Kwartalnik artystyczny 1/2024 (121) - Wojewódzka Biblioteka Publiczna – Książnica Kopernikańska w Toruniu - ebook

Opis

"Kwartalnik Artystyczny. Kujawy i Pomorze" to czasopismo adresowane do miłośników literatury, wydawane przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną - Książnicę Kopernikańską w Toruniu. Ukazuje się od 1993 roku. „Kwartalnik Artystyczny” przybliża utwory najwybitniejszych pisarzy, a także autorów młodszych pokoleń i debiutantów. Na jego łamach publikowane są wiersze, proza, eseje, szkice, rozmowy, ankiety, głosy i glosy, recenzje, noty o książkach oraz wkładki z fotografiami i reprodukcjami dzieł sztuki. Redaktorem naczelnym jest Krzysztof Myszkowski.

W skład Zespołu redakcyjnego wchodzą: Adam Bednarek, Stefan Chwin, Aleksander Fiut, Michał Głowiński, Marek Kędzierski, Julian Kornhauser i Leszek Szaruga.

 Na łamach pisma publikowali najwybitniejsi pisarze, między innymi: Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Tadeusz Różewicz, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Artur Międzyrzecki, Ryszard Kapuściński, Stanisław Lem, Jan Błoński, Adam Zagajewski, Janusz Szuber.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wy­dawca: Wo­je­wódzka Bi­blio­teka Pu­bliczna – Książ­nica Ko­per­ni­kań­ska w To­ru­niu
Ad­res re­dak­cji: ul. Sło­wac­kiego 8, 87-100 To­ruń tel. 56 622 57 01 e-mail: kwar­tal­nik@ksia­znica.to­run.plwww.kwar­tal­nik.art.pl
Kwar­tal­nik Ar­ty­styczny. Ku­jawy i Po­mo­rze
ISSN 2720-7293
Pre­nu­me­rata: Anna Broda, tel. 56 622 66 42 wew. 105
Wa­runki pre­nu­me­raty 2023: • kra­jo­wej – 60 zł • za­gra­nicz­nej – 40 USD / 40 EUR
Cena eg­zem­pla­rza ar­chi­wal­nego (wraz z wy­syłką): • kra­jowa – 12 zł • za­gra­niczna – 10 USD / 8 EUR
Wpłaty pro­simy kie­ro­wać na konto: 72 1160 2202 0000 0003 5585 9625 „Kwar­tal­nik Ar­ty­styczny”
Re­dak­cja: Krzysz­tof Mysz­kow­ski – re­dak­tor na­czelny Anna Broda – biuro re­dak­cji
Ze­spół: Adam Bed­na­rek, Jan Błoń­ski, Ste­fan Chwin, Alek­san­der Fiut, Mi­chał Gło­wiń­ski, Ma­rek Kę­dzier­ski, Ju­lian Korn­hau­ser, Le­szek Sza­ruga
Pro­jekt okładki: Ewa Ba­the­lier
Na okładce zdję­cie Ewy Ba­the­lier: frag­ment fre­sku z ko­ścioła Sa­int-Pierre-le-Jeune w Stras­burgu
Ko­rekta: Be­ata Ant­czak-Sa­bala, Ka­ta­rzyna Du­najko
Skład: Ka­rol Cy­ra­no­wicz
Do­fi­nan­so­wano ze środ­ków Mi­ni­ster­stwa Kul­tury i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­wego po­cho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tury
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pierw­szy te­go­roczny nu­mer „Kwar­tal­nika Ar­ty­stycz­nego” otwiera długo ocze­ki­wany frag­ment Nie­na­zy­wal­nego Sa­mu­ela Bec­ketta w bra­wu­ro­wej pró­bie prze­kładu Marka Kę­dzier­skiego, tej dziw­nej i wspa­nia­łej po­wie­ści, od któ­rej po­wsta­nia mi­nęło sie­dem­dzie­siąt lat, bę­dą­cej je­dy­nym nie­prze­ło­żo­nym w ca­ło­ści na ję­zyk pol­ski to­mem tzw. Try­lo­gii.

Pre­zen­tu­jemy wier­sze i esej Pio­tra Ma­ty­wiec­kiego, wier­sze Ar­tura Szlo­sarka, Krzysz­tofa Siw­czyka, Mi­ro­sława Dzie­nia i Mi­chała Czo­ryc­kiego.

W 10. rocz­nicę śmierci Ta­de­usza Ró­że­wi­cza pu­bli­ku­jemy głosy dzie­się­ciorga po­etek, po­etów i pi­sa­rzy, przy­po­mi­namy wier­sze Po­ety i późne por­trety wy­ko­nane przez Elż­bietę Lempp.

Po za­pi­sach pa­ry­skich, tym ra­zem frag­ment cze­cho­sło­wac­kiego Dzien­nika Je­rzego An­drze­jew­skiego oraz szkic ni­żej pod­pi­sa­nego o Miaz­dze i dzien­ni­kach.

Ste­fana Chwina sły­szymy w roz­mo­wie, która od­była się w Bi­blio­tece Uni­wer­sy­tec­kiej w To­ru­niu, mó­wią­cego o toż­sa­mo­ści, re­gio­nie i Eu­ro­pie.

W Va­riach stałe cy­kle, omó­wie­nia ksią­żek, które zwró­ciły na­szą szcze­gólną uwagę i za­chęta do Bi­blio­teki „Kwar­tal­nika Ar­ty­stycz­nego”.

Za­pra­szamy!

Krzysz­tof Mysz­kow­ski

SA­MUEL BEC­KETT[1]

Nie­na­zy­walne

frag­ment w prze­kła­dzie Marka Kę­dzier­skiego

A w mo­jej gło­wie, którą za­czy­nam po­woli lo­ka­li­zo­wać, tam na gó­rze i lekko na prawo, pry­skają iskry, by za chwilę bez ży­cia roz­bić się o ścianki prze­pie­rze­nia. Cza­sami mó­wię so­bie, że ja też, ja też je­stem w gło­wie, ze stra­chu, wielki strach każe mi to mó­wić, no i pra­gnie­nie bez­pie­czeń­stwa, żeby z każ­dej strony oto­czyła mnie ma­sywna kość. Do­dam, że to idio­tyzm, dać się prze­stra­szyć nie swoim wście­kłym my­ślom, dać im po­ryć moje niebo wą­tłymi bły­skami i osa­czać mnie wrza­skiem, nic nie­zna­czą­cym. Ale wszystko po ko­lei, we wła­ści­wym cza­sie. A tu czę­sto wszystko jest snem, śpi, jak wtedy, kiedy fak­tycz­nie by­łem Wor­mem, wszystko, z wy­jąt­kiem tego głosu, który mnie wy­na­tu­rzył, który na­wet na chwilę nie ustaje, choć cza­sami staje się nie­wy­raźny i słaby, jakby za­mie­rał, jakby miał mnie po­rzu­cić. Ale to tylko chwila sła­bo­ści, chyba że to robi umyśl­nie, żeby na­uczyć mnie, co to jest na­dzieja. Dziwne, że choć tak sfa­ty­go­wany, a mło­dzie­nia­szek w nę­dzy, w którą oni mnie wpro­wa­dzili, wy­daje mi się, że pa­mię­tam, jak to było, kiedy by­łem Wor­mem, za­nim wy­dano mnie im na po­żar­cie. Dla­tego kusi mnie, by po­wie­dzieć, że chyba jed­nak je­stem Wor­mem, kusi, by wie­rzyć, że on mógł prze­cież dojść do tego stanu, do któ­rego i ja do­sze­dłem. Ale to nie wy­szło. Pew­nie znajdą inny, mniej in­fan­tylny spo­sób, żeby zmu­sić mnie do przy­zna­nia, bądź uda­wa­nia, że przy­znaję, że je­stem tym, któ­rego imie­niem mnie na­zy­wają. A może od­cze­kają, aż, z po­wodu wy­czer­pa­nia i co­raz moc­niej­szych ra­zów, któ­rych mi nie szczę­dzą, za­po­mnę, wtedy uda im się wy­ma­zać tego, któ­rego nie można do­pro­wa­dzić do tego, do czego mnie te­raz do­pro­wa­dzili. Nie mó­wiąc o wczo­raj, nie wspo­mi­na­jąc o ju­trze. A jed­nak wy­daje mi się, że pa­mię­tam i że ni­gdy nie za­po­mnę, ja­kim by­łem, kiedy by­łem nim, za­nim wszystko się po­mie­szało. No, ale to jest oczy­wi­ście nie­moż­liwe, jako że Worm nie mógłby wie­dzieć, ja­kim był, ani kim – i tak mam, we­dług nich, ro­zu­mo­wać. Wy­daje mi się także, co jest jesz­cze bar­dziej godne ubo­le­wa­nia, że mógł­bym znowu stać się Wor­mem, je­żeli tylko zo­sta­wi­łoby się mnie w spo­koju. To na­prawdę świetna me­ta­mor­foza. Za­sta­na­wiam się, czy do­kądś to wszystko nas za­pro­wa­dzi. Gdyby tylko prze­stali mó­wić, ni­czego nie mó­wiąc, cze­ka­jąc, aż za­trzy­mają się na do­bre. Ni­czego? Ła­two po­wie­dzieć. Szybko się mówi. Nie mnie to osą­dzać. Za po­mocą czego niby miał­bym osą­dzać? To ko­lejna pro­wo­ka­cja. Chcą, bym za­czął się nie­cier­pli­wić, że­bym, na­gle nie mo­gąc się opa­no­wać, po­śpie­szył im z po­mocą. Ja­kie to wszystko grubą ni­cią szyte. Cza­sami mó­wię so­bie, oni mi mó­wią, Worm mówi, pod­miot nie ma tu zna­cze­nia, że tych, któ­rzy chcą we­pchnąć ten to­war, jest kilku, czte­rech, pię­ciu. Jed­nym za­stę­pem idą, ale pew­nie gę­siego. To jed­nak chyba je­den brudny bru­tal dla za­bawy udaje, że jest ich wielu, zmie­nia re­jestr głosu, ak­cent, ton i treść bzdur, które opo­wiada. Chyba, że to mu przy­cho­dzi w spo­sób na­tu­ralny. Nagi, za­rdze­wiały hak, ow­szem, może bym za­ak­cep­to­wał. Ale żad­nych na nim sma­ko­ły­ków. Są jed­nak też dłuż­sze okresy mil­cze­nia i ci­szy, z dłu­gimi od­stę­pami, pod­czas któ­rych, już nic nie sły­sząc, już nic nie mó­wię. To zna­czy, nad­sta­wiw­szy ucha, sły­szę szept. Ale to nie do mnie, to wia­do­mo­ści wy­mie­niane mię­dzy nimi, na nowo się zma­wiają. Nie sły­szę tego, co mó­wią, wiem tylko, że wciąż tam są, że nie skoń­czyli, ze mną. Ode­szli tro­chę da­lej. Se­krety. A może to tylko je­den, je­den on, za­sięga rady u sie­bie sa­mego, mam­ro­cząc, pod­gry­za­jąc wąsa, go­tuje się na ko­lejną por­cję idio­ty­zmów. Może pod­słu­chać coś pod drzwiami, jak tylko na­staje mil­cze­nie. O Boże, nie­źle mnie urzą­dzili. Choć to wszystko z na­dzieją, że już nie bę­dzie ni­kogo. Ale to nie jest chwila, by o tym opo­wia­dać. Zgoda. A na co jest te­raz chwila, by opo­wia­dać? O Wor­mie, w końcu. Trzeba się cof­nąć, aby za­cząć, po­wró­cić do jego źró­deł, a po­tem kon­ty­nu­ując, po­stę­po­wać za nim, cier­pli­wie śle­dzić ko­lejne sta­dia roz­woju, wciąż ma­jąc na uwa­dze uka­za­nie fa­tal­nej re­ak­cji łań­cu­cho­wej, która prze­obra­ziła go w to, czym ja te­raz je­stem. I wszystko to prze­ka­zać z dia­bel­ską bra­wurą. A po­tem wszystko no­to­wać, dzień za dniem, aż dam za wy­graną. A na ko­niec pieśń dzięk­czynna wraz z tań­cem w wy­ko­na­niu ofiary, która za­wo­dzi i kwili. Mam na­dzieję, że nie bę­dzie kom­pli­ka­cji. Jako Ma­hood nie wie­dział­bym, jak umrzeć. Jako Worm, czy dam radę się uro­dzić? Pro­blem jest iden­tyczny. Może to jed­nak nie ta sama po­stać, mimo wszystko? Przy­szłość to roz­strzy­gnie, ma do­bry te­mat. Ale tro­chę cof­nijmy się, ple­cami do stoku, aby le­piej upaść na twarz. Trzeba by chyba po­wie­dzieć coś na od­wyrtkę. Gdyby jed­nak trzeba było po­wie­dzieć wszystko, cze­góż to nie trzeba po­wie­dzieć! Do góry, na dół, nie­ważne, za­cznijmy od ucha, jest do­bre na wszystko. Wcze­śniej to była noc dzie­jów. Ale póź­niej, jaka świe­tli­stość! No, w każ­dym ra­zie wiem, na czym się sku­pić, na mo­ich po­cząt­kach, jako te­ma­cie kon­wer­sa­cji, ro­zu­mie się, tylko to się li­czy. Po­cząw­szy od chwili, kiedy można po­wie­dzieć: Ktoś, ja­kiś inny jest na dro­dze, wszystko idzie we­dług planu. Może mam jesz­cze przed sobą całe mi­le­nium. Nie­istotne. Jest już w dro­dze. Wresz­cie za­czy­nam roz­gry­zać to miej­sce. Za­sta­na­wiam się, czy mógł­bym się stąd ulot­nić, przez pod­wa­liny, któ­re­goś ranka, wraz ze śnia­dan­kiem. Nie, nie ru­szam się stąd, jesz­cze nie mogę. Raz w gło­wie, raz w brzu­chu, ja­kie to dziwne, raz wresz­cie ni­g­dzie, w ni­czym spe­cjal­nym. Może to przez dziurę Bo­tally, może prze­trwały prze­wód, tętni wciąż, wszystko wo­kół kur­czy się i ko­ła­cze. Tak na przy­nętę. Czyż­bym miał przy­ja­ciela, po­śród nich, co po­trząsa smutno głową, nic nie mó­wiąc, no może od czasu do czasu tylko: już star­czy, star­czy. To może nie są po­czątki, może to jesz­cze przed jego po­cząt­kami, chyba im na tym za­leży. Chcą może mó­wić także o ko­rze­niach. Ten czas, który bie­gnie, pę­dzi ga­lo­pem, jest też tym, co so­bie drze­mał. A to mil­cze­nie, prze­ciw któ­remu uja­dają, na próżno, i które pew­nego dnia na nowo za­pa­nuje, jest tym, co nie­gdyś. Ewen­tu­al­nie nieco po dro­dze po­ob­cie­rane, odarte. Zgoda, niech bę­dzie, mnie, który jest w dro­dze, słowa dmą w ża­gle, z ża­glem peł­nym słów, je­stem też owym nie­po­ję­tym an­te­na­tem, przod­kiem, o któ­rym nic nie da się po­wie­dzieć. Może jed­nak o nim jesz­cze opo­wiem, i o tych cza­sach nie­prze­nik­nio­nych, kiedy nim by­łem, ja, pew­nego dnia, kiedy oni za­milkną, na za­wsze prze­ko­nani wresz­cie, że ni­gdy się nie uro­dzę, po­nie­waż ni­gdy nie da­łem się po­cząć. Tak, może jesz­cze o tym opo­wiem, o nim, przez chwilę, jakby w echu, co prze­drzeź­nia, za­nim do­łą­czę do niego, tego, któ­rego nie wie­dzieli, jak ode mnie odłą­czyć. Zresztą już słabną, to się wy­czuwa. Choć to tylko wy­bieg, by wzbu­dzić we mnie en­tu­zjazm, oszu­kań­czy for­tel jak to u nich w zwy­czaju, po to, bym pod wpły­wem smutku przy­jął ich wa­runki, chcąc po­koju za wszelką cenę. Ale ja prze­cież nie mogę już nic zro­bić, co krok wciąż o tym za­po­mi­nają. Nie mogę się ra­do­wać, nie mogę się smu­cić, choćby mi tłu­ma­czyli, jak to się robi, i w ja­kich oko­licz­no­ściach, i tak nic nie zro­zu­miem. I na ja­kich wa­run­kach? Nie wiem, czego chcą. Mó­wię o tym, ale tego nie wiem. Wy­daję dźwięki, co­raz le­piej, jak się wy­daje. Je­żeli to im nie wy­star­cza, za mało im tego, ja nic nie po­ra­dzę. Je­śli mó­wię o gło­wie, mó­wiąc o so­bie, to dla­tego, że sły­szę, że o tym mowa. Dość już jed­nak ga­da­nia wciąż, w kółko, o tym sa­mym. My­ślą, że któ­re­goś dnia to się zmieni, to cał­kiem na­tu­ralne. Że któ­re­goś dnia we­pchnie mnie do tcha­wicy, albo w coś in­nego – prze­nie­sie, umie­ści gdzieś in­dziej na dro­gach od­de­cho­wych, z po­my­słem w gło­wie, że po­wsta­nie tam ślicz­niutki ro­pień, od któ­rego za­cznie się roz­prze­strze­niać in­fek­cja ca­łego or­ga­ni­zmu. Co po­zwo­li­łoby mi ra­do­wać się, jak każ­demu czło­wie­kowi, skoro udało się usta­lić przy­czynę. I w mgnie­niu oka stał­bym się sie­cią prze­tok trans­por­tu­ją­cych ropę bło­go­sła­wio­nej ra­cjo­nal­no­ści. Och, gdy­bym tylko był z krwi i ko­ści, czego za­pewne so­bie ży­czą, nie wiem, może i nie by­łoby to ta­kie głu­pie, ta ich drobna myśl, ma­lutka idea. Mó­wią, że mam bóle, tak jak ja­kieś praw­dziwe my­ślące mięso, ale ni­czego nie czuję, przy­kro mi. Jako Ma­hood, ow­szem, coś tam czu­łem, chwi­lami, ale jaki z tego oni mo­gliby mieć po­ży­tek? Le­piej, żeby so­bie po­szu­kali cze­goś in­nego. Czu­łem gą­sior na szyi, mu­chy, tro­ciny pod ki­ku­tami, derkę na czaszce, w mo­men­cie, kiedy mnie o tym in­for­mo­wano. Ale czy to jest ży­cie, to, które ucieka, kiedy zmie­nia się te­mat. Nie wi­dzę po­wodu, dla­czego by nie. Oni jed­nak mu­sieli chyba osą­dzić, że nie. Zbyt są wy­ma­ga­jący, za dużo so­bie wy­obra­żają. Chcą, by mnie kark bo­lał, bo­lała szyja, nie­za­prze­czalny do­wód oży­wie­nia, kiedy się słu­cha o nie­bie. Chcą, bym miał ro­zum, wie­dząc, że mnie kark na­wala, że zże­rają mnie mu­chy, a niebo ni­czego tu nie może zmie­nić. Niech mnie bi­czują bez ustanku, w nie­skoń­czo­ność, co­raz moc­niej, bio­rąc pod uwagę na­wyk przy­zwy­cza­je­nia, w końcu chyba z na­dzieją, że za­cznie się wy­da­wać, że coś z ży­cia zro­zu­mia­łem. Mogą na­wet wtedy od czasu do czasu zro­bić krótką pauzę dla wy­tchnie­nia, bez obawy, że prze­stanę wyć. Prze­cież uprze­dzali mnie, nim się za­częło. Trzeba wyć, ro­zu­miesz, ina­czej to ni­czego nie do­wo­dzi. A kiedy będę zła­many wy­czer­pa­niem, już nic nie mo­gąc, kiedy nie mo­gąc już krzy­czeć, z braku po­ży­wie­nia, oni będą mieli prawo uznać mnie za zmar­łego, z wszel­kimi po­zo­rami praw­dzi­wo­ści. I nie będę mu­siał już się po­ru­szać, aby za­słu­żyć so­bie na to, iż ze znu­że­niem po­kle­pu­jąc się wza­jem­nie sta­rymi, su­chymi rę­kami, jakby chcąc strzą­snąć z nich kurz, stwier­dzą: On już się nie po­ru­szy. To by­łoby zbyt pro­ste. Po­trzeba tu nieba i nie wiem już czego, świa­teł, świa­tłych lu­dzi, na­dziei trzy­mie­sięcz­nej, za­bawy w po­cie­sza­nie, i czego tam jesz­cze? Za­mknijmy więc ten na­wias, aby­śmy mo­gli za­de­kla­ro­wać otwar­cie, z lek­kim ser­cem, otwar­cie na­stęp­nego. Dźwięki. Jak długo po­zo­sta­wa­łem wy­łącz­nie uchem? Od­po­wiedź: Do­póki już nie mo­gło to trwać da­lej, zbyt piękne, w po­rów­na­niu z tym, co na­stą­piło. Mi­liony róż­nych dźwię­ków, wciąż ta­kich sa­mych, po­wra­ca­ją­cych bez wy­tchnie­nia, nie trzeba wię­cej, by wy­ro­sła wam głowa, naj­pierw pąk jeno, po­tem mon­stru­al­nie duża. Naj­pierw wy­ci­szała, na­stęp­nie wy­ga­szała, kiedy przy­szła ko­lej na oko, gor­sza niż zło, cała skarb­nica zła. I nie ma co tu uści­ślać i pre­cy­zo­wać. Nie ma zna­cze­nia z uży­ciem czego, pod wa­run­kiem, że uda mi się po­wie­dzieć, za­nim stracę słuch: To jest głos, głos mówi do mnie. I py­tać, zu­chwale, czy nie mój. I stwier­dzić, nie­ważne jak, że ja go nie mam. Dmu­cha­jąc od zim­nego do go­rą­cego, w ciemno, od mrozu do wrzątku, z po­dob­nym efek­tem. Taki jest punkt wyj­ścia, to czło­wiek, on już ru­szył, oni mnie nie wi­dzą, ale mnie sły­szą, jak dy­szę, pod ni­tami, nie wie­dzą, że to nity trzy­mają mnie w ca­ło­ści. On wie, że to są słowa, nie wie, czy to nie jego, tak to się za­czyna, nikt ni­gdy się nie za­trzy­mał na tak do­brej dro­dze, zrobi z tych słów wła­sne, my­śląc, że jest sam, z dala od wszyst­kich, poza za­się­giem ja­kie­go­kol­wiek głosu, i uj­rzy świa­tło dnia, o któ­rym cią­gle mu ga­dają. Tak, wiem, że to są słowa, był czas, kiedy nie wie­dzia­łem, wciąż nie wiem, czy moje. Oni mogą więc nie tra­cić na­dziei. Na ich miej­scu wy­star­cza­łoby mi, że wiem to, co wiem, nie wy­ma­gał­bym, żeby wie­dzieć coś wię­cej o so­bie niż to, że to, co sły­szę, to nie nie­winny i prze­możny od­głos nie­mych rze­czy, zmu­szo­nych do trwa­nia, lecz stra­chliwa pa­pla­nina ska­za­nych na mil­cze­nie. Miał­bym li­tość, roz­grze­szył­bym się, nie pa­li­łoby mi się, by ro­bić z sie­bie wła­snego kata. Ale oni są rów­nie, je­żeli nie bar­dziej, su­rowi niż wtedy, gdy ro­bi­łem z sie­bie Ma­ho­oda. Za­miast ob­ni­żyć dla mnie po­przeczkę. Prze­cież ja jesz­cze nic nie po­wie­dzia­łem. Schwy­tane przez jedno ucho, od razu wy­cieka mi przez usta, bądź przez dru­gie ucho ucieka, to też moż­liwe. Nie ma sensu mno­żyć oka­zji do błędu. Dwa otwory, a ja po­środku, lekko za­kli­no­wany. Albo je­den otwór, wej­ście z wyj­ściem, przez które prze­py­chają się słowa, jak mrówki, w po­śpie­chu, obo­jęt­nie, nic nie­wno­szące, ni­czego nie­wy­no­szące, za słabe, by od­ci­snąć po so­bie ślad. Już nie po­wiem ja, już nie po­wiem ni­gdy, to zbyt głu­pie. Na jego miej­sce będę wsta­wiał, za każ­dym ra­zem, kiedy tylko je usły­szę, trze­cią osobę, je­śli przyj­dzie mi na myśl. Je­śli ich to bawi. I tak ni­czego to nie zmieni. Je­stem tylko ja, ja, który nie je­stem, tam, gdzie je­stem. To słowa, mówi, że wie, że to są słowa. Ale jak on może to wie­dzieć, on, który ni­gdy nie sły­szał cze­goś in­nego? Co za lo­gika! Ale te świa­tła, które ga­sną z sy­kiem. To prawda. No, a te inne rze­czy, mnó­stwo in­nych rze­czy, do któ­rych, jak do­tąd nie­stety, ob­fi­tość ma­te­rii nie po­zwa­lała czy­nić naj­mniej­szych alu­zji. Na­sam­przód zaj­mijmy się przy­kła­dowo od­dy­cha­niem u de­li­kwenta. Pro­szę, od­dy­cha, te­raz po­zo­sta­nie mu już tylko się du­sić. Klatka pier­siowa wznosi się i opada, na­dyma się i za­pada, pro­ces zu­ży­cia ru­szył pełną parą, roz­kład po­stę­puje od góry w dół, nie­długo za­cznie to­czyć nogi, nie­ba­wem de­li­kwen­towi przyj­dzie tylko peł­znąć. Nie­prawda, on jesz­cze nie od­dy­cha, ni­gdy nie bę­dzie od­dy­chać. Więc co to tak świsz­czy, skąd ten od­głos jakby po­ta­jem­nie wpra­wia­nego w ruch po­wie­trza, przy­po­mi­na­jący od­dech ży­cia, tym, któ­rych zżera. To nie­do­bry przy­kład. A te świa­tła, które sy­czą, ga­snąc? To ra­czej chyba wielki wy­buch śmie­chu w re­ak­cji na or­gię prze­stra­chu i roz­ża­le­nia. Za­lać go ja­sno­ścią, a po­tem na­gle wtrą­cić w mrok, może nie mogą się oprzeć ta­kim żar­tom. Ale oni, od­kąd tam są, wszę­dzie wkoło, mo­gli prze­cież wy­wier­cić otwór, w tej ściance, i wle­piać weń oko, je­den po dru­gim. A te świa­tła, to są te może, któ­rymi go omia­tają, od czasu do czasu, aby śle­dzić po­stęp przez niego czy­niony. Kwe­stia świa­teł wy­maga od­dziel­nego zba­da­nia, tak jest in­try­gu­jąca, że wy­pa­da­łoby przyj­rzeć się temu dłu­żej, w spo­koju du­cha, hmm, zo­sta­nie zba­dana przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji, kiedy nie bę­dzie już tak pi­liło, na spo­kojną głowę. Re­zo­lu­cja nu­mer dwa­dzie­ścia trzy. Jaki z tego wio­sek? Że je­dyny wy­da­wany przez Worma dźwięk do­bywa się z ust, które czkają, śmieją się, ssą, plują i bul­go­czą na kilka spo­so­bów. Słusz­nie! Nie za­po­mi­na­jąc o tre­nie ugi­na­ją­cego się pod brze­mie­niem po­wie­trza. On się uczy, to naj­waż­niej­sze. Je­żeli póź­niej na ziemi roz­pęta się bu­rza, za­ta­pia­jąc w jed­nej chwili wol­ność opi­nii, bę­dzie wie­dział, od czego wraca, że ko­niec świata znowu nie jest tak bli­sko. Nie, w miej­scu, w któ­rym te­raz jest, nie może się uczyć, głowa nie działa, nie wię­cej wie niż pierw­szego dnia, on tylko sły­szy i cierpi, nie ro­zu­mie­jąc, to po­winno być moż­liwe. Z ucha wy­ro­sła mu głowa, aby już na do­bre go roz­zło­ścić, coś w tym ro­dzaju. Jest więc głowa, przy­kle­jona do ucha, wy­peł­niona wy­łącz­nie gnie­wem, tylko to jest ważne, w tej chwili. To trans­for­ma­tor, który, bez po­mocy ro­zumu, zmie­nia ha­łas w gniew i prze­ra­że­nie. Tylko tego trzeba, w tym mo­men­cie. Wpro­wa­dza­niem ha­łasu w zwoje zaj­miemy się póź­niej, jak się go stam­tąd wy­do­sta­nie. Do czego więc w ta­kich oko­licz­no­ściach czło­wie­czy głos? Czy nie le­piej wy­cie hieny albo ku­cie mło­tów? Od­po­wiedź: Żeby nie bał się za­nadto, kiedy zo­ba­czy, jak wy­krzy­wiają się praw­dziwe wargi. Oni mają na wszystko od­po­wiedź, we wła­snym gro­nie. I ko­chają mó­wić, wie­dzą, że to naj­gor­sza piła, dla nie­wta­jem­ni­czo­nego. Jest ich wielu, wszę­dzie wo­kół, może trzy­mają się za ręce, łań­cuch bez końca, po­łą­czeni łań­cu­chem, mó­wią je­den po dru­gim, każdy po ko­lei. Krążą, po­ru­sza­jąc się w na­głych po­dry­gach, co spra­wia, że słowo do­cho­dzi za­wsze z tej sa­mej strony. Czę­sto jed­nak mó­wią jed­no­cze­śnie, je­den przez dru­giego, wszy­scy mó­wią wszystko do­kład­nie w tym sa­mym cza­sie, tak per­fek­cyj­nie ra­zem, że jakby jed­nym gło­sem, jed­nymi ustami, jakby ktoś nie wie­dział, że tylko Bóg może być wszę­dzie, w jed­nym cza­sie. Ktoś ow­szem, ale nie Worm, który nic nie mówi, ni­czego nie wie, jesz­cze te­raz. Tak samo je­den po dru­gim po ko­lei ko­rzy­stają z ju­da­sza, ci, co chcą. Kiedy je­den mówi, inny pa­trzy, pew­nie ten, co ma za chwilę mó­wić, któ­rego uwagi nie będą, w da­nym wy­padku, od­no­siły się do tego, co ewen­tu­al­nie zo­ba­czy, co za­in­te­re­suje go wy­star­cza­jąco, aby uznał to za godne wzmianki, choćby po­śred­nio. Ale co so­bie obie­cują, tak czy­niąc tyle czasu, z na­dzieją na co? Trudno bo­wiem wie­rzyć, że nie oży­wia ich ja­kaś na­dzieja. No i jaka jest na­tura owej zmiany, któ­rej po­stęp chcą śle­dzić, wle­pia­jąc jedno oko w otwór, przy­my­ka­jąc dru­gie? Nie przy­świeca im cel pe­da­go­giczny, to bez wąt­pie­nia. Nie idzie o to, by na­uczyć go cze­go­kol­wiek, w tym mo­men­cie. Je­dy­nym ję­zy­kiem, w ja­kim są za­pra­wieni, jest ka­te­chizm, tkliwy i ob­łudny, przy tym pe­łen żółci i jadu. Niech się po­ru­szy, niech spró­buje so­bie pójść, da­leko od roz­dzie­ra­ją­cego ha­łasu, tylko tego żą­dają, w tym mo­men­cie. Do­kąd­kol­wiek pój­dzie, skoro jest w cen­trum, pój­dzie w ich kie­runku. A więc jest w sa­mym cen­trum, no pro­szę, wresz­cie ja­kaś in­for­ma­cja o nie­sły­cha­nej wa­dze, nie­ważne dla kogo lub do czego. Pa­trzą, żeby spraw­dzić, czy się po­ru­szył. Jest tylko bez­kształtną masą, bez twa­rzy, na któ­rej ma­lo­wa­łyby się całe dzieje udręki, lecz układ owej bez­kształt­nej masy zbi­tej w so­bie i spię­tej, za­pewne też peł­nej eks­pre­sji, po­zwala spe­cja­li­stom od­gad­nąć, ja­kie są szanse zo­ba­cze­nia nie­ba­wem, że pod­sko­czy, albo że od­dali się nie­po­strze­że­nie, albo się wy­krwawi, jak ktoś ugo­dzony na śmierć. W tej ma­sie bez­kształt­nej tkwi oko, wy­mę­czone, jak u ko­nia, i wciąż otwarte, oni po­trze­bują oka, doj­rzą w nim oko. Do­kąd­kol­wiek pój­dzie, pój­dzie w ich kie­runku, ku ich trium­fal­nej pie­śni, za­in­to­nują ją w mo­men­cie, kiedy stwier­dzą, że idzie, że jest w dro­dze, ku tej pie­śni trium­fal­nej, lub ku ich na­głemu za­milk­nię­ciu, kiedy upew­nią się, że jest w dro­dze, aby go upew­nić, że do­brze uczy­nił, ru­sza­jąc w drogę, albo w kie­runku głosu, który na­gle sta­nie się słab­szy, jakby się od­da­lał, aby on my­ślał, że głos się za­czął od­da­lać, aby on się nie za­trzy­mał, na tak do­brej dro­dze, aby on my­ślał, że się od­dala, gdy w rze­czy­wi­sto­ści, ja­kiej rze­czy­wi­sto­ści! się do nich zbliża, co­raz bar­dziej. Nie, prze­cież on nie może ni­czego my­śleć, o ni­czym są­dzić, wszakże ciało, ten ro­dzaj mięsa bar­dzo się tu przyda, ono spró­buje pójść tam, gdzie pa­nuje spo­kój, pad­nie i le­gnie tam, gdzie już nie bę­dzie cier­piało, lub choćby mniej, albo już nie zdoła ru­szyć da­lej. Wtedy głos roz­pocz­nie na nowo, naj­pierw słaby, ale co­raz mniej, ci­chy, a po­tem co­raz gło­śniej­szy, z tej strony, ku któ­rej oni chcą, by on się od­da­lił, aby my­ślał, że ktoś go śle­dzi, i ru­szył w ich kie­runku. W ten spo­sób przy­wiodą go aż do ścianki, a na­wet do­kład­nie do punktu, w któ­rym wy­wier­cili inne otwory, przez które będą mo­gli prze­cią­gnąć swe łap­ska i go schwy­tać. Ja­kież to wszystko jest fi­zyczne. Jak tam do­trze, nie mo­gąc iść da­lej, z po­wodu prze­szkody, nie mo­gąc iść da­lej w ogóle, nie ma­jąc po­trzeby, by da­lej iść, w tym mo­men­cie, z po­wodu wiel­kiego mil­cze­nia, ol­brzy­miej ci­szy, jaka na­sta­nie, on pad­nie, za­kła­da­jąc, że po­wstał, lecz prze­cież na­wet płaz może paść, po dłu­giej ucieczce, można tak po­wie­dzieć, nie na­ra­ża­jąc się na za­rzut nie­pra­wi­dło­wo­ści. Pad­nie, w pierw­szym rogu, po raz pierw­szy tego do­świad­czy, pierw­sze ta­kie schro­nie­nie, pod­pora pio­nowa, wspar­cie w pio­nie, które wes­prze wspar­cie na­ziemne. Tak jak ten, co czeka w za­po­mnie­niu na omdle­nie, na­raz po­czuje ja­kieś wspar­cie, ja­kąś tar­czę ochronną, już nie tylko ze strony jed­nego z sze­ściu bo­ków, lecz dwóch, po raz pierw­szy bę­dąc wy­sta­wiony na nie­bez­pie­czeń­stwo tylko z czte­rech stron. Ale ra­do­ści tej Worm za­zna je­dy­nie nie­ja­sno, bę­dąc mniej niż zwie­rzę­ciem, nim przy­wróci się go do stanu, w ja­kim znaj­do­wał się na po­czątku swej pre­hi­sto­rii. Póź­niej schwy­tają go i wpro­wa­dzą mię­dzy swo­ich. Je­żeli bo­wiem mo­gli zro­bić mały otwór na oko, a na­stęp­nie więk­sze otwory na swe ra­miona, rów­nie do­brze zro­bią jesz­cze więk­szy, aby Worm mógł prze­do­stać się, prze­cież nie musi być tak duży, z ciem­no­ści do świa­tła. Po co jed­nak mó­wić o tym, co uczy­nią, jak tylko Worm za­cznie się po­ru­szać, żeby go mię­dzy sie­bie wpro­wa­dzić, skoro Worm nie jest w sta­nie się po­ru­szyć, na­wet je­śli czę­sto ma na to ochotę, je­śli mó­wiąc o nim, można mó­wić o ocho­cie, a nie można, nie po­winno się, no ale w ten spo­sób trzeba o nim mó­wić, jakby żył, jakby mógł ro­zu­mieć, na­wet gdyby to było bez­u­ży­teczne, a to jest bez­u­ży­teczne. Zresztą ma szczę­ście, że nie może się ru­szać, na­wet je­śli z tego po­wodu cierpi, bo by­łoby to pod­pi­sa­niem wy­roku ży­cia, bo tym jest po­ru­sza­nie się z miej­sca, gdzie się jest – w po­szu­ki­wa­niu odro­biny spo­koju, odro­biny mil­cze­nia, jak za daw­nych cza­sów. Ale może pew­nego dnia się po­ru­szy, w dniu, kiedy drobny wy­si­łek z wcze­snego sta­dium, wielce sła­bo­wity, w nie­skoń­czo­ność po­na­wiany i po­wta­rzany, sta­nie się wiel­kim wy­czy­nem, na tyle sil­nym, żeby go stam­tąd wy­rwać, z miej­sca, gdzie leży. Ale może któ­re­goś dnia da­dzą mu spo­kój, opusz­czą ręce, za­czo­pują otwory, i so­bie pójdą, gę­siego jak In­dia­nie, zajmą się czymś bar­dziej opła­cal­nym. Po­nie­waż de­cy­zja musi za­paść, ję­zy­czek wagi musi wska­zać na jedną lub drugą stronę. Nie, można tak spę­dzić ży­cie, nie mo­gąc żyć, nie mo­gąc da­wać ży­cia, i umrzeć nada­remno, ni­czego nie uczy­niw­szy, ni­kim nie bę­dąc. Dziwne, że sami nie pójdą do niego po niego, bo chyba mają do­stęp do jego nory. Nie mają od­wagi, nie dla nich po­wie­trze, po­śród któ­rego leży, choć chcą, by po­od­dy­chał ich po­wie­trzem. Mo­gliby po­szczuć na niego psa i ka­zać mu go do nich za­wlec. Ża­den pies jed­nak by tam nie prze­żył, choćby przez se­kundę. Może za­tem przy po­mocy dłu­giego kija za­koń­czo­nego ha­kiem. Ale miej­sce, w któ­rym on leży, jest ogromne, jest od nich da­leko, za da­leko, by go do­się­gnąć, na­wet wy­cio­rem. Ta mi­kro­sko­pijna plama, sama w środku ot­chłani, to on. Pro­szę bar­dzo, wy­lą­do­wał te­raz w ot­chłani. Wszyst­kiego spró­bu­jemy. Trzeba wy­pró­bo­wać wszyst­kie opcje. Oni mó­wią, że go wi­dzą, mó­wią, że to on. Mó­wią, że ich sły­szy, a prze­cież nie wie­dzą, może i sły­szy, tak, sły­szy, tylko to jest pewne, Worm sły­szy, choć to nie jest od­po­wied­nie słowo, ale niech bę­dzie, musi być. Więc but­nie na niego pa­trzą z góry, we­dług naj­śwież­szych in­for­ma­cji, bę­dzie mu­siał te­raz się wdra­py­wać, aby do nich do­trzeć. Hmm, mogą się jesz­cze zmie­nić, te in­for­ma­cje na go­rąco. Stoki są ła­godne, ła­god­nie się w nim z sobą spo­ty­kają, pod nim się płasz­czą, to nie spo­ty­ka­nie, to nie żadna ot­chłań, nie długo to trwało, jesz­cze mo­ment, a zo­sta­nie wy­nie­siony na wznie­sie­nie. Nie wie­dzą, co po­wie­dzieć, aby móc wie­rzyć, że ist­nieje, co jesz­cze wy­my­ślić, żeby się upew­nić, nic nie wi­dzą, wi­dzą sza­rość, jak nie­ru­chome dymy, jed­no­lite, które go kryją, w któ­rych się znaj­duje, je­żeli ma gdzieś być, gdzieś się znaj­do­wać, w któ­rych przy­się­gliby, że się znaj­duje, do któ­rych kie­rują swe głosy, je­den po dru­gim, w na­dziei, że go stam­tąd wy­pę­dzą, że usły­szą, jak się ru­sza, na od­le­głość ich bo­sa­ków, ha­ków, kłów, chwy­taka, i spro­wa­dzą do domu, oca­lo­nego. No ale dość już o nich, ich rola do­bie­gła końca, nie, jesz­cze tro­chę, trzeba ich za­trzy­mać, jesz­cze się przy­da­dzą, zo­stawmy ich, jak się kręcą wo­kół, kie­rują swe krzyki, przez ten otwór, musi być chyba i otwór na krzyki. Ale czy wła­śnie ich sły­szy? Czy są po­trzebni na­prawdę, by mógł ich sły­szeć, oni i im po­krewne ku­kły? Od­tąd już żad­nych ustępstw, jak w pra­wach geo­me­trii. Sły­szy, i to wszystko, on, który jest sam, bez głosu, za­gu­biony w opa­rze dymu, bez ognia, nie szko­dzi, dziwne pie­kło, bez pa­le­nia, nie­za­lud­nione, może to raj, może to świa­tłość raju, i sa­mot­ność, i ten głos pew­nie bło­gosz­czę­śli­wych, któ­rzy wsta­wiają się, nie­wi­dzialni, za ży­wych, za zmar­łych, wszystko moż­liwe. To nie jest zie­mia, to tylko się li­czy, to nie może być zie­mia, to nie może być dziura w ziemi, za­miesz­ki­wana je­dy­nie przez Worma, albo przez in­nych, je­śli ktoś chce. Przy­cup­nęli, jak on, nie­da­leko od niego, niemi, bez­gło­śni, nie­za­chwiani, nie­wzru­szeni, zaś ten głos, głos tych, któ­rzy ich opła­kują, im za­zdrosz­czą, ich wzy­wają, za­po­mi­nają, to by wy­ja­śniło brak lo­giki, wszystko jest moż­liwe. Tak, tym go­rzej, wie, że to jest głos, nie wia­domo, skąd, w jaki spo­sób, nic nie wia­domo, nic z tego nie ro­zu­mie, ro­zu­mie tro­chę, pra­wie nic, to nie­zro­zu­miałe, ale tak musi być, tak le­piej, le­piej, by ja­kąś małą część ro­zu­miał, pra­wie nic, jak pies, któ­remu rzu­cają wciąż te same od­padki, te same roz­kazy, te same groźby, te same czu­ło­ści, piesz­czo­tliwe słowa. No więc to już za­ła­twione. Chyba bę­dzie można za­my­kać, koń­czyć. Ale oko, zo­stawmy mu to oko, żeby wi­dział, owo wiel­kie oko dzi­kie, czarno-białe, wil­gotne, aby pła­kać, aby we­szło mu to w zwy­czaj, nim wy­bie­rze się do Kil­lar­ney. Co z nim robi, ni­czego nie robi, trzyma otwarte, oko po­zo­staje otwarte, to oko bez po­wieki, nie­po­trzebna po­wieka, tu, gdzie nic się nie dzieje, albo tak nie­wiele, gdyby był w sta­nie mru­gać, mógłby prze­oczyć ja­kieś jakże rzad­kie tu­taj zda­rze­nie, gdyby opu­ścił po­wieki, co dla ta­kich ty­powe, pew­nie by już go nie otwo­rzył. Łzy ci­sną się do oka i z niego wy­pły­wają prak­tycz­nie bez prze­rwy, nie wie­dzieć dla­czego, ni­czego się nie wie, czy z gniewu, czy ze smutku, tak już jest, to może głos spra­wia, że ono pła­cze, z gniewu lub in­nej pa­sji, albo po­nie­waż musi, od czasu do czasu, wi­dzieć coś, przed sobą, to może wła­śnie to, może on pła­cze, aby nie pa­trzeć, nie wi­dzieć, cho­ciaż trudno, jak się wy­daje, przy­pi­sy­wać mu ini­cja­tywę o ta­kiej zło­żo­no­ści. Staje się ludzki, a to be­stia!, prze­gra, je­śli prze­sta­nie uwa­żać, ale za po­mocą czego, ja­kim cu­dem miałby uwa­żać i w jaki spo­sób miałby so­bie wy­ro­bić na­wet naj­słab­szą ideę losu i po­staci, w któ­rej chcą go uwi­kłać, z wszyst­kimi tymi ich uszami, oczyma, pła­czem i ro­dza­jem czaszki, gdzie wszystko może się zda­rzyć. To jego siła, jego je­dyna siła, to, że nic nie ro­zu­mie, że nie jest w sta­nie uwa­żać, że nie ro­zu­mie, czego od niego chcą, że nie wie, że tam są, że ni­czego nie czuje, ale uwaga, prze­cież on czuje, on cierpi, ten dźwięk spra­wia mu cier­pie­nie, i wie, wie, że to głos, i ro­zu­mie, parę wy­ra­żeń, od czasu do czasu ja­kieś in­to­na­cje, nie­do­brze to wy­gląda, nie­do­brze, no nie cał­kiem, tak mó­wią oni, nic o tym nie wie­dząc, mó­wią to, bo tego so­bie ży­czą, być może on ni­czego nie wie, może przez nic nie cierpi, zaś to oko to czy­sta fan­ta­zja. Sły­szy, ow­szem, choć znowu to mó­wią oni, choć nie można za­prze­czać, le­piej temu nie za­prze­czać, Worm sły­szy, tyle tylko można po­twier­dzić, nie można ne­go­wać, choć był czas, kiedy nie sły­szał, więc nie ro­zu­miał, mó­wią, że to ten sam Worm, za­tem się zmie­nił, hmm, to jest ważne, po­ważna sprawa, do czego więc może się po­su­nąć, nie­ważne, można mu za­ufać. Rów­nież oko, rzecz ja­sna, to, żeby wpra­wić go w bieg, żeby go na­szedł strach, tak, aby ze­rwał to, co go łą­czy, mó­wią łą­czy, chcą go wy­dać, och, Matko święta, czego tu trzeba słu­chać, to może łzy szczę­ścia. No i jesz­cze, idźmy na ca­łego, do sa­mego końca, już chyba bli­sko, zo­baczmy, co mu pro­po­nują, tak na po­strach. Zo­baczmy? My? Kto? Nie mów­cie mi tu wszy­scy na­raz, to też na nic się nie przyda. Wszystko się roz­wiąże, u schyłku wie­czora, nie zo­sta­nie ni­kogo, na nowo mil­cze­nie na­sta­nie. Nie ma co się sprze­czać, tu i ów­dzie, o za­imki czy inne czę­ści tego bu­ja­nia na chama. Nie­ważne na jaki te­mat, nie ma go. Worm jest w licz­bie po­je­dyn­czej, tak się zło­żyło, oni w mno­giej, aby się nie po­mie­szało, trzeba uni­kać po­mie­sza­nia, cze­ka­jąc aż wszystko się po­mie­sza. Oni to może tylko je­den, je­den wy­star­czyłby z po­wo­dze­niem, ale można by go wtedy po­mie­szać z ofiarą, jego ofiarą, a to by­łoby obrzy­dliwe, istna ma­stur­ba­cja. To po­suwa się na­przód, po­suwa na­przód. W aspek­cie wi­do­wi­sko­wym wy­daje się słabe. Ale skąd wia­domo, jak czło­wiek tam nie jest, i tam nie żyje, oni to na­zy­wają ży­ciem, iskra pada, dla nich jest, jedna chwila, a wy­buch­nie pło­mie­niem, te­raz tylko od­po­wied­nie ka­za­nie, a skoń­czy się żywą po­chod­nią, włącz­nie z okrzy­kami. Wtedy będą mo­gli za­milk­nąć, bez obawy nie­zręcz­nego mil­cze­nia, gro­bo­wego, jak to się pięk­nie okre­śla, włącz­nie z do­stoj­nie kro­czą­cymi anio­łami, praw­dziwa ge­henna. Oko na­sta­wia ucha, na­prawdę. Dźwięki się no­szą, prze­ni­kają mury, czy można jed­nak to samo po­wie­dzieć o zja­wach? W żad­nym wy­padku, ogól­nie mó­wiąc. Ale to przy­pa­dek dość par­ty­ku­larny. Ale ja­kich zja­wach, po­winno się wie­dzieć, czło­wiek po­wi­nien pró­bo­wać zro­zu­mieć, o co idzie, o czym mowa, na­wet za cenę po­myłki. Owa sza­rość, na przy­kład, może wy­da­wać się ko­muś de­pre­syjna, chyba nie­wąt­pli­wie. A jed­nak jest też w niej ko­lor żółty, i jakby też ró­żowy, to sym­pa­tyczna sza­rość, jak się mówi, pa­suje do wszyst­kiego, cie­pła jak mocz. Oko do­strzeże w niej odro­binkę – ale nie trzeba tu nad­mier­nie pre­cy­zo­wać, a po­tem za­prze­czać i się co­fać. Czło­wiek pyta, gdzie koń­czy się jego kró­le­stwo, jego oko sili się, by prze­nik­nąć mrok, od­dałby może nie kró­le­stwo, ale wiele, za ka­mień, ra­mię, palce, co po­tra­fią po­chwy­cić i pu­ścić, w od­po­wied­nim mo­men­cie, ka­mień, wiele ka­mieni, i za to, by móc krzyk­nąć i cze­kać, li­cząc, za ile se­kund do niego po­wróci, krzyk, i z pew­no­ścią by cier­piał, że ani głosu, ani żad­nego po­ci­sku nie ma i że członki nie są mu po­słuszne, nie zgi­nają się i pro­stują na dźwięk roz­kazu i być może ża­ło­wałby, że jest męż­czy­zną i czło­wie­kiem w ta­kich oko­licz­no­ściach, to zna­czy z głową na ła­sce je­dy­nie daw­nych moż­li­wo­ści. Ale Worm cierpi je­dy­nie z po­wodu ha­łasu, który nie po­zwala mu być tym, kim on­giś był, trzeba sma­ko­wać się w niu­an­sach. Je­żeli to ten sam Worm, a oni przy tym ob­stają. Je­żeli na­to­miast nie ten sam, to bez zna­cze­nia, cierpi tak, jak za­wsze cier­piał, z po­wodu owego ha­łasu, który w ni­czym nie prze­szka­dza, tak też można. Ta sza­rość nie po­winna ab­so­lut­nie do­da­wać ni­czego do wy­sta­wie­nia go na ciężką próbę, do tego dużo le­piej nada­wa­łoby się a giorno, zwa­żyw­szy, że on nie może za­mknąć oka. Nie może też ob­ró­cić nim, ani ob­ni­żyć wzroku, ani pod­nieść, oko zo­staje per­ma­nent­nie zwró­cone ku temu sa­memu nie­wiel­kiemu polu wi­dze­nia, po­zba­wione do­bro­dziejstw ako­mo­da­cji. Pew­nego dnia być może jed­nak na­sta­nie ja­sność, po­ma­lutku, po tro­chu, albo na­raz, na­tych­miast, za jed­nym za­ma­chem, wtedy trudno bę­dzie zbyt ła­two po­jąć, ja­kim spo­so­bem Worm mógłby po­zo­stać na miej­scu, nie­ła­two też po­jąć, ja­kim prze­my­słem mógł stam­tąd się od­da­lić. Ta­kie jed­nak nie­moż­liwe sy­tu­acje, jak wia­domo, nie mogą wy­dłu­żać się w nie­skoń­czo­ność, prę­dzej czy póź­niej albo się ja­koś roz­wiążą, albo okaże się, że jed­nak są moż­liwe, co tu dużo mó­wić, nie wspo­mi­na­jąc o in­nych moż­li­wo­ściach. Więc niech na­sta­nie świa­tło, nie musi to być ko­niecz­nie ja­kaś ka­ta­strofa. Albo niech go ni­gdy nie bę­dzie, obej­dzie się bez niego. Te świa­tła wszakże, w licz­bie mno­giej, które po­wstają, wzbie­rają, prą i z sy­kiem ga­sną, jak w tańcu ko­bry, może to mo­ment, by rzu­cić je na wagę, żeby ję­zy­czek prze­chy­lił się na jedną stronę, raz na za­wsze. Nie, to jesz­cze nie ten mo­ment. Ha. Nie chcemy tu żad­nej na­dziei, wszystko by ze­psuła. Niech inni ży­wią na­dzieję, ży­czą mu, by zna­lazł się na ze­wnątrz, w świe­tle dnia, skoro so­bie tego ży­czą, albo mu­szą, za to im się chyba płaci, tak, na pewno się im płaci za tę na­dzieję. Ni­czego so­bie nie ży­czą, tylko żeby to da­lej tak trwało...

PIOTR MA­TY­WIECKI

Or­na­ment

Bi­blio­teka nie od­wzo­ro­wuje

po­wierzchni świata –

mam książki ze sło­wami w środku,

ale za­po­dzia­łem al­bum or­na­men­tów.

A poza bi­blio­teką

wieko Ziemi

nie daje się otwo­rzyć słow­nym klu­czem,

roi się wszyst­kimi li­niami –

na wierz­chu Ziemi,

bo co w jej wnę­trzu li­nie za­pla­tają,

tego nie wi­dzę.

Co na Ziemi, to ni­czyja myśl –

naj­kunsz­tow­niej­szym or­na­men­tem

jest lo­gika opo­wia­dań

bez tre­ści.

Wzo­rzy­sty wy­wód ma tyle miej­sca, ile chce,

nie ma po­wie­trza ani płuc,

ni­komu nie chce się śpie­wać, ni­komu wyć.

(Do­piero kiedy wy­mrzemy

Nie-Osoba na­ry­suje or­na­ment ludz­kiej prawdy:

li­nie waż­niej­sze i czyst­sze

niż ry­tow­nicy, niż Zie­mia i jej wnę­trze.

Gdzie?)

***

Prze­ją­łem się sobą i ze wstydu

za­sty­głem, bo bez­li­to­śnie

po­my­śla­łem o so­bie. Nie­ru­chomo. –

To jest forma nie­osoby,

na­wet kiedy jej osoba jest ru­choma

w so­bie, nieco hi­ste­ryczna,

wi­ru­jąca prawdą.

Im szyb­szy ruch my­śli i wy­obra­żeń,

tym bar­dziej jest w miej­scu

gdzie je­stem bez ru­chu.

To mi po­zwala le­piej przyj­rzeć się

kto to.

Rude trawy przy to­rach

Od­dech po od­de­chu po­dróż wy­bla­kła,

rdza szyb­sza od lśnie­nia szyn,

przez okno rytm las pole las pole

roz­rze­dził czas,

nie wi­dać co przy ko­łach, prze­pa­dły ni­żej,

w prze­dziale zim­no­duszny za­pach

po­przed­niej sta­cji, nikt nie wsiadł,

od­dech po od­de­chu

nad­ła­muje sztywne rude trawy przy to­rach,

nie­znisz­czalny wa­gon otwiera wszyst­kie okna,

wpada jesz­cze szyb­szy za­duch,

za­myka kartki po­dróż­nego no­tesu

na ko­la­nach na­sto­latka,

któ­rego nikt nie po­wita na na­stęp­nej sta­cji,

tylko na jesz­cze na­stęp­nej, jesz­cze na­stęp­nej,

a może nie.

***

W każ­dym miej­scu, na­wet ta­kim,

które tylko na chwilę po­zna­łem,

by­łem od uro­dze­nia do śmierci.

To cień sze­olu, miej­sce miejsc.

Tam nie pa­mię­tam gra­nic

uro­dze­nia i śmierci.

Eu­ry­dyka

Za­wró­cona mgli­ście nie­byle, za­nim mo­gła po­czuć

szorst­kość, zimno i za­pach ziemi,

do nie­pa­mięci szła przez zwy­czajną tam nie­pa­mięć,

w ru­chu bez ru­chu, bez ja­kie­go­kol­wiek trafu.

Nie miała świa­do­mo­ści, nie było dla niej

spo­tka­nia z Or­fe­uszem, wę­drówki do gra­nicy,

to się nie zda­rzyło. Ale bez ist­nie­nia

nie­ist­nie­niem za­wra­cała do gra­nicy Ha­desu

i znowu od gra­nicy. Bo wa­ha­dło serca Or­fe­usza

do­tkli­wiej nie było niż Ha­des, pro­wa­dziło

na­wet ni­kogo.

Or­fe­usz mógł wę­dro­wać po ziemi

tylko na­śla­du­jąc ten swój pod­ziemny rytm,

z nią bez niej, i bar­dziej jesz­cze bez­droż­nie,

z sobą sa­mym i z ni­kim. A kiedy zgi­nął –

bo Me­nady nie umiały być to­wa­rzysz­kami

w wę­drówce zni­kąd do­ni­kąd, więc go za­biły

w ja­kimś tu i te­raz – po nim my wszy­scy

tak w so­bie krą­żymy, i one, za­bój­czy­nie,

i my, ro­dzący się, do­cho­dzący gra­nic,

wra­ca­jący, znowu umie­ra­jący, pa­mię­tani,

za­po­mnieni, pa­mię­tani, za­po­mnieni.

PIOTR MA­TY­WIECKI

Spo­tka­nia

Spo­ty­kam się z wier­szem, bo go czy­tam. A je­żeli to jest wiersz o spo­tka­niu, spo­ty­kam się bli­żej. A kiedy to wiersz o przy­pad­ko­wym spo­tka­niu osób, które ni­gdy nie będą mo­gły się po­znać? – Wtedy spo­ty­kam pustkę, która tak bar­dzo tę­skni za obec­no­ścią, że je­stem naj­da­lej i naj­bli­żej.

Zda­wa­łoby się, że nie ma w ludz­kiej in­ter­per­so­nal­no­ści nic bar­dziej ele­men­tar­nego od spo­tka­nia dwóch osób. A jesz­cze bar­dziej ele­men­tarna jest sy­tu­acja, kiedy spo­ty­kają się dwie osoby przed­tem się nie­zna­jące. Po­etycki opis ta­kiego zda­rze­nia po­wi­nien ob­ja­wić naj­więk­szą pro­stotę ludz­kiej spo­łecz­nej na­tury. Kiedy moje ja spo­tyka się z wier­szem dru­giego ja, z wier­szem o ta­kim ele­men­tar­nym spo­tka­niu, można by się spo­dzie­wać, że do­zna aury ta­kiej pro­stoty. Ale wier­sze po­etów, które przy­to­czę, oka­zują coś zu­peł­nie in­nego – za­gu­bie­nie w spo­tka­niach, które ze swo­jej istoty stają się spo­tka­niami oso­bo­wego wszech­świata z oso­bo­wym wszech­świa­tem – i dla­tego są nie do po­ję­cia.

Spo­tka­nia są mil­czące – nikt tu do ni­kogo nie mówi. Wier­sze są je­dyną mową tych spo­tkań. Mil­czące spo­tka­nia wy­mu­szają mowę wier­szy – i roz­mowę wier­szy z czy­tel­ni­kiem.

Na te wier­sze na­tra­fia­łem w róż­nych cza­sach, spo­ty­ka­łem je, tym sa­mym spo­ty­kały się ze sobą czasy ich lek­tur, a te­raz, kiedy o nich pi­szę, sam w so­bie je­stem spo­tka­niem ze sobą w róż­nych cza­sach. A prze­cież te­raz!

Te sześć wier­szy spo­tkało się w lek­tu­rze pew­nego „ja”. Ono dla­tego ist­nieje tylko w cu­dzy­sło­wie, że tak jak za­tra­cają od­dziel­ność swo­ich „ja” osoby w tych wier­szach, tak po­eci i ich czy­tel­nik za­tra­cają się w so­bie wza­jem­nie...

A jed­nak w każ­dym z tych wier­szy są to nieco inne za­tra­ce­nia.

Czy­tel­nik staje się miej­scem i cza­sem spo­tkań z wier­szami, a po­przez wier­sze z sa­mym sobą – nie­po­zna­nym.

Oto sześć spo­tkań.

Char­les Bau­de­la­ire

DO PRZE­CHO­DZĄ­CEJ

Mia­sto wo­kół mnie tęt­niąc hu­czało wez­brane.

Smu­kła, w ża­ło­bie, w bólu swym ma­je­sta­tyczna

Ko­bieta prze­cho­dziła, a jej ręka śliczna

Lekko unio­sła wy­ha­fto­waną fal­banę.

Zwinna, szla­chetna, z po­są­go­wymi no­gami.

A ja pi­łem, skur­czony dzi­waczny prze­cho­dzień,

W jej oku, nie­bie mo­drym, gdzie hu­ra­gan wscho­dzi,

Roz­kosz za­bi­ja­jącą i sło­dycz, co mami.

Bły­ska­wica... i noc! – pierz­cha­jąca pięk­no­ści,

Co bły­skiem oka od­ro­dzi­łaś moje serce,

Czy­liż cię mam zo­ba­czyć już tylko w wiecz­no­ści?

Gdzieś, da­leko! Za późno! Może ni­gdy wię­cej!

Bo nie wiesz, do­kąd idę, nie wiem, gdzieś prze­pa­dła,

Ty, którą mógł­bym ko­chać, ty, coś to od­ga­dła!

prze­ło­żył Mie­czy­sław Ja­strun

„Ja” męż­czy­zny za­to­pione w oczach prze­cho­dzą­cej prze­żywa burz­liwy chaos sprzecz­nych za­uro­czeń, które w ostat­nim wer­sie na­zywa mi­ło­ścią. Ona roz­po­znała stan jego uczuć, ale ani on, ani czy­tel­nik ni­gdy nie do­wie­dzą się, jak to przy­jęła. I tak oto dwie osoby gu­bią się w so­bie: po­eta w prze­peł­nie­niu mi­ło­snym, ona w enig­mie, w za­gad­ko­wej pu­stce swo­jego dla nas ist­nie­nia. I cho­ciaż zdaje się, że wiele o niej wiemy – jest w ża­ło­bie, cierpi, a przy tym świa­do­mie lub nie­świa­do­mie ko­kie­tuje – coś w uwie­dzio­nym jej wi­do­kiem męż­czyź­nie wy­wo­łuje uczu­cie pu­sto­szą­cego roz­sta­nia. A on dla niej? – Być może w chwili spo­tka­nia coś dla niej zna­czył, skoro wy­daje mu się, że za­uwa­żyła jego mi­łość, ale ta chwila roz­ta­pia się w prze­pa­dłym cza­sie, w tęt­nią­cej miej­skiej nie­wie­dzy osób o oso­bach. I w oko­licz­no­ściach tej oko­licz­no­ści roz­ta­pia się też spo­tka­nie czy­tel­nika z wier­szem Bau­de­la­ire’a – spo­tka­nie wiel­ko­miej­skie.

Vla­di­mir Ho­lan

SPO­TKA­NIE W WIN­DZIE

We­szli­śmy do ka­biny i było nas tylko dwoje.

Spoj­rze­li­śmy na sie­bie i nie czy­ni­li­śmy już nic in­nego.

Dwa ży­cia, chwila, szczę­śli­wość, peł­nia...

Na pią­tym pię­trze wy­szła, a ja da­lej ja­dąc

po­ją­łem, że już ni­gdy jej nie uj­rzę,

że to pierw­sze spo­tka­nie już się nie po­wtó­rzy,

że na­wet gdy­bym za nią po­szedł, po­szedł­bym za nią jako

mar­twy,

że na­wet gdyby ona do mnie po­wró­ciła,

po­wró­ci­łaby co naj­wy­żej już z tam­tego świata.

prze­ło­żył Jó­zef Wacz­ków

Chwila spo­tka­nia jest nie­po­wta­rzalna, bo osta­teczna. Za­mknięci w win­dzie, w ka­bi­nie od­osob­nie­nia, która ich otwo­rzy na wszech­świat współ­by­cia, od­cięci od świata, za­mknięci w chwili, za­pa­trzeni w sie­bie, tylko w sie­bie – a prze­cież to jest wzrok wspól­noty uni­ce­stwia­jący gra­nice osób. Dla obojga to spoj­rze­nie jest je­dyną „czyn­no­ścią”, od­pada od nich wszelka pa­mięć i te­raź­niej­szość. Ale osta­tecz­ność po chwili roz­pro­szy się – miej­sce i czas prze­staną być wspólne, wtedy od­pad­nie także isto­towa przy­szłość, po­zo­sta­nie jej na­miastka. Osta­tecz­ność wy­raża się także w tym, że spo­ty­kają się nie tylko dwie osoby, ale „dwa ży­cia” – to, co sta­nowi sam rdzeń i summę ich ist­nie­nia. Nie tylko dla­tego ta chwila się nie po­wtó­rzy, bo ona i on już się nie spo­tkają, ale przede wszyst­kim dla­tego, że zni­ka­jąc dla sie­bie, są już poza świa­tem. Poza świa­tem ich ży­cia – ten, kto opo­wiada, czuje się mar­twy wo­bec za­koń­czo­nej wspól­noty. Jak więc mo­żemy, czy­tel­nicy, mieć w so­bie ich spo­tka­nie? – Tylko jako osoby za­gu­bione w ja­kimś ni­g­dzie swo­jego ży­cia.

Nelly Sachs

Zde­rzyli się ze sobą na ulicy

Dwa prze­zna­cze­nia na jed­nej ziemi

Dwa krwio­biegi w sie­ciach swo­ich żył

Dwoje od­dy­cha­ją­cych każde na swo­jej dro­dze

w tym sa­mym sys­te­mie sło­necz­nym

Przez ich twa­rze prze­pły­nął ob­łok

za­ry­so­wał się czas

wspo­mi­na­nie za­glą­dało do we­wnątrz

jed­nym sta­wały się bli­skość i dal

Z prze­szło­ści i z przy­szło­ści

za­iskrzyły się dwa prze­zna­cze­nia

i od­pa­dły od sie­bie –

prze­ło­żył Ry­szard Kry­nicki

Po­czą­tek spo­tka­nia jest gwał­towny, „zde­rzyli się”, a to zde­rze­nie iskrzy ra­dy­ka­li­zmem – nie na­tra­fiają na sie­bie osoby w ich przy­pad­ko­wo­ści, a ich prze­zna­cze­nia i we­wnętrzne zwią­za­nie osob­nych ciał. Sprawa dzieje się „na jed­nej ziemi”, w ziem­skiej po­wszech­no­ści, ale także w ko­smo­sie. I w ta­kiej nad-prze­strzeni, w ta­kiej nad-sy­tu­acji Nelly Sachs pi­sze o spo­tka­niu osób. Jedną jest być może ona sama, ale je­śli tak, to pa­trzy na sie­bie spoza tej nad-sy­tu­acji, chce tam być i nie być za­ra­zem, tam, czyli w czło­wie­czeń­stwie spo­ty­ka­ją­cych się i w roz­staj­nym, wy­ko­rze­nia­ją­cym wszech­świe­cie. A może jest to ob­ser­wa­cja osób ob­cych, ob­cych dla świata, ob­cych dla pi­szą­cej, ale prze­cież chwi­lowo „swo­ich”, bo dla sie­bie naj­bliż­szych, w ciele i w od­de­chu, ero­sowo poza ero­tyką, z czego pi­sząca zdaje sprawę. Spo­tyka się za­tem w czy­tel­ni­czej nie­pew­no­ści uczest­nic­twa ona bez nich, oni bez niej, i ona we wza­jem­no­ści z Dru­gim. A ta nie­toż­sa­mość i toż­sa­mość osób bli­skich so­bie i da­le­kich służą wspo­mi­na­niu i prze­wi­dy­wa­niu. Ta­kie prze­zna­cze­nie, czyli peł­nia ludz­kiej po­spól­nej isto­to­wo­ści „od­pada” – ale prze­cież w wier­szu – i dla mnie, czy­tel­nika – spo­tka­nie za­ist­niało na za­wsze w chwili spo­tka­nia z wier­szem. Z oso­bami, z całą zie­mią, z ko­smo­sem.

Adam Wa­żyk

SPO­TKA­NIE

Nie­długo po woj­nie trzy­dzie­sto­let­niej

sze­dłeś nie­lud­nym pa­ry­skim pa­sa­żem

kiedy młoda ko­bieta prze­cięła ci drogę

nie­wy­soka w ciem­nym ko­stiu­mie

w czar­nej przej­rzy­stej wo­alce na oczach

za­gu­biona wśród mu­rów i pa­pu­zich szyl­dów

To było w dzień od­jazdu w tu­nelu czy w hali

na dworcu po go­dzi­nie znowu ją zo­ba­czy­łeś

Że­gnała cię zdzi­wio­nym spoj­rze­niem przez wo­alkę

By­łeś dla niej zna­kiem i ona dla cie­bie

Zdra­dzi­łeś ją po­emat o pięk­nych spo­tka­niach

znisz­czy­łeś w ciem­nych la­tach i nic nie pa­mię­tasz

Nie­dawno by­łeś tam znowu

My­śla­łeś o niej idąc

bul­wa­rem Se­ba­sto krę­ciło ci się w gło­wie

wiatr za­mia­tał pa­piery na chod­niku mar­kizy

trze­po­tały w po­wie­trzu pach­niało ben­zyną

Wiersz gubi spo­tka­nie z nie­zna­jomą w wi­rach czasu, we wspo­mnie­niu bio­rą­cym w ob­roty te­raź­niej­szość i w wi­rach prze­strzeni – w od­jeź­dzie i przy­jeź­dzie, wi­rach, które i po­etę wcią­gają w nie­obec­ność wła­snego ja. W cza­sie i prze­strzeni gu­bią się oko­licz­no­ści – nie wia­domo, czy spo­tka­nie miało miej­sce w „tu­nelu czy w hali”. Pa­ryż to mia­sto roz­staj­nych ulic i roz­staj­nego ja, w któ­rym je­dyną orien­ta­cją jest znak, enig­ma­tyczny i prze­pa­dły, ale przez to osta­tecz­nie oso­bowy, bo na krań­cach ist­nie­nia osoby – prze­cież w tym opu­sto­sza­łym znaku mie­ści się do­kładny i nie do za­po­mnie­nia opis nie­zna­jo­mej – nar­ra­tor wier­sza jakby poza swoim oszo­ło­mie­niem i poza dez­orien­tu­ją­cym mia­stem, dzięki obiek­ty­wi­zmowi po­etyc­kiej sztuki, mimo po­chła­nia­ją­cego wszystko sen­ty­men­towi, ocala tę ko­bietę. Ale nie sie­bie... Ich roz­sta­nie ma sens po­dwójny – po­twier­dzone w cza­so­prze­strzeni, za­prze­czone wier­szem, a prze­cież to spo­tka­nie było po­ema­tem...

Ja­kub Ekier

WIERSZ NA SĄ­SIED­NIM TO­RZE

w na­siąk­nię­tym nocą świe­tle ma­łej sta­cji

mój po­ciąg stał twój

mi­gnął

nie po­znam cię

nie po­wiem że to­bie

z pe­ronu ki­wały kwiaty

Czy mógł ko­go­kol­wiek za­uwa­żyć w prze­jeż­dża­ją­cym po­ciągu, skoro on tylko mi­gnął? Na­wet je­żeli tak, było to spo­strze­że­nie, je­śli wolno się tak wy­ra­zić, „nie­wspó­łist­nie­jące”: miał miej­sce swo­jego pa­trze­nia, po­ciąg sto­jący na ma­łej sta­cji, a więc w bez­ru­chu, cho­ciaż chwi­lo­wym, a po­ciąg z do­strze­żoną lub nie­do­strze­żoną osobą zni­kli­wie mi­gnął, uni­ka­jąc umiej­sco­wie­nia. I działo się to w za­przecz­nym świe­tle prze­ni­co­wa­nym nocą, świe­tle ir­re­al­nym.

A jed­nak chciałby – da­rem­nie – z tą osobą na­wią­zać ko­mu­ni­ka­cję i to nie po­wierz­chowną, skoro cho­dzi o jej „po­zna­nie”. Zresztą by­łaby to ko­mu­ni­ka­cja nie wprost, nie on wy­ko­nałby po­wi­talny gest, a kwiaty nie­jako re­pre­zen­tu­jące świat re­al­nie ma­te­rialny, pew­niej­szy od oso­bo­wego.

A w ty­tule in­nym mia­nem obiek­tyw­nie, poza ludzką ko­mu­ni­ka­cją da­nej istoty, jest wiersz. Nie można wie­dzieć, czy wiersz znaj­du­jący się na to­rze po­ciągu, w któ­rym prze­bywa ktoś mó­wiący ten wiersz, czy na to­rze, po któ­rym mi­gnął „twój” po­ciąg.

Po­etycka teo­ria względ­no­ści oso­bo­wego ist­nie­nia.

Paul Snoek

DA­TO­WA­NIE

Wi­taj, czło­wieku, wi­taj nie­znany, świet­nie,

że nie mu­simy się roz­po­zna­wać,

ale w spo­koju i każdy sam ze sobą

po­zo­sta­jemy w do­brej celi ci­szy.

Nie po­wią­zał nas lęk ani ko­cha­nie.

Dzieli nas żar­li­wie ja­kiś dziwny po­kój.

Ci zaś, któ­rzy są wro­giem albo przy­ja­cie­lem,

za­zdrosz­czą nam, bo­śmy so­bie od­wiecz­nie obcy.

Świet­nie, że tak się mi­jamy

jak bar z bar­kiem, jak cie­nie albo plecy w desz­czu.

Je­ste­śmy nie do zna­le­zie­nia. Two­rzymy próż­nię.

Przy­szłość to jest je­dyne przy­po­mnie­nie.

Je­ste­śmy jed­no­cze­śnie obo­jętną rów­no­wagą

w skoń­czo­nym i bez­i­mien­nym po­ru­sza­niu się

ob­cych i cał­kiem nie­zna­jo­mych

bliź­nia­ków sa­mot­no­ści.

prze­ło­żył An­drzej Dą­brówka

Wiersz za­czyna się od po­wi­ta­nia nie­zna­jo­mego, a prze­biega i koń­czy się wza­jemną obo­jęt­no­ścią na to po­wi­ta­nie, a na­wet su­ge­stią, że obaj są dla sie­bie „nie do od­na­le­zie­nia”, a więc ich spo­tka­nie nie na­stą­piło... Jed­nak po­wi­ta­nie z pierw­szego wersu roz­po­ściera się nad ich nie­obec­no­ścią, bo zo­stało wy­mó­wione nie­odwo­łal­nie. Są za­tem w tym wier­szu dwa splą­tane, ale nie spo­ty­ka­jące się stru­mie­nie obec­no­ści i nie­obec­no­ści: obec­ność w nie­obec­no­ści jest nie­omal cie­le­sna, („bark z bar­kiem”), nie­obec­ność w obec­no­ści „two­rzy próż­nię”. A ta „obo­jętna rów­no­waga” jest sa­mot­no­ścią, czyli sta­nem eg­zy­sten­cjal­nym łą­czą­cym w roz­łą­cze­niu. A po prze­czy­ta­niu wier­sza zdać so­bie trzeba sprawę z za­ska­ku­ją­cego zna­cze­nia ty­tułu: Da­to­wa­nie. Oto w mię­dzy­ludz­kim zmie­sza­niu i w mi­mo­ludz­kiej sa­mot­no­ści jest ja­kaś czyn­ność, która ro­dzi się z tych nie­okre­ślo­nych, ale jak wi­dać, pra­gną­cych okre­śle­nia się sta­nów: one chcą być da­to­wane, mieć miej­sce, czas i oso­bowe ist­nie­nie tego miej­sca i czasu.

*

W tych sze­ściu wier­szach jedno i to samo spo­tka­nie, w któ­rym zni­kają osoby spoza spo­tkań, inne. Znika ja­ka­kol­wiek in­ność osób. I znika też co­kol­wiek, co nie jest spo­tka­niem. Po prze­ży­ciu, ja­kie w tych wier­szach jest dane, dla uczest­ni­ków ich świata każde zda­rze­nie sta­nie się spo­tka­niem...

Spo­tka­nia su­ge­rują nie­prze­ni­kalną wza­jem­nie po­dwój­ność „ja” i jed­no­cze­śnie uchy­lają sa­mot­ność, to jest sa­mot­ność nie­sa­motna, na krań­cach alie­na­cji zja­wia się mi­ło­sne pra­gnie­nie zjed­no­cze­nia. W tym pra­gnie­niu, na­wet nie­speł­nial­nym, jest peł­nia, ale enig­ma­tyczna, nie­po­zna­walna.

Dla­tego co­kol­wiek do­dać tym re­flek­sjom, czy by­łyby to roz­wa­ża­nia o gra­ni­cach i bez­gra­nicz­no­ści tego, co oso­bowe, czy ro­dzaj uogól­nio­nej so­cjo­lo­gii, któ­rej dwa „ja” jest ato­mem, wszystko za­gubi się w nie­ja­sno­ści, wy­mu­szo­nej przez sy­tu­ację spo­tka­nia nie­zna­jo­mych.

Być może istotą li­ryki jako bez­po­śred­niego spo­tka­nia ja z ja jest ta osza­ła­mia­jąca nie­ja­sność, z któ­rej jak z cha­osu wy­pro­wa­dzić się daje wszech­ogar­nia­jący, cho­ciaż mimo słów nie­wy­ma­wialny sens.

Oto ob­ja­wia się i znika ja i ty.

A na­wet wię­cej: po lek­tu­rze tych wier­szy trzeba się po­wie­rzyć afo­ry­zmowi Sta­ni­sława Je­rzego Leca: „W każ­dym z nas jest ja, ty, on, ona, ono, my, wy, oni. Ale jest jesz­cze ktoś, kogo nie ma w żad­nej gra­ma­tyce”. – A cho­dzi w tym afo­ry­zmie nie tylko o gra­ma­tykę ję­zyka, ale i o gra­ma­tykę ludz­kiego ist­nie­nia po­śród ist­nień.

Te wier­sze trans­cen­dują wszel­kie teo­rie ko­mu­ni­ka­cji i wszel­kie fi­lo­zo­fie dia­logu.

We wnę­trzu każ­dego z nich spo­ty­kam dwie osoby – jedną, która chce mi być znana, bo jest au­to­rem, i drugą, nie tylko mnie nie­znaną, ale i au­to­rowi. Tak te wier­sze są dez­orien­tu­jące, że nie można w nich zna­leźć punktu uczest­nic­twa, z któ­rego by­łoby się współ­od­czu­wa­ją­cym świad­kiem spo­tka­nia, jest się – ze wsty­dem! – tylko in­tru­zem.

Oto spo­tka­nie sze­rzy się na świat, świat ogar­nia i znika ze świata.

Te spo­tka­nia są na­głe, mo­men­talne, a prze­cież two­rzą w oso­bach czas nie­za­leżny od ja­kiej­kol­wiek jego mie­rzal­no­ści. W ja­kiś spo­sób spo­ty­kają się prze­szłość i przy­szłość – omi­ja­jąc te­raź­niej­szość, unie­waż­nia­jąc ją.

Miej­sca, w któ­rych te spo­tka­nia się od­by­wają, są w róż­nym stop­niu so­cjo­lo­gicz­nie okre­ślone, wy­raź­nie lub zni­komo, każde wy­twa­rza inną psy­cho­lo­giczną aurę, sprzy­ja­jącą zbli­że­niu i od­dzie­le­niu osób. Czy­tane ra­zem te wier­sze su­ge­rują miej­sce miejsc, jakby ode­rwane od pod­łoża oko­licz­no­ści, nie­omal prze­nie­sione w ludzki za­świat.

A prze­cież, jak w ostat­nim wier­szu, jest to miej­sce i czas ma­rzące o swoim da­to­wa­niu, okre­śle­niu się, po­zna­jo­mie­niu. Taka li­ryka szuka w so­bie mię­dzy­oso­bo­wej ener­gii, a to po­szu­ki­wa­nie, żeby ogar­nąć ludz­kie wszystko, musi wyjść od stanu ele­men­tar­nego, od spo­tka­nia wza­jem­nych sa­mot­no­ści. Lek­tura jest ma­rze­niem o nie­wy­po­wie­dzia­nym spo­tka­niu wszyst­kich ze wszyst­kimi – ma­rze­niu dla każ­dego sa­mot­nym.

Elż­bieta Lempp

TA­DE­USZ RÓ­ŻE­WICZ[2]

***

Pa­mięci Kon­stan­tego Pu­zyny

Czas na mnie

czas na­gli

co ze sobą za­brać

na tam­ten brzeg

nic

więc to już

wszystko

mamo

tak synku

to już wszystko

a więc to tylko tyle

tylko tyle

więc to jest całe ży­cie

tak całe ży­cie

1989

GŁOSY I GLOSY

KA­ZI­MIERZ BRA­KO­NIECKI

Słowo o Ta­de­uszu Ró­że­wi­czu

Pięć to­mi­ków pol­skich au­to­rów zro­biło na mnie, stu­den­cie po­lo­ni­styki w pierw­szej po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych mi­nio­nego stu­le­cia, nie­za­po­mniane wra­że­nie: Łąka Le­śmiana, Trzy zimy Mi­ło­sza, Nie­po­kój Ró­że­wi­cza, Ob­roty rze­czy Bia­ło­szew­skiego, Wier­sze Wata. Z tej li­sty Mi­łosz i Wat za­gnieź­dzili się w mo­jej przy­szłej twór­czo­ści po­etyc­kiej na dłu­żej: do­świad­cze­nie tra­gi­zmu hi­sto­rii, zde­rze­nie „obiek­tyw­nej” me­ta­fi­zyki z eg­zy­sten­cjalną fi­lo­zo­fią po­zba­wio­nego za­sad­no­ści ist­nie­nia pod­miotu, oso­bi­ste świa­dec­two walki do­bra ze złem, prze­ko­nu­jący ro­dzaj mi­to­twór­stwa wła­snej au­to­bio­gra­fii.

A Ró­że­wicz? Który tak samo (ale i bar­dziej bez­po­śred­nio) tymi okrut­nymi i prze­klę­tymi pro­ble­mami eg­zy­sten­cji i płyn­nej współ­cze­sno­ści się zaj­mo­wał? Cho­ciaż mniej wznio­śle za po­mocą „po­etyki sza­rego czło­wieka”, lecz chyba bar­dziej de­ma­ska­tor­sko? Któ­rego naj­wcze­śniej po­zna­łem, bo w li­ceum i jako po­cząt­ku­jący ry­mo­twórca na­śla­do­wa­łem, po­sił­ku­jąc się frazą „Nie wstydź­cie się łez mło­dzi po­eci”?

Ni­gdy mnie nie po­rzu­cił, czy­ta­łem go za­wsze, acz z in­ten­syw­nymi prze­rwami (szcze­gól­nie w przy­no­szą­cych na­dzieję la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych), po­dzi­wia­łem za ana­li­zo­wa­nie dra­matu rze­czy­wi­sto­ści i wy­prze­dza­nie jej (kon­sump­cjo­ni­stycz­nych, ni­hi­li­stycz­nych, bec­ket­tow­skich) „awa­ta­rów” (oso­bli­wie w PRL-u!), na­rze­ka­łem na ga­dul­stwo, aby po­now­nie do­ce­nić późne wier­sze, kiedy na sta­rość Mistrz od­zy­skał wy­jąt­kowy wi­gor for­malny i tre­ściowy. W mo­ich oczach był i po­zo­sta­nie w po­wo­jen­nej li­te­ra­tu­rze pol­skiej i eu­ro­pej­skiej naj­bar­dziej wia­ry­god­nym, au­ten­tycz­nym, mo­ra­li­zu­ją­cym świad­kiem i uczest­ni­kiem epoki kre­ma­to­riów, mi­tów i śmiet­ni­ków dwu­dzie­sto­wiecz­nych. I do­wo­dem, że po Au­schwitz i Gu­łagu li­te­ra­tura ma mo­ralne i ar­ty­styczne prawo za­bie­rać głos w naj­mniej­szych i naj­waż­niej­szych spra­wach ludz­ko­ści. I że po­ezja nie jest lu­kro­wa­nym kłam­stwem, po­ety­za­cyjną ozdobą, nar­cy­stycz­nym mi­to­twór­stwem, na­bożną wy­rocz­nią, lecz współ­czu­jącą wszyst­kim ist­nie­niom mową po­zba­wio­nego oca­la­ją­cego sensu (Trans­cen­den­cji) po­je­dyn­czego i żar­li­wego umy­słu. Stąd do Pana Co­gito Her­berta tylko je­den krok...

Tak na mar­gi­ne­sie: Li­te­racka Na­groda No­bla nie za­słu­żyła na Ta­de­usza Ró­że­wi­cza (ani na jego naj­bar­dziej sa­mo­dziel­nego ucznia Zbi­gniewa Her­berta).

ALEK­SAN­DER FIUT

Ró­że­wicz – glosy

Jak da­lece Ta­de­usz Ró­że­wicz pil­nie i uważ­nie wsłu­chi­wał się w to, co pi­szą o nim kry­tycy, a także jak ich głos sza­no­wał, może świad­czyć krótka wy­miana li­stów mię­dzy nami.

Było to w 1993 roku. Na­pi­sa­łem wów­czas szkic pt. Po śmierci Boga, który przed opu­bli­ko­wa­niem wpierw w „Tek­stach Dru­gich” (1993, nr 3), a na­stęp­nie w mo­jej książce Py­ta­nie o toż­sa­mość (Kra­ków 1995), prze­sła­łem po­ecie z prośbą o uwagi kry­tyczne. Ró­że­wicz na­tych­miast od­po­wie­dział, wpierw na kartce pocz­to­wej z 22 lu­tego 1993:

Sza­nowny Pa­nie,

list i szkic otrzy­ma­łem dzi­siaj, dzię­kuję. Prze­czy­tam go po po­wro­cie z sa­na­to­rium (wy­jeż­dżam ju­tro rano). Być może w kwiet­niu będę w Kra­ko­wie, za­dzwo­nię do Pana. Nie chcę czy­tać w „go­rączce” przed po­dróżą. Chciał­bym prze­czy­tać Pań­ski szkic uważ­nie i w sku­pie­niu. My­ślę, że w sa­na­to­rium przyjdę do zdro­wia.

Po­zdra­wiam Pana

Ta­de­usz Ró­że­wicz

Na­stęp­nie otrzy­ma­łem list, z datą 18 kwiet­nia 1993, tej tre­ści:

Sza­nowny Pa­nie,

po po­wro­cie z sa­na­to­rium prze­czy­ta­łem uważ­nie Po śmierci Boga. Na mar­gi­ne­sie zro­bi­łem tylko dwie uwagi (drobne – ale bar­dzo istotne dla mnie – i tych wier­szy, które Pan cy­tuje). Prze­sy­łam. Cho­ruję na oczy – czy­ta­nie (i pi­sa­nie) spra­wia mi trud­ność. Mu­szę się ogra­ni­czać – (i le­czyć). Stąd też ten list – tak krótki. Choć mia­łem ochotę na­pi­sać bar­dziej wy­czer­pu­jąco.

Prze­sy­łam Panu ser­deczne po­zdro­wie­nia – i może – do zo­ba­cze­nia w Kra­ko­wie

Ta­de­usz Ró­że­wicz

Jego uwagi na mar­gi­ne­sie mo­jego tek­stu (na­pi­sał je od­ręcz­nie na kse­ro­ko­pii) wy­dały mi się zna­czące. Ocenę ich traf­no­ści po­zo­sta­wiam czy­tel­ni­kom.

Mój szkic sku­piał się na tym, że, co usi­ło­wa­łem do­wieść, „wy­stę­pu­jące w po­ezji Ró­że­wi­cza, nad­zwy­czaj ob­fi­cie, wątki tra­dy­cji chrze­ści­jań­skiej ja­wią się za­prze­czone, a za­ra­zem, wła­śnie przez prze­cze­nie – swo­iście afir­mo­wane”. Sta­ra­łem się za­tem od­czy­tać wier­sze Ró­że­wi­cza jako „po­ezję prze­cze­nia” słow­nemu i ar­ty­stycz­nemu dzie­dzic­twu chrze­ści­jań­stwa. Kon­klu­zją mo­ich wy­wo­dów było uzna­nie tych wier­szy za „ory­gi­nalną, wszech­stron­nie uar­gu­men­to­waną, a w pol­skiej po­ezji nie­znaj­du­jącą od­po­wied­nika – fe­no­me­no­lo­gią nie-wiary”.

Czego za­tem do­ty­czyły uwagi Ró­że­wi­cza? Dla wy­ja­śnie­nia: wśród po­staci prze­cze­nia w jego wier­szach wy­róż­ni­łem mię­dzy in­nymi „de­gra­du­jący kon­tekst”, za jego przy­kład po­da­jąc Płytko, prę­dzej, w któ­rym – jak twier­dzi­łem: „słowa wy­po­wie­dziane przez Je­zusa na krzyżu roz­brzmie­wają w knaj­pie, bluź­nier­czo pod­kre­ślone dość pro­stac­kim żar­tem:

Pra­gnę

po­wie­dział

nie­stety du­szy nie ma

du­sza wy­szła

ro­ze­śmiała się

młoda kel­nerka”.

To sfor­mu­ło­wa­nie naj­wy­raź­niej obu­rzyło au­tora. Na­pi­sał na mar­gi­ne­sie:

„Tu przy­pi­suje mi Pan błęd­nie bluź­nier­czą in­ten­cję słowa wy­po­wie­dzia­nego przez Je­zusa – (było to ra­czej pra­gnę – się na­pić (może piwa?) prze­cież to jest knajpa i kel­nerka tu Pan na­ciąga mój wiersz na fał­szywe „ko­pyto” ale o tym wszyst­kim mu­siał­bym na­pi­sać »księgę, bluź­nier­stwa« nie leżą w mo­jej na­tu­rze (i nie są w moim »gu­ście«) myli mnie Pan z po­pu­lar­nymi pi­sa­rzami” [pod­kre­śle­nia Ta­de­usza Ró­że­wi­cza – A.F.].

Druga uwaga do­ty­czyła jed­nego słowa, które w wer­sji dru­ko­wa­nej, zgod­nie z su­ge­stią po­ety, po­pra­wi­łem. Tekst w pier­wot­nej wer­sji brzmiał na­stę­pu­jąco: „Zba­wienna tau­to­lo­gia ustą­piła miej­sca tau­to­lo­gii do­wol­nej, w któ­rej po­ję­cia od­kle­jają się od rze­czy, a słowa od zna­czeń. »To się zło­żyć nie może« – uty­skuje po­eta w na­pi­sa­nym na prze­ło­mie 1955 i 1956 roku Po­ema­cie otwar­tym”.

Ró­że­wicz słowo „uty­skuje” pod­kre­ślił i opa­trzył ko­men­ta­rzem: „Ja nie »uty­skuję«, ja kon­sta­tuję (to wielka róż­nica)”.

Do na­szego spo­tka­nia w Kra­ko­wie nie­stety nie do­szło. Bar­dzo ża­łuję rów­nież, że Ta­de­usz Ró­że­wicz nie na­pi­sał o moim szkicu „bar­dziej wy­czer­pu­jąco”.

BO­GU­SŁAW KIERC

Trze­cie drzwi

„Czy tylko in­nym (mi­łym i roz­czu­la­ją­cym nor­mal­nym lu­dziom)

przy­słu­guje prawo do dal­szego ży­cia, mó­wie­nia,

roz­woju i bu­do­wa­nia hi­sto­rii?”

Pier Pa­olo Pa­so­lini

Pa­so­lini, Ba­con, Po­und, Ce­lan, Wit­t­gen­stein, Toł­stoj i wielu jesz­cze in­nych „bo­ha­te­rów” Ró­że­wi­cza. Od­mieńcy.

Nie je­stem pe­wien, czy nie nad­uży­wam tego okre­śle­nia (bądź epi­tetu), my­śląc o Po­ecie, a jed­nak, bez uzgod­nie­nia z nim sa­mym, rad­bym mu je wmó­wił (czy przy­pi­sał). Nie tylko opie­ra­jąc się na zda­niach ze Śmierci w sta­rych de­ko­ra­cjach o cham­stwie tkwią­cym w osob­ni­kach nor­mal­nych. Ani na od­wo­ły­wa­niu się do ana­lo­gii z Od­mień­cem Pa­so­li­niego.

Choć mocno mnie wspie­rają w ta­kim wi­dze­niu (czy pa­trze­niu na) Ró­że­wi­cza.

Pro­stota i po­zorna zwy­kłość i zwy­czaj­ność jego po­ezji (a także prozy i dra­ma­tur­gii) by­wała my­lą­cym uspra­wie­dli­wie­niem wielu po­pu­lar­nych in­ter­pre­ta­cji i eg­ze­ge­tycz­nych re­dun­dan­cji.

Na­wet przy­pi­sy­wa­nie do­mnie­ma­nym epi­go­nom tak zwa­nego stylu ró­że­wi­czow­skiego oka­zuje się – w grun­cie rze­czy – efek­tem nie­do­czy­ta­nia tej tak ra­dy­kal­nie od­mien­nej po­ezji. Nie da­ją­cej się po­rów­ny­wać z in­nymi tego typu ewo­ka­cjami.

Bli­skość Staffa, Cze­cho­wi­cza czy Przy­bo­sia uwy­dat­niają w jego przy­jaź­niach bądź pre­dy­lek­cjach li­rycz­nych to wła­śnie, co u tam­tych było ewe­ne­men­tem twór­czej nie­za­leż­no­ści i – nie pre­de­sty­no­wa­nej – od­mien­no­ści.

Pi­szę o tym nie tyle z ze­wnątrz sie­bie – czu­łego czy­tel­nika – ale nie­jako z wie­lo­let­niego by­wa­nia „me­dium” ró­że­wi­czow­skich bo­ha­te­rów. Me­dium, które miało szczę­ście po-ga­dy­wać z Po­etą. Pi­sa­łem o tym wie­lo­krot­nie i czę­sto zda­wało mi się, że wła­ści­wie to, co chcia­łem o re­la­cjach z Ta­de­uszem Ró­że­wi­czem po­wie­dzieć, już po­wie­dzia­łem.

Do­znaję jed­nak co ja­kiś czas prze­dziw­nych spo­tkań – jakby po­wie­dział Przy­boś – we dwu­li­nii. Dawne współ­brz­mią z no­wymi – wzbu­dza­nymi przez wie­lo­krotną lek­turę, a zwłasz­cza – przez wy­po­wia­da­nie i czy­ta­nie – rzekł­bym – in­tymne.

Ty­le­kroć po­wra­ca­jąc do Odej­ścia Gło­do­mora w roz­ma­itych miej­scach i cza­sach, nie­kiedy nie­sce­nicz­nych; w cen­trum han­dlo­wym Sky To­wer we Wro­cła­wiu czy tamże na Dworcu Głów­nym, albo w Helu, na brzegu mo­rza, w Te­atrze w Oknie w Gdań­sku i w jesz­cze in­nych, ten jego-mój Gło­do­mór-Od­mie­niec mu­siał we­wnętrz­nie ako­mo­do­wać za­sady by­cia przed pa­trzą­cymi na niego i słu­cha­ją­cymi jego wy­po­wie­dzi. Wśród któ­rych byli pew­nie także od­mieńcy.

Nie przy­pusz­czam, że­bym był ak­to­rem szcze­gól­nie wy­róż­nia­nym przez Po­etę. Z pew­no­ścią nie. Cza­sem – do­ce­nia­nym. I tyle. Sam też nie za­bie­ga­łem o by­cie uzna­nym.

Ni­gdy nie roz­ma­wia­li­śmy o mo­jej po­ezji. Nie wiem, co o niej my­ślał (je­śli ją czy­tał). Przy­pusz­czam, że mało go ob­cho­dziła (czy – w ogóle). Nie przy­szło mi na myśl, żeby o to za­py­tać. By­łem zbyt hardy, by z kim­kol­wiek roz­ma­wiać o swo­ich wier­szach. Ani z Ró­że­wi­czem, ani z Wo­jacz­kiem. By­wało tylko nie­kiedy, że z Przy­bo­siem i z Kar­po­wi­czem.

Od­no­szę się do tych fak­tów (czy ra­czej – fak­ci­ków), żeby so­bie sa­memu przed­sta­wić ja­kość re­la­cji i spe­cy­fikę na­szych przy­bli­żeń czy – le­piej po­wie­dzieć – wie­dzeń o so­bie.

Już mó­wi­łem o żalu, kiedy nie od­wa­ży­łem się za­pu­kać do ho­te­lo­wego po­koju w Ham­burgu, żeby przy­jąć za­pro­sze­nie na lampkę ko­niaku, ale także o onie­śmie­le­niu wo­bec – tak bar­dzo bez­po­śred­niego – Ko­goś.

Ce­niąc i sza­nu­jąc, mia­łem Go (choć by­łego cze­lad­nika) za sto­ją­cego „na słońcu prze­ciw­nym” Przy­bo­siowi. Co jed­nak prze­szka­dzało mi w czy­stej otwar­to­ści wo­bec od­mien­nej re­we­la­cji jego po­ezji. Re­we­la­cji ob­na­ża­nia świata z jego po­zo­rów i uzur­pa­cji.

W tych wy­wo­dach znać wy­raź­nie, że na­wi­jam o swo­ich od­czu­ciach, czy uczu­ciach wo­bec spo­tkań z Ta­de­uszem Ró­że­wi­czem, za­miast mó­wić o nim sa­mym. Choć, jako pierw­szy Gło­do­mór, mogę so­bie (?) na to po­zwa­lać. Mogę, bo tak mi się (błęd­nie) wy­daje. Wszakże – Gło­do­mo­rowi-Od­mień­cowi.

O nie­sa­mo­wi­tej nie­zwy­kło­ści fe­no­menu Ró­że­wi­cza mó­wią nie tylko słowa Mi­ło­sza: „Szczę­śliwy na­ród, który ma po­etę”, ale – nad­zwy­czaj­nie – kartka-wy­kle­janka Wi­sławy Szym­bor­skiej, z wi­ze­run­kiem ko­biety (mi­nio­nego, dzie­więt­na­stego wieku) za­ty­ka­ją­cej so­bie uszy, i z wy­cin­kiem z ga­zety: „wy­buch ta­lentu”, a na od­wro­cie: „Wy­buch ta­lentu od Nie­po­koju po­czy­na­jąc!”.

A prze­cież ani ten wy­buch ta­lentu, ani wy­jąt­ko­wość po­ezji Ta­de­usza Ró­że­wi­cza nie sta­no­wią o jego nie­zbęd­nej i ko­niecz­nej obec­no­ści w uświa­da­mia­nym so­bie „lo­sie ży­cia”. Także bę­dą­cego lo­sem od­mieńca.

Ktoś mógłby po­wie­dzieć, że samo by­cie po­etą (je­śli się jest nim praw­dzi­wie) ma symp­tomy od­mień­czo­ści:

po­eta to zwie­rzę

za­nu­rzone w świe­cie

dla­tego ta­kie nie­pewne

wo­bec świata

Jed­nak nie o tę dzi­wiącą od­mien­ność od­mień­czo­ści cho­dzi, ale o do­le­ga­jące po­czu­cie nie­oczy­wi­sto­ści zwy­kłego (zwy­czaj­nego) prze­ja­wia­nia (ob­ja­wia­nia) się rze­czy­wi­sto­ści z jej symp­to­mami cał­ko­wi­tego po­wie­rza­nia się świata jego au­to­chto­nom. Wszak we­dług (od­mieńca) Wit­t­gen­ste­ina „cała rze­czy­wi­stość jest świa­tem”.

No tak, no tak. Ale jesz­cze wra­ca­jąc do wy­bu­chu ta­lentu, warto przy­po­mnieć wiersz z 1962 roku za­ty­tu­ło­wany Ta­lent, wie­lo­znacz­nie (dwu­znacz­nie?) od­wo­łu­jący się do ta­lentu:

kiedy pod­wa­żono

mi zęby otwarto usta

pod ję­zy­kiem

zna­le­ziono czarny

grosz

Ta­lent po­miesz­czony zo­stał w Twa­rzy trze­ciej. W tym nad­zwy­czaj­nym (prze­cież nie je­dy­nym ta­kim) to­mie Ró­że­wi­cza po­ja­wił się (ob­ja­wił się) wiersz Otwie­rały się drzwi, przy­wo­łu­jący – ważny dla Po­ety – mo­tyw Bu­rzy z ana­lo­giami i pa­ra­le­lami owego Nic w płasz­czu Pro­spera, kiedy idą­cemu za Pro­spe­rem, wśród osób sie­dzą­cych na ław­kach, po­ja­wia się jego

[...] Anioł Stróż

był szczu­płą dziew­czyną

białe włosy spły­wały na plecy

na młode ra­miona

nie­bie­ska szata

okry­wała ta­jem­nicę

płci

aniele boży stróżu mój

po­wie­dzia­łem pod­cho­dząc bli­sko

do jej twa­rzy

oczu ust

młody Szwed ro­ze­śmiał się

To po­dej­ście „bli­sko / do jej twa­rzy / oczu ust” łą­czy mi się z wier­szem z Zie­lo­nej róży, na po­czątku tomu – Walka z anio­łem:

[...] jego wil­gotne

noz­drza do­ty­kały

mo­ich oczu ust

wal­czy­li­śmy na ziemi

ubi­tej z ga­zet

na śmiet­niku gdzie

ślina krew i żółć

le­żała wy­mie­szana

z gno­jem słów

[...]

od­chody na­sze po­kryły

bo­isko

zmógł mnie wresz­cie

skrę­po­wał olśnił ośli­nił

sło­wem i ga­wę­dząc

opty­mi­stycz­nie

wstę­po­wał w niebo po­ezji

zła­pa­łem go za nogę

spadł na mój śmiet­nik

pod mur

tu je­stem

istota człe­ko­kształtna

z wy­bi­tymi na świa­tło

oczami

Nie ośmie­lam się my­śleć, że w uwraż­li­wie­niu na od­mień­czość ma u Ró­że­wi­cza ka­te­go­ryczna nie­zgoda na uła­go­dze­nie świata, w któ­rym py­ta­nie: unde ma­lum? po­winno być za­stą­pione py­ta­niem: unde bo­num?. Czy grzech pier­wo­rodny, albo ka­ta­klizm na­zy­wany grze­chem pier­wo­rod­nym, jest dia­bel­skim skrzy­wie­niem (skur­wie­niem) stwo­rze­nia – po­ję­tym jako za­da­nie do wy­kształ­ca­nia w so­bie prze­ciw­staw­nej woli po­wrotu do Ob­razu i Po­do­bień­stwa? Kiedy licz­nym wy­gnań­com Ewy po­zo­stało za­le­d­wie coś „w ro­dzaju boga / coś w ro­dzaju mi­ło­ści”. Kiedy „nic jest w nas”.

Na po­czątku wier­sza Otwie­rały się drzwi idzie Pro­spero „bez płasz­cza i la­ski”. Za nim – po­eta.

na ław­kach pod afi­szami

sie­dzieli eme­ry­to­wani prze­wod­nicy

ksiądz na­uczy­ciel po­li­cjant,

mię­dzy nimi jego Anioł Stróż.

Prze­cież w od­czu­wa­niu, czy w roz­po­zna­wa­niu od­mieńca (czy wła­snej od­mień­czo­ści), nie jej płciowy wa­lor wy­daje się naj­istot­niej­szy, lecz to, co w każ­dym czło­wieku jest jego – nie­da­jącą się za­stą­pić – je­dy­no­ścią. Nie­po­rów­ny­walną, ani nie – ru­ty­nowo – pod­po­rząd­ko­waną usta­lo­nym pa­ra­dyg­ma­tom.

Wy­obra­zi­łem so­bie sy­tu­ację, kiedy mo­gli­by­śmy się spo­tkać w ró­wie­śni­czym wieku i so­bie zwie­rzać po­dobne my­śle­nia.

Hel­mut Kaj­zar zna­ko­mi­cie to prze­jął, przy­jaź­niąc się z Ta­de­uszem Ró­że­wi­czem. By­cie bli­sko nie­zwy­czaj­nie-zwy­kłego Po­ety przy­wra­cało od­czu­wa­nemu uobec­nia­niu się świata jego co­dzienną (jaką jest), za­ska­ku­jącą zwy­czaj­ność. (Czy nie po­krewny temu stał się te­atr me­ta­co­dzienny Hel­muta?)

Za­ska­ku­jąca zwy­czaj­ność jest wszakże (pro­szę mi da­ro­wać okre­śle­nie) epi­fa­nią co­dzien­nego od­na­wia­nia się tego, co jest.

W Twa­rzy trze­ciej po­mie­ścił Po­eta także wiersz Drzwi, gdzie

uchy­lają się

w oświe­tlo­nym kra­jo­bra­zie

trze­cie drzwi

a za nimi we mgle

w głębi

tro­chę na lewo

albo w środku

nic

nie wi­dzę

Wiersz o rok póź­niej­szy od Otwie­rały się drzwi. Oba wier­sze czy­tają mi się epi­fa­nij­nie.

No tak, to „nic / nie wi­dzę” od­syła mnie do Paw­ło­wej drogi do Da­maszku. Ale też do nie­zwy­kłej eg­ze­gezy w ka­za­niu Mi­strza Ec­kharta, a także do in­ter­pre­ta­cji owego upadku z ko­nia na ob­ra­zie Ca­ra­vag­gia. Która to in­ter­pre­ta­cja ma – w moim mnie­ma­niu – sporo z war­to­ścio­wa­nia „cu­dów świata tego” przez Ró­że­wi­cza.

„Na­sze Nic nie jest prze­ciw­stawne w sto­sunku do świata re­al­nego, do »rze­czy­wi­sto­ści«. Ono jest rze­czy­wi­sto­ścią”.