Królowa Margot - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Królowa Margot ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

Królowa Margot” to powieść Aleksandra Dumasa (ojca), francuskiego pisarza i dramaturga, autor “Hrabiego Monte Christo” i “Trzech muszkieterów”.

Królowa Margot” jest jedną z najbardziej znanych powieści Aleksandra Dumasa. Przedstawia sławną rzeź hugenotów w noc św. Bartłomieja oraz okoliczności wymarcia dynastii Walezjuszów i wstąpienia na tron dynastii Burbonów. Typowa powieść płaszcza i szpady, osnuta na autentycznych wydarzeniach z historii Francji.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 749

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-438-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Rozdział I

Łacina Księcia Gwizjusza

W po­nie­dzia­łek 18 sierp­nia 1572 roku w Luw­rze ob­cho­dzo­no wiel­ką uro­czy­stość. Okna daw­ne­go zam­ku kró­lew­skie­go, za­wsze ciem­ne, za­ja­śnia­ły dzi­siaj rzę­si­stym świa­tłem, a pla­ce są­sied­nie i uli­ce, z wy­kle pu­ste, sko­ro tyl­ko ude­rzy­ła go­dzi­na dzie­wią­ta na wie­ży Sa­int-Ger­ma­in-l'Au­xer­ro­is, dnia tego jesz­cze o pół­no­cy były za­pcha­ne po­spól­stwem.

Tłum ten, groź­ny, zwar­ty, nie­spo­koj­ny, moż­na było wziąć w ciem­no­ściach noc­nych za po­nu­re i ko­ły­szą­ce mo­rze, któ­re wy­nu­rza­jąc się z ulic des Fos­ses-Sa­int-Ger­ma­in i de La­stru­ce, roz­le­wa­ło się po bul­wa­rach; fale jego pod­czas przy­pły­wu roz­trą­ca­ły się o ścia­ny Luw­ru, w cza­sie zaś od­pły­wu od­bi­ja­ły się o sto­ją­cy na­prze­ciw­ko pa­łac Bur­bo­nów.

Po­mi­mo uro­czy­sto­ści na dwo­rze, a może wła­śnie z po­wo­du tej­że, spo­strze­gać się da­wa­ły ja­kieś groź­ne ozna­ki wśród ludu, któ­ry nie spo­dzie­wał się, że uro­czy­stość ta jest tyl­ko wstę­pem do no­wej, w osiem dni na­stą­pić ma­ją­cej, w któ­rej miał wziąć czyn­ny udział.

Dwór ob­cho­dził za­ślu­bi­ny Mał­go­rza­ty de Va­lo­is, cór­ki Hen­ry­ka II i sio­stry Ka­ro­la IX, z Hen­ry­kiem de Bo­ur­bon, kró­lem Na­war­ry.

Rze­czy­wi­ście, tego po­ran­ku, na Wznie­sie­niu urzą­dzo­nym przy wej­ściu do ka­te­dry No­tre-Dame, kar­dy­nał de Bo­ur­bon po­bło­go­sła­wił temu związ­ko­wi we­dług ob­rzę­du sto­so­wa­ne­go zwy­kle przy za­ślu­bi­nach fran­cu­skich księż­ni­czek.

Mał­żeń­stwo to za­dzi­wi­ło wszyst­kich i dało dużo do my­śle­nia tym, któ­rzy głę­biej rze­czy poj­mo­wa­li; w isto­cie, trud­no było po­jąć zbli­że­nie się dwóch nie­przy­ja­znych stron­nictw, ja­ki­mi byli pro­te­stan­ci i ka­to­li­cy.

Py­ta­no się, czy mło­dy ksią­żę Kon­de­usz bę­dzie mógł prze­ba­czyć księ­ciu An­de­ga­weń­skie­mu, bra­tu kró­la, śmierć ojca swe­go, za­bi­te­go przez Mon­te­są­u­iou pod Jar­nac; czy mło­dy ksią­żę Gwi­zjusz da­ru­je ad­mi­ra­ło­wi de Co­li­gny śmierć ojca, za­mor­do­wa­ne­go w, Or­le­anie przez Po­ltro­ta de Merę.

Nie do­syć na tym: umar­ła przed dwo­ma mie­sią­ca­mi Jo­an­na de Na­var­re, od­waż­na mał­żon­ka sła­be­go An­to­nie­go de. Bo­ur­bon, któ­ra do­pro­wa­dzi­ła do skut­ku za­rę­czy­ny syna swe­go Hen­ry­ka z księż­nicz­ką kró­lew­skie­go domu.

Z po­wo­du jej na­głej śmier­ci za­czę­ły się roz­cho­dzić dziw­ne po­gło­ski. Wszę­dzie szep­ta­no, że Ka­ta­rzy­na de Me­di­ci, oba­wia­jąc się, aże­by się nie wy­da­ła strasz­na ta­jem­ni­ca wia­do­ma Jo­an­nie, otru­ła ją pach­ną­cy­mi rę­ka­wicz­ka­mi, przy­rzą­dzo­ny­mi przez flo­rent­czy­ka na­zwi­skiem Renę, bar­dzo zdol­ne­go do ro­bót tego ro­dza­ju.

Wieść owa jesz­cze bar­dziej ro­ze­szła się i usta­li­ła, sko­ro po śmier­ci tej wiel­kiej kró­lo­wej dwaj le­ka­rze, z któ­rych jed­nym był słyn­ny Am­bro­ży Pare, zo­sta­li na żą­da­nie jej syna upo­waż­nie­ni do sek­cji ca­łe­go cia­ła prócz gło­wy.

Po­nie­waż zaś Jo­an­na de Na­var­re zo­sta­ła otru­ta ja­do­wi­tym za­pa­chem, w mó­zgu więc je­dy­nie na­le­ża­ło szu­kać śla­dów strasz­nej zbrod­ni. Mó­wię – zbrod­ni, gdyż nikt nie wąt­pił, że po­peł­nio­no tu zbrod­nię.

To jesz­cze nie wszyst­ko.

Król Ka­rol ob­sta­wał przy tym związ­ku z upo­rczy­wą sta­ło­ścią; ta­kie mał­żeń­stwo bo­wiem nie tyl­ko przy­wra­ca­ło w jego kró­le­stwie po­kój, lecz na­wet spro­wa­dza­ło do Pa­ry­ża znacz­niej­szych hu­go­no­tow fran­cu­skich.

Po­nie­waż na­rze­czo­ny był wy­zna­nia pro­te­stanc­kie­go, na­rze­czo­na zaś rzym­skp­ka­to­lic­kie­go, na­le­ża­ło pro­sić o dys­pen­sę za­sia­da­ją­ce­go wów­czas w Sto­li­cy Apo­stol­skiej Grze­go­rza XIII.

Z wy­da­niem żą­da­nej dys­pen­sy ocią­ga­no się, co bar­dzo nie­po­ko­iło zmar­łą ' kró­lo­wą Na­war­ry.

Pew­ne­go dnia po­wie­rzy­ła ona Ka­ro­lo­wi IX swą oba­wę w tym wzglę­dzie, na co król od­po­wie­dział:

– Nie martw się o to, moja ciot­ko. Nie je­stem hu­go­no­tem, lecz też nie dam się oszu­kać; w naj­gor­szym ra­zie sam we­zmę Mar­got za rękę i pod­czas ka­za­nia z sy­nem two­im do oł­ta­rza po­pro­wa­dzę.

Sło­wa te roz­nio­sły się po mie­ście i nad­zwy­czaj ura­do­wa­ły hu­go­no­tow, dały zaś dużo do my­śle­nia ka­to­li­kom, któ­rzy sami nie wie­dzie­li, czy król ich… zdra­dza, czy też od­gry­wa ko­me­dię, któ­rej roz­wią­za­nia lada dzień na­le­ża­ło ocze­ki­wać.

Nade wszyst­ko nie­po­ję­tym było po­stę­po­wa­nie Ka­ro­la IX wzglę­dem ad­mi­ra­ła de Co­li­gny, już od pię­ciu czy sze­ściu lat pro­wa­dzą­ce­go z nim bez­u­stan­ne kłót­nie. Król wy­zna­czył za jego gło­wę sto pięć­dzie­siąt ty­się­cy ta­la­rów zło­tem; po­mi­mo to na nie­go się tyl­ko za­kli­nał, na­zy­wał go swo­im oj­cem i oświad­czył, że od­tąd jemu po­wie­rzać bę­dzie kie­ru­nek woj­ny.

Ta prze­mia­na w po­stę­po­wa­niu kró­la za­czę­ła wresz­cie nie­po­ko­ić samą Ka­ta­rzy­nę de Me­di­ci, do­tych­czas kie­ru­ją­cą jego wolą, a na­wet ży­cze­nia­mi; i rze­czy­wi­ście mia­ła słusz­ny po­wód do obaw, pew­ne­go bo­wiem razu Ka­rol IX w chwi­li szcze­ro­ści po­wie­dział do ad­mi­ra­ła, roz­ma­wia­ją­ce­go z nim o woj­nie flan­dryj­skiej:

– Mój oj­cze, jest tu jesz­cze pew­na oko­licz­ność, na któ­rą nie­po­dob­na nie zwró­cić uwa­gi. Idzie o to, aby kró­lo­wa-mat­ka, któ­ra jak wiesz, wszę­dzie lubi wści­bić swój nos, nic nie wie­dzia­ła o na­szych pla­nach wzglę­dem woj­ny flan­dryj­skiej; trze­ba więc, aże­by­śmy je trzy­ma­li w naj­więk­szej ta­jem­ni­cy, gdyż w wy­pad­ku po­róż­nie­nia się z nami, wszyst­ko by nam po­psu­ła.

Cho­ciaż Co­li­gny był bar­dzo roz­sąd­nym i do­świad­czo­nym czło­wie­kiem, nie zdo­łał jed­nak za­dość uczy­nić za­ufa­niu, ja­kie w nim król po­kła­dał;, i mimo że przy­był do Pa­ry­ża pe­łen po­dej­rzeń, mimo że przy od­jeź­dzie z Cha­til­lon ja­kaś wie­śniacz­ka rzu­ci­ła mu się do nóg, wo­ła­jąc: „O! nasz do­bry oj­cze, nie jedź do Pa­ry­ża, gdyż ty i wszy­scy, co z tobą będą, zgi­nie­cie nie­chyb­nie” – mimo to wszyst­ko po­dej­rze­nia te z bie­giem cza­su wy­ga­sły w ser­cu ad­mi­ra­ła i jego zię­cia de Te­li­gny, z któ­rym król po­zo­sta­wał w bar­dzo przy­ja­znych sto­sun­kach, na­zy­wa­jąc go swo­im bra­tem, tak jak ad­mi­ra­ła na­zy­wał swo­im oj­cem, i mó­wiąc mu po imie­niu, co mia­ło miej­sce tyl­ko w roz­mo­wach z naj­bliż­szy­mi przy­ja­ciół­mi.

Hu­go­no­ci, z wy­jąt­kiem kil­ku nie­uf­nych, zu­peł­nie byli o swój los spo­koj­ni, a śmierć kró­lo­wej Na­war­ry przy­pi­sy­wa­li pleu­rze. Ob­szer­ne sale Luw­ru na­peł­ni­ły się moż­ny­mi pro­te­stan­ta­mi, któ­rym mał­żeń­stwo mło­de­go ich wo­dza Hen­ry­ka obie­cy­wa­ło ni­czym nie za­kłó­co­ną przy­szłość. Ad­mi­rał Co­li­gny, La Ro­che­fo­ucault, mło­dy ksią­żę Kon­de­usz i Te­li­gny, jed­nym sło­wem – Wszy­scy na­czel­ni­cy pro­te­stanc­kie­go stron­nic­twa z trium­fem pa­trzy­li, jak po­tęż­ni i do­brze przyj­mo­wa­ni w Luw­rze są ci, któ­rych przed trze­ma mie­sią­ca­mi król Ka­rol i kró­lo­wa Ka­ta­rzy­na chcie­li ka­zać wy­wie­szać na szu­bie­ni­cach wyż­szych od tych, któ­re prze­zna­czo­no dla mor­der­ców.

Na próż­no tyl­ko wszy­scy hu­go­no­ci szu­ka­li mar­szał­ka de Mont­mo­ren­cy; jego bo­wiem żad­na obiet­ni­ca nie była zdol­na ująć, ża­den po­zór oszu­kać; po­zo­stał w swo­im zam­ku de I'Isle-Adam, wy­ma­wia­jąc się bó­lem do­zna­nym po śmier­ci ojca, wiel­kie­go kon­sta­bla Anna de Mont­mo­ren­cy, za­bi­te­go strza­łem z pi­sto­le­tu przez Ro­ber­ta Stu­ar­ta w bi­twie pod Sa­int-De­nis. Lecz sko­ro od tego wy­pad­ku upły­nę­ło już prze­szło dwa lata, a czu­łość była cno­tą pra­wie zu­peł­nie w tej epo­ce nie­mod­ną, prze­to róż­ni róż­nie są­dzi­li o tej dłu­giej ża­ło­bie. Wszyst­ko zresz­tą wska­zy­wa­ło na to, że mar­sza­łek de Mont­mo­ren­cy nie miał ra­cji, gdyż król, kró­lo­wa, ksią­żę­ta An­de­ga­weń­ski i d'Alen­con prze­wy­bor­nie przyj­mo­wa­li swych go­ści.

Sami na­wet hu­go­no­ci win­szo­wa­li księ­ciu An­de­ga­weń­skie­mu zwy­cięstw od­nie­sio­nych przy Jar­nac i Mon­con­to­ur w osiem­na­stym za­le­d­wie roku ży­cia; w tak mło­dym bo­wiem wie­ku nie od­no­si­li – zwy­cięstw ani Ce­zar, ani Alek­san­der Wiel­ki, z któ­ry­mi go po­rów­ny­wa­no, sta­wia­jąc, ro­zu­mie się, zwy­cięz­ców spod Is­sus i Far­sa­los ni­żej od nie­go.

Ksią­żę d'Alen­con spo­glą­dał na to wszyst­ko swo­imi przy­mil­ny­mi i chy­try­mi oczy­ma, kró­lo­wa Ka­ta­rzy­na, pro­mie­nie­ją­ca i peł­na uprzej­mo­ści, win­szo­wa­ła księ­ciu Hen­ry­ko­wi Kon­de­uszo­wi mał­żeń­stwa, za­war­te­go nie­daw­no z Ma­rią de Cle­ves, ksią­żę­ta Gwi­zju­szo­wie uśmie­cha­li się do strasz­nych nie­przy­ja­ciół swe­go domu, a ksią­żę de May­en­ne pro­wa­dził z pa­nem de Ta­van­nes i ad­mi­ra­łem roz­mo­wę o woj­nie, któ­rą bar­dziej te­raz ani­że­li kie­dy­kol­wiek król go­to­wał się wy­po­wie­dzieć Fi­li­po­wi II.

Po­śród tych grup prze­cha­dzał się z po­chy­lo­ną gło­wą, chwy­ta­jąc każ­de słów­ko, mło­dzie­niec lat dzie­więt­na­ście mieć mo­gą­cy, by­stre­go spoj­rze­nia, czar­nych, krót­ko ostrzy­żo­nych wło­sów, gę­stych brwi, or­le­go nosa, po­ra­sta­ją­cych wą­sów i bro­dy i cierp­kie­go uśmie­chu. Mło­dzie­niec ten, któ­ry zwró­cił na sie­bie uwa­gę do­pie­ro po bi­twie pod Ar­nay-le-Duc, gdzie wy­róż­nił się mę­stwem, był ulu­bio­nym wy­cho­wań­cem ad­mi­ra­ła de Co­li­gny, bo­ha­te­rem tego dnia i przed­mio­tem po­wszech­nych po­chwał. Przed trze­ma mie­sią­ca­mi, to jest jesz­cze za ży­cia jego mat­ki, na­zy­wa­no go księ­ciem de Be­arn; te­raz zaś kró­lem Na­war­ry, a póź­niej Hen­ry­kiem IV. Od cza­su do cza­su chmu­ra prze­bie­ga­ła po jego czo­le; za­pew­ne przy­po­mi­nał so­bie, że za­le­d­wie przed dwo­ma mie­sią­ca­mi utra­cił mat­kę; on bo­wiem, bar­dziej niż kto inny, nie wąt­pił o jej otru­ciu. Chmu­ra to jed­nak była prze­lot­na i zni­ka­ła jak bły­ska­wi­ca, gdyż ci wła­śnie co z nim roz­ma­wia­li i skła­da­li mu po­win­szo­wa­nia, byli za­bój­ca­mi od­waż­nej Jo­an­ny d'Al­bret.

O kil­ka kro­ków od kró­la Na­war­ry roz­ma­wiał z Te­li­gny'm mło­dy ksią­żę Gwi­zjusz, o tyle za­my­ślo­ny i stro­ska­ny, o ile król sta­rał się być we­so­łym i otwar­tym,'Mło­dy ten ksią­żę szczę­śliw­szym był od Be­ameń­czy­ka, w dwu­dzie­stym bo­wiem roku w sła­wie do­rów­nał swe­mu ojcu, wiel­kie­mu Fran­cisz­ko­wi Gwi­zju­szo­wi. Jego wy­so­ki wzrost; pięk­na po­wierz­chow­ność, dum­ne spoj­rze­nie nada­wa­ły mu oka­za­łą i praw­dzi­wie ksią­żę­cą po­stać. Cho­ciaż był jesz­cze bar­dzo mło­dy, ka­to­li­cy uwa­ża­li go już za swe­go je­dy­ne­go obroń­cę, po­dob­nie jak hu­go­no­ci Hen­ry­ka kró­la Na­war­ry, któ­re­go ob­raz tyl­ko co na­kre­śli­li­śmy. Z po­cząt­ku no­sił on ty­tuł księ­cia Jo­invil­le; na polu bi­twy pierw­szy raz uka­zał się przy ob­lę­że­niu Or­le­anu, pod do­wódz­twem swe­go ojca, któ­ry od­daw­szy du­cha na jego ręku, wska­zał mu ad­mi­ra­ła Co­li­gny jako swe­go za­bój­cę.

Wte­dy mło­dy ksią­żę, po­dob­nie jak Han­ni­bal, uczy­nił uro­czy­stą przy­się­gę: ze­mścić się za śmierć ojca na ad­mi­ra­le i jego ro­dzi­nie, ści­gać cią­gle i bez li­to­ści nie­przy­ja­ciół re­li­gii, obie­cu­jąc Bogu do­pó­ty być na zie­mi anio­łem nisz­czy­cie­lem, do­pó­ki, ostat­ni z hu­go­no­tów nie zgi­nie.

Ze zdzi­wie­niem pa­trza­no prze­to, jak ksią­żę, zna­ny z do­trzy­my­wa­nia swych obiet­nic, po­da­wał rękę lu­dziom, któ­rym po­przy­siągł wiecz­ną nie­na­wiść, i roz­ma­wiał z zię­ciem tego, któ­re­go na roz­kaz umie­ra­ją­ce­go ojca przy­rzekł za­mor­do­wać. Lecz po­wie­dzie­li­śmy już, że wie­czo­ra tego dzia­ły się w Luw­rze za­dzi­wia­ją­ce wy­pad­ki.

Rze­czy­wi­ście, gdy­by na uro­czy­stość tę pa­trzył widz ob­da­rzo­ny siłą prze­wi­dy­wa­nia przy­szło­ści, siłą lu­dziom od­ję­tą, i ob­da­rzo­ny ła­two­ścią czy­ta­nia w ser­cach ludz­kich, czy­li wła­dzą, któ­rą tyl­ko sam Bóg po­sia­da, uj­rzał­by tu naj­cie­kaw­szy i za­ra­zem naj­strasz­niej­szy wi­dok, ja­kie­go mogą do­star­czyć dziw­ne prze­ci­wień­stwa tego świa­ta.

Lecz widz taki nie znaj­do­wał się w sa­lach Luw­ru; z uli­cy tyl­ko pa­trzał wście­kłym wzro­kiem i groź­nym hu­czał gło­sem.

Był nim lud, ob­da­rzo­ny in­stynk­tem, któ­ry za­ostrzy­ła nie­na­wiść; wi­dział on tań­czą­ce cie­nie swo­ich nie­ubła­ga­nych nie­przy­ja­ciół i tłu­ma­czył ich uczu­cia z zu­peł­ną traf­no­ścią.

Rzecz dziw­na; lud ten był w sta­nie czy­nić spo­strze­że­nia nad tym, co się dzia­ło we­wnątrz Luw­ru, sto­jąc tyl­ko przed salą ba­lo­wą, do­brze strze­żo­ną.

Mu­zy­ka uno­si tań­czą­cych, gdy tym­cza­sem ga­pie sto­ją­cy na ze­wnątrz wi­dzą tyl­ko same po­ru­sze­nia i śmie­ją się z nich, al­bo­wiem nie zna­ją przy­czyn, któ­re je spo­wo­do­wa­ły; nie sły­szą mu­zy­ki.

Mu­zy­ką upa­ja­ją­cą hu­go­no­tów był głos ich dumy.

Bla­skiem, mi­ga­ją­cym przed oczy­ma pa­ry­żan po­śród tej nocy, były bły­ska­wi­ce nie­na­wi­ści, oświe­ca­ją­ce przy­szłość.

Po­mi­mo to, wszyst­ko uśmie­cha­ło się we­wnątrz pa­ła­cu; w tej na­wet chwi­li prze­biegł po ca­łym Luw­rze ja­kiś ci­chy i miły szept:

wła­śnie mło­da na­rze­czo­na, po­zbyw­szy się uro­czy­ste­go stro­ju – dłu­gie­go płasz­cza i we­lo­nu, we­szła na salę ba­lo­wą. To­wa­rzy­szy­ła jej pięk­na księż­na de Ne­vers, naj­lep­sza jej przy­ja­ciół­ka, król zaś Ka­rol IX, jej brat, wiódł ją za rękę, przed­sta­wia­jąc zna­ko­mit­szym go­ściom.,

Na­rze­czo­ną tą była Mał­go­rza­ta de Va­lo­is, cór­ka Hen­ry­ka. II, per­ła fran­cu­skiej ko­ro­ny, któ­rą Ka­rol IX z bra­ter­ską czu­ło­ścią na­zy­wał zwy­kle sio­strą Mar­got.

Nową kró­lo­wą Na­war­ry przy­ję­to ozna­ka­mi wiel­kie­go za­chwy­tu, na co istot­nie za­słu­gi­wa­ła. Mał­go­rza­ta mia­ła wte­dy za­le­d­wie dwa­dzie­ścia lat, a była już przed­mio­tem po­chwał wszyst­kich po­etów, z któ­rych jed­ni po­rów­ny­wa­li ją z Ju­trzen­ką, dru­dzy z Cy­te­rą.

W sa­mej rze­czy na dwo­rze, gdzie Ka­ta­rzy­na de Me­di­ci ze­bra­ła naj­pięk­niej­sze wów­czas ko­bie­ty, aże­by się oto­czyć pocz­tem sy­ren, żad­na z nich nie mo­gła wy­trzy­mać po­rów­na­nia z Mał­go­rza­tą: Czar­ne lśnią­ce wło­sy, świe­ża cera, tchną­ce roz­ko­szą oczy, dłu­gi­mi rzę­sa­mi ocie­nio­ne, wą­skie ma­li­no­we ustecz­ka, cu­dow­nie pięk­na szy­ja, ki­bić peł­na, gib­ka, i dzie­cin­na nóż­ka w je­dwab­ne pan­to­fel­ki uwię­zio­na – oto ob­raz Mał­go­rza­ty. Fran­cu­zi pysz­ni­li się, że na ich zie­mi roz­kwitł tak wspa­nia­ły kwiat, a cu­dzo­ziem­cy, przez Fran­cję prze­jeż­dża­ją­cy, po­wra­ca­li do swej oj­czy­zny olśnie­ni jej pięk­no­ścią, je­śli mie­li spo­sob­ność wi­dzieć ją, a zdu­mie­ni jej wie­dzą, je­śli z nią roz­ma­wia­li. Że Mał­go­rza­ta była nie tyl­ko naj­pięk­niej­szą, lecz i naj­bar­dziej oświe­co­ną ko­bie­tą owe­go cza­su, do­wo­dzą sło­wa pew­ne­go uczo­ne­go Wło­cha, któ­ry roz­ma­wia­jąc z nią całą go­dzi­nę po wło­sku, po hisz­pań­sku i po ła­ci­nie, wy­rzekł w unie­sie­niu: „Wi­dzieć dwór nie wi­dząc Mał­go­rza­ty de Va­lo­is to to samo, co nie wi­dzieć ani Fran­cji, ani dwo­ru”.

Nie bra­ko­wa­ło tak­że roz­ma­itych mów, po­zdra­wia­ją­cych Ka­ro­la IX i kró­lo­wą Na­war­ry; wszak wia­do­mo, że hu­go­no­ci byli do­sko­na­ły­mi mów­ca­mi. W mo­wach tych zręcz­nie wspo­mi­na­li o prze­szło­ści i przy­szło­ści, lecz na te wszyst­kie przy­mów­ki Ka­rol IX od­po­wia­dał z chy­trym uśmie­chem:

– Od­da­jąc mą sio­strę Mar­got kró­lo­wi Na­war­ry, od­da­ję ją wszyst­kim pro­te­stan­tom kró­le­stwa.

Sło­wa te, któ­re jed­nych uspo­ka­ja­ły, a dru­gich znie­wa­la­ły do uśmie­chu, mia­ły rze­czy­wi­ście dwa zna­cze­nia: jed­no oj­cow­skie, któ­rym Ka­rol IX nie chciał ob­cią­żać swo­jej gło­wy, dru­gie – krzyw­dzą­ce mło­dą na­rze­czo­ną, jej męża i jego sa­me­go, gdyż za­czę­ły się już roz­cho­dzić ja­kieś głu­che i gor­szą­ce wie­ści, wy­na­le­zio­ne przez plot­ka­rzy dwor­skich, a ma­ją­ce na celu spla­mić mał­żeń­ską suk­nię Mał­go­rza­ty.

Ksią­żę Gwi­zjusz roz­ma­wiał, jak to już wy­żej po­wie­dzie­li­śmy, z Te­li­gny'm, lecz pod­czas tej roz­mo­wy bar­dzo był nie­uważ­ny; cza­sa­mi oglą­dał się i rzu­cał spoj­rze­nie na gru­pę dam, wśród któ­rych ja­śnia­ła kró­lo­wa Na­war­ry. Gdy wzrok jej na­po­ty­kał wzrok księ­cia, zda­wa­ło się, że po jej czo­le prze­bie­ga­ła chmur­ka, oświe­co­na drżą­cym bla­skiem dia­men­tów zdo­bią­cych gło­wę kró­lo­wej, w ru­chach zaś, nie­cier­pli­wych i nie­spo­koj­nych, wi­dać było ja­kiś nie­pew­ny za­miar. Księż­na Klau­dia, star­sza sio­stra Mał­go­rza­ty, za­ślu­bio­na od kil­ku lat księ­ciu Lo­ta­ryń­skie­mu, spo­strze­gła nie­po­kój sio­stry i chcia­ła zbli­żyć się do niej, aby się do­wie­dzieć, co jest tego przy­czy­ną; lecz wła­śnie w tej chwi­li wszy­scy ustę­po­wa­li z dro­gi, aby zro­bić przej­ście kró­lo­wej-mat­ce, któ­ra kro­czy­ła wspar­ta na ra­mie­niu mło­de­go księ­cia Kon­de­usza; księż­nicz­ka więc zna­la­zła się bar­dzo da­le­ko od sio­stry.

Ksią­żę Gwi­zjusz, ko­rzy­sta­jąc z ogól­ne­go po­ru­sze­nia, za­czął się zbli­żać do pani de Ne­vers, swo­jej bra­to­wej, a tym sa­mym i do Mał­go­rza­ty.

Księż­na Klau­dia, nie spusz­cza­ją­ca z oczu mło­dej kró­lo­wej, spo­strze­gła, wów­czas, za­miast chmu­ry na jej czo­le, ogniem pło­ną­ce lica.

Ksią­żę, co­raz bar­dziej się zbli­ża­jąc, wkrót­ce zna­lazł się od niej o kil­ka za­le­d­wie kro­ków.

Mał­go­rza­ta, któ­ra wię­cej prze­czu­wa­ła, ani­że­li spo­strze­ga­ła zbli­ża­nie się księ­cia, ob­ró­ci­ła się, z trud­no­ścią na­da­jąc spo­koj­ny wy­raz swej twa­rzy.

Ksią­żę zło­żył jej głę­bo­ki ukłon i po­wie­dział pół­gło­sem:

–Ipse at­tu­li.

To jest:

– Sam przy­nio­słem.

Mał­go­rza­ta, od­daw­szy ukłon księ­ciu, ci­cho od­rze­kła:

–Noc­tu pro more.

Co zna­czy­ło:

– Tej nocy, jak zwy­kle.

Wy­ra­zy te, tak miłe dla ucha księ­cia, od­bi­ły się o wiel­ki kar­bo­wa­ny koł­nierz ów­cze­snej mody i mo­gły być sły­sza­ne tyl­ko przez oso­bę, do któ­rej zo­sta­ły zwró­co­ne. Cho­ciaż roz­mo­wa była bar­dzo krót­ka, jed­nak­że Mał­go­rza­ta i ksią­żę Gwi­zjusz zu­peł­nie się po­ro­zu­mie­li i na­tych­miast po owej wy­mia­nie słów ro­ze­szli się – ona bar­dziej za­my­ślo­na, on zaś pro­mie­nie­ją­cy szczę­ściem.

Czło­wiek, któ­re­go ta sce­na naj­bar­dziej po­win­na była ob­cho­dzić, nie zwró­cił na nią naj­mniej­szej uwa­gi. Król Na­war­ry zaj­mo­wał się bo­wiem oso­bą oto­czo­ną nie mniej­szym niż Mał­go­rza­ta gro­nem obec­nych; oso­bą tą była pięk­na pani de Sau­ve.

Ka­ro­li­na de Be­au­ne Sem­blan­cay, wnucz­ka nie­szczę­śli­we­go Sem­blan­caya i żona Szy­mo­na de Fi­zes ba­ro­na de Sau­ve, była jed­ną z dam dwo­ru Ka­ta­rzy­ny de Me­di­ci i za­ra­zem jej naj­strasz­niej­szą po­moc­nicz­ką, po­da­ją­cą jej nie­przy­ja­cio­łom na­pój mi­ło­ści, je­śli nie śmia­ła po­dać jadu tru­ci­zny flo­renc­kiej.

Ta mała blon­dyn­ka, już to try­ska­ją­ca ży­ciem, to zno­wu omdle­wa­ją­ca w me­lan­cho­lii, była za­wsze go­to­wa do mi­ło­ści lub in­tryg – dwóch spraw nade wszyst­ko waż­nych na dwo­rze trzech kró­lów pa­nu­ją­cych ko­lej­no po so­bie od pięć­dzie­się­ciu lat; tak więc była to ko­bie­ta w ca­łym zna­cze­niu tego sło­wa, sły­ną­ca za­ra­zem z nie­po­spo­li­tych wdzię­ków, po­cząw­szy od nie­bie­skich, rha­rzą­cych lub też ogniem pa­ła­ją­cych oczu aż do fi­glar­nych nó­żek, obu­tych w ak­sa­mit­ne pan­to­fel­ki. Od kil­ku mie­się­cy tak da­le­ce za­wład­nę­ła ona kró­lem Na­war­ry, wstę­pu­ją­cym za­le­d­wie na pole mi­ło­ści i po­li­tycz­ne­go ży­cia, że na­wet wspa­nia­ła i praw­dzi­wie kró­lew­ska pięk­ność Mał­go­rza­ty nie wzbu­dzi­ła w jego ser­cu żad­ne­go po­dzi­wu. Jesz­cze bar­dziej dziw­ne było dla wszyst­kich to, że Ka­ta­rzy­na de Me­di­ci, peł­na skry­to­ści i ta­jem­nic, a tak sil­nie ob­sta­ją­ca za pro­jek­tem po­łą­cze­nia cór­ki z kró­lem Na­war­ry, nie prze­sta­wa­ła po­pie­rać pra­wie jaw­nie mi­ło­stek Hen­ry­ka z pa­nią de Sau­ve. Po­mi­mo jed­nak tej moż­nej po­śred­nicz­ki i wbrew zbyt po­błaż­li­wym oby­cza­jom owe­go cza­su pięk­na Ka­ro­li­na do­tąd się opie­ra­ła, a nie­sły­cha­ny i nie do uwie­rze­nia opór ten, wię­cej niż jej wdzię­ki, obu­dził w Hen­ry­ku na­mięt­ność, któ­ra nie mo­gąc zna­leźć swe­go celu, rzu­ci­ła w ser­ce mło­de­go kró­la na­sio­na bo­jaź­ni, dumy, a na­wet tej pół­fi­lo­zo­ficz­nej, a pół­le­ni­wej nie­dba­ło­ści, bę­dą­cej głów­ną ce­chą jego cha­rak­te­ru.

Pani de Sau­ve do­pie­ro przed chwi­lą we­szła na salę, bo czy to wsku­tek nie­chę­ci, czy przez za­zdrość, po­sta­no­wi­ła nie być obec­ną przy trium­fie swo­jej ry­wal­ki i pod po­zo­rem sła­bo­ści wy­sła­ła do Luw­ru swe­go męża, bę­dą­ce­go od pię­ciu lat se­kre­ta­rzem sta­nu. Lecz Ka­ta­rzy­na de Me­di­ci, spo­strze­gł­szy ba­ro­na de Sau­ve bez żony, za­py­ta­ła go o przy­czy­nę nie­obec­no­ści swo­jej ko­cha­nej Ka­ro­li­ny, a do­wie­dziaw­szy się, że po­wo­dem tego jest lek­kie nie­do­ma­ga­nie, na­pi­sa­ła do niej li­ścik z za­pro­sze­niem, któ­re­mu mło­da ko­bie­ta nie omiesz­ka­ła za­dość­uczy­nić.

Hen­ryk, z po­cząt­ku za­smu­co­ny jej nie­obec­no­ścią, ode­tchnął jed­nak, spo­strze­gł­szy wcho­dzą­ce­go sa­me­go pana de Sau­ve; lecz w chwi­li kie­dy naj­mniej spo­dzie­wał się uj­rzeć przed­miot swych cią­głych ma­rzeń i wzdy­cha­jąc chciał się zbli­żyć do mi­łej Mał­go­rza­ty, któ­rą nie bę­dąc zmu­szo­ny ko­chać, przy­najm­niej wi­nien był uwa­żać za swą żonę – spo­strzegł na koń­cu ga­le­rii pa­nią de Sau­ve.

Za­trzy­mał się na miej­scu, jak przy­ku­ty, z oczy­ma utkwio­ny­mi w tę Cyr­ce, przy­cią­ga­ją­cą go do sie­bie niby ma­gicz­nym łań­cu­chem, i za­miast – jak za­mie­rzał – zbli­żyć się do żony, po Chwi­li wa­ha­nia udał się do pani de Sau­ve.Dwo­rza­nie, spo­strze­gł­szy, że król Na­war­ry zbli­ża się do pięk­nej Ka­ro­li­ny, nie śmie­li prze­szko­dzić ich spo­tka­niu; grzecz­nie się więc od­da­li­li i Wła­śnie wte­dy, kie­dy Mał­go­rza­ta i ksią­żę Gwi­zjusz za­mie­nia­li z sobą kil­ka słów po ła­ci­nie, Hen­ryk, zna­la­zł­szy się przy pani de Sau­ve, za­czął z nią roz­mo­wę po fran­cu­sku, wpraw­dzie na­rze­czem ga­skoń­skim, lecz da­le­ko mniej ta­jem­ni­czą.

– A!… ko­cha­na przy­ja­ciół­ko – rzekł Hen­ryk – na­resz­cie zja­wi­łaś się, i to wła­śnie w chwi­li, kie­dy mi po­wie­dzia­no, że nie­do­ma­gasz, i kie­dy na­dzie­ję oglą­da­nia cię już zu­peł­nie stra­ci­łem.

– Czy nie ra­czy Wa­sza Kró­lew­ska Mość prze­ko­ny­wać mnie – od­po­wie­dzia­ła pani de Sau­ve – że go wie­le kosz­to­wa­ło roz­sta­nie się z tą na­dzie­ją?

– Och!….; na Boga, spo­dzie­wam się, że to wi­docz­ne – od­parł Be­ar­neń­czyk. – Czyż jesz­cze pani nie wiesz, że je­steś moim słoń­cem we dnie, a gwiaz­dą w nocy? Te­raz na­wet zda­wa­ło mi się, że je­stem po­grą­żo­ny w głę­bo­kiej ciem­no­ści; na­gle – gdyś się zja­wi­ła – wszyst­ko za­ja­śnia­ło świa­tłem.

– W ta­kim ra­zie nie­wiel­ką od­da­łam Wa­szej Kró­lew­skiej Mo­ści usłu­gę. • – Co chcesz przez to po­wie­dzieć, ko­cha­na przy­ja­ciół­ko? – za­py­tał Hen­ryk..

– Cbcę po­wie­dzieć, że je­że­li kto jest pa­nem naj­pięk­niej­szej ko­bie­ty we Fran­cji, po­wi­nien so­bie tyl­ko ży­czyć, iżby świa­tło ustą­pi­ło miej­sca ciem­no­ściom, w któ­rych nas ocze­ku­je szczę­ście.

– Szczę­ście to, fi­glar­ko, wiesz do­brze, jest w rę­kach pew­nej oso­by, któ­ra się śmie­je i na­igra­wa z bied­ne­go Hen­ry­ka.

– O!… – od­par­ła ba­ro­no­wa – ja są­dzę prze­ciw­nie; mnie się zda­je, że wła­śnie ta oso­ba jest igrasz­ką i po­śmie­wi­skiem kró­la Na­war­ry.

Hen­ryk prze­ląkł się tych słów, nie­przy­ja­znym to­nem wy­mó­wio­nych, lecz po chwi­li za­sta­no­wie­nia osą­dził, że ów ton zdra­dza tyl­ko ukry­ty gniew Ka­ro­li­ny, a gniew jest za­wsze ma­ską mi­ło­ści.

– Do­praw­dy, ko­cha­na Ka­ro­li­no – rzekł – czy­nisz mi nie­słusz­ne wy­rzu­ty; nie poj­mu­ję, jak ta­kie pięk­ne usta mogą być tak okrut­ne. Może jesz­cze my­ślisz, że się że­nię? O nie!… to nie ja się że­nię!…

– To może ja – od­po­wie­dzia­ła uszczy­pli­wie ba­ro­no­wa, je­że­li tyl­ko moż­na na­zwać uszczy­pli­wo­ścią sło­wa ko­bie­ty ko­cha­ją­cej i wy­rzu­ca­ją­cej nam obo­jęt­ność.

– I two­je pięk­ne oczy, ba­ro­no­wo, są tak krót­ko­wzrocz­ne?… Nie! nie!… to nie Hen­ryk król Na­war­ry żeni się z Małgorzatą.

– A któż więc?

– Kto? Re­li­gia re­for­mo­wa­na za­ślu­bia ka­to­lic­ką.

– O nie, nie, te za­gad­ki nie zdo­ła­ją mnie oszu­kać. Wa­sza Kró­lew­ska Mość ko­chasz kró­lo­wą Mał­go­rza­tę, cze­go mu wca­le nie mam za złe; ucho­waj mnie Boże! Taką pięk­ność moż­na prze­cież ko­chać.

Hen­ryk za­my­ślił się, na chwi­lę; lek­ki uśmiech igrał na jego ustach.

– Ba­ro­no­wo – rzekł – zda­je mi się, że za­mie­rzasz po­kłó­cić się ze mną, a jed­nak do tego nie masz naj­mniej­sze­go pra­wa; zo­bacz­my, coś zro­bi­ła, aby prze­szko­dzić mo­je­mu mał­żeń­stwu z Mał­go­rza­tą. Nic, prze­ciw­nie, za­wsze mnie do­pro­wa­dza­łaś do roz­pa­czy

– To dla do­bra Wa­szej Kró­lew­skiej Mo­ści – od­po­wie­dzia­ła pani de Sau­ve.

– Jak to?

– Bez wąt­pie­nia, gdyż Wa­sza Kró­lew­ska Mość za­ślu­biasz te­raz inną.

– O!… za­ślu­bię ją dla­te­go, że mnie nie ko­chasz.

– Gdy­bym cię ko­cha­ła, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, to bym mu­sia­ła już umrzeć naj­da­lej za go­dzi­nę.

– Za go­dzi­nę! Co to ma zna­czyć? Cóż by­ło­by przy­czy­ną twej śmier­ci?

– Za­zdrość… Za go­dzi­nę bo­wiem kró­lo­wa Na­war­ry roz­ka­że od­da­lić się swo­im da­mom, a Wa­sza Kró­lew­ska Mość dwo­rza­nom.

– I czy w sa­mej rze­czy tak bar­dzo cię to tra­pi, moja przy­ja­ciół­ko?

– Tego nie mó­wię, po­wia­dam tyl­ko, że gdy­bym Wa­szą Kró­lew­ską Mość ko­cha­ła, myśl ta nie da­wa­ła­by mi spo­ko­ju.

– A za­tem!… – za­wo­łał Hen­ryk, unie­sio­ny ra­do­ścią, sły­sząc to pierw­sze wy­zna­nie z ust ba­ro­no­wej – je­że­li król Na­war­ry nie ode­śle dzi­siaj wie­czo­rem swo­ich dwo­rzan?…

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­po­wie­dzia­ła pani de Sau­ve, pa­trząc na kró­la ze zdzi­wie­niem, tym ra­zem nie uda­nym.– mó­wisz rze­czy nie­po­dob­ne do praw­dy.

– Cóż więc wy­pa­da mi uczy­nić, aże­byś w nie uwie­rzy­ła?

– Na­le­ży mi tego do­wieść, a tego Wa­sza Kró­lew­ska Mość nie mo­żesz uczy­nić.

– Dla­cze­go nie, ba­ro­no­wo? Na świę­te­go Hen­ry­ka, do­wio­dę ci tego! – wy­krzyk­nął król, po­że­ra­jąc mło­dą ko­bie­tę oczy­ma pło­ną­cy­mi mi­ło­ścią.

– O!…. Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – szep­nę­ła pięk­na Ka­ro­li­na zni­ża­jąc głos i spusz­cza­jąc oczy – nie poj­mu­ję… Nie, nie!… to nie­po­dob­na, aże­byś Wa­sza Kró­lew­ska Mość wy­pu­ścił z rąk szczę­ście, któ­re go ocze­ku­je.

– W tej sali znaj­du­je się czte­rech Hen­ry­ków – od­po­wie­dział król –

Hen­ryk Fran­cu­ski, Hen­ryk Kon­de­usz, Hen­ryk Gwi­zjusz; lecz jest tyl­ko je­den Hen­ryk Na­war­ski.

– Cóż więc?…

– Co?… A gdy­by ten Hen­ryk Na­war­ski całą noc prze­pę­dził przy to­bie?…

– Jak to całą noc?

– Tak; czy­byś uwie­rzy­ła wów­czas, że jej nie prze­pę­dził z inną?

– A!… gdy­byś to uczy­nił, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie… – po­wie­dzia­ła pani de Sau­ve.

– Na ho­nor, uczy­nię!…

Pani de Sau­ve, pod­nió­sł­szy oczy zwil­got­nia­łe od na­mięt­nych obiet­nic, uśmiech­nę­ła się do kró­la upo­jo­ne­go ra­do­ścią.

– Cóż więc po­wiesz wte­dy? – za­py­tał Hen­ryk.

– Wte­dy – od­par­ła Ka­ro­li­na – po­wiem, że Wa­sza Kró­lew­ska Mość praw­dzi­wie mnie ko­chasz…

– EL. po­win­naś była po­wie­dzieć to już daw­no, gdyż tak jest rze­czy­wi­ście, ba­ro­no­wo.

– Lecz jak to urzą­dzić? – szep­nę­ła pani Sau­ve.

– O! na Boga, mu­sisz prze­cie mieć, ba­ro­no­wo, jaką za­ufa­ną po­ko­jów­kę lub słu­żą­cą.

– A jak­że, mam Da­rio­lę, du­szą i cia­łem mi od­da­ną, go­to­wą na­wet śmierć dla mnie po­nieść, sło­wem, praw­dzi­wy skarb.

– A więc po­wiedz jej, ba­ro­no­wo, że ją uszczę­śli­wię, gdy zo­sta­nę kró­lem Fran­cji, jak mi to astro­lo­go­wie prze­po­wia­da­ją.

Ka­ro­li­na uśmiech­nę­ła się.

– Cóż więc – rze­kła – żą­dasz od Da­rio­li?

– Ba­ga­te­li, któ­ra jed­nak dla mnie jest wszyst­kim.

– Lecz cze­góż wresz­cie?

– Po­kój twój jest nad moim.

– Tak.

– Żą­dam więc od niej, aże­by cze­ka­ła za drzwia­mi. Sko­ro za­pu­kam po ci­chu trzy razy, wpu­ści mnie, a wte­dy, ba­ro­no­wo, bę­dziesz mia­ła do­wód, któ­re­goś żą­da­ła.

Pani de Sau­ve mil­cza­ła chwi­lę, po­tem niby to oglą­da­jąc się, czy kto jej nie pod­słu­chu­je, za­trzy­ma­ła swój wzrok na gru­pie ota­cza­ją­cej kró­lo­wą-mat­kę. Cho­ciaż spoj­rze­nie to było prze­lot­ne, jed­nak Ka­ta­rzy­na i jej dama dwor­ska po­ro­zu­mia­ły się.

– A gdy­bym też chcia­ła – rze­kła pani de Sau­ve gło­sem sy­re­ny – znie­wo­lić Wa­szą Kró­lew­ską Mość do kłam­stwa?

– Spró­buj, moja przy­ja­ciół­ko, spró­buj…

– Da­li­bóg, przy­zna­ję, że mam wiel­ką ocho­tę to uczy­nić.

– Pod­daj się jej więc; ko­bie­ty są zwy­kle naj­sil­niej­sze po prze­gra­nej.

– A więc gdy Wa­sza Kró­lew­ska Mość zo­sta­niesz kró­lem Fran­cji, przy­po­mnę mu obiet­ni­cę uczy­nio­ną dla Da­rio­li.

Hen­ryk wy­dał okrzyk ra­do­ści.

Sta­ło się to wła­śnie w tej sa­mej chwi­li, kie­dy kró­lo­wa Na­war­ry od­po­wie­dzia­ła księ­ciu Gwi­zju­szo­wi;

–Noc­tu pro more.

Hen­ryk roz­łą­czył się z pa­nią de Sau­ve, szczę­śli­wy, tak jak ksią­żę Gwi­zjusz po roz­sta­niu z Mał­go­rza­tą.

W go­dzi­nę póź­niej król Ka­rol i kró­lo­wa-mat­ka po­wró­ci­li do swo­ich po­ko­jów.

Wkrót­ce też sa­lo­ny za­czę­ły się opróż­niać i moż­na było już wi­dzieć pod­sta­wy mar­mu­ro­wych-ko­lumn w ga­le­rii. Ad­mi­ra­ła i księ­cia Kon­de­usza prze­pro­wa­dza­ło po­mię­dzy hu­czą­cym na­ro­dem czte­ry­stu dwo­rzan pro­te­stanc­kich.

Wkrót­ce też po nich opu­ścił Luwr Hen­ryk Gwi­zjusz wraz z ka­to­lic­ki­mi pa­na­mi Lo­ta­ryn­gii, a to­wa­rzy­szy­ły im okrzy­ki ra­do­ści i okla­ski ludu.

Mał­go­rza­ta, król Na­war­ry i pani de Sau­ve, jak wia­do­mo, miesz­ka­li w sa­mym Luw­rze.

Rozdział II

Sypialnia królowej Nawarry

Ksią­żę Gwi­zjusz, od­pro­wa­dziw­szy swo­ją bra­to­wą, księż­nę de Ne­vers, do pa­ła­cu na uli­cę du Chau­me na wprost uli­cy de Brac, po­wie­rzył ją sta­ra­niom ko­biet, a sam udał się do swe­go po­ko­ju, aże­by zmie­nić ubiór.

Wło­żył na sie­bie płaszcz noc­ny i uzbro­ił się krót­kim, ostrym szty­le­tem, któ­ry po­wszech­nie zna­no pod na­zwą „uczci­wo­ści szla­chec­kiej” i już zwy­kle przy nim nie no­szo­no szpa­dy.

Lecz bio­rąc go ze sto­łu, spo­strzegł po­mię­dzy ostrzem i po­chwą tkwią­cą małą kar­tecz­kę.

Nie­zwłocz­nie ją roz­wi­nął i prze­czy­tał na­stę­pu­ją­ce wy­ra­zy:

Spo­dzie­wam się, że ksią­żę Gwi­zjusz nie wró­ci już tej nocy do Luw­ru, a je­że­li to uczy­ni, nie za­po­mni przy­najm­niej wło­żyć ko­szul­ki że­la­znej i przy­pa­sać ostrej szpa­dy.

– Ho! ho! – za­wo­łał ksią­żę zwra­ca­jąc się do swe­go ka­mer­dy­ne­ra – zna­la­złem tu, pa­nie Ro­bin, ja­kieś szcze­gól­ne ostrze­że­nie. Po­wiedz mi, kto tu był pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści?

– Był tu pe­wien pan.

– Co za je­den?

– Pan du Gast.

– Tak, tak! praw­da, pi­smo wy­da­wa­ło mi się zna­ne. Czy tyl­ko wiesz z pew­no­ścią, że to był du Gast? Wi­dzia­łeś go?

– Na­wet z nim mó­wi­łem.

– A więc do­brze; usłu­cham jego rady. Po­daj mi ko­szul­kę że­la­zną i szpa­dę. Ka­mer­dy­ner, przy­zwy­cza­jo­ny już do po­dob­nych zmian stro­ju swe­go pana, przy­niósł na­tych­miast żą­da­ne przed­mio­ty.

Ksią­żę przy­wdział ko­szul­kę, któ­rej ogniw­ka sta­lo­we były tak gięt­kie i tak ści­śle z sobą spo­jo­ne, że bar­dziej przy­po­mi­na­ły ja­kąś cien­ką tka­ni­nę niż pan­cerz bez­pie­czeń­stwa; po­tem wło­żył kurt­kę; spodnie i ka­ftan w dwóch ulu­bio­nych ko­lo­rach: sza­ry, na­szy­wa­ny sre­brem.

Na ko­niec, wdziaw­szy buty z cho­lew­ka­mi do­cho­dzą­cy­mi za ko­la­na i wziąw­szy na gło­wę czar­ną ak­sa­mit­ną cza­pecz­kę bez piór i dro­gich ka­mie­ni, owi­nął się w ciem­ny płaszcz, za­tknął za pas szty­let i od­daw­szy szpa­dę pa­zio­wi, je­dy­ne­mu obroń­cy, któ­re­mu ka­zał iść za sobą, udał się do Luw­ru.

Kie­dy wy­cho­dził z domu, pierw­sza go­dzi­na wy­bi­ła ha wie­ży Sa­int-Ger­ma­in-l'Au­xer­ro­is.

Cho­ciaż było już na­der póź­no, a uli­ce w owym cza­sie były nie bar­dzo bez­piecz­ne, awan­tur­ni­czy ksią­żę nie do­znał jed­nak żad­ne­go przy­pad­ku.

Zdrów i cały zbli­żył się do sta­re­go, ol­brzy­mie­go Luw­ru. We wszyst­kich oknach świa­tła już po­ga­szo­no; pa­łac wzno­sił się groź­nie po­śród nocy i mil­cze­nia.

Przed zam­kiem kró­lew­skim cią­gnę­ła się głę­bo­ka fosa; na nią wy­cho­dzi­ła więk­sza część okien po­koi," za­ję­tych przez ksią­żąt miesz­ka­ją­cych w pa­ła­cu.

Apar­ta­ment Mał­go­rza­ty znaj­do­wał się na pierw­szym pię­trze.

Lecz pię­tro to, ła­two do­stęp­ne, gdy­by nie było rowu,.wsku­tek tej prze­szko­dy wzno­si­ło się nad zie­mią o trzy­dzie­ści bli­sko stóp, tak że ani zło­dziej, ani ko­cha­nek do­stać się tam bez szwan­ku nie mógł, co jed­nak­że nie prze­szko­dzi­ło księ­ciu Gwi­zju­szo­wi zejść od­waż­nie do fosy.

W tej­że chwi­li dał się sły­szeć szmer otwie­ra­ne­go okna. Cho­ciaż było opa­trzo­ne że­la­zną kra­tą, jed­nak­że ja­kaś ręką wy­ję­ła z niej po­przed­nio wy­ła­ma­ny drą­żek i spu­ści­ła tym otwo­rem sznu­rek je­dwab­ny.

– Czy to ty, Gil­lon­no? – za­py­tał ksią­żę ci­cho

– Tak – od­po­wie­dział jesz­cze ci­szej ko­bie­cy głos.

– A Mał­go­rza­ta?

– Ocze­ku­je Wa­szą Ksią­żę­cą Mość.

Po tych sło­wach ksią­żę dał znak swo­je­mu pa­zio­wi, któ­ry na­tych­miast wy­do­był spod płasz­cza małą dra­bin­kę sznu­ro­wą i je­den jej ko­niec przy­wią­zał do spusz­czo­ne­go sznu­ra.

Gil­lon­na, po­cią­gnąw­szy dra­bin­kę do sie­bie, moc­no ją przy­wią­za­ła; wte­dy ksią­żę, po­pra­wiw­szy szpa­dę, za­czął od­by­wać prze­pra­wę, któ­ra jak zwy­kle uda­ła się szczę­śli­wie.

Po jego wej­ściu pręt wy­ję­ty po­wró­cił na swe wła­ści­we miej­sce, okno się za­mknę­ło, a paź, prze­ko­na­ny, że ksią­żę szczę­śli­wie do­stał się do Luw­ru, owi­nął się w płaszcz i po­ło­żył w fo­sie na mu­ra­wie, w cie­niu ścia­ny.

Noc była ciem­na; z prze­peł­nio­nych elek­trycz­no­ścią ob­ło­ków spa­da­ły cza­sa­mi wiel­kie i cie­płe kro­ple desz­czu.

Ksią­żę Gwi­zjusz po­stę­po­wał za swo­ją prze­wod­nicz­ką, cór­ką Ja­ku­ba de Ma­ti­gnon, mar­szał­ka Fran­cji, i za­ufa­ną po­wier­ni­cą

Mał­go­rza­ty, któ­ra nic przed nią nie ukry­wa­ła. Mó­wio­no na­wet, że w licz­bie ta­jem­nic, jej pra­wej wier­no­ści po­wie­rzo­nych, nie­któ­re były tak okrop­ne, iż znie­wa­la­ły do mil­cze­nia o in­nych.

Żad­ne świa­tło nie go­rza­ło w po­ko­jach ani na ko­ry­ta­rzach; kie­dy nie­kie­dy tyl­ko bla­da bły­ska­wi­ca oświe­ca­ła na chwi­lę ciem­ne po­ko­je nie­bie­ska­wym bla­skiem.

Ksią­żę, pro­wa­dzo­ny za rękę przez swo­ją prze­wod­nicz­kę, szedł cią­gle da­lej, aż na­resz­cie zbli­żył się do krę­tych, w mu­rze wy­ku­tych scho­dów, wio­dą­cych przez ukry­te drzwi do przed­po­ko­ju miesz­ka­nia Mał­go­rza­ty.

Przed­po­kój ten, po­dob­nie jak sale ba­lo­we, ko­ry­ta­rze i scho­dy, to­nął w głę­bo­kiej ciem­no­ści. W nim to za­trzy­ma­ła się Gil­lon­na.

– Czy Wa­sza Ksią­żę­ca Mość przy­nio­słeś z sobą przed­miot żą­da­ny przez kró­lo­wą? – spy­ta­ła ci­chym gło­sem.

– Przy­nio­słem – od­po­wie­dział ksią­żę Gwi­zjusz – lecz sam mu­szę go od­dać kró­lo­wej.

– Zbliż się więc, nie tra­cąc ani chwi­li! – dał się sły­szeć po­śród ciem­no­ści głos, na któ­ry ksią­żę za­drżał, po­znał bo­wiem głos

Mał­go­rza­ty.

W tej sa­mej wła­śnie chwi­li pod­nio­sła się ak­sa­mit­na, fio­le­to­wa por­tie­ra ozdo­bio­na zło­ty­mi li­lia­mi i ksią­żę po­znał w mro­ku kró­lo­wą, ocze­ku­ją­cą go nie­cier­pli­wie.

– Oto je­stem – po­wie­dział ksią­żę i szyb­ko wszedł za por­tie­rę, któ­ra opa­dła za nim na­tych­miast.

Te­raz przy­szła ko­lej na Mał­go­rza­tę, aby pro­wa­dzić księ­cia po po­ko­jach, do­brze mu zresz­tą zna­nych; Gil­lon­na, po­zo­staw­szy w drzwiach, uspo­ko­iła kró­lo­wą, przy­kła­da­jąc pa­lec do ust.

Mał­go­rza­ta, poj­mu­jąc niby nie­cier­pli­wość księ­cia, za­pro­wa­dzi­ła go do swo­jej sy­pial­ni, w któ­rej za­trzy­ma­ła się i rze­kła:

– Cóż! czy je­steś ksią­żę za­do­wo­lo­ny?

– Za­do­wo­lo­ny? – po­wtó­rzył ten­że – a z cze­góż, po­wiedz mi, pani?

– Z mo­je­go po­stęp­ku, któ­ry prze­ko­ny­wa – od­par­ła Mał­go­rza­ta z iro­nią – że na­le­żę do czło­wie­ka, któ­ry pierw­szej nocy po ślu­bie tak mało o mnie my­śli, iż na­wet nie przy­szedł po­dzię­ko­wać mi za ho­nor, jaki mu wy­świad­czy­łam przyj­mu­jąc go za mał­żon­ka.

– O! uspo­kój się, pani – smut­nie po­wie­dział ksią­żę – on przyj­dzie, je­że­li to jest two­im ży­cze­niem.

– I ty to mó­wisz, Hen­ry­ku! – za­wo­ła­ła Mał­go­rza­ta – ty, któ­ry naj­le­piej wiesz, że to nie­praw­da! Gdy­by, to było moim ży­cze­niem, czyż­bym cię pro­si­ła, aże­byś przy­szedł do Luw­ru?

– Pro­si­łaś mnie, Mał­go­rza­to, aże­bym przy­szedł do Luw­ru; chcesz za­pew­ne znisz­czyć je­dy­ny ślad na­szej prze­szło­ści, któ­ra po­zo­sta­ła nie tyl­ko w moim ser­cu, lecz i w tej srebr­nej szka­tuł­ce, któ­rą z sobą przy­no­szę.

– Po­wiem ci, Hen­ry­ku – od­par­ła Mał­go­rza­ta utkwiw­szy w nim wzrok – że wy­glą­dasz w tej chwi­li na ucznia­ka, nie na księ­cia. Ja mam się wy­rzec mo­jej mi­ło­ści ku to­bie! Stłu­mić pło­mień, któ­ry być może, zga­śnie, lecz jego od­blask nig­dy! Nie, nie, mój ksią­żę! Mo­żesz za­cho­wać so­bie li­sty two­jej Mał­go­rza­ty i otrzy­ma­ną' od niej szka­tuł­kę. Z wszyst­kich li­stów, ja­kie za­wie­ra ta szka­tuł­ka, chce ona mieć… tyl­ko je­den; a to dla­te­go, że po­dob­nie jak i to­bie, gro­zi on jej nie­bez­pie­czeń­stwem.

– Wszyst­kie na­le­żą do cie­bie – od­po­wie­dział ksią­żę – wy­bie­raj więc ten, któ­ry chcesz znisz­czyć.

Mał­go­rza­ta szyb­ko za­czę­ła prze­trzą­sać otwar­tą szka­tuł­kę i drżą­cą ręką prze­rzu­ci­ła ko­lej­no kil­ka­na­ście li­stów, spo­glą­da­jąc tyl­ko na ad­re­sy; na ko­niec spoj­rza­ła na księ­cia i po­kry­ta bla­do­ścią rze­kła:

– Ksią­żę! Li­stu, któ­re­go szu­kam, nie ma tu­taj. Może go zgu­bi­łeś przy­pad­kiem? Spo­dzie­wam się, żeś go prze­cież nie od­dał…

– Któ­re­go to li­stu szu­kasz, pani?…

– Tego, w któ­rym ci ra­dzi­łam, aże­byś się na­tych­miast oże­nił.

– Dla unie­win­nie­nia twe­go wia­ro­łom­stwa. "Mał­go­rza­ta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Nie, dla oca­le­nia twe­go ży­cia. Jest to ten sam list, w któ­rym ci pi­sa­łam, że król, spo­strze­gł­szy na­szą mi­łość i moje usi­ło­wa­nie ma­ją­ce na celu ze­rwa­nie twe­go przy­szłe­go związ­ku z in­fant­ką por­tu­gal­ską, we­zwał do sie­bie swe­go bra­ta d'An­go­ule­me i rzekł mu wska­zu­jąc dwie szpa­dy: „Jed­ną z tych szpad mu­sisz za­bić dziś wie­czo­rem Hen­ry­ka Gwi­zju­sza; w prze­ciw­nym ra­zie sam cię ju­tro za­bi­ję. Gdzież więc jest ten list?

– Oto jest – od­po­wie­dział ksią­żę do­sta­jąc go z za­na­drza. Mał­go­rza­ta pra­wie wy­rwa­ła mu list z rąk, otwo­rzy­ła go z chci­wo­ścią i prze­ko­naw­szy się, że to ten sam, któ­re­go żą­da­ła, wy­da­ła okrzyk ra­do­ści i zbli­ży­ła pa­pier do świe­cy.

Pa­pier za­pa­lił się i po chwi­li po­zo­stał tyl­ko po­piół. Lecz Mał­go­rza­ta, jak­by się oba­wia­jąc, aże­by i w po­pie­le.nie szu­ka­no śla­dów jej nie­roz­sąd­ne­go zwie­rze­nia, zdep­ta­ła go no­ga­mi.

Pod­czas tej ca­łej go­rącz­ko­wej czyn­no­ści ksią­żę Gwi­zjusz śle­dził oczy­ma swą ko­chan­kę.

– A więc, Mał­go­rza­to – za­py­tał po chwi­li – je­steś już te­raz za­do­wo­lo­na?

– Zu­peł­nie; brat twój wy­ba­czy mi two­ją mi­łość, sko­ro za­ślu­bi­łeś księż­nę de Por­cian, lecz nie prze­ba­czył­by mi nig­dy od­kry­cia ta­jem­ni­cy, z któ­rej się to­bie zwie­rzy­łam.

– To praw­da – mó­wił ksią­żę Gwi­zjusz – wte­dy ko­cha­łaś mnie.

– I te­raz ko­cham cię, Hen­ry­ku, bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

– Ty, pani?

– Tak, ja; nig­dy bo­wiem nie po­trze­bo­wa­łam tak szcze­re­go i skłon­ne­go do po­świę­ceń przy­ja­cie­la jak te­raz. Ja, kró­lo­wa bez tro­nu… żona bez męża…

Mło­dy ksią­żę smut­nie po­trzą­snął gło­wą.

– Po­wia­dam ci, mój mąż nie tyl­ko mnie nie ko­cha, lecz nie­na­wi­dzi, po­gar­dza mną na­wet; zresz­tą two­ja obec­ność w po­ko­ju, w któ­rym on po­wi­nien się znaj­do­wać, naj­le­piej po­win­na cię prze­ko­ny­wać o jego nie­na­wi­ści i lek­ce­wa­że­niu.

– Jesz­cze nie­zbyt póź­no; być może, król Na­war­ry nie ode­słał swo­ich dwo­rzan… lecz za­rę­czam ci, że przyj­dzie.

– A ja ci mó­wię – za­wo­ła­ła Mał­go­rza­ta ze wzra­sta­ją­cym roz­draż­nie­niem – że nie przyj­dzie!

– Pani! –po­wie­dzia­ła Gil­lon­na otwie­ra­jąc drzwi i pod­no­sząc por­tie­rę. – Król Na­war­ry wy­cho­dzi ze swo­ich po­koi.

– A co? Czyż nie mó­wi­łem, że przyj­dzie! – za­wo­łał ksią­żę Gwi­zjusz.

– Hen­ry­ku – ode­zwa­ła się Mał­go­rza­ta sta­now­czo, uj­mu­jąc rękę księ­cia – prze­ko­nasz się te­raz, czy moż­na wie­rzyć mo­je­mu sło­wu. Wejdź do tego ga­bi­ne­tu.

– Nie, po­zwól mi le­piej uciec, je­śli jesz­cze czas. Wiedz bo­wiem, że za pierw­szą ozna­ką mi­ło­ści z jego stro­ny wyj­dę z ga­bi­ne­tu; a wte­dy bia­da mu!

– Czyś osza­lał? Wejdź, wejdź, mó­wię ci; ja za wszyst­ko od­po­wia­dam. – I po­pchnę­ła księ­cia do ga­bi­ne­tu.

Za­le­d­wie drzwi się za nim za­mknę­ły, król Na­war­ry sta­nął w drzwiach uśmie­cha­jąc się.

To­wa­rzy­szy­ło mu dwóch pa­ziów, nio­są­cych w dwóch kan­de­la­brach osiem świec z ró­żo­we­go wo­sku.

Mał­go­rza­ta po­kry­ła swo­je po­mie­sza­nie, od­da­jąc mu głę­bo­ki ukłon.

– Cóż to, pani, jesz­cze nie śpisz? – za­py­tał król, a na jego twa­rzy ma­lo­wa­ła się ra­dość i szcze­rość.– Czy na mnie pani cze­ka­łaś?

– Nie – od­po­wie­dzia­ła Mał­go­rza­ta – wszak Wa­sza Kró­lew­ska Mość jesz­cze wczo­raj mi oświad­czył, że na­sze mał­żeń­stwo jest tyl­ko po­li­tycz­nym związ­kiem i że nie mam żad­nych in­nych obo­wiąz­ków wzglę­dem nie­go.

– Niech i tak bę­dzie; nie prze­szka­dza nam to jed­nak we wza­jem­nym po­ro­zu­mie­niu.

– Gil­lon­no, za­mknij drzwi i zo­staw nas sa­mych.

Mał­go­rza­ta po­wsta­ła i wy­cią­gnę­ła rękę, jak­by roz­ka­zu­jąc pa­ziom, aże­by ] nie wy­cho­dzi­li.

– Może ka­żesz pani za­wo­łać swo­je dwor­ki? – za­py­tał król. – Zga­dzam się i na to, cho­ciaż przy­zna­ję, że wo­lał­bym być z tobą sam.

Po­wie­dziaw­szy to król zbli­żył się do ga­bi­ne­tu.

– Nie! – za­wo­ła­ła Mał­go­rza­ta za­stę­pu­jąc mu dro­gę – nie, nie ma po­trze­by, je­stem go­to­wa wy­słu­chać Wa­szą Kró­lew­ską Mość.

Be­ar­neń­czyk wie­dziaj już to, co chciał; rzu­cił by­stre i przej­mu­ją­ce spoj­rze­nie ku ga­bi­ne­to­wi, jak­by przez za­sła­nia­ją­cą go por­tie­rę chciał prze­nik­nąć do jego mrocz­nej głę­bi.,

Po­tem, zwró­ciw­szy wzrok na pięk­ną i z prze­stra­chu bla­dą żonę, rzekł zu­peł­nie spo­koj­nie:

– A więc po­roz­ma­wiaj­my chwil­kę.

– Jak się po­do­ba Wa­szej Kró­lew­skiej Mo­ści – od­po­wie­dzia­ła mło­da ko­bie­ta drżą­cym gło­sem, sia­da­jąc na krze­śle, któ­re mąż jej wska­zał.

Be­ar­neń­czyk usiadł obok niej.

– Niech so­bie lu­dzie mó­wią, co chcą – po­wie­dział Hen­ryk – ja jed­nak na­sze mał­żeń­stwo uwa­żam za do­bre. Ja na­le­żę do pani, a pani do mnie.

– Lecz… – prze­rwa­ła prze­stra­szo­na Mał­go­rza­ta.

– Dla­te­go też – mó­wił da­lej król, jak­by nie zwa­ża­jąc na zmie­sza­nie Mał­go­rza­ty – po­win­ni­śmy po­stę­po­wać wzglę­dem sie­bie jak do­brzy sprzy­mie­rzeń­cy, zwią­zek nasz bo­wiem za­przy­się­gli­śmy dzi­siaj przed Bo­giem. Czyż nie­praw­da?

– Bez wąt­pie­nia.

– Znam, pani, two­ją prze­ni­kli­wość; znam prze­pa­ści ota­cza­ją­ce dwór i cho­ciaż je­stem mło­dy i nic złe­go ni­ko­mu nie uczy­ni­łem, mam jed­nak licz­nych nie­przy­ja­ciół. Po­wiedz mi pani, za kogo mam uwa­żać tę, któ­ra nosi moje na­zwi­sko i przy­się­gła mi wier­ność na stop­niach oł­ta­rza?

– Pa­nie, czyż mo­żesz my­śleć…

– Ja nic nie my­ślę; spo­dzie­wam się tyl­ko i chcę się prze­ko­nać, czy moja na­dzie­ja jest nie­omyl­ną. Wia­do­mo już, że na­sze mał­żeń­stwo jest albo po­zo­rem, albo też pu­łap­ką.

Mał­go­rza­ta za­drża­ła; za­pew­ne ta myśl i jej się na­su­nę­ła.

– Cóż więc z dwoj­ga? – mó­wił da­lej Hen­ryk Na­war­ski. – Król, ksią­żę d'Alen­con, ksią­żę An­de­ga­weń­ski nie­na­wi­dzą mnie. Ka­ta­rzy­na de Me­di­ci rów­nież.

– O, pa­nie, co mó­wisz?

– Mó­wię praw­dę – od­parł król – i chciał­bym żeby mnie,mógł ktoś sły­szeć; mnie­ma­ją bo­wiem, że się nie do­my­ślam za­bój­stwa pana de Mouy j otru­cia mo­jej mat­ki.

– O! pa­nie –spo­koj­nie i z uśmie­chem od­po­wie­dzia­ła Mał­go­rza­ta – wiesz prze­cie, że je­ste­śmy sami.

– Dla­te­go też wła­śnie je­stem tak otwar­ty; ośmie­lę się na­wet po­wie­dzieć pani, że nie oszu­ku­ją mnie po­chleb­stwa ani fran­cu­skie­go, ani lo­ta­ryń­skie­go dwo­ru.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie! – za­wo­ła­ła Mał­go­rza­ta.

– Cóż ta­kie­go, moja przy­ja­ciół­ko? – za­py­tał Hen­ryk z uśmie­chem.

– Chcę po­wie­dzieć, że po­dob­ne roz­mo­wy są bar­dzo nie­bez­piecz­ne.

– Lecz nie wten­czas, kie­dy je­ste­śmy sami – rzekł król – mó­wi­łem wiec, że…

Mał­go­rza­ta sie­dzia­ła jak na szpil­kach; chcia­ła­by za­trzy­mać im ustach kró­la każ­dy przez nie­go wy­mó­wio­ny wy­raz, lecz Hen­ryk mó­wił da­lej z po­zor­ną do­bro­dusz­no­ścią:

– Jak więc nad­mie­ni­łem, gro­żą mi: król, ksią­żę d'Alen­con, ksią­żę An­de­ga­weń­ski, ksią­żę Gwi­zjusz, ksią­żę de May­en­ne, kar­dy­nał Lo­ta­ryń­ski, sło­wem, gro­żą ze wszyst­kich stron; pani wiesz, że to się prze­czu­wa in­stynk­tem. Wszyst­kie te groź­by zmie­nią się za­pew­ne w praw­dzi­wy na­pad, przed któ­rym mogę się bro­nić je­dy­nie przy two­jej po­mo­cy, pani, gdyż wszy­scy, co mnie nie­na­wi­dzą, cie­bie ko­cha­ją.

– Mnie?… – za­py­ta­ła Mał­go­rza­ta.

– Tak, cie­bie – od­parł Hen­ryk z wy­bor­nie uda­ną szcze­ro­ścią – tak, ko­cha cię król Ka­rol, ko­cha – wy­raz ten wy­mó­wił z na­ci­skiem – ksią­żę d'Alen­con, ko­cha kró­lo­wa Ka­ta­rzy­na, ko­cha cię wresz­cie ksią­żę Gwi­zjusz.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie!… – wy­ją­ka­ła Mał­go­rza­ta.

– I cóż dziw­ne­go, że cię wszy­scy ko­cha­ją? Ci, któ­rych wy­mie­ni­łem, są two­imi brać­mi lub też ro­dzi­ca­mi, któ­rych ko­chać na­ka­zu­je nam sam Bóg.

– Lecz do cze­go to wszyst­ko, zmie­rza? – za­py­ta­ła zgnę­bio­na Mał­go­rza­ta.

– Do tego, co już po­wie­dzia­łem, że je­że­li bę­dziesz… nie mó­wię moim przy­ja­cie­lem, ale sprzy­mie­rzeń­cem, mogę trium­fo­wać; w prze­ciw­nym ra­zie zgi­nę nie­chyb­nie.

– O! nie­przy­ja­cie­lem nig­dy! – za­wo­ła­ła Mał­go­rza­ta.

– Lecz też i przy­ja­cie­lem nig­dy?

– Być może.

– A moim sprzy­mie­rzeń­cem?

– Będę nim.

I Mał­go­rza­ta, od­wró­ciw­szy się, po­da­ła rękę kró­lo­wi. Hen­ryk, wziąw­szy po­da­ną so­bie rękę, grzecz­nie ją po­ca­ło­wał i nie wy­pusz­cza­jąc jej, bar­dziej z chę­ci śle­dze­nia żony ani­że­li z czu­ło­ści, po­wie­dział:

– Do­brze więc, wie­rzę ci, pani, i przyj­mu­ję za sprzy­mie­rzeń­ca.

Po­że­nio­no nas, cho­cia­że­śmy się nie zna­li i nic nie czu­li ku so­bie, po­że­nio­no nas nie py­ta­jąc na­wet, czy się obo­je na to zga­dza­my. Jako mąż i żona nie mamy więc so­bie nic do wy­rzu­ce­nia. Wi­dzisz, pani, że uprze­dzam two­je ży­cze­nia i po­twier­dzam dzi­siaj to, co mó­wi­łem wczo­raj. Jed­nak po­li­tycz­ny zwią­zek za­war­li­śmy z do­brej woli i bez żad­ne­go przy­mu­su. Za­wie­ra­my go jak dwo­je uczci­wych serc, któ­re na­wza­jem win­ny się wspo­ma­gać. Nie­praw­daż?

– Tak jest – od­po­wie­dzia­ła Mał­go­rza­ta; usi­łu­jąc uwol­nić swo­ją rękę.

– Dla­te­go też – mó­wił da­lej Be­ar­neń­czyk, nie spusz­cza­jąc oczu ź drzwi ga­bi­ne­tu – w do­wód szcze­ro­ści na­sze­go związ­ku i zu­peł­ne­go za­ufa­nia zdra­dzę pani szcze­gó­ło­wy plan, prze­ze mnie uło­żo­ny, za po­mo­cą któ­re­go spo­dzie­wam się zwal­czyć wszyst­kich swych nie­przy­ja­ciół.

– Pa­nie – wy­szep­ta­ła Mał­go­rza­ta, zwra­ca­jąc rów­nież oczy na drzwi, ga­bi­ne­tu.

Be­ar­neń­czyk, spo­strze­gł­szy, że wy­bieg udał mu się, mimo woli się uśmiech­nął.

– Oto co za­mie­rzam uczy­nić – mó­wił, jak­by nie zwa­ża­jąc na po­mie­sza – nie mło­dej ko­bie­ty – chcę… – Pa­nie!… – za­wo­ła­ła Mał­go­rza­ta, wsta­jąc na­gle i chwy­ta­jąc kró­la za rękę – do­zwól mi od­po­cząć. Je­stem wzru­szo­na… go­rą­co mi… dusz­no… I

Rze­czy­wi­ście, była bla­da i drża­ła, zda­wa­ło się, że upad­nie na dy­wan. Hen­ryk pod­szedł do okna wy­cho­dzą­ce­go na rze­kę i otwo­rzył je. Mał­go­rza­ta uda­ła się za nim.

– Ci­cho! ci­cho! Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, zli­tuj się!… – po­wie­dzia­ła sła­bym gło­sem.

– Dla­cze­góż? – za­py­tał Be­ar­neń­czyk uśmiech­nąw­szy się – prze­cież mó­wi­łaś mi, pani, że je­ste­śmy sami.

– Tak, lecz czy Wa­sza Kró­lew­ska Mość nie wiesz, że za po­mo­cą tuby prze­pro­wa­dzo­nej przez su­fit lub przez mur moż­na wszyst­ko sły­szeć?

– Praw­da, praw­da – żywo i jak naj­ci­szej od­po­wie­dział Be­ar­neń­czyk. – Nie ko­chasz mnie wpraw­dzie, lecz je­steś ko­bie­tą uczci­wą.

– Co chcesz przez to po­wie­dzieć, pa­nie?

– To, że gdy­byś chcia­ła mnie zdra­dzić, nie by­ła­byś mi prze­ry­wa­ła, gdyż sam zdra­dził­bym się. Wstrzy­ma­łaś mnie. Wiem te­raz, że się tu ktoś ukry­wa, że je­steś nie­wier­ną żoną, lecz wier­nym sprzy­mie­rzeń­cem. Zresz­tą mogę cię za­pew­nić – do­dał uśmie­cha­jąc się – że wier­ność po­li­tycz­na po­trzeb­niej­sza mi jest niż mał­żeń­ska.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie… – wy­ją­ka­ła zmie­sza­na Mał­go­rza­ta.

– Do­brze, do­brze, po­mó­wi­my o tym póź­niej, sko­ro się le­piej po­zna­my – po­wie­dział z ci­cha Hen­ryk.

Po­tem, pod­no­sząc głos, za­py­tał:

– Czy już pani le­piej?

– Le­piej, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­po­wie­dzia­ła kró­lo­wa.

– W ta­kim ra­zie nie będę pani dłu­żej nu­dził. Po­wi­nie­nem jej tyl­ko oświad­czyć swój sza­cu­nek i przy­jaźń. Racz więc przy­jąć te uczu­cia, gdyż ofiar­ni? je z do­bre­go ser­ca. Te­raz zaś ży­czę spo­koj­nej nocy.

Mał­go­rza­ta rzu­ci­ła na męża wej­rze­nie peł­ne wdzięcz­no­ści i po­da­jąc mu rękę, po­wie­dzia­ła:

– Zga­dzam się.

– Czy na szcze­ry i uczci­wy zwią­zek po­li­tycz­ny? – za­py­tał Hen­ryk.

– Tak jest.

Be­ar­neń­czyk pod­szedł do drzwi, Mał­go­rza­ta zaś po­stę­po­wa­ła za nim, jak­by ocza­ro­wa­na jego spoj­rze­niem.

A gdy por­tie­ra opa­dła już po­mię­dzy nimi i sy­pial­nią, rzekł szyb­ko ci­chym gło­sem:

– Dzię­ku­ję ci, Mał­go­rza­to! Je­steś god­ną cór­ką Fran­cji. Od­cho­dzę zu­peł­nie spo­koj­ny. Szcze­ra przy­jaźń za­stą­pi mi brak mi­ło­ści. Li­czę na cie­bie, a ty ze swej stro­ny na mnie li­czyć mo­żesz. Że­gnam pa­nią.

I po­ca­ło­wał żonę w rękę, z lek­ka ją uści­snąw­szy; po­tem po­wol­nym kro­kiem wra­cał do sie­bie, roz­ma­wia­jąc w ko­ry­ta­rzu z sab­nym sobą:

– Kto tu, u dia­bła, może być u niej? Król czy ksią­żę An­de­ga­weń­ski? Ksią­żę d'Alen­con czy ksią­żę Gwi­zjusz? Brat czy ko­cha­nek? A może też jed­no i dru­gie? W isto­cie, je­stem pra­wie zły, że ozna­czy­łem schadz­kę ba­ro­no­wej; lecz da­łem sło­wo, a Da­rio­la cze­ka… trze­ba więc iść. Oba­wiam się tyl­ko, czy nie bę­dzie jej przy­kro, że idąc do niej, wstą­pi­łem pier­wej do sy­pial­ni mo­jej żony, lecz do kata! Mar­got, jak ją na­zy­wa Ka­rol IX,.jest stwo­rze­niem god­nym ko­cha­nia.

Za­ję­ty tymi my­śla­mi król Na­war­ry nie­pew­nym kro­kiem wszedł na scho­dy wio­dą­ce do po­ko­jów pani de Sau­ve.

Mał­go­rza­ta nie spusz­cza­ła z nie­go oczu, do­pó­ki nie znik­nął; po­tem we­szła do swe­go po­ko­ju.

Wcho­dząc spo­strze­gła sto­ją­ce­go w drzwiach ga­bi­ne­tu księ­cia. Na jego wi­dok uczu­ła od­zy­wa­ją­ce się wy­rzu­ty su­mie­nia.

Ksią­żę był po­sęp­ny; na twa­rzy jego ma­lo­wa­ło się głę­bo­kie za­my­śle­nie.

– Mał­go­rza­ta jest dzi­siaj neu­tral­na – po­wie­dział – za ty­dzień bę­dzie nie­przy­ja­cie­lem.

– A! pod­słu­chi­wa­łeś więc? – za­py­ta­ła Mał­go­rza­ta.

– Cóż mia­łem ro­bić?

– I uwa­żasz, że nie po­stą­pi­łam tak, jak przy­stoi kró­lo­wej Na­war­ry? – Nie, lecz nie tak, jak po­win­na po­stą­pić ko­chan­ka księ­cia Gwi­zju­sza.

– Mogę nie ko­chać swe­go męża – od­po­wie­dzia­ła kró­lo­wa – lecz nikt nie może wy­ma­gać ode mnie, aże­bym go zdra­dza­ła. Po­wiedz, czy wy­dał­byś ta­jem­ni­cę księż­nej de Por­cian, two­jej żony?

– Prze­stań­my le­piej – rzekł ksią­żę po­trzą­sa­jąc gło­wą. – Wi­dzę, że już mnie nie ko­chasz tak, jak wte­dy, kie­dyś mi opo­wia­da­ła o spi­sku uknu­tym przez kró­la prze­ciw­ko mnie i moim sprzy­mie­rzeń­com.

– Król był wten­czas sil­ny, a ty sła­by. Te­raz Hen­ryk jest sła­by, a tyś | zno­wu sil­ny. Wi­dzisz więc, że nie zmie­ni­łam swo­jej roli.

– Nie, prze­szłaś tyl­ko do prze­ciw­ne­go obo­zu.

– Są­dzę, że na­by­łam do tego pra­wa oca­la­jąc ci ży­cie.

– Do­brze, pani. Gdy ko­chan­ko­wie roz­łą­cza­ją się, zwra­ca­ją so­bie ofia­ro­wa­ne po­dar­ki, na­wza­jem więc oca­lę ci ży­cie, a wte­dy… skwi­tu­je­my się.

Mó­wiąc te sło­wa ksią­żę skło­nił się i wy­szedł.

Tym ra­zem nie za­trzy­ma­ła go.

W przed­po­ko­ju ksią­żę za­stał Gil­lon­nę, któ­ra go od­pro­wa­dzi­ła do za­kra­to­wa­ne­go okna.

Zszedł­szy do fosy zna­lazł w niej pa­zia, z któ­rym po­wró­cił do pa­ła­cu Gwi­zju­szów.

Tym­cza­sem za­du­ma­na Mał­go­rza­ta usia­dła przy oknie.

– Cóż to za noc okrop­na!… pierw­sza po ślu­bie!… – mó­wi­ła do sie­bie w za­my­śle­niu. –- Mąż ucie­ka ode mnie, a ko­cha­nek mnie opusz­cza!

W tej chwi­li z dru­giej stro­ny fosy ja­kiś żak prze­cho­dził z Tour de Bois ku mły­no­wi de la Mon­na­ie i pod­parł­szy się pod boki, śpie­wał:

Gdy chcę ca­ło­wać twe wło­sy,

Gdy na­sze łą­czą się losy,

Gdy ko­cham nie dla po­zo­ru,

Mil­czysz jak mnisz­ka z klasz­to­ru.

O, nie bądź dla mnie tak sro­gą,

Bo po­mnij, moja nie­bo­go,

Że pój­dziesz i ty w kraj cie­ni,

A wte­dy twój wdzięk się zmie­ni:

Ró­żo­we ustecz­ka zbled­ną,

Czar bę­dzie mar­two­tą jed­ną,

I wy­prę się w pie­kle czy w nie­bie,

Żem kie­dyś uko­chał tu cie­bie.

Więc ser­ce mi swo­je daj,

A po­znasz raj!…

Mał­go­rza­ta przy­słu­chi­wa­ła się pio­sen­ce ze smut­nym uśmie­chem. Po­tem, gdy już głos ucichł w od­da­li, za­mknę­ła okno i przy­wo­ła­ła Gil­lon­nę, aże­by jej po­mo­gła się roz­bie­rać.

Rozdział III

Król poeta

Na­stęp­ne dni upły­nę­ły na uro­czy­sto­ściach, ba­lach i tur­nie­jach.

Nie­ustan­ne za­ba­wy za­wró­ci­ły gło­wy na­wet naj­za­cie­klej­szym hu­go­no­tom.

Wi­dzia­no ojca Cot­ton obia­du­ją­ce­go i hu­la­ją­ce­go z ba­ro­nem de Co­ur­tau­mer, księ­cia Gwi­zju­sza pły­ną­ce­go po Se­kwa­nie łód­ką z księ­ciem Kon­de­uszem. Król, po­grą­żo­ny w me­lan­cho­lii, któ­ra go czę­sto na­pa­da­ła, nie mógł się obejść bez swe­go szwa­gra Hen­ry­ka. Wresz­cie kró­lo­wa-mat­ka tak była we­so­ła, za­ję­ta ha­fto­wa­niem i róż­ny­mi za­baw­ka­mi, że na­wet nie po­my­śla­ła o po­trze­bie uda­nia się na spo­czy­nek.

Hu­go­no­ci, znie­wie­ściaw­szy co­kol­wiek w tej no­wej Ka­pui, za­czę­li no­sić je­dwab­ne ka­fta­ny, po­ka­zy­wać pu­blicz­nie swo­je her­by i wy­śpie­wy­wać pod bal­ko­na­mi sław­nych pięk­no­ści se­re­na­dy, na­śla­du­jąc w tym ka­to­li­ków.

Wszę­dzie wi­dać było prze­wa­gę re­li­gii re­for­mo­wa­nej, mnie­ma­no na­wet, że… cały dwór przej­dzie na wia­rę pro­te­stanc­ką.

Sam ad­mi­rał, cho­ciaż ma­ją­cy tyle do­świad­cze­nia, był rów­nież tego mnie­ma­nia i tak da­le­ce na­bił so­bie gło­wę tą my­ślą,. że pew­ne­go razu, pod­czas dwu­go­dzin­nej prze­chadz­ki, za­po­mniał piór­ka od zę­bów, któ­rym zwykł był się ba­wić od go­dzi­ny dru­giej, to jest od cza­su odej­ścia od sto­łu, aż do go­dzi­ny ósmej wie­czo­rem, o któ­rej sia­dał do ko­la­cji.

Tego sa­me­go wie­czo­ra, w któ­rym ad­mi­rał tak da­le­ce się za­po­mniał, król Ka­rol IX za­pro­sił do sie­bie na wie­cze­rzę Hen­ry­ka Na­war­skie­go i księ­cia Gwi­zju­sza.

Król, wstaw­szy od sto­łu, prze­szedł z nimi do swe­go po­ko­ju i za­czął tłu­ma­czyć wy­my­ślo­ne przez nie­go dow­cip­ne urzą­dze­nie w si­dłach na wil­ki. Na­gle prze­rwał:

– A cóż?… Czy ad­mi­rał nie przyj­dzie dzi­siaj? Kto go wi­dział? K|o mi może co­kol­wiek o nim po­wie­dzieć?

– Ja – od­rzekł król Na­war­ry. – Je­że­li Wa­sza Kró­lew­ska Mość trosz­czysz się o jego zdro­wie, mogę – cię zu­peł­nie w tym wzglę­dzie uspo­ko­ić: wi­dzia­łem bo­wiem ad­mi­ra­ła dziś rano o szó­stej, wie­czo­rem zaś o go­dzi­nie siód­mej.

– Ha! ha! – rzekł król, a jego nie­spo­koj­ne oczy spo­czę­ły z prze­ni­kli­wą cie­ka­wo­ścią na twa­rzy szwa­gra – ran­ny z cie­bie pta­szek, Hen­rycz­ku, jak na mło­de­go męża.

– Tak, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­po­wie­dział Be­ar­neń­czyk –- chcia­łem się tyl­ko do­wie­dzieć od wszyst­ko­wie­dzą­ce­go ad­mi­ra­ła, czy szlach­ci­ce, na któ­rych cze­kam, są już w dro­dze.

– Jesz­cze szlach­ta!… W dzień two­je­go ślu­bu było ich ośmiu­set, a co dzień przy­by­wa­ją nowi: za­no­si się na ja­kiś na­pad – od­rzekł Ka­rol IX śmie­jąc się.

Ksią­żę Gwi­zjusz zmarsz­czył brwi.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­po­wie­dział Be­ar­neń­czyk – mó­wią o woj­nie z Flan­drią, zbie­ram więc wo­ko­ło sie­bie wszyst­kich mych ziom­ków, któ­rzy jak są­dzę, mogą być uży­tecz­ni Wa­szej Kró­lew­skiej Mo­ści.

Ksią­żę Gwi­zjusz, przy­po­mniaw­szy so­bie mnie­ma­ny pro­jekt, o któ­rym Hen­ryk wspo­mi­nał żo­nie w dzień swo­ich za­ślu­bin, po­dwo­ił uwa­gę.

– Do­brze, do­brze – od­rzekł król ze swym fał­szy­wym uśmie­chem – im wię­cej ich bę­dzie, tym.bę­dzie nam mi­lej. Zbie­raj ich, zbie­raj, Hen­ry­ku. Lecz cóż to za jed­ni ci pa­no­wie? Spo­dzie­wam się, że lu­dzie od­waż­ni.

– Nie wiem, czy moja szlach­ta war­ta two­jej, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, lub księ­cia An­de­ga­weń­skie­go i księ­cia Gwi­zju­sza, lecz znam tych lu­dzi i je­stem prze­ko­na­ny, że uczy­nią wszyst­ko, co bę­dzie w ich mocy.

– Jak wie­lu ich się spo­dzie­wasz?

– Dzie­się­ciu, a naj­wy­żej dwu­na­stu.

– Jak­że się na­zy­wa­ją?

– W isto­cie, nie pa­mię­tam, wy­jąw­szy tyl­ko jed­ne­go, któ­re­go przed­sta­wiał mi Te­li­gny jako szlach­ci­ca w każ­dym calu. Na­zwi­sko jego de La Mole. O in­nych…

– De La Mole? Czy to cza­sem nie Le­rac de La Mole, Pro­wan­sal­czyk? – za­py­tał król po­sia­da­ją­cy ob­szer­ną zna­jo­mość ge­ne­alo­gii..

– Wła­śnie ten sam. Wi­dzisz więc, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, że szu­kam lu­dzi aż w Pro­wan­sji.

– Ja zaś – rzekł z szy­der­czym uśmie­chem ksią­żę Gwi­zjusz – szu­kam ich jesz­cze da­lej ani­że­li Jego Kró­lew­ska Mość król Na­war­ry. Wy­naj­du­ję bo­wiem wier­nych ka­to­li­ków w Pie­mon­cie.

– Ka­to­li­cy czy hu­go­no­ci – prze­rwał król – wszyst­ko mi jed­no. Idzie o to, żeby byli od­waż­ni.

Król wy­rzekł te sło­wa z tak obo­jęt­nym wy­ra­zem twa­rzy, że na­wet ksią­żę Gwi­zjujsz zdzi­wił się.

– Wa­sza Kró­lew­ska Mość zaj­mu­je się na­szy­mi Fla­mand­czy­ka­mi – po­wie­dział wcho­dząc.ad­mi­rał, któ­re­mu Ka­rol IX przed kil­ku dnia­mi po­zwo­lił wcho­dzić bez opo­wia­da­nia się.

– A!…. otóż mój oj­ciec ad­mi­rał – za­wo­łał Ka­rol IX – tyl­ko co za­czę­li­śmy mó­wić o woj­nie i od­waż­nych, a on tuż. Za­wsze to na­tu­ra cią­gnie wil­ka do lasu. Mój szwa­gier Hen­ryk i brat Gwi­zjusz ocze­ku­ją po­sił­ków dla swej ar­mii. O tym wła­śnie mowa.

Po­sił­ki już nad­cią­ga­ją – od­po­wie­dział ad­mi­rał.

– Czyś pan ode­brał ja­kie wia­do­mo­ści? – za­py­tał Be­ar­neń­czyk.

– Tak, mój synu, a szcze­gól­nie o panu de La Mole; wczo­raj był on w Or­le­anie, ju­tro więc, a naj­da­lej po­ju­trze przy­bę­dzie do

Pa­ry­ża.

– Niech dia­bli we­zmą! Nie wie­dzia­łem, że pan ad­mi­rał jest czar­no­księż­ni­kiem, któ­ry wie, co się dzie­je o trzy­dzie­ści lub czter­dzie­ści mil od Pa­ry­ża. Co do mnie, chciał­bym wie­dzieć z po­dob­ną pew­no­ścią, co się sta­ło lub sta­nie pod mu­ra­mi Or­le­anu.

Co­li­gny'ego by­najm­niej nie wzru­szył ten ostry po­cisk księ­cia Gwi­zju­sza, któ­ry chciał w ten spo­sób przy­po­mnieć śmierć Fran­cisz­ka Gwi­zju­sza, swe­go ojca, za­bi­te­go pod Or­le­anem przez nie­ja­kie­go Po­ltro­ta de Merę, z na­mo­wy, jak mnie­ma­no, ad­mi­ra­ła.

– Za­wsze je­stem czar­no­księż­ni­kiem – od­parł zim­no i po­waż­nie – ile razy chcę do­kład­nie do­wie­dzieć się o tym, co się ty­czy spraw mo­ich' lub mego kró­la. Mój go­niec przy­był z Or­le­anu przed go­dzi­ną i dzię­ki po­czcie od­był przez je­den dzień trzy­dzie­ści dwie mile. Pan de La Mole, któ­ry je­dzie na wła­snym ko­niu, robi tyl­ko dzie­sięć mil dzien­nie, przy­bę­dzie więc do­pie­ro dwu­dzie­ste­go czwar­te­go. Otóż i cała ma­gia.

– Wy­bor­nie, mój oj­cze! – za­wo­łał Ka­rol IX. – Po­każ tym mło­ko­som, że nie tyl­ko wiek,'lecz i mą­drość ubie­li­ła twe wło­sy. Niech oni so­bie mó­wią o tur­nie­jach i mi­łost­kach, a my po­mów­my o woj­nie. Do­brzy do­rad­cy są pod­po­rą kró­lów. Idź­cie, pa­no­wie, mu­szę się roz­mó­wić z ad­mi­ra­łem.

Obaj mło­dzień­cy wy­szli, naj­przód król Na­war­ry, a za nim ksią­żę Gwi­zjusz, lecz za drzwia­mi ukło­ni­li się so­bie ozię­ble i każ­dy po­szedł w swo­ją stro­nę.

Co­li­gny śle­dził ich oczy­ma z pew­nym nie­po­ko­jem, gdyż sko­ro tyl­ko zo­ba­czył ra­zem tych dwóch lu­dzi, pa­ła­ją­cych nie­na­wi­ścią do sie­bie, oba­wiał się za­wsze ja­kie­goś wy­pad­ku.

Ka­rol IX zro­zu­miał jego myśl, zbli­żył się do nie­go i wziąw­szy go za rękę, po­wie­dział:

– Bądź spo­koj­ny, mój oj­cze, wszak na to tu je­stem, aże­by utrzy­mać każ­de­go w po­słu­szeń­stwie i w gra­ni­cach przy­zwo­ito­ści. Je­stem praw­dzi­wym kró­lem od cza­su, jak moja mat­ka nie jest już kró­lo­wą. Ona zaś prze­sta­ła być nią, sko­ro tyl­ko Co­li­gny zo­stał moim oj­cem.

– O!… Naj­ja­śniej­szy Pa­nie!… kró­lo­wa Ka­ta­rzy­na…

– Swar­li­wa ko­bie­ta. Z nią nie­po­dob­na żyć w spo­ko­ju. Jej ka­to­li­cy wło­scy są jak wście­kli, wszyst­ko nisz­czą; ja zaś, prze­ciw­nie, nie tyl­ko chcę za­pro­wa­dzić po­kój, lecz usta­lić wła­dzę pro­te­stan­tów. Resz­ta jest bar­dzo roz­wią­zła, mój oj­cze, i gor­szy mnie swy­mi mi­łost­ka­mi i roz­pu­stą. Czyż mam ci wy­znać otwar­cie?… – mó­wił da­lej Ka­rol IX po­dwa­ja­jąc swo­ją, szcze­rość – nie do­wie­rzam ni­ko­mu z ota­cza­ją­cych mnie, wy­jąw­szy mych no­wych przy­ja­ciół. Py­cha Ta­van­ne­sa po­dej­rza­na. Vie­il­le­vil­le prze­pa­da za do­brym wi­nem i go­tów mnie zdra­dzić za becz­kę mał­ma­zji. Mont­mo­ren­cy my­śli tyl­ko

O po­lo­wa­niu i prze­pę­dza czas mię­dzy swy­mi psa­mi i so­ko­ła­mi. Hra­bia de Retz jest Hisz­pa­nem, ksią­żę­ta Gwi­zju­sze Lo­ta­ryń­czy­ka­mi. Zda­je mi się, co Boże od­puść, że w ca­łej Fran­cji praw­dzi­wy­mi Fran­cu­za­mi są: ja, mój szwa­gier Hen­ryk i ty. Lecz ja je­stem przy­ku­ty do tro­nu i nie mogę do­wo­dzić woj­skiem. Jest to już wie­le, je­śli mi wol­no po­lo­wać w Sa­int-Ger­ma­in i Ram­bo­uil­let. Mój szwa­gier Hen­ryk jest jesz­cze mło­dy i małp ma do­świad­cze­nia. Wresz­cie, zda­je mi się, że odzie­dzi­czył cha­rak­ter swe­go ojca An­to­nie­go, któ­re­go po­cią­gnę­ły do zgu­by ko­bie­ty. Tyl­ko ty, mój oj­cze, je­steś od­waż­ny jak Ju­liusz Ce­zar, a mą­dry jak Pla­ton. Ja sam nie wiem, co mi ro­bić wy­pa­da: czy cię zo­sta­wić moim do­rad­cą, czy też po­słać jako do­wód­cę ar­mii? Lecz je­że­li bę­dziesz do­rad­cą, któż bę­dzie do­wód­cą?… Je­że­li bę­dziesz do­wód­cą, któż bę­dzie zno­wu do­rad­cą?… – Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­po­wie­dział Co­li­gny – trze­ba pier­wej zwy­cię­żyć; rada znaj­dzie się po zwy­cię­stwie.

– Więc ta­kie twe zda­nie, mój oj­cze?… Zgo­da. W po­nie­dzia­łek udasz się do Flan­drii, a ja do Am­bo­ise.

– Wa­sza Kró­lew­ska Mość opusz­czasz Pa­ryż?

– Tak. Cią­gły zgiełk i uro­czy­sto­ści już mnie znu­dzi­ły. Nie je­stem stwo­rzo­ny na czło­wie­ka czyn­ne­go, lecz na ma­rzy­cie­la.

Uro­dzi­łem się nie kró­lem, lecz po­etą. Do­pó­ki bę­dziesz na woj­nie, po­kie­ru­jesz za­ra­zem spra­wa­mi pań­stwa i oby tyl­ko moja mat­ka nie wmie­sza­ła się do tego, wszyst­ko pój­dzie do­brze. Uwia­do­mi­łem już Ron­sar­da, żeby przy­był do Am­bo­ise, a tam obaj, z dala od świa­to­we­go zgieł­ku, od lu­dzi, w cie­niu ol­brzy­mich drzew, przy mi­łym szme­rze stru­my­ków, bę­dzie­my roz­strzy­ga­li kwe­stie re­li­gij­ne. Oto po­słu­chaj mo­ich wier­szy, któ­re na­pi­sa­łem dziś rano, za­pra­sza­jąc go do sie­bie.

Co­li­gny uśmiech­nął się.

Ka­rol IX po­wiódł ręką po zżół­kłym jak sło­nio­wa kość czo­le i prze­cią­głym to­nem za­de­kla­mo­wał-wier­sze.

– Wy­bor­nie, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie! – za­wo­łał Co­li­gny – cho­ciaż znam się le­piej na woj­nie niż na po­ezji, zda­je mi się, że wier­sze te są lep­sze od naj­pięk­niej­szych po­ezji Ron­sar­da, Do­ra­ta i na­wet Mi­cha­ła de l'Ho­spi­tal, kanc­le­rza Fran­cji.

– A! mój oj­cze – za­wo­łał Ka­rol IX – oby to było praw­dą! Po­wiem ci otwar­cie, że ty­tuł po­ety naj­wię­cej ma dla mnie po­wa­bu i prze­kła­dam go nad wszyst­ko w świe­cie. Wy­ra­zi­łem to wła­śnie w wier­szach kil­ka dni temu do Ron­sar­da pi­sa­nych. I te­raz mu­szę od­po­wie­dzieć na nowy wiersz, przy­sła­ny mi przez ulu­bio­ne­go wiel­kie­go po­etę. Dla­te­go też nie mogę udzie­lić ci w tej chwi­li wszyst­kich pa­pie­rów wy­ja­śnia­ją­cych kwe­stie, któ­re mnie po­róż­ni­ły z Fi­li­pem II. Oprócz tego znaj­du­je się tam jesz­cze ja­kiś plan bi­twy, uło­żo­ny przez mo­ich mi­ni­strów. Wy­szu­kam to wszyst­ko i ju­tro rano ci wrę­czę.

– O któ­rej go­dzi­nie, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie?

– O dzie­sią­tej, lecz je­że­li przy­pad­kiem będę pra­co­wał w ga­bi­ne­cie… nie zwa­żaj na to: wejdź i weź wszyst­kie pa­pie­ry, któ­re znaj­dziesz w czer­wo­nej tece, na tym oto sto­le. Ko­lor jej zbyt rzu­ca się w oczy, aże­byś miał się omy­lić. Te­raz idę pi­sać do Ron­sar­da.

– Do wi­dze­nia, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie.

– Do wi­dze­nia, mój oj­cze.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, po­zwól mi uca­ło­wać two­ją rękę.

– Co mó­wisz, uca­ło­wać moją rękę? W ob­ję­ciach mo­ich, przy moim ser­cu two­je miej­sce. Zbliż się, zbliż, sta­ry wo­jow­ni­ku.

I Ka­rol IX, przy­cią­gnąw­szy do sie­bie ad­mi­ra­ła de Co­li­gny, z usza­no­wa­niem schy­lo­ne­go, do­tknął usta­mi jego po­si­wia­łej gło­wy.

Ad­mi­rał wy­szedł, ocie­ra­jąc spa­da­ją­cą łzę.

Ka­rol IX do­pó­ty za nim spo­glą­dał, do­pó­ki go nie stra­cił z oczu, i tak dłu­go przy­słu­chi­wał się, aż zu­peł­nie ucichł jego cięż­ki chód. Po­tem, jak za­zwy­czaj, po­chy­liw­szy gło­wę na pier­si, udał się wol­nym kro­kiem do zbro­jow­ni. Ga­bi­net ten był naj­ulu­bień­szym po­ko­jem kró­la. Tu­taj uczył się fech­to­wać od Pom­pe­go, a po­ezji od Ron­sar­da. Tu­taj zgro­ma­dził mnó­stwo od­por­nej i za­czep­nej bro­ni w naj­lep­szym ga­tun­ku. Wszyst­kie ścia­ny były po­kry­te sie­kie­ra­mi, tar­cza­mi, dzi­da­mi, ha­la­bar­da­mi, pi­sto­le­ta­mi i musz­kie­ta­mi. Na­wet dzi­siaj przy­niósł mu słyn­ny pusz­karz prze­pysz­ną rusz­ni­cę.

Ka­rol IX wszedł więc, ja­ke­śmy już po­wie­dzie­li, do ga­bi­ne­tu i za­mknąw­szy głów­ne drzwi pod­niósł ko­bie­rzec za­kry­wa­ją­cy mały ko­ry­ta­rzyk. Ko­ry­ta-' rzyk ten pro­wa­dził do po­ko­ju, w któ­rym mło­da ko­bie­ta, klę­cząc przed mo­dli­tew­ni­kiem, od­ma­wia­ła pa­cie­rze.

Król wszedł tak ci­cho, dy­wan bo­wiem tłu­mił od­głos jego kro­ków, że moż­na go było wziąć za wid­mo. Klę­czą­ca ko­bie­ta, nic nie wi­dząc ani sły­sząc, nie prze­sta­wa­ła się mo­dlić.

Król za­trzy­mał się chwi­lę, przy­pa­tru­jąc się jej w za­my­śle­niu.

Była to ko­bie­ta trzy­dzie­stocz­te­ro – lub trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nia. Blask jej świe­żej pięk­no­ści pod­kre­ślał jesz­cze strój wie­śniacz­ki z oko­lic Caux. Mia­ła ona na gło­wie wy­so­ki cze­pek, bar­dzo mod­ny na dwo­rze fran­cu­skim za pa­no­wa­nia Iza­be­li Ba­war­skiej; czer­wo­ny jej sta­nik był cały za­ha­fto­wa­ny zło­tem, jak te­raz no­szą wie­śniacz­ki z Net­tu­no i Sora.

Po­kój, któ­ry od dwu­dzie­stu lat zaj­mo­wa­ła, przy­ty­kał do sy­pial­ni kró­la i przed­sta­wiał dziw­ną mie­sza­ni­nę wy­kwint­no­ści i siel­skiej pro­sto­ty. Rzekł­byś, że pa­łac od­bił się w chat­ce, a chat­ka w pa­ła­cu. W po­ko­ju tym wi­dzia­ło się coś po­śred­nie­go mię­dzy skrom­no­ścią wiej­skie­go miesz­ka­nia a zbyt­kiem bu­du­aru zna­ko­mi­tej damy.

W rze­czy sa­mej, klęcz­nik, przed któ­rym za­stał ją król, zro­bio­ny był z dę­bo­we­go drze­wa, ozdo­bio­ny cu­dow­ną rzeź­bą i po­kry­ty ak­sa­mi­tem ze.zło­ty­mi frędz­la­mi, gdy tym­cza­sem Bi­blia (ko­bie­ta ta była pro­te­stant­ką), z któ­rej się mo­dli­ła, była z licz­by tych sta­rych, pra­wie po­dar­tych ksią­żek, któ­re na­wet w naj­bied­niej­szych do­mach moż­na na­po­tkać:

Resz­ta przed­mio­tów po­dob­nie pa­so­wa­ła do sie­bie, jak klęcz­nik i Bi­blia.

– Mag­da­le­no!… – rzekł król.

Klę­czą­ca ko­bie­ta, usły­szaw­szy zna­jo­my głos, z uśmie­chem pod­nio­sła gło­wę. Po­tem, wsta­jąc, po­wie­dzia­ła:

– A! to ty, mój synu.

– Tak, mam­ko, przyjdź do mnie.

Ka­rol IX spu­ścił por­tie­rę i wszedł­szy do swe­go ga­bi­ne­tu, usiadł na po­rę­czy fo­te­la.

Mam­ka we­szła.

– Cze­go chcesz ode mnie, Ka­rol­ku? – za­py­ta­ła.

– Zbliż się i od­po­wia­daj jak naj­ci­szej.

Mam­ka zbli­ży­ła się z po­ufa­ło­ścią po­cho­dzą­cą z tej czu­ło­ści ma­cie­rzyń­skiej, jaką wy­ka­zu­je ko­bie­ta wy­kar­mio­ne­mu przez sie­bie dziec­ku.

– Już je­stem – po­wie­dzia­ła – mów, cze­go chcesz?

– Czy czło­wiek, któ­re­go ka­za­łem za­wo­łać, jest już tu?

– Od pół go­dzi­ny.-

Ka­rol wstał, zbli­żył się do okna, po­pa­trzył, czy kto nie pod­glą­da, przy­ło­żył do drzwi ucho, aby prze­ko­nać, się, czy kto nie, pod­słu­chu­je, otrzą­snął kurz że swej zbroi, po­gła­skał ogrom­ne­go char­ta, cho­dzą­ce­go za nim krok w krok, na­resz­cie, za­trzy­maw­szy się przy mam­ce, rzekł:

– Do­brze, każ mu wejść.

Mam­ka wy­szła, król zaś oparł się o stół, na któ­rym le­ża­ło mnó­stwo bro­ni roz­ma­ite­go ro­dza­ju.

W tej chwi­li uchy­li­ła się zno­wu por­tie­ra i we­szła oso­ba, któ­rej król ocze­ki­wał.

Był to czło­wiek oko­ło czter­dzie­stu lat ma­ją­cy, o sza­rych, fał­szy­wych oczach, no­sie za­krzy­wio­nym na po­do­bień­stwo dzio­ba sowy i wy­sta­ją­cych ko­ściach po­licz­ko­wych. Wcho­dząc sta­rał się przy­brać na twa­rzy wy­raz sza­cun­ku, za­miast któ­re­go po­ka­zy­wał się tyl­ko ob­łud­ny uśmiech na zbla­dłych ze stra­chu ustach.

Ka­rol lek­ko wy­cią­gnął poza sie­bie rękę i oparł­szy ją na gał­ce od pi­sto­le­tu no­we­go wy­na­laz­ku, z któ­re­go wy­strzał na­stę­po­wał nie za po­mo­cą lon­tu, lecz od ze­tknię­cia krze­mie­nia ze sta­lo­wym kół­kiem – spo­glą­dał na przy­by­łe­go swo­im za­mglo­nym wzro­kiem, gwiż­dżąc przy tym jed­ną z ulu­bio­nych ło­wiec­kich pio­se­nek.

Po kil­ku chwi­lach, pod­czas któ­rych twarz nie­zna­jo­me­go co­raz bar­dziej się iu­enia­ła, król po­wie­dział:

– Na­zy­wasz się Fran­ci­szek de Lo­uviers Mau­re­vel?

– Tak jest, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie.

– Je­steś do­wód­cą mi­nie­rów?

– Tak, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie.

– Chcia­łem cię wi­dzieć.

Mau­re­vel skło­nił się.

– Wiesz – mó­wił Ka­rol z na­ci­skiem – że ko­cham jed­na­ko­wo wszyst­kich mo­ich, pod­da­nych.

– Wiem – wy­bą­kał Mau­re­vel.– Wa­sza Kró­lew­ska Mość jest oj­cem swe­go na­ro­du.

– I że za­rów­no hu­go­no­ci, jak i ka­to­li­cy są mymi dzieć­mi.

Mau­re­vel onie­miał. Tyl­ko dreszcz prze­bie­ga­ją­cy mu po cie­le nie uszedł prze­ni­kli­we­go wzro­ku kró­la, mimo że przy­by­ły był pra­wie nie­wi­docz­ny w ciem­no­ści.

– Z pew­no­ścią nie jest ci miło to sły­szeć – mó­wił da­lej król – pro­wa­dzi­łeś prze­cież za­cię­tą woj­nę z hu­go­no­ta­mi.

Mau­re­vel padł na ko­la­na.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – wy­ją­kał – wierz mi…

– Wiem, wiem – rzekł Ka­rol IX, co­raz bar­dziej prze­ni­ka­jąc Mau­re­ve­la ocza­mi, któ­re ze szkla­nych sta­ły się pra­wie pło­mie­ni­ste – wiem, że chcia­łeś za­bić w Mon­cont­pur pana ad­mi­ra­ła, że ci się to nie uda­ło i że prze­sze­dłeś do ar­mii księ­cia An­de­ga­weń­skie­go, na­sze­go bra­ta. Na ko­niec wiem i to, żeś po raz dru­gi prze­szedł na stro­nę ksią­żąt i wpi­sa­łeś się do od­dzia­łu pana de Mo­uya de Sa­int-Pha­le.

– O! Naj­ja­śniej­szy Pa­nie…

– Od­waż­ne­go szlach­ci­ca z Pi­kar­dii – do­dał król.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – za­wo­łał Mau­re­val – nie do­bi­jaj mnie!

– Był to za­cny ofi­cer – mó­wił da­lej Ka­rol IX na któ­re­go twa­rzy ma­lo­wał się wy­raz pra­wie zwie­rzę­ce­go okru­cień­stwa–przy­jął cię jak syna, dał ci miesz­ka­nie, odzież i je­dze­nie.

Mau­re­vel cięż­ko wes­tchnął.

– Na­zwa­łeś go, zda­je mi się, swo­im oj­cem – koń­czył król bez li­to­ści – i czu­ła przy­jaźń łą­czy­ła cię z mło­dym de Mo­uy­em, jego sy­nem.

Mau­re­vel, klę­cząc cią­gle, co­raz bar­dziej się prze­chy­lał, jak­by przy­gnia­ta­ny sło­wa­mi Ka­ro­la IX, któ­ry sto­jąc nie­wzru­sze­nie i obo­jęt­nie, po­dob­ny był do mó­wią­ce­go po­są­gu.

– Po­nad­to – po­wie­dział król – ksią­żę Gwi­zjusz przy­rzekł ci dzie­sięć ty­się­cy ta­la­rów za za­bi­cie ad­mi­ra­ła.

Str­wo­żo­ny mor­der­ca czo­łem ude­rzył o pod­ło­gę.

– Co się ty­czy pana de, Mo­uya, two­je­go do­bre­go ojca, po­je­cha­łeś z nim razu pew­ne­go na re­ko­ne­sans do Ćhe­vreux! Ja­dąc upu­ścił bicz, zszedł więc z ko­nia, aże­by go pod­jąć. By­li­ście sami; wy­ją­łeś pi­sto­let z ol­strów i gdy on się schy­lił, za­strze­li­łeś go. Sko­ro już wy­dał ostat­nie tchnie­nie, ucie­kłeś na ko­niu, któ­re­go ci da­ro­wał. Nie­praw­daż, że tak było?

Po­nie­waż zaś Mau­re­vel nie od­po­wia­dał ani sło­wem na to oskar­że­nie, do­kład­ne we wszyst­kich szcze­gó­łach, król za­czął zno­wu gwiz­dać pio­sen­kę ło­wiec­ką na tę samą nutę co po­przed­nio.

– Czy wiesz, mor­der­co – po­wie­dział po chwi­li – że mam wiel­ką ocho­tę ka­zać cię po­wie­sić?

– O! Naj­ja­śniej­szy Pa­nie! – za­wo­łał Mau­re­vel.

– Mło­dy de Mouy pro­sił mnie o to jesz­cze wczo­raj i ja praw­dzi­wie nie wie­dzia­łem, co mu na to od­po­wie­dzieć, gdyż jego proś­bie nie mam nic do za­rzu­ce­nia.

Mau­re­vel zło­żył ręce.

– Tym bar­dziej za­słu­gu­je ona na uwa­gę, że jak sam mó­wisz, je­stem oj­cem swo­je­go na­ro­du i że te­raz, kie­dy się po­go­dzi­łem z hu­go­no­ta­mi, są oni dla mnie ta­ki­mi dzieć­mi jak i ka­to­li­cy.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – jęk­nął Mau­re­vel zu­peł­nie zgnę­bio­ny – ży­cie moje w two­im ręku, rób z nim, co ci się po­do­ba.

– Praw­dę mó­wisz; nie dał­bym za nie ani gro­sza.

– Nie ma więc już spo­so­bu, by oku­pić zbrod­nię? – za­py­tał mor­der­ca.

– Nie wiem… Z tym wszyst­kim, bę­dąc na two­im miej­scu, co dzię­ki Bogu nie jest…

– Cóż więc? Gdy­by Wa­sza Kró­lew­ska Mość był na moim miej­scu?… – szep­nął Mau­re­vel nie spusz­cza­jąc oczu z ust Ka­ro­la.

– Są­dzę, że wy­wi­nął­bym się z tego – od­parł król.

Mau­re­vel pod­niósł się na jed­no ko­la­no i oparł­szy się jed­ną ręką o pod­ło­gę, bacz­nie spo­glą­dał na Ka­ro­la, chcąc się prze­ko­nać czy z nie­go nie żar­tu­je.

– Wpraw­dzie mi­łu­ję mło­de­go de Mo­uya – mó­wił da­lej król – lecz rów­nież lu­bię mego bra­ta Gwi­zju­sza i gdy­by je­den z nich pro­sił mnie o ży­cie dla czło­wie­ka, któ­re­go śmier­ci do­ma­gał­by się dru­gi, przy­zna­ję, że był­bym w wiel­kim kło­po­cie. Jed­nak ze wzglę­du na po­li­ty­kę i na re­li­gię po­wi­nien bym prze­nieść żą­da­nie mego bra­ta Gwi­zju­sza, gdyż de Mouy, cho­ciaż wa­lecz­ny ofi­cer, w po­rów­na­niu z księ­ciem Lo­ta­ryń­skim jest mało zna­czą­cą fi­gu­rą.

Pod­czas tej mowy Mau­rey­el z wol­na wy­pro­sto­wał się, jak czło­wiek po­wra­ca­ją­cy do ży­cia.

– Waż­ną więc dla cie­bie by­ło­by rze­czą, iż­byś sta­rał się po­zy­skać wzglę­dy mego bra­ta Gwi­zju­sza. Przy­po­mi­nam so­bie wła­śnie, co mi on wczo­raj opo­wia­dał.

Mau­re­vel zbli­żył się na krok.

– Wy­staw so­bie, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – mó­wił mi ksią­żę Gwi­zjusz – że co rano o dzie­sią­tej go­dzi­nie prze­cho­dzi uli­cą Sa­int-Ger­ma­in-l'Au­xer­ro­is, po­wra­ca­jąc z Luw­ru, mój śmier­tel­ny wróg. Wi­dzę go za­wsze przez kra­tę w oknie dol­ne­go pię­tra; okno to jest w po­ko­ju daw­ne­go rne­go na­uczy­cie­la, ka­no­ni­ka Pio­tra Pil­le'a. Co­dzien­nie wi­dzę prze­cho­dzą­ce­go obok mnie mego nie­przy­ja­cie­la i co­dzien­nie wzy­wam sza­ta­na, aże­by go wtrą­cił w ot­chła­nie pie­kiel­ne. Po­wiedz więc, pa­nie Mau­re­vel – mó­wił da­lej Ka­rol – czy cza­sem nie ze­chcesz być tym sza­ta­nem, może spra­wisz tym przy­jem­ność memu bra­tu Gwi­zju­szo­wi.

Mau­re­vel od­zy­skał swój pie­kiel­ny uśmiech, a jego bla­de jesz­cze ze stra­chu usta wy­szep­ta­ły:

– Lecz, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, ja nie mam wła­dzy nad pie­kłem.

– Jed­nak­żeś wtrą­cił tam, je­śli się nie mylę, od­waż­ne­go de Mo­uya. Go­tów je­steś po­wie­dzieć, że to za po­mo­cą pi­sto­le­tu… Ale, ale! masz jesz­cze ten pi­sto­let?

– Wy­bacz, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­parł za­bój­ca pra­wie już uspo­ko­jo­ny – z rusz­ni­cy strze­lam jesz­cze le­piej niż z pi­sto­le­tu. – O!… – rzekł Ka­rol IX – czy pi­sto­let, czy rusz­ni­ca,-wszyst­ko to jed­no, a mój brat Gwi­zjusz, prze­ko­na­ny je­stem, nie bę­dzie prze­my­śli­wał nad wy­bo­rem środ­ków.

– Lecz – po­wie­dział Mau­re­vel – ja po­trze­bu­ję bro­ni, na któ­rej mógł­bym po­le­gać; może trze­ba bę­dzie strze­lać z da­le­ka.

– Mam tu dzie­sięć rusz­nic – od­rzekł Ka­rol – strze­lam z każ­dej do zło­te­go ta­la­ra z od­le­gło­ści stu pięć­dzie­się­ciu kro­ków.

Spró­buj któ­rej.

– O!… z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – za­wo­łał Mau­re­vel idąc w stro­nę, gdzie sta­ła rusz­ni­ca przy­nie­sio­na Ka­ro­lo­wi wła­śnie te­goż sa­me­go dnia.

– Nie, tej nie bierz – po­wie­dział król – tę za­trzy­mu­ję so­bie. Wy­pra­wię w tych dniach wiel­kie po­lo­wa­nie na któ­rym, spo­dzie­wam się, przy­da mi się ta rusz­ni­ca; wy­bierz więc inną.

Mau­re­vel zdjął pierw­szą lep­szą rusz­ni­cę ze ścia­ny.

– Te­raz, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, racz wska­zać mi tego nie­przy­ja­cie­la – rzekł mor­der­ca.

– Al­boż ja go znam? – od­po­wie­dział Ka­rol IX, gnę­biąc Mau­re­ve­la spoj­rze­niem peł­nym wzgar­dy.

– A więc za­py­tam księ­cia Gwi­zju­sza – wy­ją­kał Mau­re­vel. Król wzru­szył ra­mio­na­mi i od­po­wie­dział:

– Nie py­taj, Gwi­zjusz i tak nic ci nie po­wie. Czyż od­po­wia­da się na po­dob­ne py­ta­nia?… Kto nie chce być po­wie­szo­nym, po­wi­nien się sam do­my­ślić.

– Lecz wresz­cie, po czym go mogę po­znać?

– Mó­wi­łem ci, że co rano o go­dzi­nie dzie­sią­tej prze­cho­dzi przed okna­mi ka­no­ni­ka.

– Przed tymi okna­mi prze­cho­dzi wie­lu. Niech Wa­sza Kró­lew­ska Mość ra­czy mi wska­zać Co­kol­wiek, po czym bym mógł go po­znać.

– O!… to bar­dzo ła­two. Ju­tro na przy­kład bę­dzie niósł pod pa­chą tekę z czer­wo­ne­go sa­fia­nu.

– Wska­zów­ka ta jest dla mnie do­sta­tecz­na, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie.

– Czy masz cią­gle tego szyb­kie­go ko­nia, któ­re­go ci da­ro­wał de Mouy?

– Mam na­wet praw­dzi­we­go arab­skie­go, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie.

O!…, mnie nie za­le­ży na two­jej gło­wie, ale może ci nie za­szko­dzi wie­dząc, żew klasz­to­rze od tyłu znaj­du­je się bra­ma.

– Dzię­ku­ję, Wa­sza Kró­lew­ska Mość. Racz te­raz, pa­nie, mo­dlić się za mnie do Boga.

– Co?… do kroć­set dia­błów! Ra­czej do sza­ta­na, bo jego tyl­ko po­moc może cię ura­to­wać od strycz­ka.

– Do wi­dze­nia, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie.

– Bądź zdrów. Ale!… ale… za­cze­kaj, pa­nie Mau­re­vel. Gdy­by z ja­kich­kol­wiek po­wo­dów za­czę­to o to­bie mó­wić w dniu ju­trzej­szym przed go­dzi­ną dzie­sią­tą lub wspo­mnia­no póź­niej, pa­mię­taj, że w Luw­rze są roz­ma­ite kry­jów­ki…

I Ka­rol IX za­czął po­gwiz­dy­wać ulu­bio­ną pio­sen­kę spo­koj­niej i do­no­śniej niż zwy­kle.

Rozdział IV

Wieczór 24 sierpnia 1572 roku

Bez wąt­pie­nia czy­tel­nik przy­po­mi­na so­bie szlach­ci­ca de La Mole'a, o któ­rym mowa była w po­prze­dza­ją­cym roz­dzia­le i któ­re­go z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wał król Na­war­ry.

Mło­dzie­niec ten, jak to za­po­wie­dział ad­mi­rał, przy­był do Pa­ry­ża bra­mą Sa­int-Mar­cel pod wie­czór dnia 24 sierp­nia 1572 roku.

Z po­gar­dą rzu­ca­jąc okiem na licz­ne domy za­jezd­ne, któ­re wska­zy­wa­ły zna­ki roz­ma­itych kształ­tów i ko­lo­rów, po pra­wej i po le­wej stro­nie wi­szą­ce, do­je­chał na zmor­do­wa­nym ko­niu do środ­ka mia­sta, mi­nął plac Mau­bert, Pe­tit-Pont, most No­tre-Dame, bul­wa­ry i za­trzy­mał się do­pie­ro na uli­cy de Bre­sec, na­zwa­nej po­tem uli­cą de l'Ar­bre-Sec.

Jego uwa­gę zwró­ci­ła wspa­nia­ła bla­cha że­la­zna, któ­rej skrzy­pie­niu to­wa­rzy­szył brzęk dzwon­ków..

Spoj­rzał więc na lewo, za­trzy­mał się i prze­czy­tał na­pis „Pod Pięk­ną Gwiaz­dą”, umiesz­czo­ny pod ma­lun­kiem nad wy­raz nę­cą­cym dla zgłod­nia­łe­go prze­chod­nia: na ciem­nym tle bla­chy piekł się ptak, po­ni­żej zaś stał czło­wiek w czer­wo­nym płasz­czu, wy­cią­ga­jąc do tego no­we­go ro­dza­ju gwiaz­dy ręce i pie­nią­dze.

– To musi być do­bra obe­rża – po­my­ślał so­bie szlach­cic – a go­spo­darz bez wąt­pie­nia jest mi­łym czło­wie­kiem. Sły­sza­łem, że uli­ca de PAr­bre-Sec znaj­du­je się w dziel­ni­cy Luw­ru, je­że­li więc za­kład nie jest gor­szy od szyl­du, spo­dzie­wam się, że bę­dzie mi tu bar­dzo do­brze.

Pod­czas kie­dy przy­bysz Roz­wa­żał, co ma uczy­nić, nowa oso­ba, któ­ra wje­cha­ła w uli­cę de PAr­bre-Sec od stro­ny prze­ciw­nej, to jest przez uli­cę Sa­int-Ho­no­re, za­trzy­ma­ła się, z za­dzi­wie­niem przy­glą­da­jąc się szyl­do­wi obe­rży „Pod Pięk­ną Gwiaz­dą. Ten, któ­re­go już zna­my przy­najm­niej z na­zwi­ska, sie­dział na bia­łym ko­niu hisz­pań­skim, w czar­nym ka­fta­nie ozdo­bio­nym aga­ta­mi. Miał na so­bie płaszcz z ak­sa­mi­tu ciem­no­fio­le­to­we­go, buty czar­ne, szpa­dę z cy­ze­lo­wą sta­lo­wą rę­ko­je­ścią i ta­kiż szty­let.

Był to czło­wiek oko­ło dwu­dzie­stu pię­ciu lat mieć mo­gą­cy, o twa­rzy ścią­głej, oczach nie­bie­skich, pięk­nych wą­sach, bia­łych, po­ły­sku­ją­cych zę­bach, któ­re jak­by oświe­ca­ły jego twarz, sko­ro uśmie­chał się uśmie­chem ła­god­nym i smut­nym.

Dru­gi po­dróż­ny sta­no­wił zu­peł­ne prze­ci­wień­stwo pierw­sze­go.

Spod za­mknię­tych skrzy­deł ka­pe­lu­sza da­wa­ły się wi­dzieć gę­ste, kę­dzie­rza­we, ru­da­we wło­sy. Jego sza­re oczy przy naj­mniej­szym wzru­sze­niu bły­ska­ły ta­kim ogniem,żewy­da­wa­ły się wte­dy czar­ny­mi.

Cerę miał ró­żo­wą, usta zdo­bił wąs pło­wy i dziw­nej pięk­no­ści zęby. Jed­nym sło­wem, był to przy­stoj­ny, wy­so­ki i bar­czy­sty mło­dzie­niec.

Od go­dzi­ny za­glą­da­jąc do wszyst­kich okien, pod po­zo­rem szu­ka­nia so­bie zna­jo­me­go szyl­du, zwra­cał na sie­bie uwa­gę ko­biet.