La petite mort - Waldemar Bawołek - ebook + książka

La petite mort ebook

Waldemar Bawołek

2,4

Opis

10 opowiadań. „Sceny z życia sąsiedzkiego, rodzinnego, małżeńskiego, biurowego, gospodarczo-turystycznego zakotwiczone w realności [...], jednocześnie rozgrywają się w sferze fantasmagorii. […] Słowo Bawołka ma czasami jakby biblijną substancjalność, czasami jest lotne, czasami chropawe, ciężkawe, będąc słowem prozy ożywiane jest jednak przez ducha poezji. […] pisarstwo oryginalne w nacechowaniu plebejskością, na przerost której nigdy polska literatura nie cierpiała, pisarstwo samoswoje, jeśli do czegoś nawiązujące to nie niewolniczo (trzy nazwiska się tu cisną pod pióro – Kafka, Gombrowicz, Schulz - sytuacje, w których bohaterowie Bawołka się znajdują, są często kafkowskie, problemy - gombrowiczowskie, klimat prowincjonalności i język, którym się go oddaje - schulzowski” ( Bohdan Zadura). „Intrygująco niepochwytne” (Dariusz Nowacki).

Bawołek jest sobie wierny. Opinie krytyków dotyczące pierwszego tomu jego prozy jak ulał pasują do nowego zbioru.

O autorze

Waldemar Bawołek – wcześniej wydał pięć książek: Delectatio morosa, Raz dokoła, Humoreska, To co obok, Echo słońca. Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia. Żyje w Cieżkowicach, gdzie się urodził w 1962 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,4 (5 ocen)
0
0
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja: KRYSTYNA BRATKOWSKA
Korekta: DOROTA DUL
Projekt graficzny i rysunki: RYSZARD KAJZER
Skład: Zerkaj Studio
Copyright © by Waldemar Bawołek and Wydawnictwo Nisza
Warszawa 2018
Wydanie I
Wydanie pierwsze elektroniczne, Warszawa 2019
ISBN 978-83-62795-83-3
Wydawnictwo Nisza tel. +48 22 617 89 61 e-mail:[email protected]
Księgarnia internetowa:www.nisza-wydawnictwo.pl Polub nas na : www.facebook.com/Nisza.Wydawnictwo
Konwersja:eLitera s.c.

Uświęcony powrót Franciszka

W gałęziach hałasują ptaki, połyskuje zieleń. „Święty, Święty. Zawsze Święty”. A oto i ludzie, idą wszystkie stany, na wieki wieków, chleb, wino, kadzidło, amen. Orkiestra dęta gra i dzwony grają – korowód kolorowy, kakofonia barw. Dzieci ubrane na ludowo rzucają płatki dzikich róż, tam gdzie kolejny ołtarz z brzóz. Tłum pieśnią poruszony sunie wolno przed siebie drogą między podcieniami, wśród drzew. Aż do końca uliczki, aż do chłodu obojętności. Franciszek cierpliwie czeka na koniec nabożeństwa. Stoi tak dziwnie, nie mogąc dostatecznie oderwać myśli od świata starożytnego, by skupić ją na świecie współczesnym. Obejmuje go to, co przypadkowe, otula to, co naturalne, ściska to, co zniszczalne. Atak wiatru, motyli, wszystkich pyłków kwiatowych. Orkiestra przestała grać, dzwony ustały. Dziewczynka wydobyła się z tłumu. „Mamusiu, mamusiu, ja chcę na loda”. Jej białą bluzkę chłoszcze wiatr.

To proste, monotonne i wyraźne... Lecz jutro? Lecz jutro?

Franciszek ruszył z miejsca. Mija skupione twarze, inną dziewczynkę wysypującą z koszyczka resztki białych i czerwonych płatków róż i konwalii. Dachy wsparte na drewnianych filarach pochylają się nad nim, chroniąc go przed słońcem. Zabić tę baśń, zabić smutek. Zawojować ulicę, święto, historię, wiersz.

Uliczką na przełaj zaczął biec. Do wsi, do miasta, raczej do miasta. Tam pośrodku ratusz. „Wieś udająca miasto, miasto zgrywające się na wieś”, myślał Franciszek, gdy zegar wybijał godzinę. „Ni zimne, ni gorące”. U siebie w domu codziennie przeżywa tę niejasność. Gdy stoi przy oknie w kuchni, gałęzie drzew uśmiechają się do niego, pagórki chylą ku niemu: wiosna, lato, jesień, zima. Wystarczy, by przeszedł na drugą stronę mieszkania, a tam ulica, ruch w obydwie strony, samochody perswadują sobie prędkość. No i już.

Stanął przed domem. Jest przygotowany na wszystko. Na ciągły nastrój powagi, godności i święta. Nie myśli o Rubikonie, o przekraczaniu progów, tenorów, altów, sopranów. Chce jak najszybciej wejść do środka i mieć to już za sobą. Musi podjąć walkę bez względu na wszystko. Eulalia jest dla niego. Niech myśli o nim, co chce. Lecz on musi dzisiaj, właśnie dzisiaj, gdy tak ogromne święto, powiedzieć jej, że ją kocha.

Wchodząc na podest, zobaczył, że Eulalia obejmuje ramieniem jakiegoś mężczyznę. Poczuł ukłucie beznadziejnej zazdrości, które nim wstrząsnęło. Cóż to ma z nim wspólnego? On przecież tylko pragnie wyznać jej miłość. Po chwili ruszył śladem tego człowieka. Widzi ich z niewielkiej odległości, jednak żeby wyraźniej zobaczyć, musi przedrzeć się przez różne przeszkody. Kiedyś powiedziała mu: „Uważam, że jesteś miły”. Powiedziała i pocałowała go. Od tamtej pory Franciszek myśli tylko o tym, by jej to odwzajemnić. Powiedzieć: „Kocham cię”, pocałować i spróbować przekonać, by została przy nim dłużej. Myśl o mężczyźnie, który stoi przy Eulalii, nie daje mu spokoju. „Kto to może być?” Nie powinien o tym myśleć, powinien jak najszybciej spotkać się z nią i uczynić to, co postanowił.

Stał przez chwilę z ręką na jakimś przedmiocie, który przypominał klamkę. Szarpnął mocniej i roztoczył się przed nim obraz: od Cieszka, syna Leszka, a stryja Mieszka, popcorn, hot dog, Big Mac, 956 rok – pierwsza osada, Spielberg, Wrigley’s Spearmint Gum, 1066 rok – wielki pożar, coca-cola, sprite, Transformers, 1072 rok – Sieciech, patron książąt tynieckich, rozbudowuje miejscowość, fast food, happy meal, Madonna, 1228 rok – Tatarzy palą wieś, koloniści niemieccy odbudowują, McDonald’s, shake, 1325 rok – król Władysław Łokietek prezentuje wsi prawo magdeburskie, Harley-Davidson, cheeseburger, 1348 rok – Kazimierz Wielki czyni wieś miastem królewskim, apple pie, fanta, Boston Celtix, 1817 rok – Cieszkowice na Ciężkowice, Barbie, NIKE, 1934 rok – Ciężkowice tracą miejskie prawa, Milky Way, pepsi, Snickers.

Nie depczmy prawa, drzew, kamieni. Zakosztujmy jasności. Franciszek, oszołomiony obrazem, jaki namalował był przed chwilą, trzymając się ściany, zaczął szybciej wchodzić do góry. Coraz głośniejszy słyszał śmiech Eulalii.

Ten powrót musiał być dla niego trudny. Poczuł się zmęczony. Gdyby odciąć mu twarz i zawiesić na ścianie, nie byłoby wielkiej różnicy. Stojąc w ciemności korytarza, przez framugę spoglądał, wpatrywał się w półkole łąki zawieszonej w wilgotnym blasku. Myślał ciągle o tym samym. Eulalia... Ciężkowice... Z niewielkimi przerwami mieszka tutaj od trzydziestu lat. Różnie mieszka. Jak to mówią miejscowi – raz gorzej, raz lepiej. Na wylot – nomen omen – zna ślepe uliczki. Pamięta dawne drogi błotniste, kamieniste, zwały piasku, po których z kolegami biegali, skakali. Wybudowano wał, który ma chronić wieś od powodzi. Włóczą się po nim często, rzucają kamieniami w kury. Żre go prowincja, toczy do nagiej kości, jak rzeka brzeg w zakolach. Płynie księżyc, łamią się z biegiem dni promienie słońca. W wolnych od ładnej pogody chwilach Franciszek uczy się mówić poprawnie. Chętnie pozbyłby się wiejskiego zaśpiewu, by zamiast „łon” mówić „on”. Modlitwę swoją często powtarza. Wówczas mieścina staje się dla niego baśnią, legendą, galicyjskim westernem. Niespełna krok od rynku jest Skamieniałe Miasto. Pośród skał chłopcy strzelają do siebie z drewnianych karabinów, palą skręty z suchych jesiennych liści. „Pif-paf, nie żyjesz”, krzyczą, biegając między drzewami, by później przenieść się na niewielki plac obok kościoła.

Franciszek chętnie odwiedzał placyk, gdyż tam zawsze mógł spotkać Eulalię. Zawsze wtedy ożywiał swe martwe myśli jak akwarium złotymi rybami. Zdobił płótno podnieceniem. W szkole podczas przerw lekcyjnych spoglądał na nią przez palce. Zakrywał dłonią twarz, by nie widziała jego oczu, jego zapatrzenia. Rozszerzając wolniutko palce, spoglądał na jej buzię. Kiedyś zauważyła to i zaczęła głośno się śmiać. Tak na całą klasę. Franciszek zawstydził się tylko. A kiedy bawili się w ciuciubabkę, za każdym razem, gdy oczy miał przewiązane, pragnął, by Eulalia padła mu w ramiona. Chciał ją objąć, przytulić. Tylko ją. Wymawiać bez przerwy jej imię. Rozciągnąć między chmurami na niebie. Chusteczkę haftowaną tylko jej, wyłącznie jej pragnął ofiarować, lecz nie mógł tego uczynić, ponieważ jemu nikt chusteczki nie chciał dać.

Myślał o Eulalii, śnił, cierpiał. Wydawało mu się, że może z nią żyć, dbać o nią, coś pisać, rozmawiać, spać, bawić się, hodować tulipany. I nagle stracił ją z oczu. Aż do dzisiaj, gdy na powrót zaczęła go dręczyć. Stanął w korytarzu – śmiech tylko słychać. Coraz wyraźniej. Coraz głośniejszy śmiech dochodzi zza drzwi. Wróćmy jednak jeszcze do tamtych dni szczenięcych.

Zanim napisał pierwszy wiersz, przyjaciel pokazał mu pornograficzny film. Ogolił głowę na łyso, chyba podczas upałów letnich. Gest ten na tamte czasy sensacyjny. „Chodź, pokażę ci!” Ta jego głowa miała być najobrzydliwszym aktem, brutalnym gwałtem, pogwałceniem porządku. A skoro potrafił uczynić to, co uczynił, mógł też poprosić Franciszka, by poszedł z nim do kościoła – bo on, Witold, wie, gdzie ksiądz trzyma drobne pieniądze ze składki. Więc poszli. Witold zaraz wrócił z pełną garścią. Franciszek pomoże mu ukryć zdobycz. Najlepiej zakopać w ziemi. Kiedy tylko będą mieli ochotę, odkopią, wezmą, ile im będzie trzeba.

W czasie gdy Witold wydawał pieniądze, Franciszek napisał wiersz:

Piersi Jej

kosze pełne malin

To sezon tułaczki

po rozgrzanym ciele

po pobliskiej łące

Później kościół

by usiąść wśród prawd

Codzienny powrót

do ciszy

do burzy

do dobroci nocy

do wilgotnych warg

Oparł się mocno o parapet i patrzy na drzwi. Drewniane drzwi z niewielkim oknem u samej góry. Przez dłuższy czas wpatrywał się w to okno. Widział cienie na suficie, cienie jakby dwóch osób, dwóch głów zrośniętych w jedną. Poczuł zapach gotowanych gdzieś potraw. Stał i zastanawiał się: wejść, nie wejść, poczekać, aż ten ktoś, kto jest z Eulalią, opuści pokój?

Robiło się coraz cieplej. Słońce wraz z upałem zaczęło wdzierać się do budynku każdą szczeliną. Najbardziej przez szybę, na której ledwie żywa mucha. Przypomniał sobie, że przecież nigdy dotąd nie pokazał Eulalii swoich wierszy. Ale czy jest co pokazywać? Pretensjonalne wierszyki, głupiutkie. Lepiej przemyć oczęta, by widzieć w inny sposób, coś innego zobaczyć.

Chłopczyk wybiegł na korytarz z mieszkania obok. Kobieta, która nagle znalazła się w drzwiach, zaczęła głośno krzyczeć: „Żebyś tylko długo nigdzie nie siedział!”. Chłopiec zabrał z kąta stojący tam rower. Franciszek przyglądał się malcowi. Też kiedyś tak jak on znikał z domu i biegł szybko przed siebie, by mama nie przypomniała sobie czegoś i nie zawołała go z powrotem: „Chodź, pójdziesz mi do sklepu!”.

Cóż to za miejscowość, w której Franciszek rośnie i rośnie? Gęsta, duszna prowincja. Żeby nie zwariować, musiał przekształcać realne w cudowne. Ciągle coś wymyślał, żeby ożywiać swoje życie. Kiedyś rozebrał się do naga i tak wybiegł na ulicę. Nie znajdował przyjemności w obrywaniu muchom skrzydeł. Wolał dopasować sobie drewniany miecz i jak średniowieczny rycerz wędrować po polach, lasach, dolinach w poszukiwaniu przygód. Toczył nieoczekiwane walki. Wstępował do nieba, pokonywał olbrzymów. Przeczuwał, że Eulalia czeka na swoim miejscu, by powrócił jak najszybciej i opowiedział jej o trudach wyprawy.

Gdy miał już dość wszelkich walk, zapragnął nauczyć się latać. Myślał, że wystarczy wziąć parasolkę i skoczyć z najwyższego ganku. Jednak nie zdobył się na odwagę, by tak uczynić. Zobaczył na pastwisku sytą krowę. Postanowił, że będzie to jego najwspanialszy na świecie rumak, który pomoże mu w jego wyprawach dalekich. Wraz z nim łatwiej będzie mu toczyć walki z potworami i smokami, przeklętymi czarownikami.

Dziwny kształt odcisnął się na przeciwległej ścianie. Kształt ten nic nie ma z barw obrazu, jaki namalował się Franciszkowi zaraz po wejściu do budynku. Już nie historia, już nie kosmos, ale ciało miejscowego proroka, który stanął obok niego. Mimo upału ma na sobie zimowy płaszcz po kolana. Tygodniowy zarost. Mierzwiąc palcami włosy, przywitał się z Franciszkiem, który natychmiast odpowiedział na jego pozdrowienie. Prorok albo żebrak – jak kto woli – jest bardzo bezpośredni: „Witaj! Właśnie zakochałem się nieprzytomnie w ulicznicy, zaraz pójdę z nią do lasu!”.

To kłamstwo. Ciężkowicki prorok spaceruje do lasu, lecz nigdy z dziewczynami. Najczęściej sam i wyłącznie na grzyby. Powiedział jeszcze: „Strasznie dużo mam dzisiaj pracy, muszę lecieć, może spotkamy się później, to sobie porozmawiamy, tak tylko chciałem się przekonać, czy to aby na pewno ty, widzę, że się nie mylę”. I odszedł. Wiedzcie, że bez niego krajobraz naszej mieściny byłby mniej kolorowy, niepełny. To tak, jakbyście obraz Marca Chagalla Sen nocy letniej pozbawili głowy osła.

Zza drzwi wciąż słychać głos Eulalii. Franciszek zdążył rozglądnąć się wokół. Nadal nie może się zdecydować, czy wejść do środka, czy pozostać na tej samej pozycji. „Może by tak przejść się, pospacerować i dopiero uderzyć?”

I wyszedł na gorące powietrze. Musi się przejść, ochłonąć. Jeszcze sporo czasu do końca dnia, jeszcze zdąży spotkać się z Eulalią. To nieuniknione. Przecież to najważniejszy cel jego przyjazdu – zagłębić się w odgłosy z ich przeszłości. Między krzewami bzu a wachlarzem podcieni. To po to wrócił do Ciężkowic. Tylnymi drzwiami szybko opuścił budynek. Prosto na ogród. Stamtąd ścieżką przez Witkowy sad ruszył do rynku. To niesamowite, jak szybko z czarodziejskiego ogrodu można wejść w sam środek szarości. Idąc wolno, znalazł się niebawem obok Piramidy. Jeszcze tylko kilka kroków i już jest przy figurce Świętego Floriana. To centrum wszechświata. Kilka ławek. Często siadał tutaj z Witoldem, by razem z nim snuć marzenia o podróżach do dalekich krajów.

Kilka lat temu, było to na wiosnę, Witold wybrał się do Wiednia. Zjechał z rynku i zaczął pędzić ulicą Krynicką, by zatrzymać się gdzieś w połowie. Ujrzał Franciszka, który układał siano w kopy. „Jedziesz ze mną?”, zapytał. „Tak, jadę”, odpowiedział Franciszek bez namysłu. Rzucił grabie, wziął pieniądze, pożegnał się i wsiadł do samochodu. A był to czas, kiedy nikt nie zadawał pytań. Wystarczyło, że się jedzie. Toteż Franciszek nie miał pojęcia, dokąd jadą. Dopiero w trakcie podróży Witold objaśnił mu swoje zamiary.

Jechali przez deszcz, przez góry, po koleinach i wykrotach. Gdy przekroczyli ostatni szlaban, droga stała się dla nich łaskawsza. Gładka nawierzchnia, czytelne znaki, inny świat. Franciszek był pełen podziwu dla Witolda, który doskonale radził sobie wśród masy aut i skrzyżowań. Zatrzymali samochód. Ustawili go obok innych, niepodobnych, i poszli załatwić się do pobliskich szaletów. Przerażeni kosztami, jakie musieli ponieść za własną fizjologię, bezzwłocznie wsiedli do samochodu, zawrócili i pognali powrotną drogą. Ze łzami w oczach żegnali progi wielkiego miasta, z przydrożnych bilbordów dziewczyny machały im na pożegnanie. Tak wyglądało pierwsze zetknięcie Franciszka z Europą. W pamięci miał tę podróż aż do następnego razu.

Siedząc na ławce obok figurki Świętego Floriana, spogląda przed siebie. Przed oczami ma, jak to mówią miejscowi, drugi dom. Dom powszedniego dnia i świątecznego. W taki dzień jak dzisiaj ten dom huczy, dudni. Tam ludzie prosto z kościoła, z procesji – rozsiedli się przy stolikach, przy kuflach, kieliszkach i szklankach pełnych wymyślnej cieczy.

Życie jest poczuciem obecności wśród samotnych okien, krzeseł, szkła, dymu i pieniędzy. Życie jest arytmetyką splunięć, oddechów, haustów, przekleństw. To szybsze uderzenia naszych serc.

Zostawmy Franciszka na chwilę samego. Dajmy mu czas na myślenie, na wspominanie. Przecież tak długo go nie było. My tymczasem przenieśmy się tam, gdzie dzisiejszy dzień zaczyna nabierać rumieńców. Pamiętacie obraz, który namalował się Franciszkowi? Tutaj również można go dostrzec. Może już nie jest tak wyraźny jak tam, ale jest. Majaczy wśród bełkotu, dymu, muzyki Mozarta: jest pierwsza data, osada, pampersy, jest pożar w tle, basket, Camel Light, z pogorzeliska wielka wieś, play-off, Slim Fast i lifting twarzy, och, ci Tatarzy, na drugim planie Pal Mal, sylikonowy biust, w rogu u samego dołu prawo magdeburskie, Al Capone i aerobik, są jeszcze prawa i przywileje miasta królewskiego, My Little Pony, Zup, Ciężkowice, to są Ciężkowice, to nic, że straciły prawa miejskie, jutro dzięki znanemu poecie odzyskają jeszcze lepsze.

Podszedłem do baru poprosić o kieliszek wódki. Mozart ciągle rozrabia w głośniku. Znalazłem wolny stolik i usiadłem. Legenda miesza się z tym, co dzisiejsze. Widzę nauczyciela, lekarza, inżyniera i codziennych lokatorów. Święto zmieszało ich razem. Przyzwyczaiłem się do tego, więc nie będę robił tragedii narodowej. Konfesjonał, jakim jest każdy stolik, raczej nie nadaje się na rekwizyt dramatu. Wypiłem wódkę i kazałem nalać sobie następną. Ja tu, on tam – doświadcza pomieszanych uczuć miłości i nienawiści, lęku i pragnienia. Trudno zrozumieć chaos. Być posłusznym, a zarazem zbuntowanym.

Dla Franciszka wszystko jest albo jasne, albo ciemne. Albo jest na wskroś odważny, albo jest tchórzem. Albo jest najmądrzejszy, albo najgłupszy. Umie kochać lub tylko nienawidzić. Jeszcze jeden kieliszek, muszę dać umysłowi sprawność i lekkość. Muzyka bije we mnie magicznym źródłem. Mieszają się głosy z dymem, muzyką, jawą i wizją. Ciągle przybywa ludzi. Dziwię się i nie mogę zrozumieć. Tyle słów w pustkę.

Dwóch znajomych usiadło przy mnie. Oczywiście zapytali, czy wolne.

– Cześć, Vivaldi, widziałeś się już z Franciszkiem, siedzi pod Florkiem, to przecież twój najlepszy przyjaciel, nie idziesz do niego?

– Na razie nie, może trochę późnej.

Usiedli, szurając głośno krzesłami. Nieznacznie zróżnicowani.

TEN W KRAWACIE

Moim zdaniem założenie uniwersalnej przekładalności w zasadzie jest zawsze możliwe. Wydaje się to nieuchronne.

TEN BEZ KRAWATA

Kłopot polega na tym, jak sądzę, iż prawdziwość zdania ściśle się z nim wiąże.

TEN W KRAWACIE

Argumentacja pozytywna z kolei wskazuje na pewien model. Musimy sobie zadać następujące pytanie: o co w tym wszystkim chodzi?

TEN BEZ KRAWATA

Myślę, że mamy tu do czynienia z czymś, co niemal różni się od tego, co daje się zobaczyć.

TEN W KRAWACIE

Więc co można powiedzieć o tego rodzaju podejściu? Czemu w takich przypadkach podobne zachowanie ma miejsce?

TEN BEZ KRAWATA

Wyobraźmy sobie, że wartości są obiektywne. W takiej sytuacji społeczność nie ma celów wyższych niż własny rozwój i samodoskonalenie, zachowanie i rozwój cywilizacji...

W jakie jeszcze rejony zabrnie ta rozmowa, nie wiem. Widzę zachwyt w oczach Eulalii, która dosiadła się do nas podczas rozmowy. To znaczy gdy oni rozmawiali, a ja słuchałem. Żeby im nie przeszkadzać, nie witam się z Eulalią. Uczynię to później. Dziwię się tylko, że przyszła sama. Czyżby nie widziała siedzącego na ławce Franciszka i czyżby on również jej nie zauważył? Eulalia wsłuchuje się w każde słowo.

Powędrowałem szlakiem myśli Franciszka: „Muszę być cierpliwy, muszę przeczekać, to jeszcze nie koniec, nawet nie początek, niech miłość płonie, niech nie wysycha, niech nie gaśnie, jeszcze chwilę pomilczę. Cierpliwości! Cierpliwości! Cierpliwości!”.

Muszę przebić się przez te dookolne twarze, ciemne i głębokie, namiętne i pogardliwe. Tuż obok usiadło dwóch mężczyzn. Jeden w białej marynarce z czerwonymi wypustkami, drugi nieco bardziej wystrojony. Nogi ich bezwładnie splecione. Buty lśnią. Gwar dookoła, jazgot. Ich też słychać:

– Masz pojęcie, jedziemy z kolegą na Zachód, dziwki stoją przy drodze.

– Zmierzyłeś rurę?

– Nie, przestań. Każda ma na sobie spódniczkę do majtek. Wiesz, z jakiego materiału te spódniczki? Z takiego świecącego, żeby je było widać z daleka. Takie odblaskowe, jak kamizelki robotników drogowych przy wykopach.

– Trzepnąłeś sobie skórę?

– Ty dalej swoje. Słuchaj, bierzemy jedną do samochodu i kumpel zabiera się za nią...

– Wzięła flaka?

– Spokojnie. To nie beczka, nie zajebiesz ogóreczka.

– Ale Radek zawsze gotów.

– Jasne. No więc kolega zaczyna ją obmacywać. Słyszę jęki. No, wiesz, prowadzę.

– Jestem z Gniezna, nikt mnie nie zna.

– Jakbyś zgadł. Wpycha jej ręce pod bluzkę...

– Władeczek się kłania...

–... i słyszę, jak klnie: „O kurwa, przecież to facet!”.

– Babciu, daj mu mleka, bo słaby.

– Więc mu mówię: „Stary, jak zacząłeś, to kończ”.

– A cycami chlapu, chlap, ha, ha!

– Przecież ci mówię, że to był facet.

– Po co ci te emocje, po co ci te ule, po co ci te bóle?

Czy zechce ktoś oddać sprawiedliwość temu językowi, tej poezji? Nie zamykajmy drzwi przed tą żywą mową. Piję wódkę.

Gdy skończyli, spostrzegłem, że Eulalia nie siedzi już obok mnie. Poszła do innego stolika. Ani powitania, ani pożegnania. Może jeszcze wróci. Muszę powiedzieć jej o Franciszku. Umyć ręce. Franciszka jej przyprowadzić. To moja misja. Jeszcze czas. Franciszek na razie niech myśli, niech wspomina, niech go opływa magia Ciężkowic. Tak długo go tu nie było. Przed nim jeszcze dużo wspomnień. Brzeg, kurz, otwarte okna drewnianych podcieni.

– Nie ma co, trzeba przyznać, że fajne te Ciężkowice – powiedział głośno młodzieniec do dziewczyny, z którą dopiero co wszedł.

– Istotnie, zajebiste.

Uczyniłem duży wysiłek, aby dokładnie przyjrzeć się tej czarującej parze. Szybko przeszli obok mnie i usiedli daleko. Jakiś mężczyzna zasłonił mi widok. Na sekundę – jakby pod wpływem czarodziejskiego zaklęcia – wszyscy milkną i słychać w tej pustce muzykę. Obecni jak manekiny, jak w kadrze nagle zerwanego filmu. Ale na to jeszcze za wcześnie. Może wsłuchują się w dźwięki? Nie, to niemożliwe, to tylko mnie tak się wydaje.

Wędruję w kąt, gdzie stoi samotny wieszak z zapomnianym przez kogoś kapeluszem. Chyba zaczynam być lekko pijany. Tam przy stoliku siedzi Eulalia z jakimiś gośćmi. Jej prawe kolano wymyka się spod spódnicy. Gość z prawej strony zobaczył chyba kolano, bo wziął z flakonu stokrotkę i odrywając płatki, zjada je po kolei, szepcząc zapewne przy tym: kocha, miłuje, nie chce, żartuje. Ten drugi ze sznurkiem do kolana. Sznurek wsunięty do rozporka, macha nim i śmieje się, uśmiecha. Policzki Eulalii rumiane. Kolano spogląda spod stołu. Całą swą krągłością zerka okazale.

Bawiąc się serwetką, Eulalia wstała i wyszła. Nie mam pojęcia dokąd, ale wiem, że zaraz wróci, by zapełnić powstałą pustkę. A nie mówiłem?! – już jest z powrotem. Przechodząc obok, piersią otarła się lekko o moje ramię. Muszę powiedzieć jej o Franciszku – że przyjechał. Dla niej przyjechał. Tak dawno się nie widzieli. Rzeczy zaczynają mi uciekać, umykać. To alkohol. Powinienem przestać pić.

Wchłaniam muzykę, jazgot. W głowie mi się kręci. Twarze zarysowują się i znikają w mdłym świetle. Widzę rękę, ktoś macha do mnie leniwie. Słyszę pojedyncze słowa, poplątane zdania. To przejdzie, to powinno przejść... co to za rurka z ogniem... papieros, tak, proszę, nie słuchaj tego, proszę cię, ale mnie głowa boli, o tu, w tym miejscu, poczekaj, to zaraz przejdzie, to za chwilę przejdzie... o tu, plum, bum, po co ona chwyta za klamkę, tyle głosów naraz, zimno, ciepło, to niemożliwe, żebym miał taką pustkę w głowie, tam nic nie ma, naprawdę nic, pusty wszechświat, nawet najmniejszej gwiazdki, żadnej szuflady, szufladki, a mówią: poszufladkuj sobie wszystko w głowie, jak?... tam przecież nic nie ma, gdzie mózg, mój mózg, do cholery, czy te dziewczyny rzeczywiście są nagie, to nieprawda, to nie może być prawda, ale zimno, pot, Jezu, jak serce bije, czego ja tak się boję... nie pragnąłem lęku, dajcie mi spokój, co chcecie ode mnie, co mnie obchodzi, że ci się syn urodził, nie, nie piję więcej, to tylko sok jabłkowy, popatrz na swoją twarz, co się z niej zrobiło... nie, nie pójdę tam więcej, boję się, widziałeś jego twarz, to potwór, czego on chce ode mnie, nie obchodzi mnie, że syn mu się urodził, uciekać, biec, ale serce wali, dlaczego tak się pocę, raz zimno, raz gorąco, puść tę klamkę, dupka, dupka, co ty robisz... puść tę klamkę, nie krzycz tak, po co mnie wołasz, nikt mnie nie woła, to kto mnie woła?... kto zatrzyma wreszcie ten cholerny film, co... tylko się śmieję, to niemożliwe, nie śmieję się, nie śmieję się, tylko mi gorąco, drętwieję, czy widzisz to, co ja, o tam, daleko, jak ona trzyma za klamkę; dwie sosny, igły, liście, czasami kamień, po co?... tak nie można, znam ciężar owadów, myślisz, że nie? spójrz na buty, czy te dziewczyny są nagie?... nie! to dobrze, ale tam już nie pójdę, widziałeś, jak uciekałem, serce bije, przedziwne odgłosy...

– Jak się czujesz? Dlaczego trzymasz niezapalonego papierosa w ustach? – Prorok usiadł, wspierając się o moje ramię. – Tylko na pięć minut – mówi – chcę się czegoś napić.

Kiwnął za kontuar, by przyniesiono mu alkohol.

– Słuchaj – przybrał poważną minę – muszę z tobą porozmawiać.

Ten żebrak, brudny, śmierdzący, którego ciało przez cały czas fermentuje, zamrugał do mnie. A gdy wypił stojącą przed nim wódkę, powiedział, że muzyka poważna spokojny styl bycia narzuca... że wolności należy się wyrzec. Nie było tego słychać wokół. Wręcz przeciwnie. Wszyscy głośno rozmawiają, przekrzykują się, a nawet ktoś bezczelnie zagwizdał. Jeszcze inni wykonywali dziwne, mało dla mnie zrozumiałe ruchy.

– Oni są nieposłuszni. – Wyciągając przed siebie rękę, palcem wymierzył w ludzi. Brud za paznokciem wymieszał się ze słowami o pogodzie dzień dobry ładnie dzisiaj co pan powie zaorane zasiane może nie będzie lało przejdzie bokiem ja rano dwa wypalam na pusty żołądek żeby tylko obrodziło ciepło wschodzi pogoda ładna żeby tak pociągnęło z kilka dni deszcz by się przydał panie święty wielkość jakość idea...

Przemierzył palcem kilka stolików. Przy sąsiednim ktoś wrzucił jajko do soku.

– Wiesz, Franciszek siedzi na ławce, widziałem go przed chwilą, gdym wchodził... jakiś zamyślony. Ty wiesz, co z nim? Dawno go nie było w Ciężkowicach. Mówił mi jeden przyjezdny... był niedawno, że zna Franciszka, że on tam w świecie osiągnął Szczyt, Apogeum w rozpierdalaniu Rzeczywistości i Bohatera na strzępki, z których trza składać całość... rozwałka zastanej rzeczywistości i nieumiejętność jej przeżywania. To tak – mówił – jakbyś wyjmował rybkę z akwarium i próbował obserwować jej zachowanie i własne przy tym wrażenia przeżycia tego faktu. Jest to – mówił dalej – szczypcami chwytana próbka rzeczywistości, która przylega na zewnątrz i w środku do bohatera lub nie przylega wcale, w niczym – i oboje się sobie dziwią. Świat jest zabijaniem świata, wokół marionetki, teatrzyk kukiełek. Idź do niego, porozmawiaj z nim, przecież byliście dobrymi przyjaciółmi.

Prorok wstał i poszedł sobie. Wydało mi się, że lepiej jeszcze zaczekać. Gwar zrobił się nie do zniesienia. Zaraz będę szedł, zaraz, jeszcze jeden kieliszek. Już dobrze kręci mi się w głowie. Powinienem iść i przespać się, wydobrzeć. Zaraz, zaraz, chwileczkę, a Franciszek... czy siedzi jeszcze na ławce, myśli, wspomina? Nie wiem, zaraz wyjdę, to zobaczę, porozmawiam z nim. Muszę już iść, ale jestem pijany. A może tak mi się tylko zdaje. Może to złudzenie. Czekaj, czekaj, już dobrze, już idę, gdzie prorok, dlaczego mnie zostawił? Gdzie wszyscy się podziali, gdzie rozmowy, muzyka, szum?

Na zewnątrz ochłonąłem nieco. A gdy zobaczyłem Franciszka siedzącego opodal, ucieszyłem się, przetrzeźwiałem. Zastrzelić go? Co ja wygaduję. Nie zrobię nic podobnego. Co? Ach tak, mam iść do domu. A Franciszek? Gdzie on jest. Aaa... jest, siedzi sobie. Dlaczego tak siedzi? Tak długo. Nie poznaje mnie czy co? Nikogo nie poznaje, sam tak siedzi, siedzi na ławce. Dość tego, już dobrze, już w porządku, trzeba trzeźwieć. Schody jakieś nierówne, asfalt, trawnik, ruch okrężny. Witaj, Rycerzu Okrągłego Stołu, nie szukasz swojego Graala? Ej! Franciszku, poznajesz mnie? To ja, Artur!

Gdy wymówił imię, myśl Franciszka powędrowała do ścieżki w dolinie. Natychmiast zapragnął zobaczyć Eulalię.

A:

jesteś przyjacielu dawno cię nie widziałem musiałeś nieźle się włóczyć po świecie gdzieś hen daleko Witolda pamiętasz on został z nami powiedziałeś mu żeby zaopiekował się Eulalią udało mu się nawet nie wiesz jak mu się udało będziesz miał okazję przekonać się nic nie chcę mówić nie chcę być złośliwy ale zobaczysz proroka pamiętasz często cię wspomina dobrze cię wspomina naturalnie tak zapomniałem dzisiaj

F:

zbudowałem dom zbudowałem siebie po tamtej stronie światłości i ciemności byłem bliski na opak widzisz co się stało nic nie mija ciągle jestem pożeraczem chleba pospolitym opiłki wbijają mi się w język jestem jak biblia tradycyjna szmata danie niestrawne zatrute trociny dławią siedzę tutaj muszę pójść jestem po tylu latach do znużenia skąd wracam tam ciasno gwizdy pociągów rwane zakręty w snach

A:

pamiętam nigdy nie zwracała na ciebie uwagi nawet w lustrze myślisz że ona cię potrzebuje mylisz się szkoda czasu lepiej wracaj skąd przyjechałeś widzisz nic się nie zmieniło ach te dęby wariat wyciął wchodziliśmy zawsze Witold był królem pamiętasz tak Eulalii jesteś niepotrzebny ma kogoś wiesz jak u nas trudno ona nigdy nie narzekała wszystko do niej należy nawet ty

F:

milcz słowo nie jest wiatrem trzeba ją zobaczyć muszę ją zobaczyć odszukać widziałem ją z kimś kogoś mi przypominał nie wiem kogo gdziekolwiek byłem jakie to ma znaczenie ona była ze mną od zawsze musiałem wyjechać zostawić ją uciekać jeden dzień dwa trzy dni jeden wieczór zima wiosna szukałem czegoś nerwowo nieobecności nie pytaj po co nie pytaj dlaczego wdychajmy wiatr z południa

A:

mówię ci zostaw to wszystko wracaj tam skąd przybyłeś nie jest późno pamiętaj miej w zamyśle lecz odejdź powiedziałeś nie będzie mnie rok Witold zaopiekuj się Eulalią niech czeka na mnie wrócę to był błąd przecież prawie żeście się nie znali kochać to nic to niebo musisz się czegoś napić zapomnieć skąd powracają ptaki

F:

nie myślę żeby miała życie usłane różami lecz ja także doświadczam latającego w ciemnościach nietoperza emigranta gdy jej wszystko powiem obudzę się dotknę pocałuję odtąd będziemy żyli długo i szczęśliwie powrócimy mnóstwo spojrzeń bez fałszywych pretekstów podstępów nie będziemy wmawiać słońcu innowacyjnego światła

Franciszek wstał, pożegnał się i ruszył przed siebie, mając niejasne pojęcie, co powinien teraz uczynić. Wie, że źle postąpił kiedyś, wyjeżdżając z Ciężkowic i zostawiając Eulalię na pokuszenie. Nie powiedział jej ani słowa. A tyle powinien był jej wyznać. Całe swe uczucie do niej, swą – jakże beznadziejną – miłość. Nie zrobił tego. Bał się.

Kiedyś był bliski szczęścia. Ach, ten nasz Franciszek! Eulalia wśród interesujących chłopców. On jednym z nich. Pragnie być blisko, najbliżej. Bardzo tego chce, czyni wszystko, by tak też się stało. Idą Wydymajem swobodnie, lekko. Słychać z tyłu śmiechy. Ich celem skałka z krzyżem. Już niedaleko. Chcą na nią wejść, rozłożyć się na szczycie, by być bliżej nieba. Jeszcze przecisnąć się przez szczelinę, wąską szczelinę piaskowca. Z wierzchołka widać obraz: kościół, ratusz, inne budynki ciężkowickiego magistratu. Franciszek rozłożył się obok Eulalii, bliziutko. Słońce przytula się do nich. Kamień rozgrzewa plecy. Franciszek wie, że to niesamowita szansa, ostatnia taka chwila, okazja. Musi teraz jej wyznać, otworzyć się, powiedzieć. Nie może dłużej zwlekać. Odkryć się musi zupełnie i szepnąć do ucha „kocham cię”. Już wargi jego dotykają włosów, usta musnęły płomienistą muszelkę, gdy nagle słyszy:

– Popatrz, masz pod pachą dziurę w podkoszulku.

Franciszek wyjechał z Ciężkowic, bo wiedział, że jest zbyt słaby, by mógł uczynić zadość wymogom – nie wiadomo, czy wsi, czy miasta. Bojąc się roli ojca, męża, szybko wyjechał, zostawiając Eulalię Witoldowi. Był pewien, że kiedyś wróci – dojrzały, bogaty, a wówczas bez wysiłku oczaruje wybrankę serca. Wierzył, że Witold nie pozwoli uczynić nic złego Eulalii, że będzie ciągle stał z boku, czuwając nad jej bezpieczeństwem. Dzisiaj jest zdecydowany zająć się nią do końca. Dzisiaj nie boi się nikogo i niczego. Wie, jak zadbać o kobietę, wie, jak zatroszczyć się o gniazdo, nauczył się tego w świecie.

Idzie uliczką. Czuje woń końskich odchodów. Od zawsze, od kiedy pamięta, tak samo śmierdzi. Do domu Eulalii ma jeszcze kawałek. Na rzut kamieniem, który podniósł z ziemi. Znalazł się w ogrodzie, znajomym mu ogrodzie Eulalii. Odcięty konar jabłoni leży spróchniały w trawie. Franciszek pamięta tę gałąź. Przecież sam ją odciął bardzo dawno temu. Ale że nikt jej dotąd nie usunął, nie spalił... Tam gdzie kiedyś rosły kwiaty, warzywa, wszystko jest zarośnięte trawą.

Idzie wolno. Potyka się o jakieś deski, zabawki. Wszędzie dużo pułapek. Jakieś labirynty w rozkopanej gdzieniegdzie ziemi. Między drzewami porozwieszane sznurki niczym pajęczyna. Franciszek dostał się w jedną z pułapek i upadł. Jednak wstał szybko i ruszył dalej. Pod ścianą wciąż stoi pień, na którym odciął indykowi łeb. Jego serce zabiło z radości, bo jeśli Eulalia do tej pory nie usunęła pnia, to on jeszcze ciągle może na coś liczyć. To sygnał. Wyciąga z kieszeni okrwawioną dłoń, którą tak wspaniale ćwiartował zwierzę. Schodzi w dół.

Musi zamieszkać z Eulalią, dać jej syna. Nie brak mu pieniędzy. Eulalia powinna go zrozumieć. Mogą wyjechać gdzieś daleko. Zostawić Ciężkowice na łasce burmistrza i proboszcza. Świat jest ogromny. Eulalia zawsze pragnęła podróżować. Mógłby to być wspaniały prezent ślubny.

Franciszek wie, że się zagalopował – przecież nie po to wrócił, by zaraz wyjeżdżać. Przecież jemu najlepiej jest tutaj, pośród dróg ubitych przez traktory, pośród pór roku, kwitnącego bzu i drewnianych podcieni, gdzie na jarmarkach kupić można świeże masło, ser i ruski zegarek. Pieniądze, konie, zabawki. Ty mały, biedny podrzutku, to jest miejsce, do którego przynależysz! Franciszek chce mieszkać w Ciężkowicach, chce mieć konie. Lekki wietrzyk wciąż porusza liśćmi jabłoni. Czy przywita go w końcu?

Wejdź już, Franciszku. Jesteś gotów. Przecież masz w myślach dokładnie zaplanowane przywitanie. Jaki niepokój? Żaden niepokój, może burza. Ale jeszcze nie teraz. Przywitanie musi być jak najmniej ceremonialne.

Stojąc przy drzwiach, trzymając w dłoni klamkę, widzi, jak Eulalia otwiera, podchodzi ze złotymi włosami, ma polakierowane paznokcie, na twarzy miejscową wersję modnego makijażu.

– To ty?

– Tak, to ja, wybacz mi. Powiedz, co mam zrobić?... Do stajni pójść, zamiatać, odkurzać, podać do stołu?

Eulalia miała ochotę odpowiedzieć, że osoba z jego rękami, z jego oddechem, pocąca się i nieobyta nie zostałaby nigdy dopuszczona do tego, żeby podać talerz Witoldowi, ale życie nauczyło ją rozwagi. Wyjaśniła, że o podawaniu do stołu nie ma mowy. Razem z Witoldem świetnie dają sobie radę.

– Tak. Oczywiście. To dla mnie wielka pociecha. Nie masz pojęcia, jaki jestem z tego powodu szczęśliwy.

I poszedł szukać starych fotografii Ciężkowic.

Déjà vécu

Październik

Chłopiec, któremu spod komeżki widać umyślnie postrzępione na kolanach spodnie, bezbłędnym ruchem wlewa wodę z flakonika, żeby celebrans mógł dokładnie zmyć z palców słowa, które chwilę temu ciałem się stały. Gdy słychać stuknięcie metalu o szkło – znak to, że już – spogląda czarnymi, frywolnymi oczami na klęczącą u stóp ołtarza parę młodą. Widzi ich twarze przerażone i gdzieś tam szczęśliwe.

ON

Boże, skąd mogłem wiedzieć, że kobietę powinno się mieć po prawej stronie?

ONA

Boże, czy zawsze będę szczęśliwa tak jak w tej chwili?

SZEPTY

„Aniołki”, „Dlaczego nikt nie robi zdjęć?”, „I nie filmuje?”, „Czy wiesz, gdzie młodzi zamieszkają?”, „Podobno ojciec jego nieobecny, gdyż choruje”, „Gotyk!”, „Dotyk!”, „Kur chyba ze sto”, „Z gnoju”, „Ależ cudowne ma futro”, „I drogie”, „Ciekawa jestem, skąd oni wzięli pieniądze na to wszystko?”, „Ja dzisiaj piję do oporu, nie będę się oszczędzał, nie ma mowy!”, „Masz ty dobrze w głowie, ani mi się waż!”, „Zastanawiam się, z którego roku?”, „Piękny obraz, podobno z połowy dziewiętnastego”, „Ostrołuki, stylizacja...”, „Ten wysoki mężczyzna to chyba znajomy panny młodej?”, „Z jego rodziny jest niewielu gości”, „Nie mogę już doczekać się końca!”, „Słabo mi”, „Chyba padnę”, „Popatrz na tę druhnę, ona musi być moja”, „Zobaczymy?”, „Dlaczego tak nagle zdecydowali się na ślub?”, „Może ona jest w ciąży?”, „Żeby tylko Helenka nie zapomniała wymoczyć Krysi nóżek!”, „Przygotowałam kolację, może sobie poradzą?”, „Bóg, tradycja – zobaczymy, jak długo to potrwa?”, „Żałosny schemat”, „A może już nikt i nic nie będzie w stanie ich rozdzielić?”

ON

Do tej pory między nami układało się jak najlepiej. Poprosiła, bym domek drewniany zbudował. Postaram się. Może się uda. Przecież się kochamy. Nasza miłość ma granice nieskończone. Ile to wymarzliśmy zeszłej zimy! Nikt nie wyrażał zgody na nasz związek, nikt nie uznawał naszej przyjaźni. Owszem, mieliśmy kilka sprzeczek, raczej normalnych, takich, nad którymi przechodzi się do porządku. Teraz muszę być ostrożny. Raczej nie byle jaki świat przede mną. Postaram się być poważny, szlachetny, wytworny. Ucieknę w stronę rąk, by obejmować, być obejmowanym.

ONA

Przy wkładaniu sukni ślubnej zerwał się guzik. Czyżby to jakiś znak? Po co ja tak bardzo płakałam? Może to szczęście, a ja płakałam, nos cały czerwony. Dobrze, że tamto już poza mną. Za moimi plecami... za plecami świat... świat welon... albo tren... albo garb. Ależ ja go kocham. Teraz dokładnie to widzę. Ach... Urządzić się jakoś. Za tydzień otrzyma nową posadę, będziemy oszczędzać. Musimy mocno stanąć na nogach. Od razu powinnam zadbać o orgazm, taki jak nigdy dotąd. Teraz będę mogła bez tej obrzydliwości, raz za razem, do utraty tchu.

CHÓR

A gdy tylko uda im się to, co przed Bogiem wyznali, reszta pójdzie jak po maśle.

Kiedy posypało się ziarno, goście pozajmowali karety i powozy, drużba podzwonił laską. Orszak ruszył przed siebie. A gdy wszyscy usiedli już do obiadu, oprócz mięs podano potrawy z ryb, słodycze, ciasta, owoce i dużą ilość alkoholu.

„Niech nam żyją sto lat”. On z kieszeniami pełnymi kopert nachyla się do niej i całuje w usta. Opuszczą uroczystość, by udać się do sypialni i cieszyć darami, prezentami, srebrem, biżuterią, jedwabiem. Z kopert wysypią się banknoty. Wróciwszy, zastaną swoje kielichy związane złotą wstążeczką. „Toast, toast, niech ktoś wzniesie toast!” Podnoszą szkło do ust. Rozpalone policzki ociekają potem.

„Pięknie wyglądasz w tej sukni, jak królowa Margot Nie przesadzaj Może zatańczymy Mój mąż położył się spać Za dużo wypił A w ogóle to ile ty masz lat Nie jestem znowu taki młody Duszno tu Może wyjdziemy na dwór Zapalimy Kto mi naleje wódki Nie uśmiechaj się tak do mnie Gdy mi na tobie kiedyś zależało to nie uśmiechałeś się tak pięknie”

Dookoła słychać rozmowy, krzyki, życzenia i błogosławieństwa. Muzyka, śpiew. Jeden z gości nachylony nad talerzem z pieczenią odkroił kęs i uniósł widelcem do ust. Wzrok zatopił w mętnym sosie, ale gdy obok przeszła dziewczyna – kuzynka panny młodej – kropla sosu z uniesionego kawałka pieczeni polała mu się po brodzie, uwolnioną od noża dłonią poklepał dziewczynę po tyłku.

„Mój mąż ma słabą głowę Dopiero co się zaczęło a ja już jestem sama Piękna jesteś Bardzo mi się podobasz Może się przejdziemy Nie! Wolę tańczyć Niestety gdy stoję wśród roztańczonych par mam raczej ochotę tarzać się po podłodze niż płynąć wraz z innymi w takt Szkoda ja tak lubię tańczyć O! Przyszli młodzi Hej jak się bawicie? Czy mogę zatańczyć z panną młodą Ty zatańcz z panną młodą a ja zatańczę z panem młodym Dobra Nie ma sprawy Nalej mi jeszcze trochę Czy nie ma już więcej sałaty? Niech ktoś przyniesie sałatę Co za granda żeby na weselu brakowało Przytul się do mnie Strasznie tu gorąco Może wyjdziemy na dwór Mąż mój dawno już śpi Miły jesteś Mam na ciebie ochotę Chyba się nie gniewasz że jestem taka śmiała Ciekawa jestem jak im się ułoży No napij się ze mną Nie nie pół po całym Co z ciebie za mężczyzna? Już świta Nie chyba mi się zdaje Hej hej tam po co od razu podrzynać sobie gardła krtanie wyrywać to przecież tylko wesele”

Wzburzone tańcem, rozgrzanymi do utraty tchu oddechami powietrze porusza wstążki, wycinanki wiszące nad fryzurami kobiet, włosami i łysinami mężczyzn. Panna młoda, wtulona w smoking męża, przysypia. Tańczący z druhnami chłopcy zaczynają porozumiewać się za plecami. Jeden do drugiego uśmiecha się. Wysoki blondyn zatrzymał się, zostawiając partnerkę, i gestykuluje, pokazuje do góry. Kobiety domyśliły się i robią miejsce. To, co ma się wydarzyć, jest już nieuniknione. „Sto lat, sto lat, wiwat!” Obszerna suknia ślubna nadyma się niczym spadochron. „I raz, i raz, i raz...” A w łonie panny młodej od niedawna rozwija się płód. Nikt o tym nie wie. Więc ją podrzucają, nieświadomi, czy królowej wiwatują, czy królowi. Jej czy Nienarodzonemu? Nagle miejscowa Kasandra podbiega i ze wszystkich sił stara się dostać w zaklęty krąg. Mężczyźni jej nie widzą, nie potrzebują pomocy. „Do góry, i raz, i raz, niech żyje, sto lat!” Silne, młode ramiona pracują rytmicznie. Nikt nie chce słuchać Kasandry, która krzyczy: „Zostawcie ją, zostawcie. Boże, przecież ona poroni... Na ziemię z nią... na ziemię!”.

Lipiec

– Miły, kochany, co my teraz poczniemy?

– Najpierw pozbądź się dziecka, gdy ruszymy w świat, jego zostawisz!

Chłopczyk miał niespełna dwa lata. Niepodejrzliwy mąż, zajęty ciągle, zapracowany, zostawił żonie wolną rękę. Kto by pomyślał – wyrodna matka, a jaka zmyślna kochanka. Nazajutrz, gdy mąż jak zwykle rano opuści dom, weźmie i umieści malca w wiklinowym koszu, który wcześniej dokładnie uszczelni, po czym pójdzie w dolinę i popchnie kosz z dzieckiem w nurt rzeki Białej.

Listopad

Jego wcześniejsze losy są nieznane. Gdy go teraz widzicie, jest chłopcem stojącym przed dorosłym życiem, patrzącym wielkimi oczyma na Skamieniałe Miasto. Bardzo chcecie go poznać? Ma swój styl bycia, mówienia, myślenia. Cały On – taki inny, zwięzły, chropowaty – będzie dla was niezrozumiały. A może się mylę. Może się nie przerazicie. Lepiej, żebyście się nie przerazili, bo jest to stan, który zniekształca, krzywe zwierciadło. Trzeba go przyjąć takim, jaki jest. Takiego bezradnego. Takiego chropowatego. Podziwiajcie jego samorodną umiejętność zwięzłego określania najbardziej rozwleczonych zjawisk. On jest taki nieskażony, taki świeży, taki spontaniczny – choć tak zwięzły, tak prosty – że zadziwia. Bardzo łatwo daje się oswoić. A najdziwniejsze, że w pierwszych z nim rozmowach jest się prawie pewnym, że jest arogancki, albo co najmniej cyniczny, albo zarozumiały. A to guzik prawda. On taki surowy i czysty jak odległa i odludna ziemia. Znacie zapach piasku, takiego od setek lat leżącego spokojnie, bo nikomu tam po drodze? Jeśli odgarniecie – pachnie. Tak mniej więcej jest z nim.

Zatrzymał się na wzgórzu, którego wierzchołek wyznaczyła polana wśród dębów i lip – tam gdzie naturalne rzeczy czuje się najbardziej. Chcąc usiąść, ruszył. Pod stopami chrzęszczą żołędzie. Spoczął na butwiejącym pniu. Dmuchnął wiatr i wszystko zawirowało. Niespodzianie i natarczywie. Przed oczami zamigotały mu włosy. Powszechny chaos, niesamowite poruszenie i nagła uległość kolorowi liści – jej włosom. Gdy wiatr połamał skrzydła, jak ręką odjął uciszyło się. Jej włosy rozwiał wiatr. Dopiero później, gdy zszedł nad brzeg rzeki i wpatrywał się w ponurą toń, oplotły go na powrót, ze zdwojoną siłą. Te same kolory: porywające, zniewalające, jak smugi postrzępionych chmur przesyconych czerwienią zachodzącego słońca kładące się na powierzchni wody. 

I przypomniał sobie, jak leżeli na liściach rabarbaru. Powiedział jej: „Kocham cię”, a ona odpowiedziała: „Nie, ty tylko tak mówisz, to nieprawda”. Wypłynęła z niego tęsknota i zaczęła mieszać się z namacalnym chłodem jesieni. Ruszył w kierunku miasta, by odszukać ukochaną i raz jeszcze wyznać jej miłość. Pragnął spotkać się z życzliwym przyjęciem. Wolny od grzechu bał się, że mógłby grzech popełnić. Myślał więc obrazami bez skazy, ścieżkami, dębami, szeleszczącymi liśćmi. „Pragnę zostać mężem, ojcem!”, powtarzał sobie po drodze. Musi ją odnaleźć albo sprawić, by ona go odszukała. Czy powiedzie mu się? Czy zauważy go i zechce z nim się spotkać?

Gdy znalazł się na przedmieściu, deszcz zaczął padać – strząsa go chmura. Pomyślał o grzechu. Że grzech jest brzydki jak błoto. Tak mętny i ciemny. Bagnisty. A przecież nieodparcie kojarzy się z miłością. Grzechem powinno oddychać się jak powietrzem. Nieświadomie i beztrosko. Grzech powinien być biały. Taki cukrowy i jedwabny. Kogo powiesić za to, że jest inaczej?

Dymiące miasto tuż-tuż. Już strona prawa, strona lewa, pion, poziom, figury budynków, przestrzenie ulic. A tu nagle zachciało mu się, znienacka. Dookoła ludzie, nigdzie drzew, choćby najmniejszego krzaczka. Będzie musiał wejść w czeluść najbliższej kamienicy i poszukać muszli, pisuaru. Co za szczęście – szklane drzwi niespodziewanie rozsunęły się przed nim. Lekko i łagodnie. Nie musiał wypowiadać zaklęcia ani uczynić niczego z tych sezamowych rzeczy. W środku gwar, sztuczne kwiaty, moc wymyślnych perfum. Musi zapytać o kierunek. Ale jak tu podejść do tych nienagannych garniturów, których właściciele ciągle rozmawiają. Do uszu poprzyklejane słuchawki komórek: „Halo co on mi tu kurwa będzie pierdolił chuj jeden ja mu przecież kurwa mówiłem że to się zrobi na czas Pan mnie obraża Wszystkiemu winni są Żydzi Wiesz kup karty wstępu na Vermeera w Hadze To prawda prezydent prawdopodobnie zostanie przyjęty przez papieża Co ty mówisz? Najkrótszy wykład noblowski w historii nagrody? Niech on wróci na stare stanowisko Nie sądzę by przyjął taką propozycję To byłoby jednak o oczko niżej w porównaniu z dotychczasowym Co ty mi tu będziesz pierdolił o sprawach polskich ty mi lepiej powiedz jakie w przyszłym roku będzie cło na paliwo Nie wiesz złociutki kto wygra pojedynek w Atlantic City?”

Jego pęcherz moczowy pęczniał, nadymał się, rósł, olbrzymiał, rozrastał z nadmiaru słów, głosów, zdań poplątanych, pogmatwanych, trudnych, zrozumiałych. Dyplomatycznych i wulgarnych. Miał ochotę nieodpartą – jak konieczność wypełnienia się formy – przyłożyć ucho do muszli i wsłuchać się w muzykę odlewu. Naga dziewczyna snuła się wokół srebrnej poświaty. Właśnie kelnerzy nakrywali stolik, gdy zjawił się portier i wyprowadził go na ulicę. Pęcherz ciągle uwiera. Pomyślał, by wejść do którejś z bram i tam się załatwić. Jednak każde drzwi, do których dobijał się zawzięcie, były zamknięte. Czasem nad uchem słyszał „kto tam?”, lecz gdy odpowiadał „to ja, Kasper”, domofonowy głos milkł, a on musiał iść dalej, niosąc ze sobą cały ciężar moczu. Wtem nieoczekiwanie usłyszał muzykę i ujrzał drzwi szeroko otwarte. „Teraz albo w spodnie!” Wie, że musi przekroczyć Rubikon. W sali bawiło sporo osób. Inny gatunek, nie ten co przedtem, jakby z gorszego materiału. Tu powinno się udać. Zrobił kilka kroków, by znaleźć się przy drzwiach dla mężczyzn. Jakąś chwilę patrzył jak pies na kiełbasę, po czym zniknął. Dopadł pisuaru. Krótkie pieczenie i ulga: strumień, fontanna, Niagara. Teraz mógł spokojnie rozejrzeć się dookoła. Zasunął rozporek. Napisy na drewnianych ścianach kabiny nic mu nie mówiły. Słyszy szum. Plusk wody. Czy potrafi siebie zobaczyć? Czy ciągle czuł będzie tylko ciało?

Zmierzch. Jak pył. Jak bezwilgotny kurz. Zobaczył wreszcie swoje ścieżki sekretne, te niewidzialne dla ludzi o prawidłowym wzroku i prawidłowych stopach. Zobaczył miejsca swoje ukryte, bo bezbronne, jakże bezbronne. Spostrzegł ranę na przegubie ręki, ranę po bitwie ze żmiją dymiącą i chłodną. Czy ktoś mu tę ranę opatrzy?

Maj