Krzyżyk na drogę. Tom 7 - Paulina Stępień - ebook

Krzyżyk na drogę. Tom 7 ebook

Stępień Paulina

0,0

Opis

Seryjni mordercy, psychopaci i szaleńcy. Prawdziwe potwory są wśród nas!

Opowiadanie zostało zainspirowane zaginięciami czterech nastoletnich chłopców w województwie zachodniopomorskim w latach 1998–1999 – Janusza Asminiena, Marka Paczkowskiego, Andrzeja Ziemniaka i Łukasza Sasa, skupia się jednak w szczególności na dwóch ostatnich zaginięciach oraz prowadzonych w związku z nimi poszukiwaniach, które trwają już ponad dwadzieścia lat. Sprawy te nie zostały nigdy rozwiązane, a ich sprawca pozostaje nieuchwytny.

TRUE MONSTERS to seria opowiadań kryminalnych opartych na faktach. Jej bohaterami są wzbudzający grozę sprawcy zabójstw z całego świata, których motywacje i działania każą zadać pytanie, co sprawia, że człowiek staje się potworem.

Paulina Stępień – autorka powieści „Tartak Leśna Osada”. Ukończyła specjalności kryminologia i kryminalistyka. Interesują ją zamknięte społeczności i ich patologie, do których odnosi się w swojej twórczości. O seryjnych mordercach może opowiadać tak długo, jak o swoich ulubionych horrorach – w nieskończoność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 53

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Oficynka & Izabella Frej, Gdańsk 2023

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2023

Redakcja: Anna Grzeca

Korekta: Anna Marzec

Skład: Dariusz Piskulak

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcia na okładce: © Eky Studio/shutterstock

© Steve Collender/shutterstock

© Kat Ka/shutterstock

© artur skonieck/pixeles

© matheus bertelli/pixeles

ISBN 978-83-67875-19-6

www.oficynka.pl

e-mail:[email protected]

1

Bartek jest trzydziestosześciolatkiem, którego bardzo łatwo wyobrazić sobie jako starca. Chodzi zgarbiony, z rękami w kieszeniach, czubek głowy ma łysy, a nad uszami i nad karkiem sterczą mu kępki jasnych włosów. Oczy ma wyłupiaste, zawsze załzawione, niepokojąco błękitne – spozierają na ludzi zza szkieł drucianych okularów poklejonych przybrudzonym plastrem. Porusza się wolno, ale ma kilka nerwowych tików, przez które ciągle jest w ruchu. Skóra mu się łuszczy, a z nerwów jego szyja i klatka piersiowa pokrywają się czerwonymi plamami. Nosi spodnie dresowe, podkoszulki i podziurawione adidasy, prawie zawsze te same, czy to w upał, czy podczas śnieżycy, a każda jego kurtka jest tak samo brudna.

Za kolejne trzydzieści lat będzie zdziwaczałym starcem z garbem na plecach i srebrną szczeciną na policzkach. Będzie krzyczał skrzekliwym głosem, straszył dzieci, oczy mu zajdą bielmem, z którym nic nie zrobi, a resztki zębów będzie miał przegniłe i cuchnące. Będzie się utrzymywał oczywiście z zasiłków, ale to nic nowego, bo utrzymuje się z zasiłków od urodzenia. Jego mieszkanie socjalne w zapyziałej kamienicy nie zmieni się ani trochę, może tylko zubożeje, gdy posprzedaje meble i pamiątki, żeby mieć pieniądze na alkohol. Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej będzie mu sponsorował leki, a na posiłki będzie uczęszczać do stołówki dla bezdomnych. O ile oczywiście dożyje.

Wszyscy jego znajomi mają już żony i gromadki dzieci. Spotyka ich na klatce. Pytają, co u niego, a on prosi ich o drobne na bułkę. Nie są wcale od Bartka lepsi, po prostu bardziej im się chce. Niektórzy pracują na czarno. Niektórzy mieszkają nadal z rodzicami, pomimo tego, że założyli swoje rodziny i żyją tak wszyscy razem na kupie. Niektórzy już nawet nie żyją. To znaczy żyli jeszcze niedawno i byli jego znajomymi, ale zapili się albo umarli na najróżniejsze choroby. Niektórzy nadal chorują, bo w kamienicy jest pleśń, a oni jedzą najtańsze produkty spożywcze i śpią w mrozie, bo po pijaku nie ma komu napalić w piecu.

Bartek raz radzi sobie lepiej, raz gorzej. Są takie okresy, kiedy sprząta mieszkanie, wynosi wszystkie butelki na śmieci, przyrządza sobie spaghetti ze słoika, a na kolację zupkę chińską, zamiast czerstwego chleba posmarowanego serkiem topionym, ubiera się w inne dresy niż te, w których śpi, trzepie dywan na trzepaku przed blokiem, czesze resztki włosów, obcina paznokcie starymi nożyczkami i goli się przy małym, pękniętym lusterku. W końcu nadchodzi jednak taki czas, że wszystkiego mu się odechciewa i ma siłę tylko na to, żeby wyjść do najbliższego sklepu po małpkę, najtańszy chleb i serek. Piwa już prawie nie pije, bo po piwie coś dziwnego dzieje się z jego kiszkami. Jakiś robak spaceruje po nich i je podgryza, nie dając mu spać.

Zawsze jednak pamięta, żeby wpuścić do domu pracowników ośrodka. To niesamowite, jak świat poszedł naprzód w zakresie opieki społecznej. Na osiedlu często widzi młodych ludzi poprzebieranych za hip-hopowców, którzy próbują im indoktrynować młodzież. Oni myślą, że w ten sposób wtapiają się w otoczenie, ale to bzdura, bo swój swego pozna, a gdy ktoś paraduje w przebraniu kupionym przed momentem w jakimś drogim sklepie i posługuje się językiem, który brzmi nienaturalnie, po prostu czuć go ściemą na kilometr. Bartek przysłuchuje się takiemu, który siada jednego razu pośród okolicznych dzieciaków i zaczyna swoje gadki. Mówi, że jest „strit łorkerem” – czy coś takiego – a gdy się śmieją, tłumaczy, że chce im tylko pomóc. Nie, nie będzie ich zaciągał do żadnych podejrzanych ośrodków. Nie wyśle ich na odwyk. Nie przyszedł po to, żeby im robić wodę z mózgu. Chce pogadać.

Pogadać.

Igada. Próbuje się posługiwać językiem ulicy, ale nastolatki szybko się tym irytują, więc potem używa już normalnego języka. Rozśmiesza ich. Mówi, że mieszka w centrum, z dziewczyną, która jest nauczycielką, że skończył studia i ma taką misję, żeby pomagać dzieciakom z biedniejszych rodzin w rozwijaniu swoich pasji. Jednemu daje numer do jakiegoś klubu piłkarskiego dla młodzieży. Drugiego zaprasza do świetlicy, bo mają tam młodego rapera, który posłucha, jak bitboksuje. Zostawia im swój numer. Mówi, żeby dzwonić o każdej porze, gdyby coś się działo, a on zaraz po nich przyjedzie. Sugeruje, że w pobliskiej parafii jest ksiądz prowadzący centrum pomocy dla młodzieży w trudnej sytuacji rodzinnej, ale dzieciaki reagują na to agresywnie, więc zaraz się wycofuje. Współczesna młodzież nie ufa już księżom – Bartek nie rozumie dlaczego.

Przysłuchuje się temu chłopakowi – w myślach nazywa go „chłopakiem”, chociaż mogą być w podobnym wieku – i żałuje, że nie urodził się trochę później. Gdyby w młodości spotkał strit łorkera, może byłby teraz porządnym człowiekiem. Chodziłby do pracy, płaciłby podatki, kobiety by się go nie bały. Może dostałby numer do klubu piłkarskiego i zrobiłby wielką karierę – taką, o jakich mówią w telewizji. Od zera do bohatera. Prężyłby muskuły w czasopismach i piłby drinki z palemką nad basenem, a od czasu do czasu zagrałby jakiś mecz, po którym koledzy z drużyny podrzucaliby go na ramionach ku uciesze publiczności. Byłby kimś. Budziłby respekt.

Ale na to już za późno.

Poza pracownikami ulicznymi są też MOPS-y, gdzie dostaje trochę pieniędzy na wydatki. Miłe babki załatwiają za niego sprawy urzędowe i podobno ma nawet ubezpieczenie zdrowotne, ale tego nie sprawdzał, bo unika lekarzy – poza jednym. Nie lubi, gdy ktoś go dotyka, szczególnie po nagim ciele. Nie lubi, gdy ktoś mu się przygląda. Był raz u okulisty i ładna pani z MOPS-upomogła mu zdobyć okulary (nadal nie wie, czy w ramach swoich obowiązków zawodowych, czy z czystej ludzkiej litości), ale to było dziesięć lat temu i te szkła dawno już przestały mu służyć, nosi je dlatego, że tak mu powiedziano.

Jest jednak jeden lekarz, do którego Bartek musi chodzić kilka razy do roku. Ten lekarz jest psychiatrą. Bartek odwiedza go nie dlatego, że chce, a dlatego, że psychiatra przepisuje mu tabletki, po których trochę lżej się żyje. Jest bardzo uprzejmym panem po pięćdziesiątce, nosi ładne marynarki z grubego materiału – zawsze są jasne, co działa na Barka kojąco. Zadaje miłe pytania – co u ciebie, jak się czujesz, jak się z tym czujesz, jak na to reagujesz. Po takim wywiadzie wydaje receptę i Bartek jest wtedy nie tyle szczęśliwy, co może odrobinę spokojniejszy. Tabletki naprawdę dają radę.

Nadchodzi jednak marzec, a gdy nadchodzi marzec, Bartkowi zawsze się pogarsza. Zaczyna częściej sprawdzać zamki. W nocy budzi się kilkukrotnie i w drodze do łazienki dla pewności przekręca zamek; powinien zrobić pół obrotu i odskoczyć, jeśli drzwi są dobrze zamknięte. Oczywiście, zawsze się tak dzieje i to poprawia mu nieco humor, chociaż drzwi są tak liche, że gdyby ktoś chciał się dostać do środka, nie sprawiłoby mu to większego problemu. Narobiłby przy tym jednak wielkiego rumoru i to byłoby dla Bartka o wiele lepsze, niż jakby wszedł po cichu i stał nad jego łóżkiem albo schował się w szafie. Szafy też zresztą sprawdza. Również po kilka razy dziennie. Na szczęście nie ma w nich wielu gratów, tylko stara, nieużywana deska do prasowania, zimowa kurtka, jakieś przedpotopowe żelazko i niedziałający odkurzacz. W łazience miał kiedyś zasłonkę przy wannie, ale ją zdjął, bo za zasłonką też mógłby się ktoś kryć. Gdy zastawił kratki wentylacyjne kartonem, pan kominiarz robiący przeglądy pogroził mu palcem i od tamtej pory stara się po prostu nie patrzeć w ich kierunku. Są jeszcze szczeliny pod wanną, pod łóżkiem i pod szafkami w kuchni, ale ma tam tyle brudu, że nikt nie zdołałby się pod nie wcisnąć. Żyją tam tylko pająki.

Wgorszych okresach Bartek nie wychodzi z domu. Szczęście w nieszczęściu, kiedy w środku nocy robi się ciemno, staje na balkonie i słyszy cichy szum morza, więc nie musi chodzić na spacery, żeby poczuć, że jest blisko wody. To miłe. Bartek bardzo lubi swoje nocne rytuały, szczególnie gdy zaprawia je małpką albo mocną, czarną herbatą, którą dostaje w paczkach z MOPS-una święta. Zdarza się, że o tej porze któryś z sąsiadów nie śpi i również dołącza do jego balkonowych rytuałów; rozmawiają sobie o polityce (Bartek nie zna się na polityce), o piłce nożnej (Bartek grał ostatni raz w piłkę nożną w szkole podstawowej) i o dzieciach (Bartek nie ma dzieci). Trochę przeklinają, trochę żartują i zaraz robi się swojsko. W takich chwilach czuje, że nie jest dziwakiem, tylko kolejnym nieszczęśnikiem, któremu nie wyszło w życiu. Bywa, że jakiś sąsiad w nocy puści disco-polo i Bartek podryguje w rytm muzyki, czując się, jakby był na dyskotece.

Prawdziwe życie toczy się w jego głowie i to kolejna rzecz, która się nie zmieniła i która nigdy się nie zmieni.

2

Kiedy Bartek miał czternaście lat, zobaczył swoje zdjęcie na słupie. To znaczy, w pierwszej chwili wydawało mu się, że to jego zdjęcie, ale podobny do niego chłopiec miał na sobie koszulkę z czarnymi rękawami, a Bartek nigdy takiej nie posiadał. Zdjęcie nie było zbyt wyraźne, jednak im dłużej mu się przyglądał, tym więcej widział różnic pomiędzy sobą a chłopcem ze zdjęcia: trochę dłuższy nos, szerzej rozstawione oczy, bardziej spiczasty podbródek.

Chłopiec wpatrywał się w niego ze zdjęcia na słupie pomiędzy sklepem z elektroniką a piekarnią. Pachniało ciepłym chlebem i solą morską, tego dnia mocno wiało, a Bartek marzł, bo gdy uciekał ze szkoły, nie zabrał ze sobą kurtki.

Nie potrafił zbyt dobrze czytać, ale napis pod zdjęciem był nadrukowany wielkimi literami i zaraz je rozszyfrował: „ZAGINIONY”.

Pod spodem było więcej słów naniesionych małymi literkami i czyjś numer telefonu. Stał tak dłuższą chwilę, obserwując chłopca, a potem kątem oka dostrzegł samochód policyjny i zaraz czmychnął w wąską alejkę, która prowadziła w stronę plaży. Tego roku patrolowali teren jak ogłupiali, nie dało się nawet spokojnie wagarować.

Bartek kolejny raz zobaczył chłopca w gazecie. Ojciec, gdy trzeźwiał, kupował gazety, worek bułek, pasztetową, pomidora i piwo. W sobotę na śniadanie zawsze przygotowywał sobie pomidora pokrojonego w plastry, na które wyrzucał surową, posiekaną cebulę i to wszystko przegryzał bułką posmarowaną grubo pasztetową, czytając sobie do jedzenia. Potem zostawiał gazetę na stole, łącznie z brudnymi naczyniami, które matka myła po obudzeniu. Bartek miał ten krótki moment pomiędzy odejściem ojca od stołu a pobudką matki, by również poprzeglądać gazetę i wybrać palcami z talerza resztki cebuli i pomidorowego miąższu.

Pewnej