Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 9,99 zł miesięcznie
Rok 1996 – do zapadłej polskiej wsi Wielkie Lipy przybywa były niemiecki żołnierz, aby po latach zmierzyć się z własną wojenną przeszłością.
Rok 1970 – student z Krakowa Andrzej Hołotyński odkrywa mroczne dzieje wioski i ponurą tajemnicę skrywaną przez jej mieszkańców.
Rok 1942 – do Wielkich Lip wkracza niewielki oddział esesmanów; między Polakami i Żydami zrywa się ostatnia łącząca ich nić. Znakomita, wciągająca powieść o pragnieniu odkupienia win, o zdolności człowieka do największych podłości i wspaniałego poświęcenia w obliczu morderczego projektu zamazania prawdy o losach mieszkańców Wielkich Lip. Bohaterowie uwikłani w sieć ideowo motywowanych postaw szukają schronienia w elementarnych ludzkich uczuciach. Czy jedynym ratunkiem może być miłość?
Marcin Pilis tworzy wielowarstwową powieść, w której złożone relacje polsko-żydowskie i przerażające wydarzenia z okresu II wojny światowej wciągają bohaterów w nieodwracalną spiralę zła. Trzy plany czasowe przenikają w doskonale zaaranżowanej kompozycji, a naprzemiennie prowadzona fabuła odsłania sieć dramatycznych zależności łączących postaci na przestrzeni kilkudziesięciu lat.
Historia młodego Andrzeja Hołotyńskiego, jego ojca - naukowca Jerzego Hołotyńskiego, pielęgniarki Hanki Pakuły, zakonnika Jana Wrońskiego czy niemieckiego żołnierza Karla Straucha rozpisana jest szeroko: w tle pobrzmiewa brutalność czasu wojny, bezwzględność PRL-owskiej Służby Bezpieczeństwa i pozorny powrót do normalności w latach 90-tych
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 531
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
www.wydawnictwosol.pl
Copyright © by Marcin Pilis 2010
Redakcja:
Mariola Będkowska
Korekta:
Grażyna Nawrocka
Projekt okładki:
Andrzej Brzezicki
Warszawa 2012
ISBN 978-83-62405-51-0
Wydawca:
Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]
ePub i Redakcja techniczna:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]
Rodzicom
Wielkie Lipy, 1996
Kiedy Karl Strauch skończył osiemdziesiąt lat, przywołał swego jedynego syna i oznajmił, że wyrusza do Polski, aby tam umrzeć. Heinz Strauch pokiwał głową, nie patrząc ojcu w oczy, a jego żona Martha za drzwiami zacisnęła pięści.
Następnego ranka Karl Strauch przetrząsał strych w poszukiwaniu starych pudeł. Jego ciężki głos odbijał się od ścian i spływał rurami centralnego ogrzewania aż na parter, gdzie domownicy wsłuchiwali się w staromodne przekleństwa. Starzec rzucał nimi w gniewie przez dobre pół godziny, aż nagle umilkł. Heinz Strauch popatrzył na żonę i gestem uciszył obu chłopców. Wszyscy spojrzeli na siebie, a potem zerwali się od stołu.
Na strychu panował nieopisany rozgardiasz. Ciemne pomieszczenie skrywało wiele zapomnianych gratów, które teraz porozrzucane dookoła utworzyły przestrzeń pełną niebezpiecznych pułapek. Pośrodku sterty rupieci, siedząc na przedwojennej ramie od roweru, Karl Strauch wpatrywał się w zatęchły wojskowy mundur. Nie poruszał się, tylko palce prawej ręki delikatnie gładziły powierzchnię materiału. Wokół przygarbionej postaci wirowały drobinki kurzu, rozświetlał je ciepły promień z nieszczelnej okiennicy.
– Po co to wygrzebujesz? – spytała Martha. Chłopcy krzyknęli z wyrzutem: mamo!, próbując uwolnić ramiona spod jej silnego uścisku. Nie puściła. – No mów! Po co to wyciągasz?!
Karl Strauch milczał, a ona zrozumiała, że nic tego milczenia nie przerwie.
– Nie zniosę tego! Mam dość! Idziemy. – Martha pchnęła chłopców schodami w dół.
– Ale mamo!
– Już! Wracamy!
Chłopcy, ociągając się, zeszli posłusznie. Usta Karla Straucha drgnęły, kiedy z dołu doleciał odgłos zamykanych drzwi. Poprawił ramę służącą mu za taboret i chrząknął, a potem uniósł mundur na wysokość oczu. Szaroniebieska tkanina, spruta pod lewą pachą, nosiła ślady czasu. Pogięta w miejscach złożenia i wytarta, utraciła swój dawny oficerski czar, padając ofiarą łakomstwa moli.
– Mogłeś go chociaż uprać – powiedział Heinz Strauch. – Pomóc ci?
Ojciec pokręcił głową. Strzepnął mundur i jeszcze więcej pyłu posypało się dookoła. Bezużyteczna rowerowa rama wydała z siebie metaliczny zgrzyt. Karl starannie złożył ubranie na kolanach i zaczął ścierać chusteczką grubą warstwę kurzu. Heinz obserwował jego powolne, dokładne ruchy. Akt czyszczenia wydał mu się starczą nonszalancją, ale nie protestował, widząc, że sprawia to ojcu wyraźną przyjemność.
Karl Strauch wskazał synowi taboret przy drewnianej podporze podtrzymującej krokiew. Po chwili przestał czyścić rękaw i podsunął Heinzowi przed nos fragment munduru. Nieco pod prawą kieszonką na piersi wyraźnie odznaczało się miejsce ciemniejsze od reszty. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak przybrudzone ziemią lub polane czymś, co mogło być kawą albo benzyną. Plama nie była większa niż dłoń dziecka. W jej środku znajdowała się dziura.
– Krew – powiedział Karl Strauch.
Heinz sięgnął po mundur i przyjrzał mu się uważnie. Kilka razy przesunął palcami po obrzeżach otworu wyżłobionego przez kulę sprzed dziesiątek lat. Zmierzył ojca pytającym wzrokiem.
– To dlatego zabroniłeś mi sięgać po ten mundur…
– A ty posłusznie po niego nie sięgałeś.
– Nie, sięgnąłem po niego, bardzo dawno temu, sięgnąłem. Ale na to nie zwróciłem uwagi. Ta dziura nie jest taka duża. Myślałem, że to rozdarcie czy coś takiego.
Karl Strauch westchnął. Odebrał mundur z rąk syna i znowu zaczął go czyścić. Dłonie mu drżały. Kurz wsiąkł głęboko i zespolił się ze strukturą materiału, mimo to stary weteran zdawał się tego nie zauważać.
– Czy to twoja krew? – spytał Heinz.
Ojciec przerwał pracę. Ręce nadal nieznacznie mu dygotały – albo z wysiłku, albo z podniecenia, a najpewniej z jednego i z drugiego. „Czy to twoja krew? ” – powtórzył w myślach pytanie syna i spojrzał na drewniany strop. Niewygodna rama roweru uwierała go boleśnie w udo. Czuł, że najwyższy czas wstać, ale przywołane właśnie wspomnienie sprawiło, że zamarł w nim każdy mięsień, siedział więc bez ruchu i milczał.
– Czy to ważne? Rozlana krew jest zawsze taka sama – odparł.
– Aha. No i po co do tego wracasz?
Karl Strauch długo nic nie mówił. Twarz miał zupełnie nieruchomą, pobladłą.
– Zawieź mnie tam – powiedział wreszcie cicho.
Heinz nie dosłyszał.
– Co mówisz?
– Muszę tam wrócić. Zabierz mnie tam.
Tamtego dnia długo siedzieli na strychu. Martha musiała kilkakrotnie wysyłać któregoś chłopca, aby wreszcie zeszli na obiad. Kiedy w końcu zjawili się na dole, kuchnię przesycał zapach rozgotowanego bulionu.
Mężczyźni zasiedli za stołem i zdawali się nie dostrzegać pytającego wzroku Marthy.
– Jadę z wami – powiedziała po obiedzie, widząc, że przygotowują się do podróży.
– Nie, po co ty pojedziesz, to daleko, wschód, może być niebezpiecznie. A tata musi coś załatwić – starał się przekonać żonę Heinz.
– Załatwić, tak? Dlaczego nie powiesz, o co chodzi?
– Moja droga, ja też nie wiem.
– Ja tego tak nie zostawię, mam nadzieję, że mnie rozumiesz. On zawsze coś ukrywał, nie traktował mnie poważnie. Ja tego tak nie zostawię.
Heinz znał swoją żonę. Niejeden raz przekonał się, że należy jej słowa traktować poważnie, zwłaszcza kiedy istniała możliwość sięgnięcia w ciemną wojenną przeszłość niemieckich oddziałów. Jeszcze jako studentka Martha asystowała w badaniach nad działaniami na wschodzie i była w to mocno zaangażowana. Później, kiedy urodziła dzieci i podjęła pracę w szkole, pierwotny zapał wygasł, ale ciekawość nigdy jej do końca nie opuściła. Tylko osobista prośba Heinza powstrzymywała ją od zadawania ojcu trudnych pytań, a mimo to zdarzały się sytuacje, kiedy nie była w stanie się pohamować i prowadziła rozmowę na niebezpieczne tory.
Powiedział o tym ojcu, a nawet zasugerował, aby zabrać ją, i może chłopców – mieliby ciekawą wycieczkę. Karl Strauch uśmiechał się dobrotliwie, a na wakacje wnuków doradził Hiszpanię, a nie Polskę. Podziękował za wszystkie lata życia pod jednym dachem i zalecił, aby dbali o chłopców.
Wsiadając następnego dnia do samochodu syna, nadal miał w nozdrzach ostry zapach bulionu. Wiedział, że swój dom widzi ostatni raz.
Za Odrą Karl Strauch natychmiast odczuł różnicę. Powietrze nabrało innego smaku. Kilka razy głęboko odetchnął, aby przekonać się, czy to złudzenie, czy naprawdę na języku osadza się coś gryząco-cierpkiego.
Przestrzeń nagle stała się bardziej zwarta, zbita. Im dalej posuwali się na wschód, tym bardziej wrażenie osaczenia, poczucie oblegającego zewsząd obcego ciśnienia nie pozwalało Karlowi Strauchowi na spokojną obserwację zmieniającego się pejzażu.
Heinz prowadził szybko, świetnie dając sobie radę na zdradliwych jezdniach. Wygłaszał od czasu do czasu uwagi o polskim dziadostwie, które doprowadziło stare niemieckie terytoria do upadku. Jechali przez bezkresne lasy albo ciągnące się nieskończenie pola; mijali wioski i miasteczka, aż wreszcie w okolicy Lublińca zatrzymali się na stacji benzynowej. Karl Strauch poczuł nieznośny ucisk. Zrobiło mu się gorąco, a serce zaczęło bić prędzej. Niepotrzebnie wychodził z samochodu, ale czekanie na Heinza przedłużało się. Ból w piersi kazał mu usiąść na krawężniku. Oddychał płytko, pot z czoła zaczął mu kapać w oczy.
Spokojnie, powiedział do siebie. Rozejrzał się dookoła. Te same kolory liści, taka sama przejrzystość powietrza. Przez te wszystkie lata świat pozostał taki, jaki był: identyczna namacalność przedmiotów, niezmienna czułość dotyku. Gdzieś tutaj w 1939 wkraczali. To musiało być w tej okolicy, może nawet zupełnie niedaleko. Rejon operacyjny 10. Armii, gdzieś tędy jego 42. Pułk Piechoty przedzierał się przez te przeklęte wsie.
Żeby tylko dojechać, żeby zdążyć.
Samochód znowu mknął jak strzała. Teraz jechali na południe. Karl Strauch postanowił się przespać. Zamknął oczy i natychmiast ujrzał zwały pyłu i niewyraźnie majaczące w oddali zabudowania, kolega celujący w stronę odległego drzewa. Pluton zbity w gromadkę, dowódca wrzeszczący w panice.
Otworzył oczy i przesunął dłonią po czole. Heinz spojrzał na niego, spytał, czy wszystko w porządku.
– Tak, muszę się tylko przyzwyczaić – powiedział.
– Przyzwyczaić? Do czego?
– Do strachu.
Przypomniał sobie lęk przeszywający umysł niczym pocisk. Dlaczego więc wracał? Jakie miało znaczenie tych kilka lat z karabinem w ręku w obliczu całego późniejszego życia? Więc po co? Odpokutować za mordy, za tych parę trupów więcej czy mniej? Sam nawet nie pamiętał ile, dziesięć, dwadzieścia, sto? W czasie walki nie wiedział, kiedy trafiał, a kiedy chybiał. Dziś natomiast wspomnienia się mieszały. We wrześniu zabijaliśmy partyzantów, potem zabijaliśmy żydostwo, a potem zabijaliśmy siebie nawzajem. Strzelanina na oślep pod jakąś brudną wsią i karna egzekucja w ramach przykładu dla innych. Środki były drastyczne od początku, pewnie, ale tylko takie się sprawdzały. W 39, we wrześniu, zabijaliśmy, bo oni mogli zabić nas, zabijaliśmy zwykłych ludzi, bo oni nie wyglądali na zwykłych ludzi. Kto to zrozumie dzisiaj? Kto pojmie położenie zagubionej kompanii, do której strzelają ukrywający się zdradzieccy cywile? Zamiast otwartej walki, podstępy, czyhanie w zasadzce. Co mieliśmy robić? Jak im to teraz wytłumaczyć, skoro nic innego nie robią, tylko przesiadują w fotelach i zadowoleni z siebie kiwają głowami albo oburzają się i dziwią: jak tak można, jakie to wstrętne!?
W miarę jak posuwali się na południowy wschód, tam, gdzie w urokliwej kotlinie leżały Wielkie Lipy, Karl Strauch zadawał sobie coraz więcej pytań. W domu wszystko wydawało się odległe, nierealne, tu natomiast, z każdym kolejnym kilometrem, czas cofał się i nagle w uszach rozbrzmiewało błaganie klęczącego Żyda lub Polaka, z którego ust ciekła ślina pomieszana z krwią. Chciał tylko, zanim umrze, znaleźć odpowiedź na to, co gnębiło go przez te wszystkie lata. Nie chodziło mu ani o rację jednych czy drugich, ani o wybaczenie, ani o zrozumienie tego, co naprawdę się stało, i w czym wziął udział; nie interesowały go rzeczy wielkie i historyczne syntezy; nie szukał przebaczenia ani spokoju ducha byłego nazisty. Chodziło tylko o jedną małą sprawę, coś mikroskopijnego, ale niepozwalającego wyrzucić się z pamięci.
Przez długi czas odpychał od siebie te wspomnienia. Sądził, że zostawił je daleko w tyle i przeszłość pochłonęła zatęchłą wieś na zawsze. Założył rodzinę i starał się funkcjonować najlepiej jak umiał. Kiedy urodził się Heinz, życie na nowo nabrało sensu. Zaszył się w Hamburgu, w domu swoich rodziców. Postanowił go rozbudować, co w końcu się udało i po wielu latach Heinz zamieszkał w nim z Marthą zaraz po ślubie. Szkoda tylko, że Karl Strauch wtedy był już wdowcem.
Przeszłość odezwała się po prawie trzydziestu latach. List z Polski wprawił go w zdumienie. Nadszedł z końcem 1975 roku. Nadawcą był jakiś student fizyki, posługujący się nie najlepszą niemczyzną. Karl Strauch najpierw sądził, że to jakiś wybryk, później przyszło mu na myśl, że ma do czynienia z akcją wywiadowczą, i postanowił nie czynić podejrzanych ruchów. Bał się, że mają go na celowniku. Czytał o niejednym procesie za zbrodnie wojenne. Jednak nic się nie działo. List leżał w szufladzie, ale nie było żadnych następnych kroków. Ponadto szczegóły, które opisywał nadawca, świadczyły o gruntownej znajomości Wielkich Lip i tego, co się w nich wydarzyło w czasie wojny. Nie zrobił nic poza tym, że schował pismo studenta i więcej do niego nie nie zaglądał.
Musiało upłynąć ponad dwadzieścia lat, żeby Karl Strauch mógł wrócić do przeszłości. Komunizm upadł, wszystko stało się łatwiejsze i jechał teraz ze swoim synem przez Polskę, a dawny list tkwił w wewnętrznej kieszeni marynarki.
Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów Karl Strauch zapragnął pokonać samotnie. Heinz długo się opierał, w końcu zgodził się zostać w jakimś mieście i oddać ojcu samochód.
– Zrozum, ja muszę pojechać tam sam. Wrócę wieczorem i wszystko ci opowiem, może pojedziemy tam we dwójkę.
Wyruszył następnego dnia o świcie. Do Wielkich Lip prowadziła bardzo stara i od dawna nienaprawiana droga. Prawie dwadzieścia kilometrów podziurawionego asfaltu, który kończył się nagle w środku lasu. Stał tam słup oznaczający ostatni przystanek autobusowy z nieczytelnym rozkładem jazdy. Karl Strauch skrzywił się na ten widok, po raz kolejny doznając uczucia dumy, jaką napawała go oczywista już teraz wyższość niemieckiego porządku. Od wojny jest, jak było, pomyślał, oni nie potrafią zapanować nad naturą, nie potrafią jej przekształcić albo choć utrzymać. Przez moment poczuł się jak młody oficer notujący wrażenia z obrazów płonących, nędznych polskich wsi, w których kryli się bandyci celujący do jego żołnierzy.
Na koniec, krótki na szczęście odcinek, trzeba było pokonać po wyboistej, pokrytej szlaką ścieżce między drzewami. Pięła się lekko pod górę i po kilkuset metrach osiągała szczyt długiego garbu, za którym, w dole, spoczywały Wielkie Lipy.
Karl Strauch zatrzymał samochód na wzniesieniu. Dawno już nie prowadził i nawet taka niedługa przejażdżka wywołała ból pleców. Za bardzo był spięty za kierownicą. Wyłączył silnik i oparł głowę o zagłówek. Przed nim rozciągała się długa niecka, efekt niezwykłego pofałdowania tej okolicy. Nie widział jeszcze sennej wioski na dnie kotliny, ale miał pewność, że tam jest, tak samo zagadkowo zagrzebana między wzniesieniami jak przed ponad pięćdziesięciu laty, kiedy ciężarówki kommanda wspinały się mozolnie tą samą ścieżką.
Dotarł do niego chrapliwy dźwięk diesli, jakieś pokasływania, a później martwa cisza i rozkazy sformowania szyku. W rzednących ciemnościach rozjarzyły się końcówki papierosów, ktoś zarzucił plandekę z tyłu paki i do wnętrza wpadły promienie księżycowego światła.
Wysiadł z innymi i cieszył się, że nie jest obciążony karabinem. Spod butów uniósł się brudny pył. Wciągnął głęboko rześkie powietrze i zapalił. Minął pierwszą ciężarówkę, która zatrzymała się na szczycie garbu, i spojrzał przed siebie. W dole, uśpione dymem z kominów, stulone w sobie, widniało miasteczko, właściwie wioska z nieregularnym planem domów, pozbawiona większych budynków mieszkalnych. Rozciągała się na zadziwiająco dużej przestrzeni. W środku dało się wypatrzyć coś, co od biedy można było uznać za ubogi rynek, od którego odchodziły dwie drogi. Miejscowość miała podłużny kształt, stało w niej sto, może dwieście domów. Po prawej stronie księżyc oświetlał zaskakująco obszerny kompleks z kościołem w środku. Na przeciwnym krańcu, tam, gdzie kończyła się zabudowa, nieco powyżej reszty, stała dziwna, okrągła budowla, przykryta połyskującą kopułą.
Karl Strauch otworzył oczy, potrząsnął głową i wygramolił się z auta. Wspomnienie samego siebie, w czarnych oficerkach i płaszczu zarzuconym na ramiona na moment przesłoniło mu realny świat. Jakże podobne było wszystko, ta ścieżka, to wzniesienie, drzewa i zapach kwiatów.
Sapiąc, dotarł do miejsca, z którego pięćdziesiąt lat wcześniej patrzył na Wielkie Lipy. Od razu wiedział, że wioska w niewielkim stopniu uległa przeobrażeniom – nie było śladów znaczniejszej rozbudowy.
Popatrzył na prawo. Kompleks klasztorny stał tak jak dawniej i chyba udało mu się dostrzec kilka postaci, ale obserwatorium na lewym krańcu wsi nie wyglądało tak dobrze.
– Witajcie, umarli i żywi. Wróciłem – powiedział głośno.
Zamknął samochód na kluczyk i ruszył ścieżką prowadzącą prosto w dół do Wielkich Lip.
•
1.
W silniku coś zachrobotało, zgrzytnęło i Stanisław Jagoda, kierowca autobusu, zaciągnął ręczny. Dopalił resztkę sporta, a następnie głośno charknął i splunął na śnieg, ocierając ręką wilgotny nos.
– Panie, dalej nie jadę – powiedział.
Autobus wibrował, postukiwał i wydawał z siebie podejrzane jęki, jakby miał za moment rozpaść się na kawałki. Andrzej Hołotyński, jedyny pasażer kursu do Wielkich Lip, przetarł zaparowane okulary. Podniósł głowę i popatrzył na opatulonego w robotniczy drelich kierowcę.
– Jak to, pan nie jedzie? – spytał.
– Panie, teraz to już se pan dojdziesz. Niedaleko pan masz.
– Jak to dojdę? Nie znam nawet drogi! Przecież tu nie ma żadnego przystanku.
Kierowca przyjrzał mu się uważniej, po czym sięgnął po następnego sporta.
– Zapal se pan. – Wyciągnął w stronę Hołotyńskiego brudną paczkę z napisem „Sport. 20 papierosów”. – Autobus stoi. A jak autobus stoi, to jest przystanek. A jak jest przystanek, to trza wysiadać. No, pal pan.
Andrzej wziął papierosa. Nie chciało mu się grzebać w plecaku, gdzie miał schowaną paczkę carmenów. Nachylił się nad zapałką i wciągnął w płuca dawkę ostrego dymu. Do języka przykleił mu się tytoń, więc, podobnie jak Jagoda, splunął na bok, przyglądając się obślinionej końcówce bibułki.
– Jak pan chcesz z filtrem, to tu mam gdzieś. – Jagoda pochylił się nad pokrywą silnika obok siedzenia, okrytą kratkowanym kocem. – Zostawił raz jeden taki inżynier czy cóś, ale ja to takich nie lubię, o są, bier pan, ile tam tego jest, na drogę będzie.
Andrzej pokręcił głową. Łaskę mu wielką robił, że papierosa dał. Środek lasu, środek nie wiadomo w ogóle czego, niedługo będzie ciemno, śniegu po kolana, a on mu mówi, że „se dojdzie”.
– Nie ma co czekać, zbierej się pan. Jak pan raźno pójdziesz, to pół godziny i zaro sie Lipy pokażom. Ja tu nawracam, bo jak dali pojadę, to już nie nawrócę, patrz pan, jak posypało, a potem to tak pod górę będzie, że nie wjadę, to już se pan dojdziesz tyle. Dopal se i zbierej.
Jagoda cały czas siedział na swoim miejscu. Na czoło miał nasuniętą czapkę z uchami. Jego oczy uważnie lustrowały pasażera, który znowu wypluł kawałeczek tytoniu i najwyraźniej nie wiedział, co robić – wstawać, siedzieć, prosić o podwiezienie te dwa kilometry czy nie prosić. Usta kierowcy skrzywiły się w ledwie widocznym uśmiechu.
– Niech pan powie ile – powiedział w końcu Andrzej. – Stówa będzie dobrze?
– Dej pan spokój, nie o to chodzi. Ja nigdy dali nie jadę. Jak dojeżdżam, to zawsze tu. I koniec. Dali nie jadę.
– Ale ja nie znam drogi, przecież już zaczyna się ściemniać! Pan tego nie rozumie?! – Andrzej wstał, rzucając sporta na podłogę autobusu. – Chce mnie pan tu zostawić? Przecież mówiłem wyraźnie: do Wielkich Lip. Zapłaciłem. Pan się zgodził. A gdzie te Lipy, gdzie?
– Uspokój się, chłopaczku – chłodno powiedział Jagoda. – Jak ci nie pasuje, to wracasz ze mną. A jak ci pasuje, idziesz sam dalej. Jak pójdziesz prosto i nie będziesz biadolił, to ino raz dojdziesz. Ino raz. Ze dwa kilometry będzie lasem, a potem to już Lipy zobaczysz na dole, to se zejdziesz. Tu już tak jest. A jak kto z daleka przyjedzie, to co, ja mam zaro mu dupy nadstawiać? Chcesz pan do Lip, to pan idź.
– No ale, panie kierowco, ten jeden jedyny raz, no… Nie może pan zrobić wyjątku?
– Nie, nie mogę. Ja w Lipach nie byłem od wojny i mnie tam nic nie ciągnie. Nic. Tam to mało kto jeździ, ino zakonniki, co do klasztoru się zjeżdżają, a to też od wielkiego dzwonu, ale my tu, ludzie zwykłe, z powiatu, to nie. A jeszcze jeździł taki jakiś uczony czy cóś, cholera tam wi. Gadali, że w niebo się patrzył ciągle, że to niby w gwiazdach cóś tam widział. Ale tak, my, tu ludzie, to do Lip nie jeździmy. Od wojny będzie, jak nie jeździmy. Ale tam to ino zakonniki, ino one. A pan to do klasztoru pewnie? Ło, to powim, że ostatni do klasztoru to z pięć lat będzie, jak przyjechał. Tam cię dobrze przyjmą. A jak będziesz pan chciał odjechać, to ja tu raz na ile jeżdżę, w poniedziałki albo wtorki, ale to nie tak, że zawsze, wiesz pan, a jak stoję, to z pięć minut. A i tak nikt nie wsiado.
Andrzej chciał strzelić palcami, ale przez grube rękawiczki nic z tego nie wyszło.
– Ten uczony to mój ojciec! On tu prowadził badania! – wykrzyknął w nadziei, że ta informacja pomoże przekonać kierowcę.
Jagoda jeszcze uważniej przypatrzył się swemu pasażerowi i rzucił okiem na bagaże. Informacja, którą przed chwilą usłyszał, była wręcz sensacyjna. W środku zimy, w taką pogodę, jedzie do Wielkich Lip, niby że turystycznie, że takie sobie wolne zrobił na studiach. A tu proszę, synalek tego astronoma, co w niebo patrzył. Pewnie taki sam wariat jak tamten.
– Jesteś synem tego astronoma, aha. Tylko że on tu już dawno nie wracał, to ciebie co tu przygania? – Jagoda wypowiedział te słowa zupełnie innym tonem. Rysy chłopskiej, kartoflanej twarzy na krótką chwilę wyostrzyły się, a wzrok, do tej pory mętny, zdawałoby się, zapijaczony, wbił się w Andrzeja niczym morderczy bagnet.
W autobusie zapanowała cisza. Hołotyński dostrzegł w oczach kierowcy zainteresowanie, coś niezdrowego spoczywało na dnie ciemnych źrenic, jakaś niesprecyzowana, ale naznaczona czymś niedobrym ciekawość. I ten ton – nagle zmieniony, nie prostacki, ale – Andrzej miał niemal pewność – należący do człowieka posługującego się na co dzień innym językiem niż kierowca autobusu. Patrzył na Jagodę zbyt długo, zachowując milczenie, ale tamtemu najwyraźniej wcale to nie przeszkadzało. Dokończył papierosa i wyrzucił niedopałek przez uchyloną szybę.
– Ja, tak czy tak, dali nie jadę – rzekł wreszcie. – Jak pan chcesz, to idź, tylko szybko, bo ja zaraz tutej nawracam.
Andrzej wiedział już, że nic nie wskóra. Podniósł plecak i stęknąwszy pod jego ciężarem, zarzucił go sobie na ramiona. Poprawił kurtkę i chwycił podręczny chlebak. Została w nim ostatnia kanapka z serem i trochę wody. Zostawi to sobie na kolację, kiedy już będzie na miejscu. Przecież za godzinę powinien tam dotrzeć. Żeby tylko zdążyć przed zmrokiem.
– Niech pan powie prawdę, jak daleko jeszcze?
– Niecałe dwa kilometry będzie lasem, może z półtora, trochę pod górkę, prosto calutki czas, aż na skraj, aż się drzewa skończą, a tam to już Lipy widać, na dole, tak ze trzysta jeszcze metrów będzie. – W języku Jagody nie było śladu owego tajemniczego tonu, jaki na chwilę mu się wyrwał. – A weź se pan te radomskie, to se pan popalisz, jak braknie. Bo, wiesz pan, bo jak szlugów braknie, to nie będzie gdzie kupić. No, bier pan, bier pan. – Wyciągnął przed siebie starą paczkę papierosów.
Andrzej przyjął podarunek i podziękował. Dopiął kołnierz kurtki i wyszedł na zewnątrz w mróz. Zatrzasnął drzwi i zaraz usłyszał zgrzyt w skrzyni biegów. Jagoda nie czekał. Spuścił ręczny i zaczął nawracać. Obawiał się, że przybysz nagle zmieni zdanie, przerazi się marszu przez ciemniejący las i wróci do autobusu. A jemu wychodziło, że sprawa może być rozwojowa; jemu wychodziło, że z tym młodzieńcem wiąże się jakaś tajemnicza historia. Pamiętał jego ojca, dziwaka z brodą, który miesiącami siedział w Lipach i od czasu do czasu przyjeżdżał do powiatu, żeby odebrać przesyłkę. Najczęściej były to wielkie pudła, które Jagoda albo jego bratanek wozili aż pod Wielkie Lipy. Tam już furmanki brały to wszystko i zawoziły, gdzie trzeba. Małomówny to był typ, pomyślał Jagoda, wyjeżdżając na mocno zaśnieżoną drogę. W lusterku mignęła mu sylwetka Hołotyńskiego.
Tak tego zostawić nie można, przyszło na myśl Jagodzie. To była jego wielka szansa. Wyciągnął sporta i rozsiadł się wygodniej, bo czekała go trudna droga przez las.
2.
Andrzej Hołotyński spoglądał na oddalający się autobus i zastanawiał się nad swoim położeniem. Znajdował się w środku lasu, nie mając żadnych gwarancji, że ten podrabiany kierowca powiedział mu prawdę, jak iść na Wielkie Lipy. Ciążył mu wypchany plecak, a nadchodząca noc nie wróżyła beztroskiej wycieczki przyrodoznawczej.
„Ogórek” schował się właśnie za zakrętem. Pośród drzew niknęły ostatnie przebłyski długich świateł i powoli cichł charkot silnika pracującego na wysokich obrotach. Andrzej zrozumiał, że został sam na sam z pogłębiającym się mrokiem wśród drzew.
Niepotrzebnie zwlekał, starając się przekonać kierowcę. Stracił tylko parę cennych minut.
Autobusu nie było już słychać. Andrzej, zgarbiony pod ciężarem plecaka, przez chwilę próbował jeszcze wyłowić ostatnie odgłosy silnika.
Nic tylko ciche trzaski zaśnieżonych gałęzi.
– I na co mi to? Co mnie podkusiło? Ech – szepnął i podrzucił plecak, tak żeby stelaż w miarę wygodnie osadził się na barkach. Zachrzęściło mu za plecami i coś w środku boleśnie wbiło mu się w plecy.
Łoskot poprawianego plecaka wydał mu się dziesięciokrotnie głośniejszy niż zwykle; był wprost przerażająco ostry, rozerwał głuszę jak granat burzący ściany domostw; niczym niezakłócony wybrzmiał w całej swej decybelowej skali, wnikając w mroczniejące zakamarki ciszy rozsnutej nad śniegiem.
Andrzej wsłuchał się w spokój lasu. Stał nieruchomo, jak gdyby sam zamarzł na podobieństwo roślin uwięzionych w mrozie. Po chwili dosłyszał delikatne trzaski, ciche stuki gałęzi obijających się o siebie pod dotknięciem słabiutkiego wiatru. Obciążone grubą warstwą śniegu drzewa garbiły się jak starcy zmęczeni życiem. Ich korony przywodziły na myśl zimne kończyny martwych ptaków. Niektóre nie wytrzymały ciężaru i urwane zwisały jak na wpół odrąbane kikuty.
Całe otoczenie sprawiało wrażenie namalowanego, nieprawdziwego, jakby ktoś poustawiał w miejsce rzeczywistych drzew i krzaków sztuczne dekoracje.
– Bazyliszek by lepiej tego nie schłodził – mruknął i zrobił parę kroków, skrzypiąc butami na zmrożonym śniegu.
Droga prowadziła w głąb lasu, tyle że zamiast szerokiej na kilka metrów jezdni przed Andrzejem wyłaniała się wąska, wydeptana w śniegu ścieżka. Mimo to poczuł się nieco pewniej. Jednak ludzie tędy chodzą, a skoro tak, to trzeba potraktować tę drogę jak najzwyklejszą ulicę w Krakowie. Szkoda tylko, że nie ma chodnika i ani jednej lampy. Ale co właściwie sobie wyobrażał?
Obejrzawszy się ostatni raz, z cichą nadzieją, że ujrzy powracającego w przypływie dobroci i współczucia Jagodę, zdecydowanym krokiem ruszył przed siebie. Buty zapadały się po kostki tak, że każdy krok wymagał większego niż zwykle wysiłku. Po paru minutach przyzwyczaił się do skrzypienia śniegu, a początkowy lęk przed nieznanym zniknął.
Ociężale posuwając się do przodu, zapalił podarowanego radomskiego. Od razu zrobiło mu się raźniej. Dwa kilometry, właściwie półtora, jak powiedział Jagoda, i zobaczy Wielkie Lipy. Może nawet wcześniej uda mu się dostrzec jakieś światła lub usłyszeć odgłosy wioski, może ktoś nadejdzie z przeciwka. O, to by było najlepsze. Gdyby tylko się przedstawił, zaraz by go skojarzyli, wskazali drogę i pewnie ponieśli plecak. Usłyszałby, że nie ma się czego lękać, a ten las co roku taki oblodzony.
Przypomniał sobie, jak ojciec opowiadał mu o pięknie tego lasu i łąk, pokrytych lodem, utopionych w przezroczystej zmarzlinie niczym rój owadów w bursztynowej pułapce. Tutaj występowało to co parę lat, tak jak teraz, dlatego właśnie do Wielkich Lip pociągnięto grubą i wytrzymałą linię średniego napięcia. Ojciec za każdym razem zapewniał, że to on namówił miejscowego sołtysa i przeora klasztoru, który odgrywał tu dużą rolę, aby wystąpili z wnioskiem o poprawę jakości infrastruktury energetycznej i w ten sposób pomogli ludziom. Prawda jednak była taka, że ojcu zależało po prostu na badaniach, które przy braku prądu musiałby przerwać na dłuższy czas. A przecież zimowe niebo tu, w Wielkich Lipach, nie miało sobie równych. Przynajmniej tak twierdził jego ojciec, spędzający tu od lat miesiące zimowe, a czasami i letnie, co ostatecznie doprowadziło do rozpadu ich rodziny. Andrzej liczył na to, że po rozwodzie ojciec zabierze go ze sobą, jednak tak się nie stało. Wręcz odwrotnie, ilość kontaktów z synem ograniczył do minimum. Jakiś telefon, najczęściej z uczelni: co tam, jak tam, jak mama, jak ci idzie w szkole, ja jestem w lesie z moimi badaniami, no trzymaj się, a mamy nie pozdrawiaj, no musimy się wreszcie spotkać. I to było wszystko. Ojciec twierdził, że był tuż-tuż wielkiego odkrycia, jakiejś niezwykłej teorii, tłumaczącej ruch ramion Galaktyki czy coś podobnego, Andrzej dokładnie się nie orientował i czasami nawet żałował, że nie poszedł na astronomię.
Radomski skończył się i Andrzej wypstryknął niedopałek w stronę drzew. Cholerstwo nie było zbyt dobre, paczka chyba długo leżała na tej masce silnika. Pora zapalić porządnego papierosa. Żeby dostać się do nowej paczki carmenów, musiałby zdjąć plecak. No właśnie! Przecież ma w środku latarkę, ależ z niego głupiec, że o tym wcześniej nie pomyślał.
Zauważył w odległości kilku metrów powalony pień. Tak, ojciec opowiadał, że rosną tu piękne, grube drzewa liściaste wymieszane z młodymi sosnami, ale stare, które nie wytrzymują ciężaru śniegu lub porywistego wiatru i przewracają się niczym domki z kart. Ścieżkę przecinał właśnie pień martwego drzewa. Jego koniec musiał nadejść niezbyt dawno, bo kawałki lodowych odprysków leżały w pobliżu nieprzysypane śniegiem. Dobrze się składa, oprze o niego plecak i wyjmie, co trzeba. Zatrzymał się i sięgnął do klamry, aby odpiąć pas.
Wtedy to usłyszał.
Nie mogło mu się wydawać. I to na pewno nie było echo. Odwrócił głowę w lewo. Nie miał wątpliwości: z głębi lasu dobiegało skrzypienie. Identyczne, jakie wydawał śnieg pod jego butami, tylko trochę cichsze.
Zamilkło po sekundzie, może dwóch.
I znowu cisza, nieruchoma ściana ciszy po obu stronach ścieżki.
Andrzej stał, wpatrując się w ciemność po swojej lewej stronie, i przesuwał wzrok od drzewa do drzewa. Palce zaciskał na klamrze pasa biodrowego, ale nie miał odwagi nacisnąć zamka. Pomyślał o fince, która, oczywiście, znajdowała się w tylnej kieszeni plecaka. Próbował prześwietlić ciemności, wpatrując się tak mocno, że przed oczami zaczęły mu krążyć jakieś kółka. Gdzieś wysoko ledwie słyszalnie klekotały zmrożone gałęzie.
Co jest, do cholery?!
Może jednak mu się zdawało? Po minucie uporczywego lustrowania lasu nie miał już pewności, czy rzeczywiście słyszał to skrzypienie, czy może to był pogłos jego własnych kroków. Przełamał się w końcu i przekroczył leżący przed nim pień. Ponownie stanął i znieruchomiał. Tym razem nie usłyszał niczego. Więc to nie mógł być pogłos. Okulary zaszły mu mgłą.
Zwierzę? Człowiek? Co to było?
Andrzej nie czekał dłużej: szybkim ruchem odpiął paski i zdjął plecak. Wyjął finkę i wsunął ją do kieszeni kurtki. Jeśli coś krąży wokół niego, jeśli go obserwuje, a niech by nawet sarna, nie powinien opóźniać marszu. Przestał myśleć o carmenach. Musi teraz szybko pokonać ostatni odcinek drogi. To jest najważniejsze. Wystawanie, choć dawało poczucie wyimaginowanego bezpieczeństwa, uznał za najzupełniej bezsensowne. Wyciągnął latarkę i założył plecak. Krótki snop światła spłynął na drzewa, lecz zamiast uspokoić, tylko przyspieszył bicie serca. Ciemność następowała z każdej strony, podchodziła zza każdego pnia i natychmiast pochłaniała ruchome cienie, by rozlać się dalej, poza granicą światła, w mroźny bezkres. Maleńka strefa jasności kazała myśleć o niepoznanej tajemnicy skrytej w czerni lasu.
Zgasił latarkę. Już światło księżyca było lepsze. Przynajmniej nie wytwarzało tego potwornego wrażenia ruchu rzeczy z natury nieruchomych. Jeszcze raz przetarł okulary, odetchnął i tak szybko, jak tylko potrafił, skierował się w stronę wioski.
To na pewno jakaś sarna albo pies z wioski, myślał, dodając sobie otuchy. Cholera jasna, ile jeszcze, z pół kilometra, to już nie powinno być daleko. Boże, czemu w moim życiu nie może być normalnie? Zawsze jest nienormalnie. No tak, bo ja jestem taki szlachetny, że jak ostatnia wola zmarłego, to trzeba koniecznie spełnić.
Przypomniał sobie odwiedziny u ojca w szpitalu. Telegram przyszedł we wrześniu. Matka też chciała jechać, ale wola ojca była jednoznaczna: miał przyjechać tylko Andrzej. A potem, w październiku, ten wielki wojskowy szpital. Ojciec blady jak śmierć, która już do niego szła, próbujący się uśmiechać, jakaś tęgawa pielęgniarka nieodstępująca ich ani na moment, z notatnikiem w ręku nie wiadomo po co.
– Mamy mało czasu. – Ojciec mówi z wysiłkiem, bardzo cicho, ma trudności w oddychaniu.
– Tato, dopiero przyjechałem, przyjdę jeszcze jutro, pojutrze.
– Nie, nie przyjdziesz. Wolno ci tylko dziś, tylko teraz. Oni mnie przewożą wieczorem. To nasze ostatnie spotkanie. Wybacz, że miałem tak mało czasu dla ciebie i mamy.
– Ona…
– Nie mów nic, tylko słuchaj. Zawsze chciałeś tam jechać, więc teraz jedź. To jest moja ostatnia wola i proszę cię, abyś ją spełnił. Jedź, wiesz gdzie… i zrób porządek. – Ojciec ściska nagle rękę Andrzeja i patrzy na niego. – Porządek, pamiętaj. Zrób tam porządek. Obiecujesz, że tam pojedziesz?
– Tak.
– Dobrze. To dla mnie ważne, nie chcę po sobie zostawić bałaganu… zwłaszcza po tych wszystkich straconych latach. Uporządkuj to… przyrzekasz?
Zapadając się w coraz głębszym śniegu, Andrzej odtworzył w pamięci ostatnią rozmowę z ojcem. Nie wydała mu się za bardzo sensowna, ale matka upierała się, że powinien pojechać.
– Jaki był, taki był, ale to jest jego ostatnia wola. Pojedź tam, może rzeczywiście trzeba zaopiekować się tymi jego instrumentami, nie wiem, co on tam właściwie trzymał – mówiła matka. Pojechał więc. Wielkie Lipy, marzenie z dzieciństwa, były tuż przed nim.
Szedł zbyt szybko. Plecak ważył ponad dwadzieścia kilogramów, a śnieg jeszcze utrudniał wędrówkę. Ścieżka zaczęła prowadzić pod górę, jej nachylenie rosło powoli, ale dla zmęczonego piechura było to wystarczającym powodem, aby zwolnić. Nagle uzmysłowił sobie, że niemal biegnie, a plecak, w pośpiechu źle dopięty, podskakuje mu na wszystkie strony, wydając charakterystyczny bulgot.
Muszę się zatrzymać, pomyślał, i nie wiedzieć czemu wyjął z kieszeni nóż.
Tym razem usłyszał skrzypienie z prawej strony. Gdy tylko stanął, dźwięk dobiegł go znacznie bliżej. Po chwili ucichł. Teraz nie miał wątpliwości: ktoś lub coś za nim szło. Nagle zdał sobie sprawę, że to nie mogło być żadne zwierzę. Zwierzęta poruszają się znacznie ciszej.
– O żeż kurwa – szepnął, próbując przeniknąć wzrokiem ciemności.
Stać tak? Krzyknąć? Iść dalej?
Spojrzał na czekającą go jeszcze drogę do Wielkich Lip, która majaczyła w słabym księżycowym świetle, a potem obejrzał się za siebie. Ile jeszcze, do cholery, zostało? Odwrócił wzrok tam, skąd usłyszał skrzypienie śniegu. Palcami dotknął latarki, którą trzymał w kieszeni, ale w obawie przed tym, co może ukazać się między drzewami, nie zapalił jej.
Chociaż instynkt doradzał mu natychmiastową ucieczkę, stał i przeczesywał wzrokiem gęste ciemności. Poprawił okulary, ściskając mocno nóż w kieszeni. Skoro to człowiek, dlaczego się nie pokaże, czemu próbuje go przestraszyć? Taka zabawa?
Andrzej postanowił zignorować oznaki czyjejś obecności. Nie zamierzał wołać – halo, kto tu? – w pusty las. Coś podobnego wydawało się porażająco głupie. Nie zamierzał przyznawać się przed dowcipnisiem, że dał się nastraszyć. O, pewnie dzieciaki z wioski robią sobie żarty. Zauważyły go, jak przyjechał, i pomyślały, że to doskonała okazja, aby się z kogoś pośmiać. Tak, to prawdopodobne. Już wystarczająco się zbłaźnił. Na pewno chichrali się cicho, żeby nie usłyszał. Niedługo całe Wielkie Lipy będą wiedzieć o tym, że się bał.
Koniec, cholera, nie pozwoli pędrakom robić z siebie tchórza.
Podrzucił plecak i nie oglądając się więcej, zaczął iść. Powinien już zbliżać się do tego garbu, o którym mówił kierowca. Gdyby było jasno, mógłby przynajmniej ocenić, czy las się przerzedza. Ale teraz nie widział nic; las wznosił się nad nim jak czarna ściana na tle granatowoczarnego nieba. Ta ściana ciągnęła się wzdłuż ścieżki, ale nie było widać, gdzie się kończy.
To musiał być jeden dzieciak, pomyślał Andrzej, uważniej stawiając kroki, gdyż zauważył, że na ścieżce było więcej zamarzniętych odcisków butów, i stąpając po nich, trudniej utrzymywało się równowagę. Jeden dzieciak, bo gdyby ich było więcej, to skrzypienie bym chyba słyszał głośniejsze, i tak by się nagle nie kończyło, nie umieliby się tak przecież zgrać. Ale co robiłby jeden, samotny dzieciak w ciemnym lesie? Rozumiem, w grupie, ale sam? To może jednak nie dzieciak? A jeśli nie dzieciak, to dorosły. Tylko dlaczego, skoro dorosły, zachowuje się w ten sposób? Nienormalny, wariat?
Nagle wydało mu się, że gdzieś daleko przed nim coś mignęło, coś jaśniejszego, mały, żółtawy punkcik. Światło! To mogło być tylko światło! Może ktoś szedł albo to już okna domów widać. Ale nie, przecież wioska leży niżej. Nie było innej możliwości – to musiał być jakiś mieszkaniec.
Zatrzymał się i uważniej przyjrzał się ciemności przed sobą, bo światełko – jak się pojawiło, tak niemal od razu znikło.
Chrzęst śniegu!
Podniecony światełkiem, Andrzej na moment zapomniał o podejrzanym skrzypieniu. Ale nadal je słyszał. Powolny, miarowy chrzęst, jaki może wydawać jedynie para zimowych butów. Znowu dochodził z prawej strony. Andrzej zwrócił głowę w tamtym kierunku. Nie mógł ocenić, czy skrzypienie zbliżało się, czy oddalało. Miał wrażenie, że dźwięki są coraz wyraźniejsze, ale to mogło być złudzenie. Ktoś naprawdę jest bardzo dowcipny.
Nieoczekiwanie zapadła cisza. Tylko klekot gałęzi w wierzchołkach drzew przebijał się przez zwały mroku. Para osiadła mu na okularach, momentalnie zamarzając na szkle. Nie zdejmując ich, przetarł szkła rękawiczką. Niewiele to dało, bo i tak prawie nic nie widział. Spojrzał na ścieżkę przed sobą. Do Wielkich Lip mogło być może pół kilometra. Cholera, gdyby nie ten śnieg, byłby już na miejscu.
Coś strzeliło między drzewami! Andrzej czuł, jak serce rozpędza się niczym oszalałe. Trzask poniósł się po całym lesie. Chyba złamana gałąź. Kilka ciężkich kroków gdzieś blisko! I znowu cisza.
Teraz to już nie wyglądało na zabawę dzieciaka. Raczej ponurą zabawę szaleńca. W ciemnościach lasu ludziom mogą przyjść do głowy najbardziej wariackie pomysły. Wyciągnął obnażoną finkę i trzymając ją na wysokości biodra, zaczął iść najszybciej, jak tylko mógł. Starał się regularnie spoglądać to w lewo, to w prawo. W dali przed nim błysnęło coś na podobieństwo latarki. Ruchome światełko przesuwało się przez kilka sekund, aż zgasło. Czemu zgasło?!
Kolejny trzask zabrzmiał tak, jakby wielkie cielsko przedzierało się przez gęstwinę, łamiąc i niszcząc wszystko na swojej drodze. Chwila przerwy tym razem była krótka. Zaraz po tym Andrzej usłyszał zbliżające się z lewej strony kroki.
Nie miał zamiaru czekać, aż tajemniczy osobnik zbliży się na wyciągnięcie ręki. Przejechał rękawiczką po szkłach i rzucił się w kierunku wioski. Jego własne kroki zmieszały się z obcymi.
Rzeczy w plecaku chrzęściły, z boku podskakiwał chlebak. Andrzej biegł, nie zważając na to, czy robi z siebie błazna. Coś w środku szepnęło mu: uciekaj!, i nie miał zamiaru ani czasu polemizować z wewnętrznym głosem.
Wydało mu się, że czarna ściana lasu urywa się w oddali, że tam na krańcu stromizny, na końcu ścieżki wyłania się coś jaśniejszego, jakby szeroka przestrzeń pozbawiona drzew.
Za nią musi znajdować się wioska! Zaraz będą Wielkie Lipy!
Świadomość bliskości celu pobudziła go do większego wysiłku. Chciał przyspieszyć, ale ból w nogach okazał się zbyt wielki. Ciągle słyszał że ktoś szedł za nim.
Znowu światełko, tym razem chyba nieco bliżej, na szczycie garbu!
– Hej! – Andrzej krzyknął w nadziei, że powstrzyma to jego prześladowcę.
Światełko, do tej pory ruchome, zatrzymało się. Płonęło jeszcze przez kilka sekund, a następnie zgasło.
Andrzej zaklął. Słyszał kroki zupełnie blisko. Wydało mu się, że kątem oka dostrzega jakiś ruch wśród drzew. Przebiegł pod górę pewnie z dwieście metrów i nagle poczuł, że brakuje mu tchu. Po prostu nie mógł się ruszyć, a kolana ugięły się pod nim.
Pochylony odwrócił głowę tam, skąd zbliżały się kroki. Nie widział wyraźnie, bo okulary prawie całkiem zaszły mgłą. Z ciemności wyróżnił poruszający się kształt. Wyciągnął przed siebie nóż.
Dojrzał w górze wielki cień. Jeszcze nie wiedział, że zostało mu kilka chwil świadomości.
3.
W lepszych czasach, wieki temu, do Wielkich Lip zjeżdżano z całej okolicy na targ rolny. Wtedy stało tu ponad sto domów. Wioska rosła i kolejni sołtysi z nadzieją myśleli o nadaniu jej praw gminnych, a tutejsi Żydzi wybudowali niedużą bożnicę.
Chociaż Wielkie Lipy nie posiadały statusu gminy i na pierwszy rzut oka były niczym więcej niż przeciętną wioską, położoną na uboczu głównych traktów, na ich temat krążyły po okolicy dziwne opowieści. Wszystko za sprawą niewielkiego kompleksu klasztornego, zbudowanego przed kilku wiekami. Klasztor stał na wschodnim krańcu wsi przez kilkaset lat, a bracia zakonni aż do czasu kasaty zakonu w Polsce, w 1843 roku utrzymywali go w jakim takim stanie. Ludzie z pobliskich wsi, przyjeżdżając na targ w każdy poniedziałek, patrzyli na klasztor, ale nikt do niego nie szedł. Krążyła plotka, że mnisi w zmowie z Żydami lipowymi są, że wspólnie to nawet msze czarne odprawiają. Miejscowi wiedzieli, że to wyssane z palca głupoty, i klasztor traktowali należycie, korzystając w pewnej mierze z czarnego rozgłosu w najbliższych stronach.
Po powstaniu styczniowym nadzieje na rozwój prysły. Za pomoc powstańcom Wielkie Lipy zostały ukarane. Władza carska zabroniła zjazdów targowych i odebrała chłopom ziemię. Mieszkańcom okolicznych wiosek nie wolno było nawet zbliżać się do Lip. Sroga pomsta dosięgła także zakonników, którzy przyjęli powstańców pod swój dach, leczyli rannych, a na koniec pomogli zorganizować samobójczą obronę w samym klasztorze. Byli to wyklęci mnisi, którzy postanowili zostać i kultywować zakonne tradycje. Walka nie mogła trwać długo. Nie minęła godzina, a rosyjscy żołdacy opanowali cały klasztor. Przeor stracił życie na szubienicy, wraz z nim trzech braci, a reszta, ośmiu braciszków, została wywieziona na wschód. Powstańców wybili co do jednego. Kompleks kościelny, poharatany pociskami, podupadł, bo nie miał się nim kto zająć. Dopiero po kilku latach Żyd Mojsze Steinhauz wszedł na teren klasztoru i w porozumieniu z sołtysem obiecał naprawić, co się da. To był znany w całym powiecie człowiek od każdej roboty. Nie tylko w Wielkich Lipach go zatrudniano; znajdował zajęcie w całej okolicy i znany był z rzetelnej pracy.
Musiało upłynąć wiele lat, zanim Wielkie Lipy zaczęły podnosić się z upadku. Synowie zabitych ojców dorośli, córki powychodziły za mąż. Odradzała się zgnębiona wspólnota. Pod koniec XIX wieku do wioski przyjechali tajemniczy mężczyźni w płaszczach. Nie od razu rozpoznano w nich wywiezionych przed laty zakonników. Przez kilka dni mieszkali u żydowskiego karczmarza, a na koniec udali się do sołtysa. Na zebraniu wiejskiej wspólnoty ustalono, że klasztor zostanie oddany w ręce dawnych mnichów, pod warunkiem że zajmą się naprawą tego, co udało się ocalić. Wracający z Syberii, po wielu cierpieniach, oddani sprawie swego zakonu, którego w Polsce już nie było, pragnęli tu, w Wielkich Lipach, dokończyć żywota, a jeszcze przypodobać się Panu, krzewiąc w biednej wiosce chrześcijańską wiarę.
4.
– Wnieście go. – Wysoka postać w kapturze szerzej rozwarła ciężkie wrota.
Kilku mężczyzn przecisnęło się przez otwór. Ktoś poświecił latarką. Trzymali ciało młodego człowieka w okularach.
– Martwy? – spytał zakapturzony.
– Nie, oddycha.
– Trzeba powiadomić ojca Jana.
Przenieśli mężczyznę nad progiem i ruszyli za prowadzącym ich człowiekiem w kapturze. Dziedziniec klasztorny tonął w ciemności, ale idący dobrze znali drogę.
– Zanieście go do refektarza i tam czekajcie. Trzeba go ogrzać. – Zakonnik zostawił grupkę mężczyzn, a sam udał się w stronę części mieszkalnej.
Przemierzył dziedziniec i po chwili zniknął w drzwiach prowadzących do klauzurowych pomieszczeń klasztoru. Był to brat Julian, nowicjusz, kończący właśnie okres próbny i mający wielką nadzieję na pierwsze czasowe śluby. Zerknął na zegarek. Dochodziła ósma. Dopiero skończyła się kompleta, bracia porozchodzili się do swoich wolnych zajęć. O tej porze ojciec Jan powinien siedzieć w swoim pokoju. Na pewno coś czyta albo spisuje te swoje pamiętniki. Za oknem się świeciło, więc tak czy owak, zastanie go u siebie. Trzeba go szybko zawiadomić, ten chłopak może stać nad grobem, bardzo zmarzł. Myśląc gorączkowo, brat Julian przeszedł korytarz, skierował się do części wieżowej i najszybciej jak mógł, zacząć piąć się po wąskich, skręcających w prawo schodach. Zanim wdrapał się na trzecią, najwyższą kondygnację, poczuł wątpliwości, czy postępuje rozsądnie: być może powinien najpierw zawiadomić ojca Stanisława albo Czesława. Co będzie, jeśli przeor okaże niezadowolenie? A jeżeli zechce opóźnić jego pierwsze śluby! Jakże on, biedny Julian, zniósłby takie upokorzenie?! Cóż, skoro może nieco pochopnie pobiegł do ojca Jana, teraz nie powinien się wycofywać. A niech tam, okoliczności były wszak dość niezwykłe i kto wie, czy nie odbiją się na uregulowanym życiu w klasztorze, a może i w całej wsi. Nie, ojciec Jan powinien się o tym dowiedzieć pierwszy.
Brat Julian zastukał w drzwi. Odpowiedziała mu cisza. Nie miał odwagi ponowić pukania, intuicja podpowiadała mu, że należy czekać. Nie mylił się i cierpliwość, jakiej od dawna uczył się między braćmi, została wynagrodzona. Po chwili, która wydała mu się nieskończenie długa, drzwi lekko się uchyliły i ukazała się w nich głowa przeora.
– A, braciszek Julian, co za niespodzianka. – Stary zakonnik nie sprawiał wrażenia zadowolonego. Zza okularów patrzyły na Juliana niechętne oczy.
– Ojcze Janie, niech mi ojciec wybaczy to najście o tej porze, ale zaszło coś niezwykłego. Chłopi przynieśli jakiegoś zmarzniętego młodzieńca. Nie wiedzieli, co z nim robić, i go tu przynieśli.
– Młodzieńca?
– Tak, ja… nie wiedziałem, co zrobić, czy do ojca pójść, czy może do ojca Stanisława, ale przyszło mi na myśl, że o tak ważnej rzeczy należy w pierwszej kolejności ojca zawiadomić. Tu są jego dokumenty – wydusił z siebie Julian.
Twarz przeora zmarszczyła się, zakonnik uniósł rękę i Julian natychmiast przestał mówić. Pochylił głowę i czekał. Słyszał, jak ojciec Jan wzdycha i coś mówi do siebie.
– Daj mi to – rzekł wreszcie i sięgnął po papiery. Jeden rzut oka na nazwisko w dowodzie osobistym sprawił, że ojciec Jan drgnął. Spojrzał badawczo na brata Juliana i rzekł: – Czy brat wie, kto to jest?
– Nie, nie sprawdziłem niczego, od razu pobiegłem tutaj i przyniosłem to.
– Czy coś mu się stało?
– Nie wiem, bardzo wymarznięty, nieprzytomny. Wygląda tak, jakby go ktoś pobił, bo twarz ma zakrwawioną. Kazałem go w refektarzu położyć.
– Nie! Niech go przeniosą do wolnej celi po ojcu Klemensie. Przekształcimy ją na czasową infirmerię. Niech brat natychmiast powiadomi ojców Stanisława i Czesława i kilku braci wedle uznania. A chłopów nakarmić i niech już do domu idą. Aha, i niech Hanka przyjdzie. Tylko szybko. Ja za chwilę zejdę.
Julian pokłonił się nisko i zaczął schodzić po krętych schodach.
Ojciec Jan patrzył za nim przez chwilę, a później zerknął na zdjęcie Andrzeja Hołotyńskiego w dowodzie i zamknął drzwi.
– Taki podobny – szepnął, stąpając w stronę zawieszonej nad stołem lampy naftowej. Stanął przed nią i delikatnie pchnął. Wnętrze pokoju zatańczyło w grze świateł i cieni. Ojciec Jan usiadł w bujanym fotelu, podparł ręką brodę i zaczął kołysać się miarowo. Podłoga wydała z siebie cichy zgrzyt, gdyż w miejscu, gdzie deski od dawna przyjmowały ciężar płóz i samego zakonnika, powstało wygięcie, które z każdym rokiem stawało się coraz głębsze. Przeor nie miał jednak zamiaru wymienić deski lub przestawić fotela w inną część pokoju, siła przyzwyczajenia zawsze okazywała się większa. A poza tym lubił ten dźwięk, dzięki niemu łatwiej pogrążał się w rozmyślaniach i wspomnieniach.
Siedział teraz i bujał się swobodnie. Słaba lampa już przestała się kiwać, więc pokój ojca Jana przybrał swój zwykły wygląd. Od dawna pełnił rolę gabinetu i sypialni. Stary przeor tylko tu czuł się dobrze, zarówno w godzinach odosobnienia i kontemplacji, jak i obowiązków przełożonego. Było to jedno z nielicznych pomieszczeń klasztornych, które nie zostały wyposażone w energię elektryczną. Ojciec Jan nie dał się przekonać i zabronił montażu jakichkolwiek nowoczesnych urządzeń, gdyż, jak argumentował, zamierzał wieść żywot skromny, budzić się i zasypiać po bożemu, a nowoczesność i pobożność to były dla niego pojęcia przeciwstawne, nie do pogodzenia tak w zakresie teoretycznym, jak i praktycznym. Jego gabinet miał być synonimem vita contemplativa z domieszką teologicznej pasji. Środek pokoju zajmował nieduży stół, jedną ze ścian wypełniała podręczna biblioteczka, po przeciwnej stronie znajdowało się łóżko, a na wprost drzwi, tuż pod zakratowanym oknem, wspaniale prezentowało się wielkie dębowe biurko. Stał na nim lichtarz, w którym płonęły trzy świece, oświetlając trochę lepiej sterty książek, starych manuskryptów, luźnych papierów, kilka kałamarzy i piór, krzyż i zawieszony na nim różaniec. W rogu ściany okiennej trzaskał płomień w piecu kaflowym. Całe pomieszczenie, choć duże, sprawiało wrażenie ciasnego. Ściany, niebielone wapnem od ponad dwudziestu lat, zszarzały i z wolna wchodziły w odcień mlecznokawowy, przez co gabinet wydawał się przytulny i brudny zarazem.
Ojciec Jan – jak zwykł czynić, gdy zasiadał w bujaku – wodził wzrokiem po brzegach ksiąg gromadzonych przez lata i postukiwał o poręcz dowodem osobistym, należącym do człowieka, którego nazwisko wyryło na jego twarzy pierwsze rysy niepokoju. Widoczne w mdławym świetle lampy naftowej oczy zakonnika przesuwały się w prawo i w lewo bez najmniejszego mrugnięcia, a zaciśnięte usta świadczyły o głębokim namyśle.
Czyżby historia miała się powtórzyć? – zadumał się, zatrzymując wzrok na dziełach Dionizego Areopagity. Młodzieniec przybywa tak jak tamten przybył przed laty, przed tyloma laty. I po co? Przecież nie po to, żeby wstąpić do bractwa. Ile to już, chyba drugi rok będzie, jak Jerzy odszedł, tak, drugi. A więc to jego syn, bardzo podobny, młody. Nie przybył tu przypadkowo. Albo chce poznać miejsca, gdzie ojciec badał gwiazdy, obejrzeć, co do niego należy, albo…
Skrzypienie podłogi ustało. Bujany fotel znieruchomiał. Czoło ojca Jana pokrywały głęboko wyżłobione zmarszczki, które w tym momencie uwydatniły się jeszcze bardziej. Ręka bębniąca dowodem osobistym Hołotyńskiego zawisła nad poręczą, a z ust przeora wydobyło się ciche przekleństwo. Zrobił w myślach szybki rachunek: do końca miesiąca pozostało kilka dni. Niedobrze. Jeśli on tu jeszcze będzie, może stać się świadkiem, a tego z całą pewnością nie chciałby ani on sam, ani nikt w wiosce. Jedyne wyjście to jak najszybciej, nie budząc podejrzeń, skłonić go do wyjazdu. Niech sobie tam poogląda, co chce, niech nawet pozbiera, co tam jeszcze zostało w tym obserwatorium, ale niech odjedzie.
Rozległo się pukanie. Przeor westchnął i podszedł do drzwi. Brat Julian drapał się po tonsurze z wyraźnym zakłopotaniem.
– Ojcze Janie, przepraszam, że znowu ojcu przeszkadzam, ale jest telefon do ojca. Proszą o natychmiastową rozmowę.
– Co z chłopakiem?
– Oprzytomniał. Mówi, że nie pamięta, co się wydarzyło. Szedł do Lip i ktoś go napadł podobno, ale nie potrafi opisać napastnika. Jest bardzo słaby, musiał leżeć kilka godzin.
Oczy przeora znieruchomiały wpatrzone w bladą twarz brata Juliana. Młody zakonnik po raz pierwszy dostrzegł w czerstwym obliczu ojca Jana nieznany mu wcześniej chłód. Nie mógł się poruszyć pod ciężkim, szklistym spojrzeniem przeora, który z zaciśniętymi ustami zdawał się zapadać w jakąś odległą myśl nie z tego świata.
– Ojcze – wyszeptał Julian – telefon, ktoś tam czeka.
Przeor syknął przez zęby.
– Mówisz, bracie Julianie, że ktoś go napadł. To niedobrze. – Zakonnik podniósł rękę do oczu. – To bardzo niedobrze.
– Czy mogę być ojcu w czymś pomocny? – Julian nie wiedział, co czynić. Wyraźne oznaki słabości twardego, zdolnego do wyrzeczeń zakonnika wzbudziły w nowicjuszu tyle zdziwienia, ile niemal synowskiego współczucia.
– Nie. Idź teraz tam na dół, ja niebawem tam się zjawię. Czy inni ojcowie już tam są?
– Tak, wszyscy są bardzo poruszeni. Zwłaszcza ojciec Stanisław. Próbuje z tym młodzieńcem rozmawiać, ale z nim jeszcze nie wszystko dobrze.
– Dobrze, teraz już idź.
Przeor zaczekał, aż Julian zamknie za sobą drzwi na dole, a następnie schował dowód osobisty do kieszeni habitu i sam nieśpiesznym krokiem zaczął schodzić po schodach. Telefon go zaniepokoił. Był niemal pewien, kto to i w jakiej sprawie. Już musieli wiedzieć. Tym gorzej dla chłopaka, pomyślał, ale jeszcze gorzej dla nas.
Na zewnątrz było już bardzo zimno, więc narzucił na głowę kaptur. Od razu dało się wyczuć, że w klasztorze zapanowało poruszenie, jakiego dawno tu nie widziano. Od strony refektarza gramoliła się grupka głośno rozmawiających mężczyzn. Miejscowi chłopi byli wyraźnie podekscytowani. Ojciec Jan nie miał wątpliwości, że brat Julian napoił ich piwem albo winem. Tylko czekać, aż zlezą się jeszcze większą kupą, zaczną się pytania, domysły, jeszcze chłopaka będą chcieli wygnać od razu.
Jeden z mężczyzn zauważył zakonnika przemykającego pod ścianą przyklasztornej kaplicy. Stanął i ruszył w jego stronę, machając ręką.
– Uojcze drogi – krzyknął już z daleka – kto to jest? Bo to podobno, tak gadają, że syn tego...
– Wracaj do domu, Skwara! Zrobiłeś, co miałeś do zrobienia, reszta już w moich rękach. – Przeor jak zwykle mówił dobitnie i głośno, ale tym razem nadał wypowiedzi ton podszyty gniewem. Nie zatrzymywał się. – Dziękuję, żeście chłopaka przynieśli, ale teraz pozwólcie, że my się nim zajmiemy.
Skwara posłusznie się zatrzymał i ściągnął czapkę. Ten dowód szacunku nie przekonał ojca Jana do szczerych intencji chłopa. Od lat zdawał sobie sprawę, że gdyby tylko mu pozwolili, Skwara zatopiłby w jego sercu nóż i śmiałby się, patrząc na jego agonię.
– Uojcze, kto tego chłopaka tu nasłał? My tu spokojnie żyjemy, nic nie robimy, ino to, co uojciec każą. Nam nie trza tu gości.
– Idźcie, wszystko będzie dobrze.
Ojciec Jan zostawił mężczyzn na dziedzińcu i wszedł do sieni, przez którą przechodziło się do kancelarii klasztornej. Szymon Skwara, ostatni garncarz w Wielkich Lipach, odprowadził przeora wzrokiem, później włożył czapkę i wrócił do swoich towarzyszy.
– Chodźta, braciszki piwa dały, to pójdziemy se do moji stodoły, bo takie rzeczy to trza obgadać – powiedział. Pozostali nie dali się dłużej namawiać. Po chwili grupka mężczyzn zniknęła za ogrodzeniem klasztoru. Przez jakiś czas rozlegało się jeszcze skrzypienie ich butów, a potem nad całą wsią zaległa cisza.
Nieodłożona słuchawka nadal czekała na ojca Jana. W pomieszczeniu siedział brat Eustachy, mrukliwy, otyły mnich, pełniący obowiązki klasztornego ekonoma. Ujrzawszy wchodzącego przeora, wstał, złożył ukłon i bez słowa opuścił kancelarię. Ojciec Jan poczekał, aż jego kroki zamilkną na korytarzu, i zbliżył się do biurka. Trudna do zrozumienia trwoga powstrzymywała go jeszcze przed podniesieniem słuchawki.
We wsi podłączone zostały tylko dwa telefony, jeden u sołtysa – już dziś nieczynny – i drugi właśnie tu – w kancelarii klasztoru. Była to całkowicie wystarczająca liczba aparatów, bowiem niezbyt często ktoś wydzwaniał do Wielkich Lip. Bo i po co miałby wydzwaniać? Tutaj nie dochodziło do ciekawych wydarzeń, tutaj ludzie rodzili się i umierali w swoich izbach. Nie było nikogo, kto mógłby czegoś od nich chcieć. Wielkie Lipy i wielki świat to były określenia niemające ani głębokich, ani stałych powiązań, a pozostawiona samej sobie wioska przypominała porzucony na pół siny płód, duszony samozapętlającą się pępowiną. Dlatego dźwięk telefonu był zawsze złowieszczym znakiem, który zapowiadał nieszczęście, był gorszy niż bicie dzwonów i świetlne zjawiska na niebie, gorszy od czarnych kotów i nisko latających ptaków – telefon nigdy nie zawiódł. Wieść od razu niosła się po wszystkich domach, a ludzie schodzili się na plac, wierząc, że dzięki temu będzie im łatwiej przyjąć to, co zostało im przeznaczone. Ostatni raz przerażający sygnał odezwał się u sołtysa. To było przed nadejściem którejś zimy. Nie minęła godzina, a pod jego domem zebrało się prawie pół wsi. Wiadomość ze świata. Jaka? O co chodzi? Kto telefonuje? Ludzie stali w deszczu, czekając, aż sołtys Romuald Podbierski wyjdzie i ogłosi wszystkim, za jakie zło tym razem przyjdzie im pokutować. Sołtys jednak długo nie wychodził. Kiedy w końcu ukazał się na werandzie swojego z lekka podniszczonego domu, wyraz jego twarzy nie wróżył dobrych wieści.
– Na zimę zapowiedzieli mniejszą dostawę – rzekł Podbierski. – Na wiosnę poprawią.
Niewielki tłumek wydał z siebie smutny jęk.
– Trzeba teraz zebrać, co mamy, i posłać furmankę albo dwie po zapasy, bo jak śniegi przyjdą, to się nie przejedzie – zarządził sołtys.
Ojciec Jan przypomniał sobie o tym ostatnim telefonie i nawet przez moment myślał, że to może jednak coś związanego z dostawami, ale gdy tylko podniósł słuchawkę, zorientował się, jak bardzo naiwna była to myśl.
– Witam przeora – odezwał się niesłyszany od dawna głos. – Coś się przeor nie spieszył. A kto to tam do was przyjechał?
– Przyjechał…?
– Co to za człowiek jest? My już wiemy, niech przeor nie udaje, że nie wie, o co chodzi. My wiemy. Nas interesuje, kto to jest dla was i kto go tu ściągnął.
Ojciec Jan szybko opanował pierwsze zdziwienie bezpośredniością pytań, o jakiej zdążył już zapomnieć. Jednak byli szybcy. Niedobrze, teraz mogą chcieć wzmocnić kontrolę.
– Że wy wiecie, to ja wiem. Pytanie tylko, co to was interesuje. Co to was interesuje, że aż musicie dzwonić?
– To jest młody Hołotyński? Bo jak tak, to rozumie przeor, że trzeba ostrożnie postępować. Nie wolno popełnić błędu.
Ojciec Jan nie odpowiedział od razu, szukając właściwych słów, ale nie potrafił ich znaleźć. Poszukał krzesła. I nagle, w jednej chwili, poczuł, że ma tego wszystkiego dosyć. Nie, nie będzie już brnął w to po raz drugi, nie będzie wchodził w układy. Czy nie lepiej wszystko to rzucić? Skończyć nareszcie z pustą ideą? Uwolnić tych ludzi i pozwolić im żyć? Tylko jak? Jak?
Zmarszczki na czole przeora jeszcze nigdy nie były tak wyraziste. Rzucił ostro do słuchawki:
– Rozumiem! A teraz kończę! I następnym razem dzwońcie, jak macie coś ważnego do przekazania. Szczęść Boże.
– Zaraz! – Głos w słuchawce nie pozwolił mu zakończyć tej rozmowy. – Co się tak przeor spieszy? Coś się przeor wcześniej nie spieszył. My tu nie chcemy szperaczy. A różne się rzeczy mogą wydarzyć. Ale my nie chcemy, rozumiecie? Nie chcemy.
– Szczęść wam Boże!
Ojciec Jan tym razem nie dał się powstrzymać i odłożył słuchawkę, ze świstem wypuszczając powietrze z płuc. Jego domysły potwierdziły się w całości. Gdy tylko usłyszał, że jest do niego telefon, pierwsza myśl powiedziała mu, że musieli dzwonić z gminy. I przeczuwał, w jakiej sprawie. A skoro tak, to teraz wszystko w rękach Boga. Przeżegnał się i sklął samego siebie za nieoczekiwaną słabość i podejrzane myśli, jakie przed momentem go nawiedziły.
Nazwisko Jerzego Hołotyńskiego było tu znane. Cała wieś wiedziała o nieco zwariowanym naukowcu, który zamiast na uniwersytecie, przesiadywał miesiącami w maleńkiej wiosce, zagubionej w starych ostępach leśnych, do której na dodatek trudno było dojechać. I chociaż miejscowi trochę się z niego naśmiewali, to sama obecność badacza, tajemniczy sprzęt astronomiczny, jaki tu zwoził i posługiwał się na co dzień, aura naukowego autorytetu, który pragnie objaśnić zawiłości świata, sprawiały, że czuli się poniekąd odpowiedzialni za warunki, stwarzane przez nich samych, a także lokalną władzę. Nikt więc mu nie przeszkadzał. Co najwyżej, trafiały się niespodziewane wizyty z gminnego urzędu, że niby chcą się przekonać, czy panu doktorowi nic nie przeszkadza w pracy, i czy czuje się bezpiecznie między ludźmi, i czy mu czegoś nie brak. Niekiedy baby z Lip przychodziły do obserwatorium z prośbą, żeby im powróżył, wyjawił, co tam w tych gwiazdach wyczytał, ile im jeszcze na tym bożym świecie dni zostało. I Hołotyński wróżył, całej wiosce wróżył.
Ojciec Jan najlepiej jednak zapamiętał te odwiedziny ludowych wysłanników. Za każdym razem kończyły się u niego w gabinecie, i pół litra niechybnie musiało stanąć na stole. Inaczej goście poczuliby się nieodpowiednio potraktowani, mogliby wtedy przedsięwziąć niepotrzebne kroki przeciwko klasztorowi i całej wiosce. Kiedy przed dwoma laty Hołotyński zmarł, wizyty stały się znacznie rzadsze. I choć smutkiem napełniała go śmierć astronoma, przeor miał przynajmniej tę satysfakcję, że komuniści raczyli się odczepić. Kontrolne telefony zdarzały się raz na kilka miesięcy, i to było wszystko.
Odkładając słuchawkę, ojciec Jan zdał sobie sprawę, że spokój ostatnich dwóch lat został właśnie zburzony. Skoro już wiedzieli, to znaczy, że najprawdopodobniej zaczną żądać szczegółowych informacji o tym, co tu się dzieje i jak przebiega misja, aby w razie potrzeby zareagować we właściwy im sposób. Stary mnich miał złe przeczucia. Mogą wszystko zepsuć. Jeśli poczują się zagrożeni, nie cofną się przed niczym. Jeszcze nawet trzydzieści lat od wojny nie minęło, a oni myślą, że to się tak łatwo da pozałatwiać. I oczywiście, kiedy coś idzie nie tak, winą obarczają właśnie jego, właśnie on, Jan, musi odpowiadać za coś, na co nawet nie ma wpływu. Ech, komunistom nigdy nic nie dało się wytłumaczyć, to już tacy ludzie, tak urobieni. Plastyka zwycięskiego socjalistycznego obozu od zarania była wszak jak granitowa rzeźba, i ci ludzie, jak te rzeźby właśnie, tyle że zamiast z granitu, z jakiejś byle jak utwardzanej gliny, nieruchawe, puste durnie, z których chamstwo i tak wychodzi, choćby powkładali najlepsze garnitury. I teraz mam się z nimi znowu użerać?! Z tą ich zasraną komunistyczną chytrością, tym podejrzeniem wliczonym w codzienną praktykę!?
Ojciec Jan wychodził z kancelarii posiniały ze złości. Nie cierpiał tych wymuszonych kontaktów. Przedstawiciele PRL-owskiej nomenklatury wywoływali w nim dreszcz obrzydzenia. W największe podrażnienie wprawiało go prostactwo, z jakim próbowali go podejść, wyciągnąć, ile się da, prymitywnie nastraszyć, a nawet jeszcze bardziej podżegać przeciw tym biednym ludziom, biednym lipowym ludziom, co skazali sami siebie na potępienie. A właśnie w nich tego nie zauważał: w miejscowych kobietach w szerokich spódnicach i mężczyznach z filcowymi gumiakami na nogach, zarobionych w polu albo w lesie, wrzucających gnój na furmankę. Oni wszyscy urzekali go swoją prostotą bycia, potrafili być zdumiewająco szczerzy i dobrotliwi jak dzieci, a jeśli nagle wychodziło z nich zło, było czyste i przerażające, brutalne i chamskie jak oni sami, ale nigdy nie udawało czegoś innego, dawało się je rozpoznać w na pozór głupkowatym wyrazie twarzy i stłamsić w zarodku, zanim miało możliwość pokazania swej natury. Komuniści natomiast, na przekór samym sobie, próbowali przeistoczyć się w kogoś, kim nigdy nie byli i nigdy nie będą. Chcieli być mądrzy, a stawali się tylko chytrymi prostakami w krawatach, chcieli porażać złem w oprawie dobra. Dlatego uratowanie ich było rzeczą niemożliwą. Jedyne wyjście dla ojca Jana opierało się na biernym i cierpliwym znoszeniu niepożądanych gości. I tak trwało to przez lata. Po krótkiej przerwie po śmierci Hołotyńskiego miało znowu nadejść.
– Czyż może na świecie być coś obrzydliwszego niż chlew w salonie? – zapytał pewnego dnia zastępującego go w obowiązkach ojca Stanisława.
Ten milczał, milczał, a w końcu odrzekł, sepleniąc:
– Tylko my i nasza misja.
Dlatego kierując się do refektarza, skąd słyszał już gwar podniesionych głosów, ojciec Jan widział w wyobraźni czarną warszawę lub wołgę na dziedzińcu klasztoru i wysiadających z niej miejscowych dygnitarzy partyjnych albo – co już było niemal nie do zniesienia – owych wynajętych zbirów na motorach, młokosów z wąsikami, zdolnych do najpodlejszych czynów.
– A niech was jasna cholera, wy obywatele… – powiedział do siebie i nacisnął klamkę. W refektarzu grupka mnichów otaczała leżącego na czterech złączonych krzesłach Hołotyńskiego. Na widok ojca Jana zakonnicy rozstąpili się. Gwar umilkł.
– Proszę, aby zostali tylko ojcowie Stanisław i Czesław – rzekł przeor.
– Ojcze Janie, przyszła Hanka, jak ojciec prosił. Pozwoliłem sobie umieścić ją u siebie – powiedział brat Julian.
– Aha, tak. Niech czeka. Będę jej potrzebował, gdy tylko porozmawiamy z naszym gościem. – Ojciec Jan objął uważnym spojrzeniem młodzieńca, który właśnie próbował podnieść się na łokciu.
Mnisi zaczęli opuszczać pomieszczenie. Andrzej Hołotyński zaczerpnął powietrza, aby wydusić słowa powitania.
5.
W oświetlonym jasno pokoju dwóch mężczyzn w ciemnych marynarkach siedziało za drewnianym stołem. Obaj spoglądali na starszego człowieka za biurkiem, który właśnie odłożył słuchawkę telefonu. Na jego twarzy malowało się zafrasowanie, ale nie śmieli pytać o cokolwiek. Najmłodszy, może trzydziestoletni, sięgnął po butelkę wódki i nie do końca pewnym ruchem porozlewał do kieliszków. Podniósł jeden i postawił na biurku, tuż przy dłoni swego przełożonego. Starszy mężczyzna, sekretarz partii w gminie, Władysław Gumułka, przez moment wpatrywał się w kieliszek, a potem wychylił zawartość jednym szybkim ruchem i postawił na biurku.
– Lej – powiedział, wykrzywiając usta.
Młodszy natychmiast ponownie napełnił kieliszek. Czekał przez chwilę, a potem usiadł na swoim miejscu.
– I co gada nasz kochaniutki przeor? – spytał trzeci z nich, Kazimierz Szprot, szpakowaty, około czterdziestoletni mężczyzna z sumiastym wąsem, który zakręcał się na końcach.
Sekretarz chrząknął i odchylił się na oparcie. Odpalił papierosa i milczał, delektując się smakiem. Przez dłuższy czas nic nie wskazywało na to, że w ogóle ma zamiar coś powiedzieć. Wreszcie, w połowie papierosa, sapnął i nachylił się w stronę pozostałych.
– Towarzysze, zdrowie! – rzekł głośno. Cała trójka opróżniła kieliszki. Trunek musiał być mocny, bo twarze wszystkich wykrzywił grymas jak w zetknięciu z najbardziej gorzką potrawą na świecie, mimo to wyglądali na usatysfakcjonowanych. – Młody, lej. Lej, nie bój się! A przeor, no co, pierdoli, a co ma gadać.
– Jak to ten Hołotyński, to może coś wie. Mnich przyznał się, że to on? – Szprot wodził palcem wokół kieliszka.
– Przyznać się przyznał, ale skąd się ten Hołotyński tu wziął, to już nie powiedział, taki ciul. Chytry myśli, że jest. Ta… tak se tam siedzi i myśli. No, już dawnośmy się z nim nie widzieli, dawno. Trochę nam sprawa uciekła. To trzeba będzie poprawić, wiesz, Kaziu, trzeba będzie tam zajechać, popatrzeć, z Hołotyńskim to tak od razu nie, żeby nie podejrzał, że my tam coś tego, powolutku trzeba, na spokojnie. Polej no, Młody, bo tak stoisz jak to ciele.
– Aha, już, już leję, towarzyszu sekretarzu. – Młodzieniec z wprawą porozlewał wódkę.
– Albo nie – ciągnął sekretarz – jeszcze pomyślimy, co z tym zrobić. Lepiej po cichu. Ani mi nie zależy, żeby poszło w górę, że coś się tam pierdoli, no i przecie chyba nikomu tu. Ci na górze to już, ja tak se myślę, to już pozapominali.
– Zawsze tam kogoś mają, co pamięta. I ja to się boję, że, Władek, ty o tym pomyśl, że tu kogo naślą, a przecie nikt tego nie chce. Zdrowie. – Kazimierz Szprot podniósł kieliszek. – Władek, ja też myślę, że to nie musi za wysoko iść. Po co? Sami to załatwimy, ja się jutro rozmówię z Franczewskim, on tam ma paru dobrych ludzi.
– Ja ich tam przygotuję, powiem, co trza, to nikogo nie przyślą. Góra górą, ale co my gorsi? My z takich samych, co oni. No, tylko jak ten Jagoda mógł gadać takie rzeczy w knajpie? Tak pierdolić?! Młody! Ty się nie bój nic, tylko lej.
– Na Jagodę to ja bym uważał, Władek. Nie żebym mu co chciał… nie. Tylko, ty przecie rozumiesz, on z Lip przecie jest. No i jeszcze ta sprawa… wiesz…
Gumułka uśmiechnął się szeroko i wskazał Młodemu butelkę wódki. Młodzieniec wykazywał coraz wyraźniejsze symptomy alkoholowego upojenia. Drżącą ręką ponalewał, aż w butelce została resztka.
– Idź do Maryśki, da ci jeszcze. No, idźże, idź. – Gumułka wstał i popchnął go lekko w kierunku drzwi. – Kaziu, ja to wszystko pamiętam, przecie wiesz… – powiedział, kiedy Młody opuścił pokój.
– Władek, ja wiem. Mnie nie tłumacz.
– Ja ci nie tłumaczę, ja ci przypominam. Teraz to jak ktoś z Lip, to zaraz podejrzany. Ja tam Jagodę pamiętam z tamtego czasu. Młodszy był, ale go pamiętam. I on też pamięta mnie. On dobrze wie, dobrze wie.
Władysław Gumułka i Kazimierz Szprot spojrzeli na siebie i nagle przestali rozmawiać. Potem jeden popatrzył w okno, drugi skierował wzrok na portret Karola Marksa. Ale nie mówili już nic. Siedzieli cicho, a ich myśli, pod wpływem nieoczekiwanego impulsu, poszybowały daleko wstecz, do czasów, kiedy cała ta okolica i Wielkie Lipy były jeszcze czyste. Do tych dziewiczych czasów pierwszej młodości i pierwszych dorosłych kroków, kiedy słońce było jaśniejsze, a księżyc pełen romantycznych obietnic.
Gdy do pokoju wkroczył Młody, niosąc dwie flaszki czystej wódki, nie zwrócili na niego uwagi.
6.