Książka o (nie)czytaniu - Justyna Sobolewska - ebook

Książka o (nie)czytaniu ebook

Sobolewska Justyna

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Chodźmy poczytać. Zwłaszcza, że coraz łatwiej jest nie czytać. Coraz więcej rzeczy rozprasza i walczy o naszą uwagę. Coraz krótszy jest czas skupienia. Odrywamy się, porzucamy. Okazuje się, że przeczytane książki często układają się w naszej pamięci w rodzaj autobiografii. Pamiętamy o pewnych wydarzeniach, uczuciach, przełomach w związku z lekturami, które czytaliśmy. Wędrowanie śladem fabuł i bohaterów czasem otwiera kolejne szufladki w pamięci. Ta książka może być też zachętą do tego, by tworzyć własny katalog przyjemności i porażek związanych z czytaniem.

Ze wstępu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 294

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 
WARSZAWA 2025

Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki

Redakcja: Magdalena Partyka

Korekta: Dobrosława Pańkowska

 

Na okładce wykorzystano obraz Ewy Kuryluk Martwa natura z książką i krajobrazem, 1965, tempera, płyta pilśniowa, wym. 36 × 61,5 cm

 

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2025

Copyright © by Justyna Sobolewska

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

ISBN: 978-83-244-1212-9 (EPUB), 978-83-244-1212-9 (MOBI)

 

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

SPIS TREŚCI

Dedykacja

Wstęp

Barykady księgozbiorów

Rozdział o Czytelniczce

Wejdź w sferę snu

Posturologia, czyli o pozycjach czytania

Czy ktoś jeszcze czyta w toalecie?

Tego nie robi się książce

Ciarki wzdłuż krzyża

Czytaj uchem

Dzieci ma się po to, żeby mieć z kim czytać

Beztroskie czytanie na wakacjach?

Fetyszysta w podróży

Trujące książki, czyli o szkodliwości czytania

Wielki czytnik patrzy, a sztuczna inteligencja kradnie

Czas nieuwagi

Duchowa lewatywa, czyli o tytułach, mottach i dedykacjach

Markiza wyszła o piątej, czyli pierwsze zdanie

Piłowanie trupa i inne męki pisarzy

Książki najbardziej nieprzeczytane

Książki, których nie ma

Uroki spotkań autorskich

Co czyta stara recydywa?

Na zakończenie: prywatna historia czytania

Podziękowania

Bibliografia

 
 
Tacie, który czyta głośno
 
Wstęp
 

Chodźmy poczytać. Zwłaszcza że coraz łatwiej jest nie czytać. Coraz więcej rzeczy rozprasza i walczy o naszą uwagę. Coraz krótszy jest czas skupienia. Odrywamy się, porzucamy. Jednak nadal wielu z nas ma swoje ulubione miejsca do czytania, sposoby układania książek na półkach. Taką „anatomią czytania” nie zajmujemy się zbyt często. Ale łatwo wywołać opowieści o zagiętych rogach, o czytaniu w wannie, o pierwszych zdaniach, o tym, jak przerzuciliśmy się na audiobooki, i o tym, czego różne osoby nie przeczytały. Ta książka składa się więc z wielu głosów i jest nieukończona (bo każda książka odsyła do następnej, lektura się nie kończy), żeby każdy mógł coś dodać.

Okazuje się, że w naszej pamięci przeczytane książki często układają się w rodzaj autobiografii. Pamiętamy o pewnych wydarzeniach, uczuciach, przełomach właśnie w związku z lekturami, które wtedy czytaliśmy. Wędrowanie śladem fabuł i bohaterów czasem otwiera kolejne szufladki w pamięci. Ta książka może być też zachętą do tego, by tworzyć własny katalog przyjemności i porażek związanych z czytaniem.

W opowiadaniu Terminus Stanisława Lema pilot Pirx na statku kosmicznym natrafia na robota, który przetrwał katastrofę i odbiera komunikaty alfabetem Morse’a od nieżyjących od dziewiętnastu lat członków załogi. Pirx zastanawia się, czy oni istnieją? Bo przecież ciągle nadają ze środka katastrofy. Esej jest próbą podjęcia dialogu z głosami zmarłych, podtrzymywaniem rozmowy – jak pisze Eliza Kącka w książce Idiomy. Kącka widzi w opowiadaniu Lema metaforę literatury, pisania i czytania, które są odbieraniem komunikatów z przeszłości, przechwytywaniem i podawaniem dalej z niepewną nadzieją, że ta rozmowa będzie trwała nadal. Jak pisał W.G. Sebald: „Zawsze starałem się we własnej pracy składać hołd tym, którzy mnie fascynowali, poniekąd uchylać przed nimi kapelusza, zapożyczając sobie od nich jakiś piękny obraz albo kilka szczególnych słów, ale co innego, kiedy stawia się znak pamięci zmarłemu koledze, a co innego, kiedy nie można wyzbyć się uczucia, że ktoś daje nam znak z drugiej strony” (Opis nieszczęścia, przeł. Małgorzata Łukasiewicz).

Ta książka jest antologią cytatów, przywoływaniem literackich głosów. Przewodnikami dla mnie byli przede wszystkim Alberto Manguel, który spisał Historię czytania, Susan Sontag, żarłoczna czytelniczka, i Anne Fadiman z osobistymi esejami Ex libris, w których radosna erudycja prowadziła żartobliwy dialog z żyjącymi i nieżyjącymi autorami. Po zmarłych zostają też barykady książek, zakurzone księgozbiory, które są, jak u Marcina Wichy – zapisami naszych porażek. Właśnie teksty Wichy, które przekraczają granice gatunkowe, są dla mnie teraz najważniejszym punktem odniesienia.

Wicha stworzył nową jakość literacką: drobną formę, zaczepną, bliską konkretu, uważną i często zabawną, choć w tle zwykle była kruchość życia i rozmaite pożegnania. W Rzeczach, których nie wyrzuciłem sportretował swoją matkę, czytelniczkę. „A teraz nie żyje. Siedzę w jej mieszkaniu. Wszystko zniknęło. Zostały tylko książki. Były naszym tłem. Tkwiły w każdym kadrze. Znałem ich grzbiety, zanim rozpoznałem w czarnych znakach litery. Całe życie z nich wróżyłem. Szukałem puent”. U Wichy pojawia się poczucie przynależności do ginącego gatunku, który pozostawia po sobie barykady książek. Ale jego teksty przenika też przekonanie, że powinniśmy sprawiać sobie i innym rozmaite przyjemności. I warto patrzeć dokoła uważnie, bo wszystko jest tak ciekawe: od drzew po krój pisma, znaki interpunkcyjne, przecinek czy wykrzyknik. W czasie pandemii Marcin Wicha czytał w mediach społecznościowych na głos Emmę Jane Austen, ulubioną powieść swojej matki. Czytał, żeby dać słuchaczom trochę radości.

Wicha w swoich tekstach tworzył „my”, jakąś kruchą wspólnotę. W tej książce używam słowa „my”, myśląc o „nas”, przedstawicielach gatunku czytającego, który jest bardzo różnorodny. Niektórzy mają poczucie, że wymieramy albo wręcz, że należymy już do świata przeszłości, innych cieszy widok kolejek do autorek young adult na targach książki. Ale przestrzeń kłopotów rozrasta się. Dlatego teraz jest to książka również o nieczytaniu. Trudności możemy odczuwać wszyscy, również ci, którzy nie wyobrażają sobie życia bez książek. Bo czytanie nam często nie idzie. I wtedy pojawia się niepokój i lęk:

Lęk, że nic już się nam nie spodoba.

Lęk, że się już nie jest zdolnym do zachwytu.

Lęk, że się znowu rozczarujemy.

Lęk, że utraciliśmy umiejętność rozumienia tekstów.

Lek, że nie rozumiemy, co zachwyca innych.

Lęk, że zostaliśmy w tyle.

Lęk, że nie czytamy tego, co powinniśmy.

Lęk, że nie zdążymy przeczytać tego, co chcemy, i umrzemy.

 

I jeszcze lęki innego kalibru:

 

Lęk, że książki spadną z półek.

Lęk, że nasze dzieci i wnuki nie będą czytać.

Lęk, że zapominamy, co przeczytaliśmy.

 

Bierzemy do ręki zachwalaną książkę. I nic. Myśl odpływa. Czasem ogarnia nas poczucie, że czytamy wyroby książkopodobne. Budzi się niepokój, większy przez to, że nie jesteśmy z książkami sami, są media społecznościowe, więc widzimy, co czytają inni. Czytnik nam mówi, że osiągnęliśmy już dzienny „cel czytelniczy”, a Instagram pokazuje, że wszyscy już przeczytali nową powieść irlandzką, tylko my jeszcze nie. A kiedy czytamy i nas nie zachwyca, zaczynamy się obawiać, że może już nic nie będzie cieszyć i będzie się już tylko brnąć przez słowa, bo źródło zachwytów wyschło. Już nigdy nie będziemy literacko zakochani. Ale potem zwykle okazuje się, że to tylko taka fala. I po czasie, kiedy tracimy umiejętność czytania, przychodzi nowa fala i znowu cyk, ciarki wzdłuż krzyża. Patrzymy, jak te słowa chodzą, jak tańczą. Albo ściska nas znienacka wzruszenie. Nagle czujemy, że chcemy przeczytać właśnie tę konkretną książkę. I ona będzie dla nas. I czasem to się sprawdza. Miałam tylko zajrzeć do Wniebowstąpienia Tadeusza Konwickiego, a wpadłam na godziny. Dlaczego Konwicki? „Z czasem przestrzeń sentymentalna w człowieku puchnie. Jak się to objawia? Nagłą ochotą na czytanie Brandysa, Dygata, Kundery” – pisze Katarzyna Sobczuk w Małej empirii.

Czy też was cieszy, kiedy widzicie w tramwaju lub pociągu, że ludzie czytają? Podglądacie tytuły? Alberto Manguel zobaczył kiedyś w metrze kobietę z Labiryntami Borgesa w ręku. Nagle wydała mu się bliższa niż wielu innych ludzi przez sam fakt, że czytała tę książkę. Miał ochotę zamachać do niej i zakrzyknąć, że też jest wyznawcą tej wiary. „Wierzę – pisze w książce A Reader on Reading – że w istocie jesteśmy zwierzętami czytającymi i że sztuka czytania, w swym najszerszym sensie, określa nasz gatunek. Przychodzimy na świat z potrzebą znalezienia we wszystkim jakiejś narracji: w krajobrazie, na niebie, w twarzach innych ludzi, a ponad wszystko w obrazach i słowach, które stworzył nasz gatunek. Czytamy żywoty własne i cudze, odczytujemy historie społeczeństw, w których żyjemy, czytamy w obrazach i budynkach, wreszcie – czytamy to, co znajduje się między okładkami”. O mieście, jak o wielkim elementarzu, z którego dzieci uczą się liter, pisał też Wicha, który potrafił czytać budynki i filiżanki. „Powiedzmy, że wszystko jest tekstem – zwierzę, wydma,/wiatr w topolach i ciało” – dodaje Natalie Diaz w Postkolonialnym wierszu miłosnym (przeł. Joanna Mąkowska). „Pisać to być zjadanym. Czytać – być najedzonym”.

Kiedy widzimy, że ktoś obok nas czyta, czujemy, że jest nas więcej, uśmiechamy się do siebie. Ale takie wspólnoty są kruche, podejrzewamy, że większość fascynuje się innymi rzeczami niż literatura. A i czasu na czytanie ubywa, bo praca, a po niej chcemy czegoś odrywającego, lekkiego – serial, grę. Czytanie przeszło na stronę trudniejszych przyjemności. Kiedy to się stało? Susan Sontag już w 1996 roku pisała list do Borgesa (nieżyjącego) z przeczuciem przyszłości: „Muszę Cię z przykrością poinformować, że dziś książki są gatunkiem zagrożonym. Przez książki rozumiem także takie warunki czytania, w których literatura może istnieć i wpływać na duszę. (...) Tym razem nie będzie żadnej wielkiej pożogi. Barbarzyńcy nie muszą palić książek. W bibliotece jest tygrys” (Co ważne, przeł. Dariusz Żukowski).

Pierwsze wydanie Książki o czytaniu ukazało się w 2012 roku w „Polityce” i miało podtytuł: resztę dopisz sam. Chciałabym powtórzyć: resztę dopiszcie sami, Czytelnicy. Czytanie, podobnie jak pisanie, jest rodzajem samopoznania, które uprawiamy przez całe życie. Jestem zadłużona u wielu autorów książek o książkach: u Susan Sontag, Virginii Woolf, Anne Carson, Waltera Benjamina, Jorge Luisa Borgesa. Czynnością czytania zajmował się też Georges Perec, a jedną z najpiękniejszych książek o czytaniu (i pisaniu) jest Jeśli zimową nocą podróżny Italo Calvino. Dobrze pamiętać też o polskich autorach książek o książkach: o Andrzeju Doboszu i jego Pustelniku z Krakowskiego Przedmieścia, Adamie Ważyku, Jerzym Stempowskim, Karolu Irzykowskim, o rozmowach Barbary Łopieńskiej Książki i ludzie. Warto dodać jeszcze eseje Marka Bieńczyka, Grzegorza Jankowicza, Elizy Kąckiej, Ryszarda Koziołka, Małgorzaty Łukasiewicz czy Piotra Pazińskiego.

Dziewięć lat minęło od drugiego, poszerzonego wydania Książki o czytaniu (2016, wyd. Iskry) i sporo się zmieniło. Wybuchła wojna w Ukrainie (pamiętam zdjęcie okna zastawionego książkami, żeby chroniły przed pociskami), literatura i kultura ukraińska miały zostać wymazane. Zobaczyliśmy też, jak niebezpiecznie działa soft power kultury rosyjskiej. I jak Rosjanie palą książki i walczą z „wrogą” literaturą. Przeszliśmy przez pandemię (wydawcy zauważyli wtedy wzrost sprzedaży książek papierowych i e-booków). Coraz bardziej żyjemy w sieci. Nie ma już kiosków z gazetami, papierowa prasa nie zalega już na stołach, znikają księgarnie. A więc czas na książkę o (nie) czytaniu, w której oprócz fragmentów przepisanych na nowo i uzupełnionych tekstów z poprzednich wydań znalazły się nowe rozdziały o kłopotach z uwagą, o audiobookach, o mottach i dedykacjach (gdzie piszę również o pewnym dość magicznym sposobie odnajdywania zagubionych książek na półce), o czytaniu snów, o książkobójcach czy o wróżeniu z literatury. I mimo wszystkich kłopotów z czytaniem – „nie myśl, że książka zniknie”. Tak twierdził Umberto Eco i ja bym mu wierzyła.

Na koniec uświadomiłam sobie, że napisałam tę książkę również dlatego, żeby się zaprzyjaźnić ze swoim księgozbiorem, chaotycznym i nieuporządkowanym. Ze starymi książkami, które kiedyś były ważne, z nowymi, które upycham na wcisk. Może to jest dziedzictwo, które nikomu już nie będzie potrzebne? Może kiedyś wylądują gdzieś pod śmietnikiem? Przyszłość jest niepewna, więc chociaż teraz chciałabym te książki otoczyć uwagą. Jesteście mi potrzebne.

 
Barykady księgozbiorów
 

Cały weekend szukałam swojego egzemplarza Rzeczy, których nie wyrzuciłem Marcina Wichy. Nasze biblioteki są zapisami porażek, bo są pełne książek, których nigdy nie przeczytamy. Ale również w tym sensie, że nic nie można w nich znaleźć. Nie pamiętałam, czy komuś Wichy nie pożyczyłam. Szukałam u rodziców, nie było, robiłam ćwiczenia z pamięci, gdzie mogłam to włożyć. Najgorzej, jak przełożę na specjalne miejsce, żeby mieć pod ręką – wtedy kamień w wodę. Tak było tym razem. Znalazłam dopiero, kiedy przestałam szukać.

A kilka lat temu też nie mogłam znaleźć Rzeczy. Podejrzewałam rodziców.

Więc do mamy:

– Oddaj mi już może mojego Wichę.

– Dobrze, zaraz, tylko mam tam trochę zaznaczeń...

Tata:

– Ale to mój Wicha przecież, kupiłem, mam tam notatki.

– Nie twój, tylko mój, pożyczyłam mamie i chcę ten z moimi zaznaczeniami.

Nie pamiętam, kiedy tak sobie wyrywaliśmy jakąś książkę.

Szukałam gwałtownie Rzeczy, kiedy dowiedziałam się, że Wicha umarł. Natychmiast chciałam wrócić do jego książek. Jak wiele osób na wiadomość o tej śmierci. Ile osób szperało wtedy na półkach? Jak pisał Andrzej Sosnowski: „Śmierć autora inauguruje promocję jego nowej książki”. Nie było nowej, więc wielu ludzi rzuciło się na to, co wyszło wcześniej. Kiedy umiera ważny dla nas reżyser, bywa, że robimy sobie przegląd jego filmów, kiedy pisarz – chcemy czytać jego książki. Czasem jest to tylko pierwszy impuls, który szybko wygasa. To jest szukanie/czytanie kompulsywne, które ma w jakiś sposób zaprzeczyć śmierci. Skoro jest książka – autor dalej żyje, chcemy mu to życie przedłużyć. A potem jeszcze pojawił się Kamionek, ostatnia książka, w której Wicha mówił do nas „chodźmy się przejść”, czytajmy miasto, naszą najbliższą okolicę, w której razem jesteśmy z przyrodą i ze zmarłymi, „gniazdujemy” na tej samej przestrzeni.

Śmierć była punktem wyjścia książki Rzeczy, których nie wyrzuciłem, podobnie w Jak przestałem kochać design. Wicha to już wszystko opisał. W każdym razie wiele osób szukało jego książek w tę styczniową sobotę. Przeglądali księgarnie internetowe – nie było papierowych egzemplarzy, były e-booki. Tak samo pomyślałam, ryzykownie balansując między półkami w poszukiwaniu szarego grzbietu, że kupię e-book, będę mieć tekst szybko, choć bez swoich zaznaczeń, nie szkodzi. I już kupowałam, tylko zastanowiło mnie pytanie w sklepie internetowym: czy rzeczywiście chcesz kupić tę książkę ponownie. I wtedy się zorientowałam, że już to zrobiłam, że już wcześniej nie mogłam znaleźć Rzeczy w domu i szukałam e-booka. I rzeczywiście miałam tę książkę w czytniku. Ile razy kupowaliście na szybko książkę ze świadomością, że macie już ją na półce, tylko nie wiadomo gdzie?

Modne powieści, które wyszły z mody

Pytanie, które wywołuje u mnie panikę: może porozmawiamy o pani księgozbiorze? To dlatego, że go nie ogarniam i nie wiem, co gdzie stoi. Właściwie zawsze szukam czegoś i mam gdzieś w pamięci, w jakim miejscu mniej więcej powinno być. A zwykle nie ma. Wygląda to tak, jak opisała Katarzyna Sobczuk w Małej empirii: „Szukam książki Kanta, w której jest to mroczne zdanie o przyjaźni. Po chwili nie pamiętam, jakiej książki szukałam, zaciekawiam się jakąś inną lub bezradnie patrzę na półki”. Jak czegoś szukamy, to często znajdujemy coś innego, na przykład książkę, którą bezskutecznie tropiliśmy rok temu.

Wicha tak opisywał księgozbiór matki, którego musiał pozbyć się po jej śmierci: „Modne powieści, które wyszły z mody. Lektury spoza listy lektur. Wybrane tomy z dzieł zebranych. Pokój bez wojny. Początek końca szwoleżerów. Niekompletne dzienniki. Zapomniane debiuty. Nierozcięte tomy esejów. (...) Biblioteki są zapisami naszych czytelniczych porażek. Jak mało w nich książek, które naprawdę nam się podobały. Jeszcze mniej takich, które podobają nam się przy kolejnej lekturze. Większość to pamiątki po ludziach, którymi chcieliśmy być. Których udawaliśmy. Których braliśmy za siebie”. Tyle porażek mam na półkach. Zresztą gromadzenie książek, których się nie przeczyta, ma swoją japońską nazwę – tsundoku.

Książki nieprzeczytane łypią na nas z półek i stosów. Kupowanie książek nie wybudza takiego poczucia winy jak inne kompulsywne zakupy. Ale potem obiecujemy sobie, że jednak będziemy się hamować, już wystarczy, ale tylko do czasu kolejnej wizyty w antykwariacie, kiedy bierze nas w posiadanie „szalona rączka” – tak mówiła moja koleżanka o swoich niekontrolowanych zakupach książkowych. Nieprzeczytane książki na półkach mogą też wzbudzać nie tylko frustrację, lecz także nadzieję, że będzie czas, kiedy je przeczytamy. Odgradzamy się w ten sposób od myśli o śmierci. Żyjemy i mamy jeszcze mnóstwo do przeżycia, czyli przeczytania. Wrócimy do starych lektur. A potem czytamy wyniki czytelnictwa, w których okazuje się, że osoby w wieku emerytalnym czytają najmniej. Ale nie my, my będziemy szaleć z lekturami, pocieszamy się. Dzielę książki na te, które chcę mieć w wersji papierowej, i te, które wystarczą mi w pdf-ie i e-booku. Odkładam na półkę takie, do których chcę wrócić. Ale po pierwsze nie ma na nie miejsca, a po drugie zazwyczaj nie wracam (chyba że chodzi o Czarodziejską górę). Co się nie mieści, trafia na stos – pod biurkiem mam dwa. Jeden właśnie z hukiem spadł, bo potrąciłam nogą. Przy okazji sprawdziłam, co tam jest, żeby w razie czego nie szukać.

Spadanie książek to zresztą jeden z lęków ludzi gromadzących książki. Wicha pisał o tym w Jak przestałem kochać design: „W końcu gdzieś to się zdarzy, ale na razie nie słyszałem, żeby ktoś zginął od ciosu wymierzonego e-bookiem. Natomiast śmierć pod lawiną papierowych książek była zupełnie realna. Codziennie zaglądała nam w oczy. Ojciec sam zaprojektował półki. Projekt był perfekcyjny, a za ujawnione w toku użytkowania wady odpowiadał wyłącznie wykonawca, stolarz alkoholik. Nigdy faceta nie widziałem, ale deliryczne drżenie jego rąk udzieliło się całej konstrukcji. Przechowała dygot, jak muszla przechowuje szum oceanu. Chwiejne rusztowanie uginało się pod ciężarem książek. Niektóre stały w dwóch rzędach. Część piętrzyła się w stosach. Usunięcie jednego tomu mogło spowodować – jak to się dziś mówi – masywną katastrofę. Zdaje się, że zwornikiem całej konstrukcji był opasły pomarańczowy tom z grzbietem ozdobionym deseniem fioletowych plam. Musiało minąć mnóstwo lat, zanim odkryłem, że te ameby układają się w napis «Bajki». Nigdy ich nie przeczytałem. Ryzyko było zbyt duże. Wiele razy słyszałem, jak matka tłumaczy: «Po przeprowadzce Piotrek ułożył je tylko na chwilę, żeby nie leżały na podłodze». Do zaplanowanych porządków nigdy nie doszło. Wniosek – w sumie dość oczywisty – pierwsze wersje są najtrwalsze”.

Mecenas Guido Guerrieri, bohater powieści kryminalnej Świadek mimo woli Gianrico Carofiglio, miał zwyczaj klasyfikowania nowych znajomych po wyglądzie ich biblioteki: „Kiedy przychodzę po raz pierwszy do jakiegoś domu, sprawdzam, czy są w nim książki, czy jest ich mało, czy dużo, czy nie są ustawione zbyt pedantycznie – co dobrze nie rokuje – czy znajdują się wszędzie – co rokuje dobrze” (przeł. Joanna Ugniewska). Dom bez książek budzi natychmiast podejrzenia. Podobnie jak księgozbiór nigdy nieczytany, który przeraził bohatera Nagiego sadu Myśliwskiego: „Darmo byś szukał choć jednego grzbietu wystającego przed inne, jakiegokolwiek nieładu świadczącego, że ktoś je kiedyś czytał, choćby w odległych czasach, i może nie tak ogrom ich przygnębiał, jak właśnie ten porządek. To na skutek tego nienaruszanego nigdy porządku tak się te książki postarzały, zmurszały, że przestały być książkami, a stały się samym porządkiem, nienaruszalnością, odwieczem”.

Ale z drugiej strony domowe biblioteki są w ogóle coraz rzadsze, mieszkania coraz droższe, ludzie się przeprowadzają, zmieniają miasta, książki zostają u rodziców albo u dawnych małżonków, książki ma się w czytniku albo trzyma w pryzmach czy w kartonach. Miejsce na półkach stało się luksusem (nie mówiąc o mieszkaniu z półkami). Krążyły opowieści o tym, że w mieszkaniu profesor Marii Janion strop groził zawaleniem. Historyk profesor Jerzy Jedlicki kiedyś wyliczył, że ma około trzech i pół tysiąca książek. Sprawdził to, licząc półki. Jan Gondowicz doliczył się około jedenastu tysięcy, Orhan Pamuk pisał o dwunastu tysiącach tomów niezbędnych mu do pracy. Alberto Manguel zgromadził trzydzieści pięć tysięcy książek, które musiał spakować, kiedy wyprowadzał się z Francji. Pozostawione księgozbiory to codzienność każdej wojny: Sándor Márai notował w 1945 roku, w czasie wkraczania Armii Czerwonej na Węgry: „Dziś uporządkowałem po wyjściu Rosjan tych kilka książek, które tu jeszcze zostały. I jednocześnie myślałem o pięciu tysiącach tomów, które pozostały w moim mieszkaniu w Budzie. (...) Było wśród nich sto, które dały mi w życiu najwięcej, najwyższy stopień odczucia sensu istnienia. I czy znalazłoby się sto książek, których potrzebuję, jeśli jeszcze kiedykolwiek miałbym sobie urządzać bibliotekę?”. Zastanawiał się, ile książek byłoby naprawdę niezbędnych do życia.

Książki na wojnie

Na początku inwazji w Ukrainie okazało się, że na uniwersytecie w Czerniowcach książki trzeba było wyprowadzić, żeby zrobić miejsce na kryjówkę dla ludzi. W radzieckich czasach w piwnicach zbudowano tam schron przeciwlotniczy. Potem latami składowano w nim książki. W pierwszych dniach wojny pracownicy biblioteki wynieśli pięć tysięcy książek, w dużej mierze dzieł zebranych Marksa, Engelsa i Lenina. Schron znowu stał się schronem. Opisał to Ołeksander Myched w książce Kryptonim dla Hioba. Kroniki inwazji. Stworzył kronikę pierwszego roku wojny, w którym wszystko, co było mu potrzebne, musiał zmieścić w plecaku ewakuacyjnym. Czasem myślał o pozostawionym księgozbiorze. „Teraz biblioteka z tysiącem tomów to raczej ciężar, którego nie można zabrać w razie ewakuacji. Do plecaka ewakuacyjnego zmieści się co najwyżej pamięć o czytaniu książek. Ale często przenosząc się z miejsca na miejsce, przymusowy uchodźca gubi nawet pamięć. Teraz tamte książki, które mieliśmy z Oleną w swojej bibliotece w Hostomlu, czy księgozbiory moich rodziców w Buczy poznaczone są szrapnelem triggerów” (przeł. Jerzy Czech). Gdyby gdzieś taką książkę zobaczył, poczułby ucisk w gardle, bo kiedyś taką mieli. Bohater powieści Null Szczepana Twardocha, który siedzi w schronie na froncie w Ukrainie, przypomina sobie swoją biblioteczkę w domu w Warszawie. Chciałby sięgnąć po Wojnę peloponeską Tukidydesa, pamięta, na której półce stoi i na której stronie jest dialog, w którym Ateńczycy żądają poddania się mieszkańców neutralnej wyspy Melos. Melijczycy jednak walczyli do końca. Myched pisze gorzko, że w czasie wojny „literatura nie ocala”, nie obroniła ludzi ani kraju. Ale wiarę w siłę literatury przywraca mu strach okupantów, którzy tropią książki ukraińskie, jakby były szczególnie niebezpieczne. „Mnie ciągle jeszcze trudno czytać. Ale bez możliwości pisania i utrwalania grozy pełnoskalowej inwazji nie byłoby mnie tutaj. Literatura nie ocala, chyba że”. W tym urwanym „chyba że” mieści się nieutracona jeszcze nadzieja.

Księgozbiory są więc luksusem ludzi, do których nie przyszła wojna. Ale skoro jest ciągle blisko, to sprawia, że myśli się o tym, co by się zabrało, gdyby trzeba było uciekać. I czy to byłyby książki? Ludzie w zagrożeniu czasem zabierają z domu zupełnie przypadkowe rzeczy. Patrzę dokoła – książki wylewają się z każdego kąta. Pamiętam zdegustowany wzrok elektryka, kiedy na nie patrzył wezwany do awarii. Poza tym kurz, wiadomo. Ruchomy stosik uformował się w przedpokoju na szafce z butami, trafiają tam książki wyładowane z torby. Jakiś czas temu mieszkanie dzieliło się na dwa terytoria: jedno należało do bóstw chaosu, a drugie – porządku. U mnie bardzo szybko wszystkie porządki się posypały, przemieszały i półki odzwierciedlają jedynie kolejność przybywania książek. A to też jest swoisty porządek, można go nazwać: „przyrost naturalny”. Ostały się tylko serie: Stachura w dżinsowej okładce, Szekspiry, Biblioteka poetów języka angielskiego w przekładach Barańczaka, „Literatury na Świecie”, charakterystyczne serie Georgesa Pereca i Rolanda Topora z Lokatora, seria Cymelia ArtRage, pasiaste okładki esejów Karakteru, nowe przekłady Prousta z Officyny. Książki stoją pionowo, ale co i raz przyjmują też pozycję horyzontalną. Na półkach podręcznych pojawiły się już dwa rzędy. Coraz częściej zastanawiam się, czy nie dałoby się jeszcze jakoś wcisnąć trzeciego.

Ale jeszcze niedawno wystarczyło zajrzeć do gabinetu mojego męża, żeby znaleźć się w innym świecie. Na górnych półkach panował porządek. Książki były ułożone zagadnieniami: autorzy klasyczni, historia starożytna, Grecja, Rzym, a w ramach tych podziałów mamy układ chronologiczny i kolorystyczny (to dlatego, że serie wydań pisarzy klasycznych wydawane są w jednolitych kolorach: czerwone i niebieskie, wreszcie zielone). Wystarczyło jednak spojrzeć w dół, by zobaczyć, jak porządek się załamuje, jak duszę kolekcjonera pokonuje chaos. Oto na podłodze i fotelach piętrzyły się książki tzw. bieżące, które nie trafiły jeszcze na miejsce im przeznaczone (albo takie, które miały wrócić do bibliotek). Na dole zaczynała się rozrastać dżungla chaosu. Jednak książki książkami, a życie życiem i gabinet stał się pokojem dziecięcym. Wysokie półki oparły się wpływom transformersów, tam jeszcze bronią się płócienne okładki, ale niżej króluje już bożek Lego.

Biblioteka jak drzewo

Maria Janion w rozmowie z Barbarą Łopieńską powiedziała kiedyś, że czuje się, jakby mieszkała w drzewie, „ta biblioteka jest jak drzewo, które się rozgałęzia”. Papiery i książki zamieniają się w żywe rośliny, które się pną coraz wyżej: „Ten zbiór wyrasta ze mnie organicznie, więc też się starzeje”. „– Oprowadzi mnie Pani Profesor po pokoju romantycznym? – Proszę. Niestety on wygląda strasznie, ale tu są moje najważniejsze zbiory.

– Przy tym stole to już się nie da pracować? – Nie, już się nie da. Zawalony. Nawet z trudem tu siadam i telefonuję. Tu jest kącik ezoteryczno-alchemiczno-mistyczny, ale nie ma do niego dostępu. Zawaliłam podłogę innymi książkami, czasopismami i cholera wie czym. Ale uporządkuję i dostanę się tam. Jest tu jeszcze dużo książek o Napoleonie. Romantyzm niemiecki, francuski i angielski – niektóre oryginalne wydania dziewiętnastowieczne. Tu są te teczki z «nowelkami», a tu oczywiście Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Norwid. A tu jest sypialnia, czyli literatura współczesna, no i nauka o literaturze, a tu taka różność. W łazience jest historia literatury niemieckiej, książki o muzyce i filozofii”.

Wiele dyskusji poświęcono problemowi ułożenia książek. Łopieńska zachwycała się porządkiem biblioteki Janusza Tazbira, u którego książki ułożone były alfabetycznie. „Przed tą melioracją alfabetyczną książki stały u mnie – wstyd się przyznać – według wzrostu” – powiedział jej Tazbir.

„Poezję, eseje, reportaże układam klasycznie, czyli albo alfabetycznie, albo tematycznie” – mówi Maciej Robert, poeta i eseista. „Natomiast «system» obowiązuje przy beletrystyce – najważniejszy jest podział na kraje (choć miałem kilka problemów, np. jak zaklasyfikować Nabokova, Becketta albo literaturę szwajcarską z wewnętrznym podziałem na niemieckojęzyczną i francuskojęzyczną), w ramach danego kraju układam według autorów, chronologicznie według dat ich urodzin (wydaje mi się to dość oczywiste – trudno przecież postawić Rejmer obok Reymonta czy Żulczyka obok Żeromskiego!), a w obrębie danego autora obowiązuje kolejność ukazywania się poszczególnych pozycji. Daje to pewien miszmasz estetyczny – obok siebie znajdują się różne serie, różne wydawnictwa, różne formaty – ale jest to, moim zdaniem, jedyny rozsądny układ”. Ocean książek nieustannie się powiększa. Dobrze to ujął Barańczak (jak wspominał Jerzy Pilch) „Ciasno: mniejsza o metraż, ale w pokoju rozpanoszyły się książki, otaczają mnie regałami z obu stron, tkwią milcząco za plecami, nawet na biurku zalega od miesięcy zwał drukowanego papieru, którego nie mam czasu przejrzeć”. Niektórzy po skończonej pracy odkładają książki na miejsce, w ten sposób symbolicznie zamykają pracę nad jakimś tematem – inni zostawiają stosik tam, gdzie z niego korzystali. Ja zwykle oddaję wtedy książki do biblioteki. Ale czasem trudno się z nimi rozstać. Książki Kornela Filipowicza trzymałam tak długo, że bałam się, że będę musiała płacić karę. Po prostu musiałam mieć je przed oczami na tej jednej z niewielu ulubionych półek, na której mam porządek.

Według Georgesa Pereca wszystkie systemy układania książek są swego rodzaju oszustwem czy złudzeniem. A nasze biblioteki od czasu do czasu i tak służą jako kocie legowisko lub zamieniają się w graciarnię. Co pewien czas w internecie pojawiają się ogłoszenia: uwaga, rodzina opróżnia mieszkanie profesora, jego książki będą wystawione na ulicy takiej i takiej, dużo książek o sztuce. Do tego zdjęcia czyjejś biblioteki. Rozpoznaję półki projektanta Marka Łady – w latach 80. były bardzo popularne, przytwierdzane do ściany na metalowym stelażu. Do zabrania kolekcja butów i książek, i narożnik. A czasem natykamy się niespodziewanie na pryzmę czyichś książek przy śmietniku. Tak wzięłam do domu ileś tomów Balzaka. Sama uznałam, że będę dzielić się nadmiarowymi książkami z sąsiadami. Mamy taki parapet na półpiętrze. Tam wystawiam i znika wszystko w przeciągu godziny. Orhan Pamuk podobno nienawidzi swojej biblioteki i chętnie pozbywa się książek. „Moja biblioteka nie jest dla mnie źródłem dumy, lecz udręki i frustracji”. Przygniata go świadomość, jak wiele wysiłku włożył w jej gromadzenie, i czuje się od niej uzależniony, dlatego szuka pretekstu, by się od książek uwalniać.

O wyrzucaniu książek Łopieńska rozmawiała z tłumaczką Zofią Chądzyńską: „Jestem raczej wyrzucaczką niż zbieraczką. Wyrzucam wszystko – listy, papiery, fotografie. Nie lubię utykać, nie umiem sobie radzić, kiedy mam naćkane”. Janusz Tazbir nie lubił pozbywać się książek: „Mam teraz okropny problem, co robić z oryginałami, gdy kupię polskie przekłady. Wyrzucać – nie wyrzucać? Niby należałoby wyrzucić, ale jak się pisze artykuł w obcym języku, to cytuje się oryginał. Jest problem. Poza tym są książki po prostu źle przetłumaczone. Wyszły teraz Dzieje Europy. Tyle błędów w tłumaczeniu, że nie wiem! Więc nie mogę wyrzucić francuskiego wydania, choć we francuskim wydaniu Łazienki są nad Bugiem. Geograficznie kompletnie skopana książka. A wie pani, że na przykład Stefan Kieniewicz miał bardzo skromną bibliotekę? A Wyka napisał kokieteryjnie, że tak samo jak jego ojciec, który był stolarzem i wyrzucał narzędzia po skończonej pracy, tak samo i on wyrzuca książki, kiedy kończy pracę nad danym tematem. Bzdura kompletna – stolarz nie wyrzuca przecież narzędzi. A Aleksander Brückner robił straszne rzeczy. Nie było wtedy ksero, więc wydzierał potrzebne mu stronice. A Bystroń kupował dwa egzemplarze. Jeden wstawiał na półkę, a drugi ciął”.

Specjalna półka i stos wstydu

Co się jednak dzieje, kiedy dwoje ludzi zechce połączyć swoje biblioteki? Albo przeciwnie – rozdzielić książki po rozwodzie? Anne Fadiman dopiero po pięciu latach małżeństwa zdecydowała się połączyć księgozbiór swój i męża. Ona była wyznawczynią porządku, jej mąż naturalnego przyrostu. Nieporozumienia zaczęły się, gdy Fadiman chciała ułożyć literaturę amerykańską alfabetycznie według autorów, a angielską chronologicznie, żeby mieć pełny obraz rozwoju przez stulecia. „Poza tym Susan Sontag też ustawiła książki chronologicznie. Powiedziała, że nie zniosłaby widoku Pynchona stojącego obok Platona”. Jej mąż zgodził się, choć bez entuzjazmu. Awantura wybuchła o to, jakie książki mają zajmować najbardziej eksponowaną przestrzeń na wprost drzwi: czy literatura angielska (jak chciała Fadiman), czy amerykańska (jak chciał jej mąż). Tym razem Fadiman dla dobra małżeństwa się poddała. O podziale książek ze wspólnej biblioteki Łopieńska rozmawiała z Julią Hartwig i Arturem Międzyrzeckim „– A gdybyście Państwo – no załóżmy – rozwodzili się, jak podzielilibyście książki? Julia Hartwig:

– Przede wszystkim bardzo byśmy się pokłócili. Najbardziej pokłócilibyśmy się o eseistykę, która jest nie do odkupienia. – A o poezję nie? Julia Hartwig:

– Strasznie byśmy się kłócili. – Kto by wziął poezję amerykańską? Artur Międzyrzecki:

– Ona jest bardzo cenna. Ty byś, Jula, chciała? Julia Hartwig:

– Ta biblioteka jest tak wymyślona, że jest już nie do podzielenia. To by nas chyba wstrzymało przed rozwodem. A jeśli już, to niech Artur bierze wszystko. Trudno”.

Na rysunku z przedwojennej gazety pan domu, pokazując gościowi bibliotekę, mówi: „Niech pan nikomu nie pożycza swoich książek – to są wszystko książki pożyczone!”. Pożyczanie jest niebezpieczne. Nie mam większości książek, którymi się zachwyciłam. Bo chciałam się nimi podzielić. Z drugiej strony połowa zawartości moich półek to książki, które ja pożyczyłam, nie wiem od kogo. Niektórzy w ogóle nie pożyczają książek, jeśli już, to zapisują w kajecie i egzekwują odbiór. Ten, kto zalega z oddaniem – zostaje skreślony z listy przyjaciół. Wychodzi na to, że lepiej oddawać, niż pożyczać.

Pociesza mnie fakt, że cały księgozbiór Waltera Benjamina składał się podobno z książek pożyczonych. Opisał je w eseju Rozpakowuję swoją bibliotekę: „Ze wszystkich rodzajów zapewniania sobie książek pisanie ich uchodzi za najchlubniejszy, chwalebne uważa się pisanie ich samemu”. I opowiada o kimś, kto zgromadził wielką bibliotekę „w ten sposób, że dzieła, których tytuły w katalogu targowym zainteresowały go, ale na które nie było go stać, sam pisał”. A najlepszym sposobem zdobywania książek przez kolekcjonera jest pożyczanie ich, a następnie ich nieoddawanie. O jego bibliotece pisał Gershom Scholem: „Jego księgozbiór, który dobrze znałem, rzeczywiście z wielką wyrazistością odzwierciedlał jego bardzo zróżnicowaną naturę, ważne dla niego dzieła stały tu w wysoce barokowych kombinacjach obok najbardziej niezwykłych i osobliwych pism, które darzył nie mniejszą miłością – nie tylko jako antykwariusz, lecz także jako filozof. Szczególnie wyraźnie przypominam sobie dwa działy tej kolekcji: książki ludzi umysłowo chorych i książki dla dzieci. W wizjach świata ludzi umysłowo chorych – sam nie wiem, skąd brał te książki – odnajdywał materiał do najgłębszych filozoficznych rozważań nad architektoniką systemów jako takich i nad naturą skojarzeń, którymi karmią się myśli i fantazje zarówno zdrowych, jak i chorych na umyśle. Ważniejszy jednak był dla niego świat książek dla dzieci”.

Mamy też czasem swoje specjalne półki. U Fadiman stały na niej książki związane z wyprawami polarnymi. U Orwella oprawione roczniki pism kobiecych z lat 60. XIX wieku, które zwykł przeglądać w wannie. U kogoś to były stare „tygrysy” – seria z PRL-u, komiksy Tytus, Romek i A’Tomek, wyprawy w kosmos, u innych serie o wampirach. Specjalną półką może być też „półka winy”, która dziś funkcjonuje jako „stosik wstydu”, gdzie trafiają książki nieprzeczytane. U mnie to przedpokój, książki nieodłożone, niezaopiekowane, trafiły tam na chwilę, leżą latami. Może być też rodzajem zesłania. Jerzy Jedlicki miał taką półkę w piwnicy. Tam, w ciemnicy, bez chleba i wody, trzymał rozmaite paskudztwa faszystowskie czy antysemickie i książki o procesach politycznych w latach 50. Specjalna półka może też mieć specjalny wygląd – na przykład taką półkę stworzyły u moich rodziców koty, ostrząc pazury o grzbiety. I te zniszczone grzbiety przypominają teraz o Bazylu i Simbie, których już nie ma.

 

[...]