których również nie rozpoznajesz. Mógłbyś oczywiście je także wyszukać, ale oznaczałoby to po prostu więcej niezrozumiałych hieroglifów. Dokładnie ten sam problem miałbyś, gdyby słownik mentalny, który posiadasz, był skonstruowany w twoim systemie językowym – definicje zbudowane w konkretnym języku nie znaczą nic, dopóki się nie zna jego samego. Aktywowanie w umyśle polskiej definicji wyrażenia, powiedzmy, niedźwiedź polarny (duży, biały, mięsożerny niedźwiedź zamieszkujący obszary arktyczne) nie pomogłoby w jego rozumieniu. Taka definicja nie miałaby więcej sensu niż sam niedźwiedź polarny, od którego zaczęliśmy.

Jednym z możliwych rozwiązań tego problemu jest założenie, że nasz umysł posługuje się jakimś innym systemem służącym do kodowania pojęć, myśli i toku rozumowania, który nie jest oparty na polskim ani żadnym innym istniejącym języku, choć powinien mieć z nimi wiele wspólnego: powinien odnosić się do elementów świata realnego, jak również do ich własności, wzajemnych relacji, działań, wydarzeń i tak dalej – do wszystkiego, o czym możemy pomyśleć i co możemy chcieć zrozumieć. Innymi słowy, moglibyśmy użyć czegoś na kształt języka myśli (mentalskiego, ang. Mentalese[1*])[5]. Najprościej rzecz ujmując, zgodnie z hipotezą języka myśli znaczenie wyrazów i zdań w dowolnym języku naturalnym jest wyrażane w umyśle ludzkim za pomocą innego, mentalnego systemu. Przypomina on prawdziwy język w tym, że składają się na niego pojęcia, które coś oznaczają i mogą się ze sobą łączyć, ale – w odróżnieniu od na przykład hiszpańskiego czy tajskiego – nie posiadają brzmienia ani konkretnej reprezentacji wizualnej. Żeby zrozumieć angielski czy chiński, musimy przetłumaczyć słowa, które słyszymy lub czytamy, na język myśli: znajdziemy w nim elementy odnoszące się do ograniczenia prędkości, woderów, polarnych niedźwiedzi etc. Teoria ta pozwala przełamać zaklęty krąg tłumaczenia nieznanego nieznanym i przedstawia ludzką zdolność posługiwania się językiem jako podobną do operowania dwujęzycznym, a nie jednojęzycznym słownikiem. Gdybyś pojawił się na japońskim dworcu uzbrojony w japońsko-polski słownik, mógłbyś bez trudu zrozumieć japońskie znaki, bo znalazłbyś ich tłumaczenie na język, który znasz. Analogicznie hipoteza języka myśli zakłada, że dla każdego słowa, które znamy, istnieje w naszym umyśle odpowiadające mu hasło opatrzone definicją w języku mentalskim. Jest to jedna z najdonioślejszych i najbardziej wpływowych teorii na temat znaczenia i umysłu.

Jeśli nawet jednak język myśli pozwala nam uniknąć wirowania w błędnym kole słów definiowanych przez inne słowa należące do tego samego systemu, jest w stanie jedynie przybliżyć nas do sedna problemu. Jest tak, ponieważ nie zajmuje się on drugą połową definicyjnej teorii znaczenia – istniejącymi realnie odpowiednikami umysłowych pojęć. Zwolennicy tej hipotezy twierdzą bowiem, że relacja między terminami w mentalskim a rzeczywistością jest symboliczna. Na przykład kiedy czytamy niedźwiedź polarny i tłumaczymy to wyrażenie na język myśli, odszukując słowo, dajmy na to, 9us&’~ (pamiętajmy, że ma być niewymawialne), ma ono znaczenie dzięki zbiorowi elementów rzeczywistego świata, które są prawdziwymi niedźwiedziami polarnymi. Tak więc zdanie Niedźwiedź polarny w dużej mierze zlewa się z lodowym, śnieżnym otoczeniem ma sens, ponieważ opisuje faktyczną sytuację, w której coś właściwie oznaczone przez twój symbol niedźwiedzia polarnego wykonuje czynność określoną symbolem zlewać się na czymś, co symbolizuje lodowe, śnieżne otoczenie.

Przez wieki tak właśnie brzmiała najpopularniejsza teoria na temat tego, jak funkcjonuje znaczenie: słowa mają sens, ponieważ nasz umysł gromadzi ich mentalne definicje – wyrażone w języku myśli – które odpowiadają elementom realnego świata.

Ucieleśniona symulacja

Jeśli przyjrzeć się bliżej hipotezie języka myśli, można dostrzec w niej pewne luki. Największą jest fakt, że mentalski nie rozwiązuje immanentnych problemów definicyjnej teorii znaczenia, odsuwa je jedynie o stopień dalej. Zagadnienie, przed którym stoimy, przypomina wcześniejsze pytanie o to, jak definiowanie po polsku polskiego słowa może mieć jakikolwiek sens. Mianowicie: skąd wiemy, co oznaczają pojęcia w języku myśli? Za pomocą jakiego systemu one z kolei są definiowane? Jak w rzeczywistości uaktywnienie mentalskiego zdania miałoby konstruować znaczenie? W jaki sposób język myśli pozwala nam rozumieć?

Rozważając tę kwestię, moglibyśmy użyć wariacji eksperymentu myślowego znanego jako argument chińskiego pokoju[6]. Wyobraźmy sobie, że siedzimy w zamkniętym pokoju wyposażonym w dwa okienka. Od czasu do czasu przez jedno z nich ktoś wsuwa kartkę zapisaną chińskimi znakami. Naszym zadaniem jest odszukać je w książce, w której obok nich będą występowały inne, następnie znaleźć arkusz z tymi nowymi symbolami i przekazać go przez drugi otwór. Nie znamy ani słowa po chińsku, więc nie mamy pojęcia, jaka jest treść fiszek, które otrzymujemy i które wypuszczamy w świat, niemniej jednak ludzie na zewnątrz, którzy posługują się tym językiem, będą przekonani, że osoba znajdująca się w pomieszczeniu jest ich krajanem – tylko ktoś używający swojej mowy ojczystej byłby w stanie tak trafnie reagować na otrzymywane przez okienko wiadomości. Oczywiście jest to możliwe tylko pod warunkiem, że książka, którą się posiłkujemy, jest naprawdę dobrze napisana. Pytanie brzmi: czy rozumiemy chiński? Sądzę, że wszyscy zgodzimy się, że nie. To samo wnioskowanie możemy zastosować, oceniając hipotezę języka myśli jako metodę wyjaśnienia funkcjonowania znaczenia. Chińskie znaki z naszego przykładu są jak słowa w mentalskim: aby zbudować sens, aby powiedzieć, że coś zrozumieliśmy, nie wystarczy zidentyfikowanie i uporządkowanie symboli w pewnym języku, nawet jeśli te symbole odnoszą się do czegoś w świecie rzeczywistym.

To jeden z zasadniczych problemów związanych z teorią języka myśli, ale wystarczy zwiększyć nacisk, aby zaczęła się sypać. Na przykład: skąd się wziął język mentalski? Jeśli się go nauczyliśmy, nie wykorzystywaliśmy do tego z pewnością naszego języka ojczystego, bo wpadlibyśmy w kolejne błędne koło: jak moglibyśmy przyswoić język myśli, posługując się polskim, skoro żeby zrozumieć polski, potrzebujemy języka myśli? Jeśli jednak nie da się w ten sposób zdobyć biegłości w mentalskim, oznacza to, że – jeśli w ogóle coś takiego istnieje – musi być częścią naszego umysłu, jeszcze zanim w ogóle zaczniemy uczyć się języka. Innymi słowy, żeby zrozumieć polskie wyrażenie niedźwiedź polarny, musielibyśmy wcześniej być wyposażeni w mentalny symbol reprezentujący niedźwiedzia polarnego. To z kolei prowadziłoby do wniosku, że wszyscy ludzie mówiący różnymi językami bazują na tym samym zestawie podstawowych pojęć – niedźwiedź polarny to niedźwiedź polarny to niedźwiedź polarny. Jest sporo dobrych powodów, żeby zakwestionować wszystkie te twierdzenia.

Nawet największa zaleta hipotezy języka myśli, prostota symboli mentalskiego, miała swoją – niebagatelną – cenę. Idea, że niosą one w sobie cały ciężar znaczenia, jest tak pociągająca właśnie ze względu na ich przejrzystość: mają być jedynie wskaźnikami kierującymi naszą uwagę na elementy realnego świata, do których odsyłają. Rozumiemy słowa niedźwiedź polarny, bo posiadamy w słowniku symbol 9us&’~, który odnosi się do faktycznie istniejącego zwierzęcia. Żeby pojąć sens wyrazu pies, posługujemy się innym symbolem, dajmy na to, THX1138. Problem w tym, że bazując na tak nieskomplikowanych znakach, musimy z konieczności pomijać większość szczegółów. Prawda jest taka, że przypuszczalnie wiesz całkiem sporo o niedźwiedziach polarnych – zdajesz sobie sprawę, w jakim stopniu powinieneś się ich obawiać, umiesz określić ich kolor, sposób poruszania się, markę napoju gazowanego, który rzekomo pijają podczas ferii, etc. To dużo informacji, szczególnie jak na coś pokroju niedźwiedzia polarnego, z czym stykasz się stosunkowo rzadko. Pomyśl o czymś, co znasz od podszewki, jak psy. Przypuszczalnie wiesz, jak wyglądają (i że zmienia się to bardzo w zależności od rasy i wieku), jaki mają zapach (i że może na niego wpłynąć wilgoć, niedawne wytarzanie się w rybie i tak dalej), że ich ewolucyjnymi przodkami są wilki i że czasem werbuje się je do ciągnięcia sań, a także że uwielbiają, kiedy się je drapie u nasady ogona. Słowa w języku myśli oznaczające niedźwiedzia polarnego i psa byłyby zaś dokładnie takimi samymi prostymi symbolami odnoszącymi się do kategorii niedźwiedzia polarnego czy psa jako takiego, nieuwzględniającymi całej tej zróżnicowanej i szczegółowej wiedzy. Symbol THX1138 nie zawiera w sobie kolekcji wspomnień związanych z twoimi kontaktami z psami czy rasy szczeniaka, którego masz nadzieję dostać na urodziny. To tylko odnośnik wskazujący na grupę elementów świata, które w rzeczywistości są psami. O to właśnie chodzi. Symbole w języku mentalskim są przede wszystkim tym – symbolami. Znaczenie jest proste, czyste, logiczne i racjonalne. W konsekwencji w tej teorii znaczenia nie ma miejsca na detal.

Jasne jest, że myślenie o znaczeniu w kategoriach znaków języka myśli ma pewne ograniczenia, ale do niedawna była to najlepsza dostępna opcja. Nasze domysły nie były w stu procentach trafne, ale nie mieliśmy właściwych danych empirycznych, które mogłyby powiedzieć nam, co tak naprawdę się dzieje.

Mimo tego w ciągu lat przynajmniej niektórzy zdali sobie sprawę, że cesarz, choć być może nie całkiem nagi, mógłby jednak założyć coś przyzwoitszego. Już we wczesnych latach siedemdziesiątych część psychologów kognitywnych, filozofów i językoznawców zaczęła zastanawiać się, czy znaczenie nie polega na czymś zupełnie innym niż język myśli. Zasugerowali oni, że sens – zamiast opierać się na zbiorze abstrakcyjnych symboli – mógłby być czymś blisko związanym z ciałem, z naszym własnym odczuwaniem świata. Ten z początku nieśmiały nurt, przybrawszy formę, przyjął również nazwę – zaczęto mówić o „ucieleśnieniu” (ang. embodiment): znaczenie miało przestać być tworem wyabstrahowanym z dala od naszych doświadczeń cielesnych, przeciwnie, to one miały stanowić dla niego ramę. Słowo pies może mieć dla ciebie bogaty i głęboki sens związany z doznaniem fizycznego kontaktu z tymi zwierzętami – tym, jak wyglądają, jak pachną i jakie są w dotyku. Znaczenie słów niedźwiedź polarny będzie zupełnie innego rodzaju, ponieważ prawdopodobnie nigdy nie wchodziłeś z nimi w tego typu bezpośrednią interakcję. Jeśli znaczenie opiera się na doświadczeniu, które zdobywamy poprzez zanurzenie naszego konkretnego ciała w konkretnych sytuacjach, może ono być czymś bardzo indywidualnym, a więc różnym dla poszczególnych ludzi i różnych kultur. Pod koniec dwudziestego wieku paradygmat ucieleśnienia stał się prawdziwie interdyscyplinarnym przedsięwzięciem – znalazł oparcie w lingwistyce (szczególnie, ale nie tylko[7], w pracach językoznawcy związanego z Uniwersytetem Kalifornijskim w Berkeley George’a Lakoffa), filozofii (zwłaszcza, choć nie wyłącznie[8], w pracach wykładającego na uniwersytecie w Oregonie Marka Johnsona) i psychologii kognitywnej, w której kierunek wyznaczyły wczesne publikacje Eleanor Rosch (również z Berkeley)[9].

Koncepcja była kusząca, ale jednocześnie czegoś jej brakowało. Konkretnie – metody działania. Język myśli, ze wszystkimi swoimi ograniczeniami, był określonym postulatem tłumaczącym, jaka maszyneria może stać za budowaniem znaczenia. Ucieleśnienie było bardziej ideą, uniwersalną zasadą – być może słuszną, ale trudno sprawdzalną, bo niekoniecznie przekładała się ona na konkretne twierdzenia na temat faktycznego funkcjonowania znaczenia w realnym życiu rzeczywistych użytkowników języka. Jako taka nie była w stanie zepchnąć hipotezy języka myśli z jej wiodącej pozycji w kognitywnej teorii znaczenia i przez jakiś czas leżała odłogiem.

Nie wiadomo, kto pierwszy wpadł na pomysł, który w połowie lat dziewięćdziesiątych połączył przynajmniej trzy grupy badaczy: psychologa kognitywnego Larry’ego Barsalou i jego studentów z Uniwersytetu Emory w stanie Georgia[10], neuronaukowców z Parmy we Włoszech[11] i zespół kognitywistów z ICSI (International Computer Science Institute, Międzynarodowego Instytutu Informatyki) w Berkeley, gdzie miałem okazję pracować jako doktorant[12]. Chodziło o hipotezę ucieleśnionej symulacji – propozycję, która mogłaby skonkretyzować ideę ucieleśnienia na tyle, żeby była ona w stanie rywalizować z mentalskim. Najprościej mówiąc:

Być może rozumiemy język, symulując w naszym umyśle, jak by to było doświadczać tego, co on opisuje.

Spróbujmy wyjaśnić, co właściwie znaczy symulować coś w umyśle. Tak naprawdę dokonujemy symulacji cały czas. Robimy to, kiedy wyobrażamy sobie twarze naszych rodziców czy kiedy ciągle staje nam przed oczami źle rozegrana partia pokera. Symulujemy, kiedy, choć żaden rzeczywisty sygnał nie dociera do naszych uszu, w głowie przywołujemy dźwięk – niezależnie od tego, czy będzie to pisk opon, czy linia basu z Seven Nation Army The White Stripes. Prawdopodobnie potrafisz również wywołać symulację smaku truskawek z bitą śmietaną czy zapachu lawendy. Możesz także symulować działania. Pomyśl, w którą stronę przekręcasz gałkę, żeby otworzyć drzwi wejściowe. Przypuszczalnie wizualizujesz sobie, jak wyglądałaby twoja dłoń, ale jeśli należysz do większości ludzi, idziesz znacznie dalej. Jesteś w stanie niemal poczuć, jak to jest poruszyć ręką we właściwy sposób – chwycić gałkę (z siłą wystarczającą, żeby wywołać tarcie potrzebne do jej obrócenia) i skręcić nadgarstek (czyżby w kierunku ruchu wskazówek zegara?). Podobnie, jeśli jesteś narciarzem, umiesz wyobrazić sobie nie tylko, jak to jest sunąć w dół stoku, ale także sposób, w jaki przenosisz ciężar ciała, wchodząc w zakręty.

We wszystkich tych przykładach świadomie i celowo tworzysz symulacje. To tak zwane obrazy umysłowe. Symulacja jako idea sięga jednak znacznie głębiej – jest jak góra lodowa. Nasze rozważania powyżej to jej wierzchołek – umyślne, zamierzone wyobrażenia. Pod powierzchnią, na jawie i we śnie, wiele z tych samych procesów zachodzi w mózgu w sposób niewidoczny i bez twojej wiedzy. Symulacja to kreowanie mentalnych doznań związanych z percepcją i działaniem przy braku ich zewnętrznych przejawów. Innymi słowy, to jak doświadczenie widzenia, kiedy nie ma przed nami żadnych rzeczywistych scen, czy doświadczenie wykonywania jakiejś czynności bez faktycznego ruchu. Kiedy wywołujemy je świadomie, przeżycia te nie różnią się jakościowo od prawdziwego postrzegania: kolory są takie same jak wtedy, gdy odbieramy je bezpośrednio, a czynności przypominają te, w których fizycznie bierzemy udział. Według teorii ucieleśnionej symulacji do wywoływania tego typu odtworzeń używamy tych samych obszarów mózgu, które są odpowiedzialne za kontakt ze światem. Symulując widzenie, wykorzystujemy te struktury, które pozwalają nam widzieć; kiedy symulujemy realizowanie działania, aktywują się części mózgu odpowiedzialne za fizyczną aktywność. Symulacje wzbudzają w naszym mózgu echa dawnych doświadczeń motorycznych i percepcyjnych, są przytłumionym pogłosem aktywowanych przez nie wzorców aktywności mózgowej. Używamy mózgu do symulowania postrzeżeń i działań, nie postrzegając i nie działając w rzeczywistości.

Poza językiem ludzie korzystają z ucieleśnionej symulacji przy wykonywaniu wielu różnych zadań, od zapamiętywania faktów, przez wymienianie właściwości przedmiotów, do przygotowania choreografii tańca. Dzieje się tak nie bez powodu. Łatwiej jest przypomnieć sobie, gdzie zostawiliśmy klucze, kiedy wyobrazimy sobie, gdzie widzieliśmy je po raz ostatni, tak jak łatwiej jest określić, z której strony samochodu znajduje się wlew paliwa, kiedy wyobrazimy sobie, że go tankujemy. Opracowanie nowej sekwencji ruchów może być efektywniejsze, jeśli najpierw wyobrazimy sobie, że wykonujemy je my sami. Ucieleśnioną symulację stosuje się nawet do poprawiania wyników ludzi trenujących powtarzalne czynności, takie jak wykonywanie rzutów wolnych czy zbijanie kręgli. Ludzie nieustannie symulują.

W tym kontekście nowa hipoteza nie wydaje się czymś niewiarygodnym. Zakłada ona, że język, podobnie jak inne funkcje poznawcze, opiera się na ucieleśnionej symulacji. Kiedy słyszymy lub czytamy zdania, „widzimy” sceny lub „wykonujemy” działania, które zostały opisane. Używamy do tego naszych układów sensomotorycznych, a także prawdopodobnie innych struktur mózgu, na przykład tych związanych z emocjami. Zastanów się, jakiej symulacji dokonałeś, czytając chwilę temu poniższe zdanie:

Kiedy zwierzęta te polują na lądzie, podkradają się do ofiary niemal jak koty, ślizgając się na brzuchu, żeby podejść jak najbliżej, a później rzucić się: najpierw pazury, potem szeroko rozwarta paszcza.

Zgodnie z hipotezą ucieleśnionej symulacji, żeby zrozumieć jego znaczenie, uaktywniłeś układ wzrokowy w mózgu, aby stworzyć wirtualne doświadczenie wizualne tego, jak wygląda polujący niedźwiedź polarny. Twój układ słuchowy mógł sprawić, że niemal słyszałeś jego ciało przesuwające się po śniegu i lodzie. Być może nawet kontrolujący działania układ ruchowy pozwolił ci poczuć, jak by to było prześlizgnąć się, rzucić, wyciągnąć ramiona i rozewrzeć szczękę. Sens budowany jest przez tworzenie doznań odpowiadających – jeśli ci się to uda – doświadczeniom, które mówca czy, jak w tym przypadku, autor chciał opisać. Według hipotezy ucieleśnionej symulacji znaczenie nie jest zbiorem abstrakcyjnych symboli mentalnych: to proces twórczy, w którym ludzie przed oczyma umysłu konstruują wirtualne przeżycia – ucieleśnione symulacje.

Jeśli to prawda, znaczenie w niczym nie przypomina definicyjnego modelu, od którego zaczęliśmy. Jeśli opiera się ono na interakcjach ze światem – określonymi działaniami i obiektami postrzegania, z którymi dana jednostka miała do czynienia – może być różne u różnych ludzi i w różnych kulturach. Będzie także głęboko osobiste – niedźwiedź polarny czy pies może dla mnie oznaczać coś zupełnie innego niż dla ciebie. Co więcej, jeśli w procesie rozumienia korzystamy z układów mózgu związanych z percepcją i działaniem, musi on być dynamiczny i twórczy. Nie chodzi o uruchomienie odpowiedniego symbolu, ale o aktywne budowanie właściwego mentalnego doznania danej sceny.

W dodatku, jeśli rzeczywiście tworzylibyśmy sens za pomocą symulowania sytuacji, dźwięków i czynności, oznaczałoby to, że u podstaw naszej zdolności do rozumienia leżą inne systemy: te, które ewolucyjnie są bardziej bezpośrednio związane z postrzeganiem i działaniem. To z kolei prowadziłoby do wniosku, że charakterystyczna dla naszego gatunku zdolność posługiwania się językiem rozwinęła się ze struktur, które dzielimy z wieloma innymi stworzeniami.

Oczywiście, używamy tych układów w nowatorski sposób – zwierzęta nie są w stanie dorównać nam w symulacjach. Wracając do niedźwiedzi polarnych – mam złe wieści. Od czasów tamtych wczesnych relacji wielokrotnie obserwowano je w środowisku naturalnym i w ogrodach zoologicznych, ale mimo całego szumu wokół zakrywania nosa nie udało się znaleźć żadnego współczesnego potwierdzenia tego typu zachowań[13] – przepraszam, że musiałem cię rozczarować. Jest to jednak ważna lekcja dla nas: niedźwiedzie polarne, w przeciwieństwie do ludzi, prawdopodobnie nie potrafią dokonać symulacji tego, jak wyglądają w oczach swojego potencjalnego przyszłego posiłku. Zdolność do otwartej symulacji jest czymś znacznie bardziej ludzkim niż niedźwiedzim i nie dotyczy tylko języka – jest nią przesiąknięte wszystko, co robimy z umysłem. Możesz z równą łatwością wywołać obraz siebie przykrywającego dłonią nos, jak i siebie z dwiema głowami czy kijem pogo zamiast prawej nogi. Jeśli symulacja jest tym, co sprawia, że mamy tak niezwykłe zdolności językowe, to zrozumienie sposobu, w jaki jej używamy, może nam wyjaśnić, co czyni nas, ludzi, wyjątkowymi, jakiego rodzaju zwierzęciem jesteśmy i jak to się stało, że staliśmy się właśnie tacy.

Latające świnie

Jedna z ważnych innowacji wprowadzonych przez hipotezę ucieleśnionej symulacji, która odróżnia ją od teorii języka myśli, to założenie, że znaczenie jest budowane na bazie wcześniejszych doświadczeń. Jeśli faktycznie jest ono generowane w umyśle, powinniśmy być w stanie zrozumieć nie tylko to, co język mówi o obiektach istniejących w świecie rzeczywistym, takich jak niedźwiedzie polarne, ale również to, co ma do powiedzenia o tych, które tak naprawdę nie istnieją, takich jak, dajmy na to, latające świnie. Sposób, w jaki rozumiemy wyrażenia opisujące te drugie, mówi nam wiele o tym, jak funkcjonuje znaczenie.

Weźmy latające świnie. Założę się, że nawet bez zbytniego zastanawiania się ten zwrot ma dla ciebie znaczenie. Przez lata wielokrotnie w sytuacjach nieoficjalnych pytałem ludzi, co oznaczają dla nich latające świnie (jedną z niewątpliwych zalet bycia profesorem akademickim jest fakt, że ludzie nawet nie mrugają okiem, kiedy zadajesz im pytanie w stylu: „Ile skrzydeł posiadają latające świnie?”). Wyniki mojej totalnie nienaukowej ankiety, przeprowadzanej głównie na populacji złożonej z jednostek, którym nie brakowało czasu i napoju w szklance, wskazują na to, że większości ludzi usłyszane lub przeczytane wyrażenie latające świnie przywodzi na myśl stworzenie, które wygląda na dobrą sprawę jak świnia, tylko ma skrzydła. Pisarz John Steinbeck wyobraził sobie takiego uskrzydlonego wieprzka i nazwał go Pigasus; używał go nawet jako swojego znaku rozpoznawczego. Co wiesz o swoim własnym osobistym Pigasusie? Przypuszczalnie ma dwa skrzydła (nie trzy ani siedem, ani dwanaście) w kształcie skrzydeł ptaka. Wiesz również, bez namyślania się nad tym, gdzie ich szukać na ciele Pigasusa – są przytwierdzone symetrycznie w okolicach łopatek. A chociaż ma ptasie skrzydła, większość ludzi sądzi, że większość innych cech Pigasusa jest świńska: ma ryjek, a nie dziób, i raczej racice niż szpony.

Na podstawie tego przykładu możemy wyciągnąć kilka wniosków. Po pierwsze, latające świnie zdają się coś znaczyć dla każdego – jest to istotne, bo w realnym świecie nie występuje coś takiego jak latająca świnia. Ba! Częścią znaczenia słów latające świnie jest właśnie fakt, że nie istnieją. Wszystko to oznacza, mówiąc brutalnie, że hipoteza języka myśli, zakładająca, że znaczenie opiera się na związku definicji i odpowiadających im elementów rzeczywistości, sprawdzi się tylko wtedy, kiedy świnie zaczną latać[2*].

Po drugie, jeśli jesteś taki jak większość ludzi, kiedy próbowałeś zrozumieć latające świnie, prawdopodobnie je sobie wyobraziłeś. Zastanów się: czy „zobaczyłeś” obrazy przedstawiające latającą świnię? Czy były żywe? Pełne detali? Oczywiście, świadome doznawanie wyobrażenia jest tylko jedną z metod korzystania z symulacji – możesz symulować, nie mając wglądu do obrazów. Ale nie ma wyobrażonego dymu bez symulowanego ognia. Jeśli należysz do większości, to kiedy dokonujesz symulacji latającej świni, oczyma umysłu widzisz ryjek i skrzydła. Możesz dostrzec takie szczegóły, jak kolor czy faktura skóry, możesz nawet obserwować świnię poruszającą się w powietrzu. Latające świnie nie są jedynym wyrażeniem zdolnym wywoływać tego rodzaju świadomie dostępne wizualne niuanse: pojawiają się one, zarówno kiedy język opisuje rzeczy niemożliwe, jak latające świnie, jak i kiedy odnosi się do tych całkiem przyziemnych, jak pachnące brzoskwinie – a także we wszystkich wypadkach pomiędzy, jak nos niedźwiedzia polarnego.

Po trzecie – i nie spodziewam się, że przyszło ci to do głowy: sam jestem tego świadom tylko dzięki szeroko zakrojonym badaniom – latające świnie nie wszystkim przywodzą na myśl stworzenie podobne do Pigasusa. Według niektórych nie napędzają ich skrzydła, tylko supermoce. Jeśli twoja latająca świnia należy do tego gatunku – nazwijmy to, Superświń – prawdopodobnie nosi pelerynę. Być może pojawia się także w błyszczącym, kolorowym kostiumie z lycry, z dumą prezentując na piersi stylizowany symbol przedstawiający zakręcony świński ogonek albo, jeszcze lepiej, plaster smażonego boczku. Co więcej, postura i sposób poruszania się w locie różnią się znacznie u Superświń i uskrzydlonych wieprzków. Podczas gdy nogi tych drugich zwisają luźno lub są przytulone do brzucha, Superświnia wyciąga przednie raciczki przed siebie, na wzór Supermana (zobacz ilustracja 1).

Jestem pierwszym, który przyzna, że rozważania na temat cech charakterystycznych Pigasusa i Superświni same w sobie nie mają wielkiej wartości naukowej i nie stanowią istotnego przedmiotu debaty publicznej. Ale niewątpliwie mówią nam o tym, jak ludzie rozumieją znaczenie słów. Symulujemy w odpowiedzi na język, ale nasze symulacje zasadniczo się różnią. Możesz być osobą, która automatycznie wyobraża sobie Superświnię, albo tą, która optuje za częstszym Pigasusem. Indywidualne rozbieżności tego typu są widoczne na każdym kroku. Słysząc o szczekającym psie, możesz w pierwszej chwili przywołać wielkiego, zażartego dobermana albo malutkiego, jazgoczącego chihuahua. Kiedy czytasz o narzędziach tortur, równie dobrze możesz myśleć o żelaznej dziewicy, jak i o nowym stepperze na siłowni. Niezgodności pomiędzy tym, do czego odnoszą się słowa, są istotne, ponieważ są przejawem tego, że ludzie wykorzystują swoje indywidualne zasoby umysłowe, by budować znaczenie. Każdy z nas maluje obraz konstruowany na podstawie języka w specyficzny sposób, bo wszyscy mamy inne doświadczenia, oczekiwania i zainteresowania.

W końcu, latające świnie uczą nas, że kiedy angażujemy układ wzrokowy do rozumienia języka, robimy to kreatywnie i twórczo. Jesteśmy w stanie połączyć wcześniej doświadczane przedmioty postrzegania (takie jak świnia) i działania (takie jak latanie). Ponieważ prawdopodobnie nigdy nie zetknąłeś się w rzeczywistości z niczym, co odpowiadałoby wyrażeniu latające świnie (chyba że spędzałeś wiele czasu na koncertach Floydów w latach siedemdziesiątych), jego znaczenie zależy od scalenia odrębnych doznań.

Ilustracja 1. Artystyczne przedstawienie Pigasusa (z lewej) i Superświni (z prawej)

Oczywiście tutaj mamy do czynienia ze skrajnym przypadkiem, ale nawet kiedy język odnosi się do realnie istniejącego obiektu – również w bardzo prozaicznych sytuacjach – dokonywanie symulacji wciąż wymaga inwencji. Weźmy kompletnie nudny przykład żółtej czapki kierowcy ciężarówki. Cóż, mamy pewność co do tego, że istnieje. Prawdopodobnie widziałeś kiedyś taką, choć być może to doświadczenie nie było dla ciebie na tyle poruszające, żeby je zapamiętać. Jeśli jednak nie przechowujesz w pamięci określonej reprezentacji konkretnej żółtej czapki kierowcy ciężarówki, obraz, jaki twój umysł przywołuje, żeby zinterpretować ten zupełnie zwyczajny ciąg słów, musi być tworzony na poczekaniu. Żeby się to udało, łączysz wyobrażenie czapki kierowcy ciężarówki z odpowiednim wrażeniem wizualnym sprowokowanym przez wyraz żółty. Kiedy słowa się wiążą – niezależnie od tego, czy obiekty, na które wskazują, są elementami realnego świata – umysły użytkowników języka kojarzą ze sobą odpowiadające im reprezentacje mentalne.

Nowa teoria znaczenia

Następnym krokiem jest dogłębne przeanalizowanie hipotezy ucieleśnionej symulacji i poddanie jej testom. Ale jak? Walutą nauki są obserwowalne, powtarzalne wyniki, które potwierdzają przewidywania lub nie są z nimi zgodne, ale – jak wspomniałem już wcześniej – ten sposób podejścia do problemu nie sprawdza się zbyt dobrze w przypadku znaczenia, gdyż trudno jest je badać bezpośrednio. Co więc należy zrobić? Stając przed tym dylematem, znajdziemy się teraz w miejscu, w którym znajdowała się kognitywistyka około roku 2000: pojawiła się przed nami porywająca, potencjalnie przełomowa teoria dotycząca symulacji i znaczenia, jednak nie mieliśmy bladego pojęcia, jak ją zweryfikować.

I wtedy nagle ziemia zadrżała – mniej więcej w tym czasie pionierska grupka naukowców zajęła się opracowywaniem narzędzi, które pozwoliłyby w sposób empiryczny zbadać hipotezę ucieleśnionej symulacji. Badanym wyświetlano przed oczyma obrazy, kazano łapać za dziwnie uformowane uchwyty, skanowano mózgi funkcjonalnym rezonansem magnetycznym i śledzono ruchy ich gałek ocznych za pomocą bardzo szybkich kamer. Niektóre z tych metod zawiodły całkowicie, jednak te, które się sprawdziły, błyskawicznie zrobiły ze znaczenia celebrytę nauk o poznaniu. Wyposażyły nas one w instrumenty pozwalające śledzić człowieka podczas samego aktu konstruowania sensu.

Następne dziesięć rozdziałów to podróż przez tę fascynującą nową gałąź nauki, która stara się rozwikłać zagadkę znaczenia. Na drodze do poznania ostatecznych odpowiedzi przyjrzymy się najpierw temu, jak ludzie tworzą symulacje w sytuacjach, w których nie używają języka, na przykład kiedy wyobrażają sobie jakieś hipotetyczne zdarzenie czy przywołują dawne doświadczenia. Spędzając chwilę z graczami wizualizującymi sobie zbicie wszystkich kręgli za jednym razem i mistrzami w zapamiętywaniu usiłującymi spamiętać losowy układ kart w talii, odkryjemy, jak ludzie wykorzystują symulację widoków, dźwięków i działań do myślenia. Następnie przeniesiemy nasze spostrzeżenia na grunt językowy i przyjrzymy się dowodom na to, że robimy dokładnie to samo ze scenami, dźwiękami i czynnościami, o których czytamy lub słyszymy. W kolejnych rozdziałach wnikniemy w szczegóły: dowiemy się, w jaki sposób ludzie pojmują wyrażenia mówiące o tym, czego nie mogą zobaczyć czy usłyszeć (takie jak idea czy czas); jak gramatyka zdania wpływa na znaczenie, jakie im przypisujemy; jak sens zmienia się w zależności od kultury i jak ludzie różniący się doświadczeniem inaczej interpretują te same słowa i zdania. Spróbujemy wyjaśnić, jak ludzie usiłujący pojąć jakieś wyrażenie wykorzystują różne dostępne im procesy poznawcze, żeby aktywnie budować znaczenie słów, które słyszą. Inaczej rzecz biorąc, ta książka to opowieść o tym, jak to się dzieje, że w ogóle jesteśmy w stanie cokolwiek zrozumieć – o tym, jak tchnąłeś życie w swojego osobistego Pigasusa i jakim cudem wpadłeś na to, po co niedźwiedź polarny miałby kiedykolwiek zakrywać sobie nos.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

Rozdział 1

[1] Spectator, 1901, s. 984; Lopez, 1986.

[2] Ok, przyznaję się. Tak naprawdę najpierw usłyszałem o tym w wewnętrznym monologu Matta Damona w Intrygancie, a dopiero potem co nieco poczytałem.

[3] Jest wiele technicznych terminów odpowiadających tym dwóm częściom: intensja versus ekstensja czy znaczenie versus referencja.

[4] Glenberg, Robertson, 2000.

[5] To bardzo stary pomysł. Ostatnio jest łączony głównie z publikacjami Fodora (1975) i Pinkera (1994), ale ma swoje korzenie w pracach Bertranda Russella dotyczących systemów logicznych (1903).

[6] Searle, 1999.

[7] Również u Rona Langackera, Giles’a Fauconniera i Adele Goldberg.

[8] Także u Merleau-Ponty’ego, Andy’ego Clarka i Marka Turnera.

[9] Zobacz też prace Francisco Vareli i Arthura Glenberga.

[10] Larry Barsalou w swoim artykule z 1999 roku opublikowanym w Behavioral and Brain Sciences opowiedział zdecydowanie najbardziej sugestywną wersję tej historii.

[11] Odkrycie tak zwanych neuronów lustrzanych (którym przyjrzymy się w rozdziale 4) skłoniło Gallesego, Rizzolattiego i ich kolegów z Parmy do zastanowienia się nad funkcjonowaniem znaczenia, czego efektem jest artykuł: Gallese, Fadiga, Fogassi, Rizzolatti (1996).

[12] Duże znaczenie miały tutaj opublikowane w 1997 roku rozprawy Davida Baileya i Sriniego Narayanana.

[13] Stirling, 1974.

[1*] W języku polskim angielski termin Mentalese, utworzony na wzór innych nazw języków (Japanese, Chinese etc.), tłumaczono również jako myśleński czy mentaleski. [Wszystkie przypisy dolne pochodzą od tłumaczki].

[2*] W języku angielskim zwrot „when pigs fly” („kiedy świnie polecą”) oznacza tyle co „nigdy”. Odpowiada mu na przykład polskie „prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie”.