Kurierskim szlakiem - Maria Chrzanowska - ebook

Kurierskim szlakiem ebook

Maria Chrzanowska

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Cykl Druga Wojna Światowa

Zeszyt 20/73

Bohaterowie | Operacje | Kulisy

  • dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii
  • przełomowe, nieznane momenty walk
  • czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadów

Tę książkę wypożyczysz z zasobów:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 104

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maria Chrzanowska

KURIERSKIM SZLAKIEM

WYDAWNICTWO

MINISTERSTWA

OBRONY

NARODOWEJ

 

Okładkę projektował

EDMUND MAŃCZAK

 

Redaktor

ELŻBIETA SKRZYŃSKA

 

Redaktor techniczny

RENATA WOJCIECHOWSKA

 

Chrzanowska Maria: Kurierskim szlakiem. — Wwa 1973 Wydawn. Min. Obrony Nar. 16° s. 120. Żółty Tygrys

 

Ruch oporu — Polska

355.425 438 „1942—1944” 023

 

Praca zawiera wspomnienia autorki z okresu jej działalności w GL na terenie Rzeszowszczyzny i pracy jako kurierki-łączniczki Sztabu Głównego GL.

[Wstęp]

W latach 1942—1945, kiedy w wielkich kampaniach i bitwach frontowych na wschodzie i na innych teatrach działań rozstrzygały się losy wojny, również na ziemiach polskich toczyła się i przybierała stale na sile inna, podziemna wojna z machiną wojskową i okupacyjną III Rzeszy. Wraz z setkami moich współtowarzyszy przypadłe mi w udziale uczestniczyć bezpośrednio w tej walce w szeregach Gwardii i Armii Ludowej: początkowo na terenach Rzeszowszczyzny i w „stolicy” Generalnej Guberni, Krakowie, później w rzeczywistej stolicy okupowanego kraju — Warszawie. Bowiem i w tamtych okrutnych latach hitlerowskiego terroru i eksterminacji w świadomości każdego Polaka stolicą była stale i niezmiennie Warszawa. Walcząca stolica stanowiła najważniejszy ośrodek polskiego ruchu oporu, w którym miały swoją siedzibę sztaby, kierujące walką zbrojną z przeważającymi siłami wroga.

W ciągu blisko trzech lat pełniłam w organizacji podziemnej funkcję kurierki — najpierw terenowych ogniw i Dowództwa Obwodu IV Gwardii Ludowej, a następnie Sztabu Głównego Gwardii Ludowej, kierowanego przez „Witolda” — Franciszka Jóźwiaka. Służba kurierska nie ograniczała się w tamtych warunkach do zadań i obowiązków kolportażowych, ściśle kurierskich. W pewnych okresach pełniłam je równocześnie z zadaniami wywiadowczymi, które wykonywałam osobiście bądź też organizując sieć informacyjną dla rozpoznania interesujących Sztab Główny GL obiektów wojskowych i innych odcinków niemieckiego aparatu okupacyjnego w Polsce.

W tomiku tym pragnę opowiedzieć niektóre charakterystyczne epizody i wątki tej walki, rozgrywającej się na tle szerszych spraw i problemów, nurtujących w tamtych latach każdego, kto świadomie związał swe losy z lewicowym nurtem ruchu oporu, walczącym zarówno o wyzwolenie spod okupacji i niepodległość Polski, jak i inny, sprawiedliwszy ustrój społeczny.

Piszę ten tomik z pamięcią o tych spośród moich towarzyszy walki, którzy nie doczekali dnia zwycięstwa, a do którego swą walką, swą ofiarnością i męstwem walnie się przyczynili.

Pożegnanie z Warszawą

Był słoneczny marcowy ranek 1942 r. Z trudem wcisnęłam się na Dworcu Głównym w Warszawie do przepełnionego pociągu, jadącego w kierunku Krakowa. W tłumie szmuglerów nie mogłam nawet marzyć o tym, aby przysiąść na swej małej walizce. Cieszyłam się jednak, że razem z innymi szczęśliwcami znalazłam się jakimś cudem w wagonie. Pociąg powoli ruszył.

Spora grupa podróżnych wysiadła już na pierwszej stacji za Warszawą — w Piasecznie, podobnie było w Warce. Rozluźniło się trochę; w kącie przedziału zauważyłam wolne miejsce. Zajęłam je szybko i odetchnęłam z ulgą. Perspektywa stania w zatłoczonym korytarzu przez kilka następnych godzin nie była przyjemna, chciałam zresztą odpocząć — w ostatnich dniach żyłam w ciągłym napięciu i nawet szturm o zdobycie miejsca w pociągu zmęczył mnie. Wciśnięta w kąt przedziału, na twardej ławce — siedziało wówczas po każdej stronie przedziału sześciu podróżnych — przymknęłam oczy. Przeżycia ostatnich dni, wątpliwości, czy decyzja opuszczenia Warszawy jest słuszna, sprawiły, że natychmiast pogrążyłam się w rozmyślaniach.

W torebce miałam ostatni list od mojej siostry Ireny. To on spowodował moją decyzję opuszczenia Warszawy. Przed kilkoma miesiącami starsza o kilka lat siostra wyszła za mąż, wyjechała z Warszawy i zamieszkała w Mielcu. Mąż otrzymał tam pracę lustratora w Oddziale Związku Spółdzielni Spożywców „Społem”. W liście Irena pisała, że gdybym zdecydowała się przyjechać, mogłabym otrzymać pracę w banku „Społem” w Mielcu w charakterze kasjerki i zamieszkać u nich.

W Generalnej Guberni znalazłyśmy się po nielegalnym przekroczeniu granicy w 1941 r. Ociekłyśmy we dwie z terenów „Warthegau” przed gestapo; reszta rodziny została na obszarach przyłączonych do Rzeszy.

Zdecydowałam się przyjąć propozycję siostry i oto znalazłam się w pociągu, zdążającym do nie znanego mi miasteczka. Wkrótce znajdę się w zupełnie obcym środowisku. Zaczynam nowy rozdział swego życia. Zastanawiałam się nad tym, co przyniesie najbliższa przyszłość, nie przypuszczając nawet, że od owego marcowego dnia życie moje potoczy się wartkim nurtem, że wraz ze współtowarzyszami walki będę uczestniczyła w wydarzeniach, które zapisane zostaną na kartach najnowszej historii, a kiedyś, po wielu latach, wracając do tych niezapomnianych czasów znaczonych ofiarami i cierpieniem, ale również męstwem i bohaterstwem, będę miała prawo powiedzieć, że spełniliśmy swój obowiązek.

Wówczas jednak wyjeżdżałam z Warszawy z ciężkim sercem. Byłam bardzo przywiązana do tego miasta. Widziałam walczącą Warszawę we wrześniu 1939 r. Przeżyłem jej oblężenie. Zaraz na początku września zgłosiłam się w punkcie rejestracyjnym do ochotniczej drużyny samoobrony, mieszczącej się w Urzędzie Telekomunikacyjnym przy zbiegu ulic Poznańskiej i Nowogrodzkiej. Ze względu na młody wygląd (ukończyłam właśnie 17 lat, lecz byłam bardzo szczupła i drobna) miałam trudności w zaciągnięciu się do ochotniczej drużyny, ale wytrwałe i cierpliwe wyjaśnienia, że jestem dostatecznie silna i bardzo pragnę wziąć udział w walce, przekonały wreszcie rejestrującego oficera.

Z biało-czerwoną opaską na rękawie bluzy wojskowej, w hełmie, z przewieszoną przez plecy apteczką i maską przeciwgazową, wraz z innymi nastolatkami przeskakiwaliśmy podczas nalotów z bramy do bramy niosąc pomoc rannym, rozdzielając ciepłe posiłki między walczących żołnierzy i ochotników.

Przed oczyma znów ożywał widok walących się w gruzy wysokich kamienic; słyszałam gwizd i huk spadających bomb, jęki rannych i umierających. Najstraszliwszy ze wszystkich dni oblężenia był poniedziałek — 11 września. Setki samolotów zrzucały bomby na otwarte miasto. Pełniłam wówczas służbę na wysokim tarasie Urzędu Telekomunikacyjnego. Coraz to nadlatywała nowa fala bombowców; z kilku nisko lecących Heinkli odrywały się niewielkie, przypominające wyglądem cygara, bomby zapalające. Na tarasach przygotowane były worki z piaskiem, którym mieliśmy zasypywać tlące się bomby, zanim wybuchną płomieniem. Zachowując przytomność umysłu można było część z nich w porę unieszkodliwić. Tego dnia celem wielokrotnie wznawianych nalotów stał się gmach Dworca Głównego, oddany do użytku na krótko przed wybuchem wojny. W ciągu niewielu minut nowoczesny budynek stanął w płomieniach. Kolejne ataki ciężkich bombowców zamieniły go w ruiny i zgliszcza.

Kiedy 16 września na żądanie kapitulacji dowództwo obrony odpowiedziało, że stolica będzie broniona, gdyż z jej utrzymaniem łączy się honor narodu, hitlerowcy zaatakowali ze zdwojoną furią. Bomby i pociski sypały się na całe miasto. Spłonęło gimnazjum im. Mikołaja Reja i kościół ewangelicki w okolicach Królewskiej, zabytkowe kamienice na Nowym Świecie, nowe domy mieszkalne na Mazowieckiej, Chmielnej... pociski zapaliły Zamek Królewski, Katedrę...

26 września... W mieście zabrakło wody, światła, żywności. Straty — jak ustalono później — sięgały stu kilkudziesięciu tysięcy zabitych i rannych. Wyczerpawszy wszystkie możliwości oporu; Rada Obrony Stolicy nakazała rozpocząć rozmowy w sprawie kapitulacji. Cywilny komisarz obrony — prezydent Stefan Starzyński — śmiertelnie znużonym głosem dziękował ludności za bohaterską postawę. W piątek, 29 września, na tereny Czerniakowa i Powiśla wkroczyły niemieckie kolumny...

Nie wszyscy oficerowie i żołnierze poszli do niewoli. Wielu z nich zamieniło mundury na cywilne ubrania i przeszło do walki konspiracyjnej. Również szczupła załoga Urzędu Telekomunikacyjnego przy Nowogrodzkiej Wraz z jej dowódcą, porucznikiem, przedzierzgnęła się w cywilów. W bezpiecznym miejscu ukryto przenośny nadajnik radiowy, kilka odbiorników, broń i granaty...

Moją zadumę przerwał ostry głos: „Ausweise bereithalten!”

— Kontrola dokumentów — rzuciła półgłosem siedząca obok młoda kobieta, trącając mnie w bok. Prawdopodobnie spostrzegła moją „nieobecność”. W otwartych drzwiach przedziału stało dwóch żandarmów w hełmach na głowach i z blachami na piersiach. W rękach trzymali gotowe do strzału automaty. Cywilny funkcjonariusz gestapo sprawdzał dokumenty. Pociąg zwalniał bieg, zbliżaliśmy się do Radomia.

Tu postój trwał dłużej. Z innych wagonów dochodziły krzyki i płacz — widocznie kontrola dokumentów nie przebiegała tam tak spokojnie jak w naszym. Wreszcie z dużym opóźnieniem pociąg ruszył w dalszą drogę do Krakowa. Przymknęłam oczy i znów powrócił do mnie obraz tamtych wrześniowych dni, kiedy do zniszczonego bombardowaniem i pożarami miasta zaczęły wlewać się ze wszystkich stron nieprzyjacielskie wojska. 29 września wyruszyłam piechotą do Rembertowa, gdzie mieszkali moi krewni. Na moście Poniatowskiego ujrzałam po raz pierwszy z bliska sunące wolno ku centrum zakurzone ciągniki i działa. Siedzieli na nich żołnierze w mundurach feldgrau i głębokich, kanciastych hełmach. Jak bardzo ich nienawidziłam! Pamiętam, że właśnie wtedy myślałam o chwili, kiedy zostaną pokonani, o dniu, w którym zobaczę ich uciekających w popłochu z Warszawy.

To nic — pocieszałam się teraz w duchu — wyjeżdżam z Warszawy tylko na krótko, powrócę tu jeszcze na pewno.

W mieleckim banku

Późnym popołudniem wysiadłam z zatłoczonego pociągu na małej stacji kolejowej w Mielcu, kilkutysięcznym wówczas mieście, położonym malowniczo nad Wisłoką. Rozglądając się ciekawie dokoła przeszłam główną ulicę miasteczka — Jagiellońską. Kiedy skręciłam w boczną uliczkę, nie mogłam otrząsnąć się z przygnębiającego wrażenia. Ocalałe z pożogi domy miały powybijane okna. Drzwi i bramy posesji zabito na krzyż deskami. Potem powiedziano mi, że była to dzielnica, w której hitlerowcy urządzili getto dla ludności żydowskiej — zlikwidowali je kilka tygodni temu. Młodszych, zdolnych do pracy mężczyzn wywieziono do obozu koncentracyjnego w Pustkowie, innych do większego getta w Dębicy.

W czasie naszej pierwszej rozmowy w Mielcu siostra zapewniała mnie, że kiedy poznam tutejszych ludzi, na pewno nie pożałuję zmiany środowiska.

W ciągu najbliższych dni i tygodni przekonałam się, że miała rację. W tej prowincjonalnej mieścinie chronili się teraz naprawdę interesujący ludzie.

W mieleckim oddziale Związku Spółdzielni Spożywców „Społem” i jego placówkach w terenie znalazła azyl pokaźna liczba przedwojennych nauczycieli, publicystów, działaczy radykalnego ruchu chłopskiego. Zresztą mój szwagier, Wacław Kochański, także nie miał dotąd nic wspólnego z wykonywaną pracą lustratora. Był przed wojną działaczem oświatowym, nauczycielem, wykładał także na Uniwersytecie Ludowym w Gaci Przeworskiej.

Niejeden z pracowników mieleckiego oddziału „Społem” był przed wojną słuchaczem tej znanej na Rzeszowszczyźnie ludowej wszechnicy, zaszczepiającej swym absolwentom radykalne poglądy.

W Mielcu i w całym tamtejszym regionie szczególnie żywe były wspomnienia o zamordowanym przez hitlerowców w 1941 r. Ignacym Solarzu, inżynierze z zawodu, a działaczu ludowym i pedagogu z wyboru. Kierowany przez niego Wiejski Uniwersytet Orkanowy wychował wielu wybitnych działaczy chłopskich i „wiciowców”.

Pierwsze dni w nowym miejscu pracy — mieleckim banku „Społem” — upłynęły mi na poznawaniu arkanów pracy kasjerki. Muszę przyznać, że długie kolumny cyfr, które trzeba było sumować, sprawdzać i księgować, nie kończące się zestawienia, salda i bilanse nie wzbudziły we mnie entuzjazmu. Skoro jednak podjęłam się tej pracy, postanowiłam wykonywać ją sumiennie.

Kierownik banku, Jan Burdzy, wysoki, dwudziestoparoletni młodzieniec o jasnej czuprynie i przenikliwym spojrzeniu, obserwował moje nierzadkie w tych dniach potknięcia z godnym podziwu stoicyzmem. To nie znaczy, że mało wymagał: Mimo młodego wieku cieszył się dużym autorytetem.

Wśród pracowników banku panowała patriotyczna atmosfera, ale nikt nie spieszył się z ujawnianiem swych poglądów. Szczere rozmowy toczyły się gdzie indziej — w prywatnych mieszkaniach. Szybko zaaklimatyzowałam się w nowym środowisku. Starsze koleżanki, które traktowały mnie najpierw dość chłodno, po paru dniach z ciekawością słuchały mojej relacji o oblężeniu Warszawy, o terrorze okupanta stosowanym na ziemiach wcielonych do Rzeszy.

Nie domyślałam się wcale, że jednym z najuważniejszych słuchaczy był kierownik banku.

Pewnego dnia wezwał mnie do swego niewielkiego pokoju, zwanego trochę na wyrost „gabinetem”.

— Zauważyła już pani — zaczął — że mamy tu dobrą koleżeńską atmosferę. Prawie wszyscy jesteśmy ze sobą na „ty”. Nie oznacza to, że nasz bank jest towarzyskim klubem. Każdy robi, co do niego należy. I tak być powinno w warunkach, w jakich się znaleźliśmy... Ja i starsi koledzy jesteśmy zadowoleni z pani pracy... A propos, nie samą pracą... Czy ma pani już w tej mieścinie jakieś towarzystwo?

— Poza bliską rodziną i kolegami z biura, prawie żadnego — odpowiedziałam. — Ale... dlaczego pan o to pyta?

— Widzę, że nie skłonna pani do zwierzeń. A właściwie to moglibyśmy sobie mówić na „ty”, tak jak wszyscy w naszym banku.

— Oczywiście, tylko może lepiej byłoby to trochę odłożyć... Co powiedzą koleżanki, jeśli zaraz po wezwaniu do zwierzchnika zacznę mówić mu po imieniu?

— Racja! Ale nie odmówi mi pani, jeśli zaproszę ją dzisiaj na herbatę. Mieszkamy z żoną w pobliżu dworca, będzie paru bliskich kolegów.

— Z największą przyjemnością skorzystam z zaproszenia — odpowiedziałam żartobliwie-wytwornym tonem. — Tym bardziej że będę miała zaszczyt poznać panią dyrektorową...

Wieczorem okazało się, że nie chodzi tu o towarzyską herbatkę. Było to spotkanie, na jakie czekałam już od dawna... Spotkanie z ludźmi należącymi do konspiracji. Mój kierownik był jednym z nich, zaś jego posada w banku, co stało się teraz zrozumiałe, była niczym innym jak tylko dogodną „osłoną”.

— Postaram się mówić zwięźle, Marysiu — zaczął Jan, kiedy przedstawił mnie starszym kolegom, wyglądającym na ludzi, którzy odbyli męczącą podróż. — Zanim urządziłem to spotkanie przy herbacie — wiem, że nie lubisz alkoholu — postaraliśmy się dowiedzieć o tobie czegoś więcej ponad to, że jesteś odważną dziewczyną, patriotką... Takich jest przecież tysiące... Czy słyszałaś o Gwardii Ludowej?

Czy słyszałam? Pytanie to nie było tylko retoryczne. W owym czasie, w połowie 1942 r., lewicowa GL nie była jeszcze organizacją masową. Polski ruch oporu utożsamiano często z ZWZ i Armią Krajową, która opierając się na emigracyjnym rządzie w Londynie i pozostałej w kraju kadrze rozbudowywała organizację podziemną.

Wiedziałam już jednak o powstaniu PPR. Wielu dawnych ludowców i „wiciarzy”, z którymi zetknęłam się w Mielcu, wyrażało się krytycznie o programie „londyńskiego rządu”, zaś mój szwagier, Wacław, w chwilach szczerości napomykał, nie wdając się w szczegóły, o swych związkach z BCh. Poza tym był zdania, że nie każdy — przy czym miał na myśli kobiety — powinien czynnie konspirować. „To gra twarda, bezwzględna — powiedział pewnego razu, kiedy obie z siostrą chciałyśmy się dowiedzieć czegoś więcej. — Jeśli chcecie działać, to zajmijcie się czymś mniej niebezpiecznym, choć równie potrzebnym. Ot, chociażby tajnym nauczaniem. A ciebie i tak pewnie nie przekonam” — dodał, patrząc na mnie.

Rozmowa w mieszkaniu Janka ciągnęła się już blisko dwie godziny. Dowiedziałam się, że od kilkunastu miesięcy działają na Rzeszowszczyźnie lewicowe organizacje i grupy oporu. Areszty przerzedziły szeregi radykalnych działaczy, z rąk okupanta zginęło wielu byłych członków KPP, ludowców, socjalistów. Mimo to już w styczniu 1942 r. zaczęły działać pierwsze konspiracyjne „trójki” PPR. Kolportowały one druki propagandowe. Aby pomóc miejscowym działaczom w tworzeniu nowych komórek PPR i wojskowych komórek GL, przybyli właśnie: Stanisław Ziaja („Domański”), pełnomocnik KC PPR dla Obwodu Krakowskiego, i Augustyn Micał („Gustek”), sekretarz Okręgu Rzeszowskiego PPR. Stanisław Ziaja pochodził z rzeszowskiej wsi Gorzejowa, był członkiem KPP i wieloletnim więźniem sanacji. Augustyn Micał — syn małorolnego chłopa ze wsi Zwięczycą w powiecie rzeszowskim — w 1936 r. walczył w Hiszpanii. Był pierwszym organizatorem i sekretarzem PPR Okręgu Rzeszowskiego.

Trzecim gościem Jana Burdzego był „Marek” — Józef Kogutek, sekretarz Okręgu Tarnowskiego PPR, wówczas człowiek mniej więcej trzydziestoletni.

— Mamy jeszcze omówić parę dość pilnych spraw, a czas nagli — powiedział wreszcie Jan sięgając do leżącej na stole teczki. — Oto trochę materiałów, z którymi możesz się zapoznać. Pozwolisz, że na ten czas przejdziemy do innego pokoju...

Z wypiekami na twarzy pogrążyłam się w lekturze. Była to odezwa programowa PPR i rozkaz Gwardii Ludowej, z maja 1942 r. Działajcie śmiało — czytałam — pomścijcie na wrogu każdą podłość popełnianą na polskiej ziemi. Bezpośrednią naszą rezerwą i zapleczem jest cały naród polski.

Z natury nie byłam egzaltowana i starałam się zbyt łatwo nie ulegać nastrojom chwili. A jednak ten moment był wyjątkowy. Myśl o wstąpieniu do organizacji podziemnej nurtowała mnie już od dawna, zaś program zapowiadający czynną walkę z okupantem w pełni odpowiadał moim pragnieniom. Już zdecydowana, czekałam spokojnie na Janka i jego towarzyszy, kończących w drugim pokoju naradę.

— Uważamy cię od dzisiaj za naszą współtowarzyszkę walki — powiedział na zakończenie „Marek”. — Formalną przysięgę żołnierza GL złożysz później. Liczymy na ciebie, a mogę z góry powiedzieć, że nie będziesz siedziała w Mielcu bezczynnie. Znasz podobno niemiecki? Trenuj, nie wychodź z wprawy. Na razie jednak jesteś początkującą urzędniczką w banku... Jak długo? Zobaczymy...

„Eks” i „odskok”

Początki konspiracyjnej działalności były zupełnie inne od tego, co podsuwała młodemu człowiekowi bujna wyobraźnia. Nie dla wszystkich starczało broni, nie każdy otrzymywał ją po złożeniu przysięgi. Odczuwali to zwłaszcza najmłodsi, wstępujący w szeregi GL z myślą o podjęciu natychmiastowej walki z bronią w ręku. W GL obowiązywała dyscyplina oparta na wzorach wojskowych. Trzeba było najpierw przejść szkolenie w stacjonarnych placówkach GL, poznawać broń, materiały wybuchowe, podstawowe zasady konspiracyjnej walki. Wreszcie nadchodził upragniony dzień, w którym dowódca komunikował: „idziesz do oddziału partyzanckiego” albo: „jesteś wyznaczony do grupy, która ma wykonać zadanie bojowe”.

Liczył się jednak nie tylko bezpośredni udział w walce z bronią w ręku. Trwała codzienna, żmudna i mniej efektowna akcja kolportażowa. Trzeba było przewozić ulotki, prasę konspiracyjną, amunicję, środki zaopatrzenia. Ważną i niebezpieczną pracę wykonywali łącznicy, kurierzy i zwiadowcy. Ich zbiorowy wysiłek składał się na to, że PPR mogła poszerzać swe wpływy w społeczeństwie, a jej organizacja bojowa — GL — zadawać okupantowi dotkliwe ciosy.

W styczniu 1942 roku PPR proklamująca bezpardonową walkę z machiną wojenną III Rzeszy oraz głębokie demokratyczne reformy po wyzwoleniu kraju okrzepła na tyle, że mogła przystąpić do tworzenia oddziałów i grup bojowych o różnym przeznaczeniu.

Po utworzeniu Dowództwa Głównego Gwardii Ludowej w styczniu 1942 r. jedną z ważniejszych spraw było skoordynowanie prowadzonych nieraz żywiołowo akcji bojowych. Przeważały tzw. rozbrojeniówki, mające na celu zdobycie większej ilości broni, akcje niewielkich grup wypadowych na placówki żandarmerii, granatowej policji, niższe ogniwa administracji i aparatu gospodarczego okupanta.

Kierownictwo Obwodu IV GL w Krakowie wiązało duże nadzieje z Rzeszowszczyzną. Żywe były tu tradycje wystąpień radykalnej lewicy chłopskiej i strajków rolnych, krwawo stłumionych w 1937 r. przez policję. Tereny te nie stały się nigdy domeną prolondyńskich ugrupowań.

Wiejski ruch spółdzielczy w latach okupacji ledwo wegetował. Jego działacze starali się jak najwięcej ocalić z przedwojennego dorobku, a dla zmylenia Niemców prowadzono w placówkach „Społem” podwójną księgowość. Mimo to okupant zagarniał lwią część przychodów, obracając je na swe potrzeby. Na wyzysk hitlerowców można było skutecznie odpowiadać tylko akcjami ekspropriacyjnymi.

Ekspropriacja (przymusowe wywłaszczenie), krócej — „eks”, nie była niczym nowym. Nieraz już odebrany okupantowi pieniądz w rękach walczących o wolność zamieniał się w oręż wymierzony przeciwko niemu. Często nawet dosłownie, gdyż zdobyte pieniądze obracane były na zakup broni. Teraz i ja miałam wziąć udział w takiej akcji.

Plan dojrzewał powoli, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wreszcie Janek, uzyskawszy aprobatę sztabu okręgowego GL, wyłuszczył mi jego zarysy.

— Będzie nas troje — powiedział, patrząc mi uważnie w oczy. — Ty, ja i „Edmund”, który jest już wtajemniczony.

— „Edmund”?

— Tak, Edmund Białoskórski. Nasz kolega z działu akwizycji. Jeszcze pół roku temu siedział w niemieckim obozie gdzieś koło Wiednia. Aresztowano go w Łodzi zaraz po wkroczeniu okupanta. Uciekł z obozu i pracuje tu na „lewych” papierach. Znamy się już od dawna.

— Kiedy otrzymamy rozkaz?

— Nie wiem, ale już niedługo. Lada dzień przyjedzie tu „Marek” i poda termin... Ale jeszcze jedno — w głosie Janka zabrzmiała jakaś poważna nuta. — Zdajesz sobie już pewno sprawę, że odtąd zmieni się całkowicie twój tryb życia... To już nie tylko konspiracja, ale i przejście na całkowicie „nielegalny” tryb życia. Imię, nazwisko, papiery i tak dalej.

— Co konkretnego mamy jeszcze do omówienia? — przerwałam. — Wszystko już przemyślałam, po co wracać do tych spraw.

Nurtowała mnie jednak myśl o „dniu próby”. Nie wiedziałam, czy potrafię zachować spokój i zimną krew podczas akcji.

Trzeba było uściślić niektóre sprawy, przewidzieć warianty działania na wypadek jakichś nieprzewidzianych trudności. Ot, choćby w razie przejazdu przez miasto niemieckiej kolumny czy pojedynczych samochodów z wojskiem albo policją. Wówczas szansa „odskoku” zmalałaby do zera. Na wezwanie żandarma czy policjanta błyskawicznie ruszyłaby na samochodach i motocyklach obława.

Przed wieczorem przyjechał „Marek”. Był opanowany i jak zawsze uśmiechnięty; jego nastrój udzielił się nam wszystkim. Spotkaliśmy się z „Markiem” nie opodal dworca korzystając z tego, że wysypujące się z pociągu tłumy podróżnych wypełniły na chwilę zwykle pustawe, słabo oświetlone ulice Mielca. Idąc wzdłuż torów rozmawialiśmy półgłosem, ustalając szczegóły wyznaczonego na dzień następny „eksu”.

— Punktem zbiórki po zakończonej akcji — wyjaśniał „Marek” — będzie opuszczony dom chłopski za Wisłoką. Za miastem oczekiwać będzie jeden z ludzi Floriana Jedynaka, dowódcy placówki GL w Brzeźnicy, który ciebie i Janka odwiezie w bezpieczne miejsce. „Edmund” przywiezie pieniądze mnie. I jeszcze jedno — „Marek” wręczył mi złożoną na czworo kartkę. — To jest pokwitowanie na skonfiskowane „młynarki”. Zostawisz je w banku, najlepiej rozłożone w widocznym miejscu, na biurku.

Był przedostatni dzień maja 1942 r. W mieleckim banku przy ul. Jagiellońskiej ruch był tego dnia większy niż w inne dni miesiąca. Od rana podjeżdżały samochody i furmanki, z których wysiadali kasjerzy z majątków, placówek skupu, sklepów. Konwojowali ich granatowi policjanci. Z masywnymi, wypełnionymi „młynarkami” tekami w ręku znikali w głębi budynku, aby po chwili zostawiwszy w kasie przywiezione banknoty wyjść na ulicę. Nieprzypadkowo termin akcji został wyznaczony na ten właśnie dzień.

„Edmund” od paru dni symulował chorobę i nie przychodził do pracy. W tym jednak dniu kwadrans po drugiej pojawił się na ulicy Jagiellońskiej i spacerując w pobliżu biura dyskretnie obserwował ruch na ulicach..

Przed końcem urzędowania liczba interesantów w banku zmalała. Kilku granatowych policjantów, kiedy konwojowani przez nich kasjerzy wpłacili pieniądze, rozeszło się po miasteczku. Szukali okazji — chcieli złapać jakiegoś przyjezdnego chłopa na „wykroczeniu” i wydrzeć mu 100 czy 200 złotych na wódkę.

Patrol niemieckiej żandarmerii zniknął we wnętrzu otwartej jadłodajni w pobliżu rynku.

W pomieszczeniu kierownika banku, jak co dzień, przy swym biurku, obłożonym urzędowymi papierami, siedział Janek. Załatwiając interesantów zerkał co jakiś czas w stronę okna, przez które dostrzegł znajomą sylwetkę „Edmunda”. Gdy dochodziła 14.30, podszedł do drzwi, otworzył je i znowu zamknął (był to umówiony znak dla mnie). Wtedy sięgnął do teczki, odbezpieczył pistolet i przełożył go do bocznej kieszeni grubej marynarki. Po drugiej stronie ulicy widział „Edmunda”, który stał teraz zwrócony ku niemu twarzą. Ręką oparł się o okrągły, upstrzony plakatami słup ogłoszeniowy. A więc ruch na ulicy jest „normalny” i można było zaczynać!