Kwiaty polskie - Julian Tuwim - ebook

Kwiaty polskie ebook

Julian Tuwim

0,0

Opis

DP

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Ilustracje: Olga Siemaszko 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 206

Rok wydania: 1967

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



KWIATY POLSKIE

Julian Tuwim

KWIATY POLSKIE

ILUSTRACJE

OLGI SIEMASZKO

CZYTELNIK

Czytelnik, Warszawa 1967. Wydanie IV

Nakład 20 280 egz. Ark. wyd. 15; ark. druk. 21,75. Papier

druk. sat. 82 X 104, kl. III, 90 g z Austrii. Oddano do

składania 25 I 1967. Podpisano do druku 3 X 1967. Druk

ukończono w październiku 1967. Drukarnia Narodowa

w Krakowie. Oprawę wykonał „Starodruk“. Zam. wyd. 730;

zam. druk. 91/67. R-047-1412. Cena 40.— zł

Printed in Połand

ŻONIE

Próchno się w gwiazdy rozlata...

Słowacki

И всюду cmpacmu poкoвыe

И om cyдeб зaщumы нem...

Puszkin

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

I

Bukiety wiejskie, jak wiadomo,

Wiązane były wzwyż i stromo.

W barwach podobne do ołtarza,

Kształt serca miały lub wachlarza

Albo palety. Z niej to, kwietnej,

Kolory brał bohomaz świetny,

Rafael Rawy i Studzianny,

Kiedy ku czci Najświętszej Panny

Malował uczuć swoich kwiaty

W tonacji bladej, choć pstrokatej.

Ja nie o wiechciach z byle chwastu, Stawianych na werandzie na stół,

Nie o wiązankach z kwiatów polnych,

Może i wdzięcznych, lecz dowolnych,

Nie o „naręczach“, specjalności

Wiochen i starszych dam rozwianych, Noszących je dla wykazania

Polskości swej lub niewinności;

Ja o bukietach z kunsztem, ładem,

Z przewodnią myślą i układem,

O zaściankowych, niestołecznych,

Lecz ogrodniczych, lecz dorzecznych,

Z kwiatów ścinanych nożycami,

Ściąganych pasemkami łyka

Przez popękane, czarnoziemne,

Zgrubiałe ręce ogrodnika.

Spójrz, jak przejmuje i przetyka

Łodygi ich między palcami,

Jak coraz nową barwą plami,

Przeplata, więzi i zamyka,

Znów kładzie, przewiązuje, ściąga,

Palcami jak na drutach robi —

I rośnie wizja półokrągła,

On wzmacnia ją, przystraja, zdobi, Śledzi spod gęstych brwi oczyma,

Jak pełznie w górę klombik pnący,

A taśmę łyka w zębach trzyma,

Milczek surowy — bo tworzący.

Patrz: znowu wybrał — odgryzł — wstawił,

Na przejmy chwycił i przewinął,

Łyczaną ścieśnił pępowiną

I świeżym rzutem pojaskrawił,

Tu tknął, tu trzepnął, tutaj prztyknął,

A bukiet zaraz się odezwał:

Rezedą szepnął, różą krzyknął,

Westchnął, pokiwał się i przestał.

Więc on palcami po bukiecie

Przejechał się jak po szpinecie,

Falistym musnął go pasażem

I wtem — do góry go nogami,

Łodygi chlasnął nożycami,

Że aż omdlały pod żelazem,

Aż dreszczem poszło przez ogrody,

Aż pobladł w grządkach lud pstrokaty...

Więc mistrz nabiera do ust wody

I opryskując cuci kwiaty.

Jakiż to bukiet? Zaraz służę

Opisem ścisłym. Najpierw róże.

Nie karminowe, kosmetyczne,

Róże królowe poetyczne,

Pragnące, pachnąc, uszczęśliwić,

Z łodygą jak balowa kibić:

Metr wysokości, płatki rżnięte

W krwawym koralu, zawinięte;

Róże Hiszpanki feudalne,

Nieopisanie seksualne,

Przy których by sam rubin pobladł,

Z jakimi na bajeczny obiad

Przychodził bogacz pełnokrwisty,

Lawendą woniejący ogier,

Do giętkiej i wysokonogiej

Panny Anieli — smutnej, czystej,

Szarojedwabnej, no i z tymi

Wargami z lekka mięsistymi,

Którymi, po koniaku ciemnym

I mocnej kawie na wanilii,

Chwytała róży płomień silny

I warg Alfreda smak korzenny.

Piękna Aniela, utrzymanka,

Tańczyła na stołecznej scenie.

Przychodził do niej („po natchnienie“)

Ktoś inny jeszcze prócz amanta:

Marny wierszopis, neurastenik,

Z dziurami w płucach i w kieszeni.

Jest właśnie teraz: zły, pijany

I patrzy w róże wzrokiem szklanym;

Patrzy nie widząc; pije koniak

I młotem żar mu wali w skroniach,

I wie — bez róż — że ją zabije,

Czy dziś, czy jutro, czy za tydzień,

Choć nie wie nic i róż nie widzi,

I ciągle tamten koniak pije.

A róże nie zauważone

Jak rany jątrzą się czerwone,

Osypujące pierś kochanki,

Pięknej Anieli-utrzymanki.

I oto krwi morderczej kurzem

Już dymią gorejące róże...

Jak dziś, jak jutro, jak za tydzień,

Żegna się i do „Adrii“ idzie.

Ja też tam siedzę z moją żoną,

Bardzo daleko zapatrzoną;

I patrzy na nas krwisty, brwisty,

Pijący przy stoliku whisky,

I puszcza z gęby kłęby dymne,

A w kłębach widać czerwonawe

Płatki odblasków, prawie krwawe,

I huczy noc pijackim hymnem...

Więc to nie takie róże. Inne.

W bukiecie wiejskim, jak wiadomo,

Róże są skromne, bo po-domu;

Nie tkwią w kryształach na wystawie

Za lśniącą taflą szkła w Warszawie,

Nie sterczą swą łodygą długą,

Jakby połknęły jedna drugą;

Bez aspiracji do salonu,

Bez wywodzenia się z Saronu,

Bez dąsów, pąsów i purpury,

Nie zadzierają głów do góry;

Jak porzucone narzeczone,

Trzymają główki opuszczone,

A oczy wznoszą — i tak trwają,

I spoglądając — przepraszają.

Owe z cieplarni emigrantki,

Sztamowych biedne familiantki,

Nie są wyniosłe ni zawistne,

Lecz dobroduszne, drobnolistne,

Gęste i niskie, krasne, kraśne,

Zawsze z żółtawym proszkiem w środku,

Dobre przy bluzkach u podlotków

Lub w szklance. Takie róże właśnie.

A woń kwiatowej mają wody,

Świeżej jak w mojej Łodzi młodej

Kwietniowy dyngus na Piotrkowskiej

I uśmiech Zosi Opęchowskiej.

Gdzie jesteś dziś, dziewczyno śliczna

O dwu warkoczach wyzłoconych,

Na pierś, wzdłuż ramion, przerzuconych,

Smukła i smagła, i pszeniczna,

Miodna, dysząca plonem pszczelnym

I wiatrem w zbożu pochylonem,

I wczesnym na wsi dniem niedzielnym,

Gdy kolorowe, krochmalone,

Krajkami szumiąc wzorzystemi,

Ścieżką przydrożną idą z sioła

Kwietne dziewczęta do kościoła:

Z oczyma niebu odjętemi

I chabrom inowlodzkiej ziemi;

Choć wystrojone, idą boso,

Trzewiki na ramionach niosą.

Wcześnie na świecie — i po łące

Świeżości płyną parujące.

Ja, siadłszy na zwalonym drzewie,

Patykiem w pniu żywicznym grzebię, Wyciągam bursztynowe pasmo

W nitkę wciąż cieńszą, aż pajęczą;

Las pachnie mocno, kwiaty brzęczą;

Zamykam oczy — jak w nich jasno!

Otwieram oczy — co to? o czem?

Urwana nitka... Gdzie warkocze?

Gdzie echo napiętego rymu?

Gdzie wiersz? gdzie sen?

„Kłębami dymu

Niechaj otoczę się“... I płaczę.

Drobnomieszczańskie nasze róże,

Różyczki raczej lub różęta,

Tak jak je widzę i pamiętam,

Z barwy przyrównałbym tynkturze

Na siódmej wodzie po purpurze.

Coś miały z barszczu i coś z malin

Rosnących dziko śród rozwalin,

Gdzie żużle, cegły, osypiska

I złom kredowy w słońcu błyska,

I rozpalony wielki kamień

(I błystki lśniącej miki na nim,

A pod nim wilgny, chłodny piasek

I panika spłoszonych mrówek:

Dla skarbów wymarzony schówek,

Więc ukrywałem je tam czasem...

O, czarodziejstwo tych kryjówek!) —

Gdzie stary trzewik szpilki szczerzy,

Gdzie zardzewiały nocnik leży,

Gdzie na cykorii kwiat niebieski,

Falując, siada paź królewski,

Progenitury pół-jaskółczej,

Skrzydełka składa i rozkłada

I w lot — i na dziewannę spada:

Bardziej mu swojsko tam, bo żółciej;

Gdzie stare gonty, klepki z cebra

I smród, i żar, i końskie żebra

Albo zbielały kundla szkielet

I potłuczone szkło butelek,

Przez które widać świat na piwno,

Gdzie rozeschnięte kół obręcze,

Gdzie chaos zielska i rozbrzęczeń,

Gdzie parzę się o dzicz pokrzywną

I siekę kijem, mały wariat,

Roślinny lumpenproletariat —

Tam zawsze w rumowisku owem

Stał malinowy krzak, przybłęda.

Sam nie wie, jak się tu przyszwendał,

Lecz rósł, lecz trwał — i malinowe

Grube łzy ronił... Jednym słowem,

Róż wiejskich czerwień rozcieńczona

Coś miała z malin, coś z buraków,

Coś z pomidorów i coś z raków,

Ot, jakaś niedoczerwieniona.

Ogrodnik, czuły na harmonię

I rozkład sił między barwami,

Rezedę przypiął pod różami.

Poeta dałby tu piwonie,

Lewkonie albo pelargonie,

Żeby słuchowi była radość,

By rymem wzmocnić tę harmonię —

Lecz on, kwiecistej znawca flory, Patrzącym oczom czyniąc zadość,

Dbał nie o rymy, lecz kolory.

Posłuszny tedy barw naturze,

Kępką rezedy podparł róże.

Bo jeśli czerwień róż naoczna

Jakaś barszczowa jest, uboczna

(Patrz wyżej, bo już nie powtórzę),

To zieleń, tutaj mu niezbędna,

Też musi w tonie być podrzędna,

Inaczej — zginą biedne róże...

Przez zieleń brnąć i jej odcienie

Można, jak wiemy, nieskończenie

(Patrz „Zieleń“, bo już nie powtórzę),

Lecz gdy się pióro raz rozjedzie

(Rok nie pisałem, nawet dłużej),

To trudno! muszę o rezedzie.

Jak barszcz (pamiętaj i o uszkach!)

Przedstawił róże-prowincjałki,

Tak o rezedzie — ulęgałki

Niech barwą świadczą; owoc miałki,

Bękarty po karlicach gruszkach.

Zgniławe były i rudawe,

A gdy rozgryzłeś miąższ ich cierpki, Fermentujący, ziarnkowaty,

Widziałeś brąz — brąz taki prawie

Jak cukier umoczony w kawie.

A przysypane są te kwiaty

Rdzą bardzo świeżą lub przetartą Pomarańczową skórką. Rosną -

Nie wiem, jak rosną; lecz że mszyste, Gąbczaste, wilgne i porzyste,

Jakby szczeliny w nich otwarto,

By chłód chłonęły i ciemń nocną —

I że są rdzawe, więc w pobliżu

Musi być woda zielonawa,

Staw zarzęsiony, zgniła trawa

I jar bedoński na Zakrzyżu —

I stąd ten przyrodzony wyrzut,

I leśność kwiatu stąd wynika

(Za pozwoleniem botanika,

Który mi tutaj racji nie da,

Bo — ogrodowa jest rezeda).

A pachnie - - Właśnie? Jak opiszę

Woń, którą kwiat swobodnie dysze?

Ile słów trzeba i łamańców?

Jaki zawiły sprzęgnąć muszę

Metafor i porównań łańcuch!

Jak mózg utrudzę i wysuszę,

Zanim wykrętnie i wymyślnie

Pióro tę woń w wyrazy wciśnie,

W słowa bezradne i bezsilne,

W fałszywe słowa i omylne,

Co już, tuż-tuż, są niby blisko,

Już wlazły w kwietny pył jak osa —

— I nic. A przytknąć kwiat do nosa,

Powąchać raz — i wie się wszystko.

Weź jaśmin. Choćbyś zamknął oczy,

On całą jaśmień mleczną leje

I żółtą farbką złociścieje,

I blaski listków swoich toczy,

I pąki jak jajeczka ptasie,

I giętkich krzaków gąszcz i trzepot,

— Wszystko na dłoni masz, głuptasie,

Gdy raz nim westchniesz — choć na ślepo.

A róża, pachnąc samej sobie,

Sobie i głupiej twej osobie

(I niezawodnie innym różom,

Które na wyścig tamtej wtórzą),

Róża, wkrwawiona w dzień rozgrzany,

Składa ci paszport swój różany.

Ona w ogrodzie, ty w pokoju,

Ale ci całą siebie powie,

Jeśli na chwilę dzień u znoju

Wybłaga upragniony powiew:

Ten aromatów wierny aliant

Przywionie przez otwarte okno

Nią jedną tchnący, oczywisty.

Cudowny dowód osobisty,

Zawierający personalia.

Jak pachną niezapominajki

W glinianej misce pod kamieniem ?

Jak narcyz, biały książę z bajki,

W kryzie, z zieloną długą szpadą?

Jakim wyrazić mam imieniem

Woń miękkiej mięty nad strumieniem ?

Za aptekarską stanąć ladą

I poczęstować czytelnika

Pastą do zębów albo proszkiem?

A może pani dobrodzika

Pozwoli eliksiru troszkę?

A może podam na ochłodę

Angielkę pepermintu z lodem ?

Bardzo orzeźwia zgrzanych gości,

A także, co do zieloności...

Rzecz by to była niepojęta,

Gdyby po tylu porównaniach

Ktoś nie wyrobił sobie zdania,

Jak (najdokładniej) pachnie mięta.

Z tym zastrzeżeniem i pointą

(Niechaj czytelnik się nie żachnie),

Że to nie mięta nimi pachnie,

Lecz wprost przeciwnie: one miętą. Stwierdziwszy tedy niewątpliwie,

Że z „opisami“ wielka bieda,

Należy uznać, że właściwie

Rezeda pachnie — jak rezeda.

A polski bez jak pachniał w maju

W Alejach i w Ogrodzie Saskim,

W koszach na rogu i w tramwaju,

Gdy z Bielan wracał lud warszawski!

Szofer nim maił swą taksówkę

Frajerów wioząc na majówkę,

Na trawkie, pifko i muzykie;

Gnał na sto jeden, na rezykie;

A wiózł śmietankie towarzyskie:

Kuchtę Walercię, tę ze Śliskiej, Burakoszczaka z Czerniakowskiej

I Józia Gwizdalskiego z Wolskiej.

Byli spocone i zziajane

I wszystka trzech w drebiezgi pjane,

I jak jechali bez Pułaskie,

Fordziak w latarnię wyrżnął z trzaskiem,

I przebiegł (tyż pod gazem krzynkie)

Flimon szarpany za podpinkie.

Szofer czarował go natralnie,

Że on zapychał leguralnie

I „Niech ja skonam, niech ja skonam

(Zawsze dwa razy! rzecz stwierdzona),

Skoro jeżeli znakiem tego

Nie jest to wina bzu danego,

Któren cholernie się uwietrzniał

I mocny zapach uskuteczniał;

Ciut, ciut mnie z niego zamroczyło

I właśnie bez to się zdarzyło“.

Policjant mówił: „Ja nie frajer

I pan nie weźmiesz mnie na bajer,

Pan się zatrudniasz ankoholem“ —

I nagle krzyk: „To ja chromolę!“

I „Nie bądź pan tu za szemrany!“

A kuchta w pisk: „Zabiją! Rany!“

A Józio w pysk, a Józia w mordę,

I już w powietrzu pachnie mordem,

I wszyscy do komisariatu,

A z winy — majowego kwiatu.

Potem to ślicznie Wiech uwieczniał,

Z daleka więc do pana Wiecha

Pełen wdzięczności się uśmiecham...

I cóż pan teraz uskutecznia?

[............................................................. ]

...Więc jak pachniałeś, bzie warszawski,

Kiedy, rażąca i nieznośna,

Przyszła, ruiny strojąc w blaski,

Nowej niewoli pierwsza wiosna?

Gdy szafirami cię uświetnił

Bezwstydnie piękny strop niebieski,

Ty, znad ogrodzeń wzdłuż Królewskiej,

Z zarośli przy Teatrze Letnim,

I ty, od Żabiej, od Niecałej

I z tego wzgórza ponad stawem,

Na którym, w owym wrześniu krwawym,

Ptaki, od huku oszalałe,

Przed śmiercią — jeszcze pożegnały

Łabędzią pieśnią swą Warszawę!

Jakżeś się wstydem nie zapłonił,

Kiściami pachnąc obfitymi?

Nic nie mów. Nie chcę znać tej woni.

Lecz już chrapami rozdętymi

Węszę twój mokry, chłodny zapach,

Gdy znów nurtować będę w krzakach Świeżego bzu na wolnej ziemi.

O, jakie salwy aromatu

Zagrzmią z gałęzi twych kwitnących,

Z pąków na wiwat pękających,

Na zazdrość i na dziw armatom,

Armatom tobą umajonym,

Grzmocącym hordy rozgromione

Tych zbirów, łotrów, szuj, psubratów, Szubrawców, rozbójników, katów —

A to nie tylko o gestapo,

O „hitlerowcach“ czy „rasistach“

Ta komplementów krótka lista.

[............................................................ ]

I wy, warszawskie psy, w dniu kary

Psi obowiązek swój spełnijcie,

Zwyjcie się wszystkie i zbiegnijcie

Straszliwie pomścić swe ofiary.

Za psy bombami rozszarpane,

Za zmarłe pod strzaskanym domem,

Za te, co wyły nad swym panem,

Drapiąc mu ręce nieruchome;

Za te, co z wdziękiem beznadziejnym

Łasiły się do nieboszczyków,

Za śmierć szczeniaczków, co w piwnicy Jeszcze bawiły się w koszyku;

Za biegające rozpaczliwie,

Pozostawione po mieszkaniach,

W dymie duszące się, półżywe,

Pamiętające o swych paniach;

Za nastroszone, za wierzące,

Że człowiek wróci — bo pies czeka;

I tak, w pozycji czekającej.

Siadł ufny pies na grób człowieka;

Za wzrok błagalny, przerażony

Tumultem, trzaskiem, pożarami,

Za psy, co same pazurami

W ogrodach ryły sobie schrony —

Za wszystkie męki i niedole,

Własne i tych, co was kochali

Śród wspólnych ścian i śród rozwalin,

Zwyjcie się, bracia, na Psie Pole!

Niechaj w was wściekłe piany wzbiorą

I hurmem w trop zdyszaną sforą,

W trop, kiedy z Polski będą dymać

I tylko pludry w garści trzymać!

O cegły gruzów kły wyostrzcie

I o zbielałe ludzkie koście,

A gdy ich dopadniecie — skoczcie

Do grdyk, brytany, do gardzieli!

Ostrymi kłami wgryźć się, szarpnąć,

By nie zdążyli, hycle, charknąć!

Do grdyk, wilczyce! A pazury

W ślepia! by nawet nie mrugnęli.

A powalonych niech opadną

Wojska pomniejszych psów-mścicieli,

Niech ich poszarpią na kawały,

Żeby i matki nie wiedziały,

Gdzie szukać rozwłóczonych cząstek!...

Bo nasze — też nie znajdywały

Główek swych dzieci, nóżek, piąstek...

II

Ero kamienia łupanego,

A jeśli bliżej — to, Asyrio!

Prawieku, w który myśli biegą,

Wspomnień maligno i delirium! Przedpotopowe czy kopalne,

Znieruchomiałe czasy ludów!

Panopticum prowincjonalne,

Jarmarczna kosmoramo cudów!

(O, czarodziejskie widowisko:

Mekka, Wezuwiusz, chińskie mury,

Hamburg, Wenecja z gołębiami

I papież w lektyce — a wszystko

Z wychodzącymi za kontury

Bardzo rzewnymi kolorkami...)

O, kalkomanio sprzed lat tylu!

O, „Muchy“, „Kolce“ i „Bociany“!

Stary, poczciwy wodewilu,

Przez amatorów odegrany:

Z kupletem o automobilu,

Z mężusiem, co kobitki lubi,

Teściową, która majtki gubi,

I jak ją podszedł chytry filut.

Słowem — letnisko tuż pod miastem

W dawnej „Gubernji Pietrakowskoj“,

I stuknął już, z pomocą boską,

Rok tysiąc dziewięćset dwunasty.

Był to na lato punkt inwazji

Drobnej żydowskiej burżuazji,

Nie było tam potężnych szczepów,

Wsławionych w przemysłowym dziele,

Lecz tacy sobie właściciele

Mniejszych fabryczek, większych sklepów,

Bo księstwo o manierach dworskich,

Rody Rotwandów i Przeworskich,

Poznańscy ani Natansony

Nie zaglądały w tamte strony.

Oni po Ritzach, Biarritzach,

Ostendach, badach, zagranicach,

A moi łódzcy Goldbergowie

I co lepszego w Tomaszowie —

Zjeżdżali tu. I tu, nieśmiała,

Panieńsko smutna i nerwowa,

Z Irą i Julkiem przyjeżdżała

Pani Adela Tuwimowa.

Ojciec jest w mieście. Głowę wspiera

Na lewej dłoni, prawą pisze... …

Była uliczka od Piotrkowskiej,

Od tego rogu gdzie Roszkowski,

Co zwała się „Pasaż Majera“.

[..................................................... ]

Na tej uliczce, tam gdzie krzaczki,

A naprzeciwko państwo Klaczkin,

Ojciec mój, ojciec nieumarły,

W Azowsko-Dońskim Banku siedzi,

Pisze francuskie długie listy

I liczb sumuje ciąg spadzisty

I siwiejącą głowę biedzi.

Setki tysięcy wstawia w kratki Buchalteryjnych swoich rubryk,

A brak mu sześćdziesięciu rubli

Dla nas, tam na wieś, na wydatki.

A weksel... a krawcowi rata...

Znów się zadłuży i załata...

Pisze i pisze w głównej księdze

Fortuny panów fabrykantów,

Zadowolonych posiadaczy

Pałaców, karet i brylantów.

Wybija pierwsza. Zamknął księgę.

Wyjął lusterko kieszonkowe,

Małą szczoteczką i grzebykiem

Przyczesał krótki wąs i głowę —

I w marynarce czesunczowej,

W słomkowym kapeluszu lotnym,

Z laseczką w prawej, lewa z tyłu,

Wychodzi z banku.

Ja, markotny

Myślami o nim,biedą,plamą,

Złymi stopniami, sprzeczką z mamą,

Nową miłością, dość zawiłą,

Idę na hamak — z nienawistną

Książką, bodaj ją dunder świsnął,

Mistyczną, apokaliptyczną,

Z abrakadabrą liter greckich,

Szatańskich szyfrów, cięć zdradzieckich:

Z kabałą trygonometryczną.

Ojciec wstępuje do cukierni

Na swą partyjkę karambolu.

Kładę się. Skwar niemiłosierny.

Za łąką ogród. A na polu

Żniwiarze koszą. Ojciec stawia

Trzy ciężkie kule na zielonym

Suknie bilardu. Dwie są białe,

Jedna czerwona. Wonią zawiał

Gorący oddech. Skier miliony

Migocą w oczach ociężałych.

Cóż z tą miłością będzie, z biedą,

Z tą plamą, co mi życie truje?

Ach, zamalować by ją kredą!...

Cotangens... Ojciec kij smaruje.

Dwa sinus alfa do kwadratu.

Białość i czerwień na zieleni.

Patrzę na łąkę szmaragdową

W kulkach śniegułek, w plamach maków

O, nieszczęśliwa moja głowo,

Zasypiająca na hamaku!

Książka, na której cień gałązki

Buja migotem listków wąskich,

Wypada z rąk — i jedna zwisa,

Gdy druga odwróconą dłonią

Zasłania oczy. Chwile dzwonią.

Już hamak w senność się wkołysał

I, skrzypiąc, sznur o korę trze się.

Słyszę cosecans cienki osy

I szorstki dźwięk ostrzonej kosy,

I recital kukułczy w lesie,

Metronomicznie odmierzany,

I, w senną sieć zasznurowany,

Wzdłuż ciała czuję złoty tangens

I wraz z Pilicą wpływam w Ganges,

Który, indyjskim będąc wężem,

Kukaniem nakrapianym lśniąco,

Ruchami sprężeń i rozprężeń

Pełznie przez trawę, sen, gorąco

I, jak kipiącym śniegiem, błyska

Upajającą pianą z pyska.

O, jak mi ciężko w tej podróży!...

Ojciec się schylił, złamał, zastygł

W wyraźny wykres, w kąt kanciasty

Dwa sinus beta. Oko zmrużył,

Drugim odmierza. Już odmierzył —

I łokciem w tył! i jak uderzył,

Obudził mnie stuknąwszy białą

W czerwoną, ta znów w białą stuknie,

I w pojedynku bil po suknie

Szpadami barw zamigotało.

Otwieram oczy. Po zieleni

Barwa się z barwą w słońcu mieni

Na połyskliwej trawie gładkiej:

I wiatrem zwiało, przemieszało

Białe i krwawe kwiatów płatki.

Ogrodnik, palacz i astmatyk,

Więc pokasływacz i chrząkała,

Z gęstą szczeciną, szpakowaty

(Rzekłbyś: sól z pieprzem przemieszana), Siąknął nad wąsem tabaczanym

I znad cynowych okularów

Piwnymi patrzy się oczami

Na duet woni i kolorów,

Na róż z rezedą dwugłos miękki

(Rzekłbyś: jak lody malinowe

Z pistacjowymi). Z lekkiej, cienkiej Paprociej siatki koronkowej

Tło za kwiatami. Mistrz zapala

Szczątek zgasłego papierosa,

Przymruża oczy i z ukosa

Ogląda kwiaty — i pochwala.

Kaszlnął, pochrząkał, postanowił:

Ważkości doda bukietowi.

Więc znowu parę muśnięć, prztyków

I wziął ze stołu garść goździków.

Najpierw śnieżyście białe, dzienne,

Potem czerwone — nocne, ciemne, Głębokokrwawe albo ściślej:

Bordo, jak małe czarne wiśnie,

Które w pękatej bani szklanej,

Obficie cukrem przysypane,

Stawiano w słońcu, robiąc wiśniak;

I on, i wiśnie — przedni przysmak.

Zapach ich także ciężki, ciemny,

Tyleż kwiatowy, co korzenny,

Razem aromat i przyprawa.

A woń i barwa, gdy ich cechy

Zespolić, łącząc dwa oddechy,

Dadzą nam wyraz sangwaraba,

Które to drzewo rośnie w mroku,

Pnącz rubinowy je oplata,

I jest moc tajna w jego soku,

Gdy Rhodomelos nad nim lata,

A kwitnie w piątej porze roku

I tylko w szóstej części świata...

Gdy on goździki w bukiet wwija,

Na ławce, obok, siada wnuczka:

Wysmukła, czysta, jak lilija,

Z wargami z lekka mięsistymi,

Dziewczynka smutna, choć malutka;

Ma sześć lat może. Milcząc patrzy,

Znać, że ją przebieg sztuki zajął,

Ten bukiet bowiem — to teatrzyk,

Gdzie kwiaty za kukiełki grają.

Ogrodnik w bukiet białość wtrąca,

Która porankiem jest pachnąca, Przedwakacyjnym w mieście czerwcem, Kiedy zamierające serce

W kolana lękiem zapadało,

Płynęło potem do przełyku,

Słabło po drodze, w dołku mdlało

I ćmiło markotnością słodką

Przelewów, ciągot i dreszczyków;

Gdy do gimnazjum na egzamin

Piśmienny szło się — i dlatego

Z rulonem kancelaryjnego

Papieru — razem z narcyzami...

Z obłoków musującej pianki,

Z narcyzów i lirycznej tremy

I z jakiejś struchlałości niemej

Brały swą białość te poranki.

Powiesz, że czerwiec — czas zieleni, Błękitu, złota, a mnie — biało...

Nie wiem. Białością we wspomnieniu, Białością ślubną pozostało,

Białością nieodżałowaną...

Na scenie dramat. Do ogrodu,

Gdzie pośród róż i rezed mieszka

Błękitnooka białośnieżka,

Królewna z lilijnego rodu,

Wdarł się gorący Murzyn krwawy,

Straszny, błyszczący król z Afryki,

Gdzie smok zamorski pełznie z sykiem

I kwitną dzikie sangwaraby.

Nabrzmiały krwią, jak czarne wiśnie,

Rzuca się na nią, w usta wpija,

Przygniata, pierś do piersi ciśnie!

Dygocą kwiaty, kłonią, gną się,

I nagle — słodko, błogo, słabo...

W rozkoszy przejmującym wstrząsie

Anielka tonie w ciemnym pąsie,

Durzącym mroczną sangwarabą.

Za dziesięć lat — okrutniej, słodziej

W tym samym stanie się ogrodzie;

I w chwili gdy nią rozkosz targnie,

Gdy mu do krwi rozgryzie wargę,

Drgnie jasnym, ostrym przypomnieniem: Murzyn i śnieżne. Jedno mgnienie.

Wstaję z hamaka, jeszcze w sennej

Zmorze widziadeł białodziennej,

Chmurzę się, gniewny, burzą wzbieram, Kroplisty z czoła pot wycieram.

Cisza. Ta wielka — straszna prawie.

Skwarna martwota. Bezruch. Ale

Złowróżebny słyszę szum w upale,

Syczy jak żmija w suchej trawie...

Niby to prosty pejzaż polski,

Ten znany i widziany co dzień,

Ale za łąką, już w ogrodzie,

Olśniewający gad zamorski,

Wężysko jakiejś opowieści,

Barwami czarów nakrapiane,

Pijaną z pyska tocząc pianę,

Sunie przez życie i szeleści.

Ruchami sprężeń i rozprężeń

To ukazuje się, to znika,

I błyska, i owija wężem

Samotny domek ogrodnika.

III

Przed żółtą willą, dzikim stworem,

Z opasującą ją galerią,

Ze zwariowaną boazerią,

Zgniłym budulcem i kolorem,

O oknach, co szarzyzną zioną,

O ścianach w sękach, szparach, piętnach,

Z drabiną schodów przystawioną

Na zewnątrz do górnego piętra,

O dachu w asfaltowe łaty,

Skwierczące w słońcu smolnym smrodem Willą — mieszańcem kurnej chaty,

Bóżnicy, szopy i pagody —

— Przy stole, przedobiednią porą,

Mężusiów brzuszkowatych czworo,

W rannych pantoflach, cyklistówkach

Na mniej lub więcej łysych główkach,

Bez marynarek, ale w szelkach,

Gra w „telefona“ lub „mauszelka“,

Inaugurując letni salon...

(Gdzieżeś, Kostrzewski ?) Grają, palą,

Kto „Carski Diubek“, kto „Renomę“

A kto cygarko, które ścina

W takim breloczku-gilotynce.

W tymże salonie, tuż przed domem,

Kurczęta hurtem się zarzyna

I lody kręci się w maszynce.

(Tradycja! Któż by nie pamiętał?

Niedziela: lody i kurczęta.)

Są to tak zwani „kominiarze“,

Opuszczający miejskie mury

Dla łona żony i natury,

I innych poetycznych wrażeń

Od piątku do niedzieli wieczór;

Więc grają, nucąc, głupek z głupkiem

To „Oczi czornyje“, to „Puppchen“...

[......................................................... ]

Opodal — na leżakach — panie,

Kolorystyczne niesłychanie:

W szlafrokach kalejdoskopowych, Pomidorowo-fioletowych,

W pstre kwiaty, ptaki, psy, komety

I azjatyckie alfabety.

Wygląda to, gdy spojrzysz na nie

I parę razy szybko mrugniesz,

Jak sen papugi zwariowanej

O pawiu, zwariowanym również.

Przy nich na trawie dwaj młodzieńcy.

Jeden, wymokły i cielęcy,

Warszawiak — rzadki gość w tych stronach —

W zaprasowanych pantalonach,

Z przedziałkiem, woniejący Pulsem,

W żółtych sztybletach i koszulce

„A la Słowacki“. Jest to pyskacz,

Dowcipniś, Chlestakow letniska,

Don Juan „zza Żelaznej Bramy“,

Masowo uwodzący damy.

Kiedy zaśpiewa — dolce, lento —

„O sole mio“ czy „Sorrento“,

Lub, z frywolnością godną Reda,

Kuplecik z „Krysi Leśniczanki“,

Omdlewa każda z nich jak Leda —

I któraż się całować nie da

W mroku alejki lub altanki?

Pan Wacio właśnie opowiada,

Jak dobrze z bracią jest aktorską.

Łodzianka marzy, wzdycha z cicha

I sama czuje się Bogorską...

Drugi, pan Szura, jak maszkara:

W zgniecionych krągłych szarawarach,

W „kosoworotce“ malinowej,

W trepkach, binoklach, a na głowie

Biała chusteczka z supełkami

Na czterech rogach. Słucha, śwista

I gryzie źdźbło zerwanej trawy,

Żeby gryzącą swą ironię

Wyrazić tu dla ich Warszawy.

[......................................................... ]

Takie letnisko. Jedno słowo:

Wypisz-wymaluj — Soplicowo.

Przechodząc krokiem Guliwera,

Zagarniam dłonią i zabieram

Papuzie damy, dwóch młodzianów

I willę, i grających panów.

Robię to błyskawicznym ruchem

(Jak się na stole łapie muchę)

I dalej idę. Oni, w garści,

Bzykają, nudzą, więc ich gniotę

I, gniewny, rzucam gdzieś, pod płotem,

Jak sforę biesów do przepaści.

Znowu się chmurzę, burzą wzbieram

I naprzód — krokiem Guliwera —

Do mej altany.

Altana była naturalna,

Uformowana z bzu, leszczyny

I jakiejś bujnej plątaniny,

Przez którą przeświecając, słońce

Przesypywało blaszki drżące,

Przeróżne złocistości, plamki

I cienkie liści wycinanki.

W altanie stół, jak młyński kamień,

Stojący na kamiennej osi,

Upstrzony gęsto nazwiskami,

Inicjałami w dat chaosie,

Gdzie „Kuba bardzo kocha Zosię“,

Gdzie „R. K.“ z „M. P.“ w jednym sercu,

Przebici strzałą, razem sterczą,

Gdzie „Staś jest Świnia“ („a ty większa“),

Gdzie „Frenkiel“ podpis swój upiększa

Profilem wyrzezanym z boku

W tysiąc dziewięćset trzecim roku...

Runiczny kamień! Gdybyż mogli

Uczeni w piśmie serc klinowem,

Tych letnisk Champolliony nowe.

Odczytać nam ów głaz-hieroglif!

Zwyczajnych ludzi zwykłe dzieje.

Codzienne sprawy ich i troski,

Nie mniej ciekawe niż koleje

Person tragedii Szekspirowskiej.

Tak kwiaty na zwyczajnej łące

Codzienne są, zwyczajne, znane,

A rosną z głębi wstrząsającej,

Z walki żywiołów opętanej.

A potem — trzeba by Szekspirów,

By w wiekopomne zakuć słowa

Łódzkich Otellów, Królów Learów

I was, Ofelie z Tomaszowa!

Przy takim stole, otoczonym

Zmurszałej ławki ośmiokątem,

Siedzę, wzorzyście zaliściony

Słonecznym piątem-przez-dziesiątem,

I scyzorykiem na kamieniu

Drapiąc, uwieczniam nowe serce,

Ryję literkę po literce

I stawiam imię przy imieniu.

Przeszywam serce nową strzałą,

Strzepuję pył — i już gotowa

Wrzeźbiona w granitowe ciało

I miłość, i tragedia nowa.

Przede mną książka. Lecz już inna.

Wiersze, od których nie potrafię

Oderwać się od dwóch lat prawie,

Książka — rozpaczy mojej winna,

Rozkoszy, smutku i zachwytu,

Śmieję się nad nią, wzdycham, plączę,

Książka — nowina pełna mitów

I starych słów, i nowych znaczeń.

Tytuł (litery są czerwone):

„Wybór poezji“. Fotografia

Autora w profil nam przedstaffia:

Wysokoczoły i brodaty,

Z opuszczonymi w dół oczyma,

Książkę — czy rękę na niej — trzyma,

Za nim, w wazonie, mgliste kwiaty.

Czytam, po stokroć już czytane,

Strofy liściami przeplatane.

Migot poezji i gałązek

Drżąc rozkołysał mą altanę.

Czytałem je pod ławką w szkole,

Czytałem w helenowskim parku

Warkoczykowym pensjonarkom.

I Jej czytałem na przynętę,

Lecz ich słuchała obojętnie.

Czytałem w łóżku i przy stole,

Gdzie każdy łyk rosołu złoty

Popijam haustem złotej strofy,

Nie mówiąc, nie słuchając rozmów...

Czytam, miotany. Dłoń na czole,

A druga na kamiennym stole

Gra werblem niecierpliwym, to znów

Grzebieniem palców po czuprynie

Od czoła aż po kark przepłynie;

To oczy w strofie, to na niebie,

To nogi w węzeł, to pod siebie,

To się przebiegnę po altanie

I głośno powiem jakieś zdanie,

To znów na ławce klęknę — z książki

Ścierając błyskotliwe prążki.

Czytam: „Poezja starych studni“

Tak, to poezja: gdy głos dudni

W chłodnym, spleśniałym mroku studni;

I to poezja: martwy zegar– –

Milczenie, śmierć, a czas ubiega.

Strych, nieme skrzypce, już bez grajka – –

I one martwe, jak ten zegar:

Są, ale pieśń się nie rozlega.

Rupiecie strychów — marność, marność,

Znieruchomienie i umarłość...

„Księga, gdzie niezapominajka

Drzemie“ — znów martwość, zaprzestanie,

Jak zegar, skrzypce: bezruch, trwanie.-- –

Dzieciństwo, pełne snów, oniemień...

Znam to. Przychodzi chwila czasem,

Gdy znużę się hałasem gwarów

I nagle czuję, jak na ziemię

Śmierć spada. Osłupiały, drzemię – –

...„Były dzieciństwu memu lasem

Czarów... Zbierałem zardzewiałe

Klucze“-- –I znów rupiecie, graty,

Jak zegar, skrzypce, księga, kwiaty

I strych, i studnia — wszystko stare,

Skazane śmierci na ofiarę;

Tak od zarania do starości

Trwa niszczycielskiej mocy pościg

(I to poezja? Jak latarki

Magicznej cuda na tapecie?).

Wszystko jak ja: motyle, marki,

Odjazdy w wszystkie świata częście,

Sen niedorzeczny... sen jak szczęście...

Jak on wie wszystko, ten czarodziej...

We Lwowie? Nie. To było w Łodzi.

To było wszędzie i tak samo!

Tak, to poezja, bo — to samo...

Raptem z altany mnie wygoni.

Idę jak ksiądz z modlitewnikiem,

Modlę się szeptem o jabłoni,

O srebrnych brzozach nad strumykiem,

O deszczu sennej monotonii,

O rozhukaniu dzwonów dzikiem

— „gdy mi wspomnień dzwon dziś dzwoni

Stary żal moim jest dzwonnikiem“.

Modlę się w słodkich i gorących

Ustach, gdy pachniał bez w ogrodzie —

Ach, i to także było w Łodzi,

Pod nocną burzą drzew szumiących!

Od wolnych ptaków i od włóczęg

Radosnej się mądrości uczę,

Bez celu idę w świat, jak oni,

Przyszłość wesołym witam krzykiem

(I gdy mi wspomnień dzwon dziś dzwoni,

Stary żal moim jest dzwonnikiem...).

...I tak, w skrzydlaty prawie sposób,

Na wierszach płynę przez letnisko...

Wtem szepty słyszę innych głosów,

Tak blisko!

I taka jasna dal za rzeką,

Taki na prawo bór ciemnieje.

Na lewo tak się łąka śmieje

Pod białozłotą słońca spieką.

Taka tęsknota za daleką,

Za zbłękitnioną, legendarną

Miłośnie wznosi się pod gardło

I przejmująco bzami dysze,

W rytmy uwodzi i kołysze

W takie tkliwości i bezkresy,

Że, bazgrząc książki marginesy,

W sąsiedztwie Staffa wierszyk piszę!

Autor wyraża tam swój podziw

Dla dnia letniego i przyrody,

Oświadcza, że po polu chodzi,

Ubóstwia łąki i ogrody,

Prócz tego zaś — dla pewnej panny

Odczuwa afekt nieustanny,

A widząc nieba wspaniałości

I kwiaty na rodzimej glebie,

Jak afekt ten wyrazić — nie wie,

Więc zapytuje w naiwności:

„Jakże ci powiem o miłości,

Jeżeli więcej kocham — ciebie!...“

...Kpisz sobie z niego, kpisz, poeto.

Nieładnie, mistrzu. Spójrz: biedaczek

Nieomal ze wzruszenia płacze.

Nie wolno, mistrzu. Kładę veto.

Nie umie tak jak ty, magiku

Spod ciemnej gwiazdy, strof budować,

Młody jest, trzeba mu darować,

Kocha się, zmartwień ma bez liku...

Niech sobie będą „szczęścia włości“,

Przepuść mu także „śnię jak w niebie“,

Jeszcze nie umie dobrnąć prościej

Do tego swego „...o miłości,

Jeżeli więcej kocham ciebie“.

...Chłopcze! przepraszam najgoręcej.

Doprawdy, już nie będę więcej...

Błogosławiącą rękę kłoni

Kpiarz stary nad tym biednym smykiem

I — gdy mi wspomnień dzwon dziś dzwoni

Stary żal moim jest dzwonnikiem.

IV

Spłakany, lekki i pokorny,

Zamykam książkę i odchodzę.

Wracam do willi. A po drodze

Był sad. BYŁ SAD. Zauważ plagiat,

Dwusłowy wprawdzie, lecz bezsporny.