Królestwo Boże nie z tego świata - Włodzimierz Tasak - ebook + książka

Królestwo Boże nie z tego świata ebook

Tasak Włodzimierz

0,0

Opis

Królestwo Boże to idea, która wyjaśnia, czym w istocie jest nasze życie. A także czym może się ono stać. I czym się w końcu stanie. Podobnie świat, który znamy, jest naszym rajem utraconym. Miejscem, które rozpaczliwie szuka choćby namiastki doskonałości utraconej w wyniku upadku.

Człowiek jest rozdarty pomiędzy dwoma światami, między tym, co przyziemne i konkretne, a tym, co jest naszym marzeniem i metafizyczną tęsknotą, jak pisał o tym Zbigniew Herbert. Mówiąc językiem Biblii – jesteśmy rozdarci pomiędzy tym, co doczesne, a tym, co wieczne. Im szybciej każdy z nas zrozumie, do którego z tych światów należy na stałe, tym lepiej.

Gdybym ideę Królestwa Bożego musiał zawrzeć tylko w dwóch słowach, byłyby to: nadzieja i doskonałość. Pierwszego potrzebujemy, aby znieść nieznośną doczesność, drugie jest darem, który przekazał nam Jezus, i to na wieczność.

Prawda o wieczności, a co za tym idzie prawda o Królestwie Bożym, zmienia nasze tu i teraz. Ona zmienia wszystko na zawsze.

I o tym jest ta książka.

Włodzimierz Tasak jest absolwentem studiów historycznych na Uniwersytecie Gdańskim oraz studiów teologicznych w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie, gdzie uzyskał tytuł doktora teologii. Od 2018 r. jest rektorem Wyższego Baptystycznego Seminarium Teologicznego w Warszawie, gdzie od 1995 r. jest też wykładowcą Historii Kościoła. Wieloletni pastor. Tłumacz literatury wojskowo-historycznej i teologicznej oraz autor licznych artykułów z obu tych dziedzin. Jest też autorem książek: Historia statusu prawnego Kościoła Baptystycznego w Polsce w latach 1918-1995 (2015) oraz Reformacja – sukces czy porażka? (2017). Prowadzi blog: patrząc szeroko/mierząc wysoko (www.zgory.com).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mojemu Dziadkowi, Tomaszowi Paluchowi, którego lepiej poznam dopiero w Królestwie Bożym, książkę tę poświęcam.

Redakcja:

Anna Kaszubowska

Korekta:

Bożena Hryciuk

Redakcja techniczna:

Małgorzata Biegańska-Bartosiak

Projekt i opracowanie graficzne okładki:

Daniel Amilianowicz

Zdjęcie na okładce:

Filip Kominik (unsplash.com)

Copyright © 2022 by VOCATIO.

All rights reserved.

Cytaty biblijne pochodzą z Pisma Świętego Starego i Nowego Przymierza według przekładu Ewangelicznego Instytutu Biblijnego

Wszelkie prawa do wydania polskiego zastrzeżone.

Książka, ani żadna jej część, nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

W sprawie zezwoleń należy zwracać się do:

Oficyna Wydawnicza VOCATIO

02-798 Warszawa, ul. Polnej Róży 1

e-mail:[email protected]

Redakcja: tel. 504 793 694

Dział handlowy: tel. 508 091 946

e-mail:[email protected]

Księgarnia internetowa:

e-mail:[email protected]

www.vocatio.com.pl

ISBN 978-83-7829-358-3

WSTĘP

To wbrew pozorom książka bardzo osobista. Pisana także dla siebie samego – i wiele mi dała. Odkrywam w niej przed czytelnikiem swoje serce i swoją duszę. Nie lubię takich sytuacji, bo jestem człowiekiem raczej zamkniętym – moje życie należy głównie do mnie, nie umiałbym być celebrytą. Ale tym razem inaczej się nie dało. Królestwo Boże to temat, który mocno mnie porusza. Nie miało większego sensu pisać o tym w sposób osobiście niezaangażowany.

Motyw Królestwa Bożego rósł we mnie od jakiegoś czasu. Zaczęło się od tego, że poświęciłem mu kilka kazań i dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że często do tej idei nawiązuję. Po jakimś czasie zrozumiałem, że Duch Święty może chcieć mi na coś zwrócić uwagę. Jednak sam początek pisania był bardzo niemrawy. Nie mogłem złapać właściwego rytmu. Ten przyszedł wiosną 2020 roku wraz z rozwojem pandemii. To było bardzo ciekawe doświadczenie, ale niech zostanie pomiędzy mną a Bogiem.

Właśnie dlatego, że książka ta powstawała w czasie trudnym dla wielu ludzi – właściwie na całym świecie – tym bardziej chciałem ją napisać. Bo nie ma dla nas większej pociechy niż myśl o tym, że Bóg zrobił absolutnie wszystko, aby nasze życie stało się czymś nie tyle po prostu znośnym, nie jedynie do wytrzymania, ile spełnionym, przemienionym, ubogaconym w niepojęty dla nas sposób.

Dziś dla wielu ludzi temat Królestwa Bożego to idea, którą lokują gdzieś w dalekim średniowieczu, a w najlepszym razie w czasach, gdy mężczyźni chodzili w upudrowanych perukach. Inaczej mówiąc – pomysł staroświecki, przebrzmiały i niemający nic wspólnego z nowoczesnością. Trudno o bardziej mylny wniosek. Idea Królestwa Bożego nie tylko się nie starzeje, ale – przeciwnie – wciąż jest absolutną awangardą pomysłów na pełnię życia człowieka. Na taką jego intensywność i doskonałość, że speców od marketingu zostawia w pół słowa i w pół kroku, bo nie potrafią wymyślić niczego choćby podobnego, a co dopiero zrealizować swój pomysł.

Królestwo Boże to rzeczywistość tak rewolucyjna – w najlepszym znaczeniu tego słowa – tak zmieniająca nasz stosunek do siebie, swojego życia, świata wokół i do Boga, że możemy sobie tylko zadawać pytania: „Jak to możliwe, że straciliśmy to wszystko z pola widzenia? Jak to możliwe, że uwierzyliśmy, iż nie ma nic ponad to, co widzimy i znamy z rzeczywistości materialnej?”. Jeśli chodzi o ludzi religijnych: „Jak to możliwe, że tak często przyjęliśmy prawdę o świecie duchowym w wydaniu tak płaskim i szaro-burym?”.

Wiecie, co najbardziej lubię w odniesieniu do Boga i Jego dzieła, które my, ludzie, opisujemy? To, że nigdy nie uda nam się przesadzić, choćbyśmy bardzo chcieli, bo prawda o Nim zawsze będzie o wiele wspanialsza. Analogicznie, prawda o Królestwie Bożym zawsze przewyższy to, co ja czy ktokolwiek inny zdoła napisać na ten temat.

Zdaję sobie sprawę, że dla wielu ludzi ta książka może być kompletnie niezrozumiała. Nie dlatego, że jest trudna, bo nie jest. Ale dlatego, że prezentuje pewien rodzaj duchowej wrażliwości, który może być dla niektórych całkowicie obcy, a może wręcz denerwujący. Nic na to nie poradzę. Jeśli ktoś szuka beznamiętnej relacji z tego, co można wiedzieć o Królestwie Bożym, na pewno znajdzie dla siebie coś odpowiedniego, tyle że gdzie indziej. Także dlatego, że ta książka nie jest monografią o Królestwie Bożym, mającą wyczerpać temat albo omówić go w sposób możliwie pełny. To prawda, chciałem poruszyć jeszcze kilka wątków systematyzujących wiedzę na temat Królestwa Bożego – przedstawić rozwój tej idei w myśli żydowskiej przed Chrystusem czy w myśli chrześcijańskiej. Uznałem jednak, że mniej znaczy lepiej. Może niech o tym i paru innych rzeczach napisze ktoś inny, podchodzący do tematu w sposób systematyczny, monograficzny. Ja snuję na tych ponad dwustu stronicach osobistą opowieść o Bożym Królestwie. Wybieram subiektywnie wątki, dobieram nici, ich kolory, długość i grubość. To trochę jak tkanie dywanu, o którym piszę w innym miejscu.

O czym w tej książce nie napisałem, choć bardzo chciałem? Miałem już gotowy rozdział o Kazaniu na Górze, a właściwie o jego początku. O błogosławieństwach. Pomyślałem jednak, że całego Kazania na Górze nie opiszę, bo zaburzyłoby to proporcje tej opowieści – tak wielostronnie bogaty to materiał, że szkoda potraktować go pobieżnie, byle jak, skracając treść i spiesząc się. A same błogosławieństwa to jak nagłe skończenie uczty przed podaniem dań głównych. Może do tego wrócę. Tak naprawdę bardzo chciałbym. Kazanie na Górze towarzyszy mi od lat – zarówno kiedy jestem czytelnikiem słowa Bożego, jak i jego nauczycielem.

Może właśnie z mojego zamiłowania do wnikania w głąb Słowa wzięła się nietypowa konstrukcja tej książki – z tak dużą liczbą fragmentów biblijnych poddanych analizie. Bierze się to stąd, że wersety biblijne nie są dla mnie podpórkami do wyeksponowania własnych pomysłów. Nie są też poprawną dekoracją jedynie po to, żeby było „biblijnie”. Dlatego przyjąłem zasadę, aby o Królestwie Bożym uczyła nas sama Biblia. O jego charakterze i właściwościach dowiadujemy się przede wszystkim ze słów i dzieł samego Króla, Jezusa. Warto sięgać do źródła, szukać informacji z pierwszej ręki. Warto poznawać okoliczności założenia Królestwa, jego dzieje, a także zasady w nim panujące.

O czym więc będzie mowa? Głównie o odkrywaniu, także o podróżowaniu – w przeszłość i w przyszłość. Będzie też o snuciu największej opowieści, jaka kiedykolwiek powstała. I najlepszej, jaka mogła się nam trafić. Wreszcie – a właściwie przede wszystkim – będzie mowa o Nim. Bo to On jest początkiem i końcem naszej opowieści, naszego świata i naszej drogi. Tej książki nie da się skończyć. Jak bowiem w sposób skończony pisać o nieskończonym (i Nieskończonym)? Ale zamiast do końca życia poprawiać i uzupełniać, może warto poprzestać na tym, że człowiek i tak nie będzie w stanie uznać, że „lepiej już się nie da”. I postawić tę ostatnią kropkę. Tego wymaga pokora względem własnych ograniczeń i... zdrowy rozsądek.

Zakończę ten wstęp słowami pastora Martyna Lloyda-Jonesa, postaci wybitnej, szkoda, że nie tak znanej, jak na to zasługuje:

Wierz mi, przyjacielu, że „droga niewiernych prowadzi do zguby” (Prz 13,15, Biblia Warszawska); „Nie mają pokoju bezbożnicy – mówi mój Bóg” (Iz 57,21, Biblia Warszawska). A wasi bystrzy, współcześnie żyjący mężczyźni i kobiety w epoce atomowej mają poważne kłopoty i dopóki odwracają się plecami do Boga, ich problemy będą się nasilać. Ale królestwo Boże jest właśnie tego przeciwieństwem. To jest władza Boga, to królestwo Boga. Oznacza nadejście sprawiedliwości, nadejście pokoju. Oznacza to, że zło jest pod kontrolą i zostało pokonane; oznacza to, że Boże błogosławieństwo spływa na chrześcijanina. Oznacza to, że wygrzewamy się w słońcu łaski Bożej. Oznacza to, że stajemy się dziedzicami Boga i mamy nadzieję na wieczną szczęśliwość. Tak właśnie jest1.

Włodzimierz Tasak

Prolog

Rzuciłem wokół trwożne spojrzenie: teraźniejszość, nic oprócz teraźniejszości. Meble lekkie i ciężkie, wbudowane w swoją teraźniejszość, stół, łóżko, szafa z lustrem − i ja sam. Odsłaniała się prawdziwa natura teraźniejszości: była tym, co istnieje, a wszystko, co nie było obecne, nie istniało. Przeszłość nie istniała. Zupełnie. Ani w rzeczach, ani nawet w mojej myśli. Oczywiście, od dawna zrozumiałem, że moja przeszłość wymknęła mi się. Wierzyłem jednak, że jedynie wycofała się poza mój zasięg. Dla mnie przeszłość stanowiła tylko odejście na emeryturę: był to inny sposób bytowania, stan wakacji i bezczynności; każde wydarzenie, odegrawszy rolę do końca, układało się grzecznie, samo z siebie, w pudełku, i stawało się wydarzeniem honorowym: tak bowiem trudno jest wyobrazić sobie nicość. Teraz wiedziałem już, że rzeczy są tym właśnie, czym się wydają − a poza nimi... nie ma nic2.

Jean Paul Sartre

Jeszcze nigdy w dziejach ludzkość nie była tak zaawansowana technologicznie, tak rozwinięta naukowo i tak pewna siebie, jeśli chodzi o własną sprawiedliwość, a jednocześnie tak pełna lęku o własną przyszłość. Jeszcze nigdy życie nie było tak wygodne (mówimy o cywilizacji Zachodu, nie o Afryce Subsaharyjskiej), a jednocześnie tak nieznośne, jeśli chodzi o problemy, jakie sami sobie stworzyliśmy. Jeszcze nigdy tak zdecydowanie nie rozliczaliśmy się z przeszłością, jednocześnie tak bezwstydnie nie radząc sobie z teraźniejszością. Świat jest coraz bardziej pogubiony we wszystkich swoich wymiarach, z nieszczęsną pewnością siebie żeglując w nieznane i z zatrważającą dumą odrzucając przy tym możliwość, że gdzieś istnieje lepsze życie niż to stworzone przez człowieka.

P.S. Sartre się mylił.

1.CZYM JEST KRÓLESTWO BOŻE, A CZYM NIE JEST

Duch Wszechmocnego PANA nade mną, gdyż PAN namaścił mnie, abym ogłosił dobrą wieść ubogim; posłał mnie, abym opatrzył tych, których serca są złamane, abym ogłosił jeńcom wyzwolenie, więźniom mroków przejrzenie, abym ogłosił rok dobrej woli PANA i dzień pomsty naszego Boga, abym pocieszył wszystkich zasmuconych, abym włożył opłakującym Syjon zawój na głowę zamiast popiołu, dał im olejek radości zamiast żałobnej szaty i pieśń pochwalną zamiast ducha zwątpienia. Wtedy nazwą ich dębami sprawiedliwości i szczepem PANA – ku Jego sławie.

(Iz 61,1-3)

Oto odwieczne marzenie ludzkości, różnie nazywane, ale zawsze zmierzające do tego samego: nadejdą czasy, kiedy przeminie zło, zapanuje zaś dobro, obfitość i pokój. Dla Homera będzie to czas, kiedy „ludzi czeka żywot błogi”. Często zresztą oznaczało to czas powrotu do pierwotnej szczęśliwości – owego chrześcijańskiego raju utraconego, o którym Petrarka pisał: Nel dolce tempo della prima etade... („W słodkich czasach pierwszego wieku...”)3. Jednakże nie trzeba sięgać do chrześcijańskiego średniowiecza. To odwołanie jest o wiele starsze. Z glinianej tabliczki zapisanej przez Sumerów 4 tys. lat temu odczytaliśmy zapis:

Dawno, dawno temu nie było żmij ani skorpionów, / Nie było hien, ani lwów, / Nie było dzikich psów, ani wilków, / Nie było strachu ni przerażenia, / Człowiek nie miał rywali4.

Jednak potem kłótnie bogów to zniweczyły. Złoty wiek powszechnej szczęśliwości albo miał nadejść, albo za nim tęskniono, odszedł bowiem dawno temu. O pierwszym marzył Platon, za drugim wzdychał Hezjod. Zresztą nie tylko oni. Jak pisze George Eldon Ladd w książce The Gospel of the Kingdom:

W starożytności poeci i wieszcze wypatrywali idealnego społeczeństwa. Hezjod marzył o Złotym Wieku utraconym w odległej przeszłości, ale nie widział jasności w teraźniejszości, ciągłej troski o jutro i żadnej nadziei na przyszłość. Platon przedstawił idealne państwo zorganizowane na zasadach filozoficznych; ale sam zdawał sobie sprawę, że jego plan był zbyt idealistyczny, aby go zrealizować. Wergiliusz śpiewał o tym, który wybawi świat od cierpień i przez którego „wielka linia wieków zaczyna się od nowa”. Wiara hebrajsko-chrześcijańska wyraża tę nadzieję w kategoriach Królestwa Bożego. Ta biblijna nadzieja nie należy do tej samej kategorii, co sny greckich poetów, znajduje się bowiem w samym sercu religii objawionej5.

BÓG, KTÓRY DO NAS PRZYCHODZI

Utopie mnożyły się także w czasach nowożytnych, budowane na różnym podłożu – zarówno chrześcijańskim, jak i niereligijnym, socjalistycznym. Pierwsze odwoływały się do rzeczywistości, w której uczniowie Chrystusa zawojują świat – nie na drodze wojny, ale miłości i braterstwa, które pociągnie innych – tak było choćby w koncepcjach amerykańskich purytanów chcących budować Nowe Jeruzalem. Drugie przeciwnie – nie stroniły od wojny („walki klas”) i zwolenników utopii o podłożu chrześcijańskim uważały za największych wrogów własnej utopii („religia opium dla mas”). Utopie achrześcijańskie zostawmy zainteresowanym, sami zajmiemy się zaś tym, skąd te drugie czerpały natchnienie. Przy okazji może uda nam się znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego pozostały li tylko utopiami.

W naszych czasach ogromne zamieszanie we wszelkich dyskusjach nader często wprowadza brak zgodności co do znaczenia pojęć, którymi posługują się ich uczestnicy. Aby tego uniknąć, zacznijmy od odpowiedzi na pytanie, co takiego kryje się pod pojęciem Królestwa Bożego (choć rąbka tej tajemnicy już nieco uchylono).

Pierwszy [pewnik] dotyczy tego, że Bóg przyszedł w przeszłości i interweniował na korzyść swego ludu. Drugi to nadzieja, że Bóg przyjdzie znowu w przyszłości.

Określenie to wywodzi się z judaizmu i mocno zakorzenia się w wierzeniach Izraelitów. Georges Pidoux, biblista z Uniwersytetu Lozańskiego pisał:

Wiara Starego Testamentu opiera się na dwóch pewnikach, równie głębokich i nierozerwalnie związanych ze sobą. Pierwszy dotyczy tego, że Bóg przyszedł w przeszłości i interweniował na korzyść swego ludu. Drugi to nadzieja, że Bóg przyjdzie znowu w przyszłości6.

Idea ta, jakże bliska chrześcijanom (może z wyjątkiem deistów), bazuje na fundamentalnej prawdzie, iż Bóg troszczy się o swój lud i swoje dzieło – tak było, jest i zawsze będzie. Jest to wiara w Boga, który panuje niepodzielnie, w sposób niezachwiany. Cały świat (a właściwie wszechświat) jest terenem Jego panowania. Oto nasz punkt wyjścia. Prawda, która działa prawdziwie kojąco w tych czasach zamieszania i chaosu. Jednakże kiedy zadamy pytanie wprost: „Czym jest Królestwo Boże i kiedy nadejdzie?”, otrzymamy niemało odpowiedzi i to takich, które niekoniecznie są ze sobą zbieżne. Jeszcze raz oddajmy głos George’owi Eldonowi Laddowi:

Niektórzy, jak Adolf von Harnack, sprowadzili Królestwo Boże do sfery subiektywnej i rozumieli je w kategoriach ludzkiego ducha i jego relacji z Bogiem. Królestwo Boże jest więc wewnętrzną mocą, która wnika w duszę ludzką i ją trzyma. Zawiera kilka podstawowych prawd religijnych o uniwersalnym zastosowaniu. Nowsza interpretacja C.H. Dodda pojmuje Królestwo jako absolut, to „zupełnie inne”, które weszło w czas i przestrzeń w osobie Jezusa z Nazaretu7.

Na drugim biegunie znajdują się ci, którzy, podobnie jak Albert Schweitzer, określają przesłanie Jezusa o Królestwie jako apokaliptyczne królestwo, które ma zostać zainicjowane przez nadprzyrodzony akt Boga, kiedy historia zostanie przerwana i rozpocznie się nowy niebiański porządek egzystencji. Królestwo Boże w żadnym sensie tego słowa nie jest teraźniejszością ani rzeczywistością duchową; jest rzeczywistością całkowicie przyszłościową i nadprzyrodzoną8.

KRÓLESTWO BOŻE TO RZECZYWISTOŚĆ NIEMATERIALNA

Najczęściej jednak pojęcie Królestwa Bożego łączono z Kościołem. Jeszcze raz oddajmy głos cytowanemu autorowi:

Od czasów Augustyna Królestwo utożsamiane jest z Kościołem. W miarę jak Kościół rośnie, Królestwo rośnie i rozszerza się na świat. Wielu teologów protestanckich nauczało zmodyfikowanej formy tej interpretacji, utrzymując, że Królestwo Boże można utożsamić z prawdziwym Kościołem, który ucieleśnia się w widzialnym wyznającym się Kościele. Gdy Kościół niesie Ewangelię na całym świecie, poszerza Królestwo Boże. Optymistyczna wersja głosi, że misją Kościoła jest pozyskanie całego świata dla Chrystusa, a tym samym przemiana świata w Królestwo Boże. (…) Jeszcze inni rozumieli, że Królestwo Boże jest zasadniczo idealnym wzorem dla społeczeństwa ludzkiego. Królestwo nie zajmuje się przede wszystkim indywidualnym zbawieniem czy przyszłością, ale problemami społecznymi teraźniejszości. Mężczyźni budują Królestwo Boże, pracując na rzecz idealnego porządku społecznego i starając się rozwiązać problemy ubóstwa, chorób, stosunków pracy, nierówności społecznych i relacji rasowych9.

Jak widać z tej krótkiej prezentacji, nie jest łatwo odpowiedzieć na proste skądinąd pytanie. Później przyjdzie czas, aby przyjrzeć się temu, co Biblia mówi na ten temat, jak samo słowo Boże definiuje pojęcie Królestwa. Przekonamy się jednak, że wielość wypowiedzi na ten temat – począwszy od ewangelistów, poprzez apostołów Piotra, Pawła i Jana – wcale nam od razu nie ułatwi tego zadania.

Pójdźmy innym, sprawdzonym tropem – znaczenia słów, a właściwie jednego słowa – „królestwo”. Kiedyś termin oczywisty i powszechnie znany, dziś – poza historią – nader egzotyczny. Gdyby nie Elżbieta II panująca już od 1952 roku (!), nie byłoby nawet kogo przywołać, aby zaprezentować powszechnie znany przykład. Przypominam, że Juan Carlos I nie jest królem Hiszpanii już od ośmiu lat, a japoński cesarz Akihito abdykował w roku 2019. Któż zna ich następców? Tak więc pierwsze skojarzenie ze słowem „królestwo” to: państwo rządzone przez króla, monarchia. Jakimże państwem rządzi Bóg? Całym światem. Zgoda, ale czy kiedykolwiek było inaczej? A jednak Jezus mówi o Królestwie Bożym jako o czymś, co nadeszło albo nadchodzi bądź przyjdzie10, a więc nie trwa bez przerwy. Inni próbują utożsamiać Królestwo Boże z ludźmi – „królestwo” jako zbiorowisko ludzi będących poddanymi króla (podobne pojęcie: „królestwo zwierząt”). Wtedy Królestwem Bożym byłby Kościół, jak chcą niektórzy. Ale tu znowu napotykamy liczne problemy, zastosowanie tego słowa w Biblii niespecjalnie bowiem pasuje do takiej interpretacji. Przykładowo, kiedy Apostoł Paweł pisze: „Gdyż Królestwo Boże to nie pokarm ani napój, lecz sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym” (Rz 14,17), wyraźnie wskazuje na rzeczywistość niematerialną, wyraźnie ideową. Na szczęście jest jeszcze inna możliwość. Wskazuje na nią Słownik Webstera, podstawowy dla języka angielskiego: „Ranga, jakość, stan lub atrybuty króla: władza królewska; panowanie; monarchia; panowanie. Archaiczne”11. Ten archaizm najtrafniej wyjaśnia pojęcie, o którym mówimy. Co więcej, pasuje to też do znaczenia słów użytych w Starym i Nowym Testamencie, kiedy mowa jest o Królestwie Bożym. W pierwszym przypadku jest to hebrajskie słowo malkut’, które oznacza zarówno „królestwo” w znaczeniu terytorium objętego władzą króla, jak i samo królowanie; prawo lub autorytet do sprawowania władzy. W tym drugim znaczeniu ważny jest więc nie tyle określony teren, z jego granicami, gdzie władzę sprawuje Książę Pokoju, Król królów i Pan panów, ile raczej akcja, wpływ, działanie owego Króla. W Nowym Testamencie pada w tym kontekście greckie słowo basilea, które niesie w sobie te same znaczenia, bez wątpienia odwołując się do panowania Chrystusa, Bożego Pomazańca, Króla królów. Oba przywołane słowa: hebrajskie i greckie, są określane jako nomen actionis, czyli rzeczowniki określające działanie, a nie miejsce. W takiej właśnie funkcji często występują w Biblii, szczególnie w kontekście Królestwa Bożego. Określają nie miejsce panowania Boga, ale samo Jego panowanie, nieograniczone do jakiegoś terytorium: tu Bóg działa, ale dwie ulice dalej już nie. Kiedy Jezus wzywa: „Szukajcie najpierw Królestwa Bożego i Jego sprawiedliwości, a to wszystko będzie wam dodane” (Mt 6,33), mówi nam: „Szukajcie panowania Boga. Spośród wszystkiego, co warto mieć, szukajcie panowania Boga. Szukajcie tej rzeczywistości, która wiąże się z panowaniem Boga, rządami Boga albo dokładniej „rządzeniem przez Boga”. Pojęcie to odnosi się do sprawowania władzy, do suwerenności panującego – w tym przypadku Chrystusa, a nie do terenu jej realizowania.

Hebrajskie słowo malkut’ oznacza zarówno „królestwo” w znaczeniu terytorium objętego władzą króla, jak i samo królowanie; prawo lub autorytet do sprawowania władzy.

Jest to idea bardzo wyraźnie zarysowana w Starym Testamencie, a co za tym idzie doskonale znana religijnym Żydom.

PAN wstąpił na tron! Ukazał swą dostojność! PAN przepasał się mocą, zapiął ją jak pas – To On umacnia świat, tak że się nie chwieje! Twój tron jest niewzruszony – jak dawniej, Tylko Ty trwasz od wieczności! PANIE, wzbierają rzeki, Coraz głośniejszy ich szum! Rzeki podnoszą swoje groźne fale!

(Ps 93,1-3)

Gdyż PAN jest Bogiem wielkim, Jest wielkim Królem, przewyższa wszystkich bogów.

(Ps 95,3)

POWRACAJĄCY KRÓL

Skoro jednak mamy do czynienia z niezaprzeczalną władzą Boga nad ziemią (i całym wszechświatem), dlaczego mówimy o Królestwie, które „jest blisko” – wspominają o tym autorzy wszystkich trzech ewangelii synoptycznych (zob. Mt 3,2; 4,17; 10,7; Mk 1,15; Łk 10,9; 10,11; 21,20)? Dzieje się tak, ponieważ mamy do czynienia z ideą powracającego Króla. Oto jest Król, który ma niezaprzeczalne prawo do swego królestwa (tym razem rozumianego dwojako: jako terytorium i jako władanie). Powraca w dwojakim celu, aby tę władzę realnie ponownie objąć na ziemi oraz aby wybawić z niewoli swój lud, swoich poddanych.

Przepięknie w formie literackiej analogii ujął to John Ronald Reuel Tolkien w swoim słynnym epickim dziele Władca Pierścieni. Jego trzeci tom to właśnie Powrót króla. Królestwem Gondoru włada Denethor II. Nie jest on jednak rzeczywistym królem, a jedynie namiestnikiem prawowitego władcy, który zaginął. Ten jednak w istocie żyje, nosi imię Aragorn. W chwili śmiertelnego zagrożenia swego dziedzictwa przychodzi mu z odsieczą (wraz z Drużyną Pierścienia i sojusznikami), ratując przed zakusami Saurona, Władcy Ciemności, który zaatakował Gondor na czele wojsk Mordoru. Po wygranej dramatycznej batalii na Polach Pelennoru (i śmierci Denethora II) Aragorn jako prawowity dziedzic Gondoru obejmuje jego tron, przybierając imię Elessar.

Tyle wyobraźnia autora powieści, która notabene zawiera o wiele więcej biblijnych analogii. A teraz przypowieść z Ewangelii opowiadana przez samego Jezusa:

Gdy oni tego słuchali, dodał jeszcze przypowieść, gdyż był blisko Jerozolimy, a oni myśleli, że zaraz objawi się Królestwo Boże. Powiedział zatem tak: Pewien szlachetnie urodzony człowiek udał się do dalekiego kraju, aby przyjąć władzę królewską i wrócić.

(Łk 19,11-12)

Większość czytelników rozumie ten tekst w ten sposób, że ów „szlachetnie urodzony człowiek” wyjechał, aby gdzieś daleko objąć władzę nad tamtym obszarem. Jednak z dalszych słów przypowieści dowiadujemy się o czymś innym:

Lecz jego poddani nienawidzili go i wysłali za nim delegację z takim oświadczeniem: Nie chcemy, aby ten człowiek był naszym królem.

(Łk 19,14)

Wynika z tego, że człowiek ów pojechał do dalekiego kraju nie po to, aby TAM rządzić, ale aby TAM nabyć praw do rządzenia TUTAJ12. Jakie to ma dla nas znaczenie? Przypowieść ta pokazuje Jezusa jako króla, który nabywa praw do królowania, czyli sprawowania władzy. Gdzie ich nabywa? U swego Ojca. Czy dlatego, że dotąd ich nie miał? To trochę bardziej skomplikowane. Jezus jest prawowitym Królem, od którego jednak poddani się odwrócili, przekazując władzę nad sobą szatanowi (jedno i drugie to upadek oraz jego skutki). Chrystus nie chce jednak swego dziedzictwa odebrać siłą, choć ma ku temu i moc, i prawo. Dlatego przychodzi na ziemię nie jako powracający Król, ale jako Sługa. Dokonuje wyzwolenia swego ludu na Krzyżu, po czym wraca do swego Ojca, by objąć królowanie – w znaczeniu duchowym, a nie politycznym, jakiego oczekiwali od Mesjasza Żydzi. Wszystko dzieje się inaczej, niż powinno się stać z ludzkiej perspektywy. Królestwo Boże nie powstaje w odpowiedzi na ludzkie oczekiwania. Ono rodzi się i rośnie tak, jak chce tego Bóg.

Zanim to Królestwo wejdzie w pełną fazę, pozostaje czas opisany przez Łukasza nadzwyczaj lakonicznie: „udał się do dalekiego kraju, aby objąć królowanie i wrócić”. To jest czas, kiedy Jezus losy swojego Królestwa pozostawił w naszych rękach – do swego powrotu. I o tym mówi dalszy ciąg naszej historii znanej jako „przypowieść o talentach”, rozpoczynający się słowami: „Wezwał więc dziesięciu swoich sług, dał im w dziesięciu częściach pieniądze na trzy lata z góry i polecił: Obracajcie nimi, aż przyjadę” (Łk 19,13).

W rzeczywistym (niemetaforycznym) świecie ta historia zaczyna się nieco wcześniej. „Jezus zwołał Dwunastu, dał im władzę nad wszystkimi demonami oraz moc uzdrawiania chorób i posłał ich, aby głosili Królestwo Boże i uzdrawiali chorych ” (Łk 9,1-2).

MIKROKRÓLESTWA

Jezus zebrał apostołów i „dał im władzę (…) oraz moc” (Łk 9,1).To nie może się zaczynać inaczej. Zawsze to On inicjuje, powołuje i wyposaża, bo to Jego Królestwo. Natomiast późniejsze działania uczniów były manifestacjami Królestwa Bożego w jego wyjątkowości. Nie był to pokaz mocy apostołów, ale manifestacje mocy Królestwa Bożego. Te manifestacje zawsze nas pociągają. Zazdrościmy uczniom Jezusa udziału w tej spektakularności. Pragniemy tego samego, ale nie da się inaczej niż w taki sposób, jaki opisał Łukasz w 9,1. Nie dajmy się zwieść, że to się już stało, więc my już mamy TO z automatu. Owszem, myśląc w ten sposób, niektórzy mogą budować własne królestwo. W pewien sposób podobne, ale jednak zupełnie obce Jemu.

Myślimy jak dzieci demokracji, a nie jak dzieci Królestwa. Przez to nauczyliśmy się myśleć, że coś współtworzymy, że to jest nasze.

Tak więc Jezus wybrał uczniów i obdarzył ich mocą, obdarzył ich programem działania – i posłał. Ich celem było proklamowanie Królestwa Bożego. Ich rolą było występowanie w imieniu Tego, który ich posłał, i w interesie Jego Królestwa. To bardzo ważne rozróżnienie. Dziś nam to w jakiejś części umyka. Straciliśmy świadomość, czym jest Królestwo Boże, bo nie wiemy już zbyt dobrze, czym jest królestwo jako takie. Myślimy jak dzieci demokracji, a nie jak dzieci Królestwa. Przez to nauczyliśmy się myśleć, że coś współtworzymy, że to jest nasze. Dzieje się tak, ponieważ zgubiliśmy z pola widzenia poczucie poddaństwa, a jeśli nawet je dostrzegamy, to traktujemy jako coś złego. Przykładając miarę ludzką, oceniamy, że poddaństwo jest stanem niższym niż demokratyczna wolność. Jednak w Królestwie Bożym to działa zupełnie inaczej niż w naszym świecie. Tu poddaństwo (wobec Boga) jest najwyższym stopniem, jaki możemy osiągnąć w Jego Królestwie. To ono sprawia, że wchodzimy na sam szczyt.

Kiedy kilka miesięcy przed końcem wojny w japońskim obozie umierał Eric Liddell, szkocki misjonarz, mistrz olimpijski z Paryża, bohater filmu Rydwany ognia (1981)13, jego ostatnie słowa brzmiały: „Oto jest całkowite poddanie”. Osiągnął wtedy więcej niż w 1924 roku, kiedy zawieszano mu na szyi złoty medal po zwycięstwie w biegu na 400 metrów. A wolność – przeciwieństwo poddaństwa – cóż nam daje? Jedynie prawo do samoistnego decydowania o sobie. Dziś człowiek chce być „swój”, nienależący do nikogo, decydujący o sobie. Stąd tyle samozwańczych mikrokrólestw wokół nas – takich, które prowadzą bardzo agresywną politykę zagraniczną (oraz wewnętrzną). Ta wolność i niezawisłość to może nawet największe przekleństwa naszych czasów, bo rzutują na rozpadające się małżeństwa, na rozpadające się rodziny, na rozpadające się osobowości, na dojmujący brak zgody i harmonii na każdym szczeblu struktury społecznej. A tej wolności człowiekowi ciągle mało, chce więcej. Każdy chce być wolny i dąży do tego coraz szybciej.

Kościół otrzymał zadanie rozszerzania Królestwa, które od tamtego czasu pełni raz lepiej, raz gorzej. Jednak to nie Kościół ustanowi Boże Królestwo, nie ma bowiem takiej mocy. Ono oczekuje na swojego powracającego Króla. Jednak nie dlatego, że – jak chcą deiści – Bóg wycofał się z historii. On nas, ludzi, nigdy nie opuścił i nie pozostawił ślepemu losowi, nawet jeśli z naszej perspektywy tak mogło to wyglądać. Przyjrzymy się teraz naszej perspektywie.

CZYM KRÓLESTWO BOŻE NIE JEST

Niezwykle ciekawym momentem historii był koniec XIX wieku, zwany fin de siècle (koniec wieku) lub rozciągając go do 1914 roku – la belle époque (piękna epoka). Liczne wynalazki pociągające za sobą poprawę poziomu życia, choć oczywiście nie u wszystkich, wytworzyły w wielu umysłach nader optymistyczne przekonanie, że oto świat kroczy odważnie ku najlepszemu okresowi w swoich dziejach. Postępy w rozwoju medycyny: zdecydowanie lepsze wyniki w leczeniu chorób zakaźnych (m.in. dzięki szczepieniom ochronnym), zastosowanie zdjęć rentgenowskich, upowszechnienie antyseptyki i wiele innych sprawiły, że wydłużyła się długość życia ludzi, spadła natomiast śmiertelność niemowląt i kobiet w połogu. Z kolei wprowadzenie – najpierw przez Bismarcka w Niemczech – systemu ubezpieczeń społecznych zwiększyło bezpieczeństwo socjalne pracowników. Wzrost produkcji przedmiotów codziennego użytku wpłynął na spadek cen, a w konsekwencji rozszerzył ich dostępność. Widmo głodu przestało zaglądać w oczy milionów mieszkańców Europy. Nadeszły szczęśliwe lata. Liczni teologowie poszli chętnie za tym optymistycznym trendem, głosząc, że oto zaczyna się Królestwo Boże na ziemi... Jednym z nich był Walter Rauschenbusch. Jego zdaniem wprowadzenie w życiu społecznym zasad równości gospodarczej i politycznej jest sposobem realizacji zasad Królestwa Bożego na ziemi. On i jemu podobni wierzyli, że ludzie zjednoczeni w powszechnym braterstwie będą żyć pod ojcowską opieką Boga. Jeszcze trochę wysiłku i ludzkość wkroczy w epokę powszechnej szczęśliwości. Nie dostrzegano powierzchowności takich ocen. A potem przyszedł piękny czerwcowy dzień w prowincjonalnym Sarajewie. Siedemnastoletni Gawrilo Princip oddał kilka strzałów z rewolweru, zabijając dwie osoby. Potem zginęło 13,5 mln istnień ludzkich, co w końcu zamordowało la belle époque. Pierwsza wojna światowa szybko zweryfikowała mrzonkę o budowaniu Królestwa Bożego na ziemi. Walter Rauschenbusch14 umarł cztery lata później i nie doczekał końca wojny, która zburzyła wszelkie jego nadzieje. Ludzkość już nigdy nie podniosła się z tego impasu optymistycznych oczekiwań, tym bardziej że po dwudziestu latach przyszedł jeszcze większy kataklizm.

Choć nie brakuje osób przekonanych, że ludzkość nigdy jeszcze nie była tak wrażliwa na drugiego człowieka i gotowa do wzajemnej pomocy, niewiele z nich wysnuwa z tego optymistyczne wnioski na przyszłość.

Wprawdzie lata 90. XX wieku znów zdawały się zapowiadać, po zakończeniu zimnej wojny i rozpadzie Związku Sowieckiego, nadejście szczęśliwej epoki prosperity, jednak i tu szybko przyszło otrzeźwienie. Najpierw brutalna wojna w rozpadającej się Jugosławii, potem tragedia milionowych mordów w Ruandzie, wreszcie szok 11 września 2001 roku (wejście w XXI wiek!) nie pozwoliły utrwalić tej wątłej nadziei. Dziś w dobie globalnego ocieplenia i koronawirusa (gdzie problemem jest nie tyle liczba ofiar, ile groźba powtarzania się takich pandemii) nie sposób powrócić do optymistycznych tez z epoki fin de siècle. Choć nie brakuje osób przekonanych, że ludzkość nigdy jeszcze nie była tak wrażliwa na drugiego człowieka i gotowa do wzajemnej pomocy, niewiele z nich wysnuwa z tego optymistyczne wnioski na przyszłość. Zbyt wiele poważnych problemów mnoży się na horyzoncie. Nawet postmillenaryści zdali się pochować, oddając pole swoim eschatologicznym adwersarzom z kręgów premillenarnych. W te dyskusje nie będziemy jednak wchodzić.

Królestwo Boże to rządy Boga, nie człowieka, nawet jeśli temu ostatniemu będą przyświecały najszlachetniejsze intencje.

Dlaczego podałem ten przykład? Pokazuje on, że samo przywołanie idei Królestwa Bożego nie musi od razu oznaczać właściwego jej rozumienia. Idea social gospel, choć wywodzona ze szlachetnych przesłanek wrażliwości społecznej i odpowiedzialności za drugiego człowieka, któremu się gorzej powiodło, jednocześnie była dzieckiem teologii liberalnej. Ta natomiast w zasadniczych punktach odchodziła od tradycyjnej teologii biblijnej: odkupienie rozumiała jako „moralny wpływ”, który Jezus wywiera z krzyża na człowieka; Biblii nie traktowała już jako autorytetu godnego zaufania (ze względu na wytykane jej błędy i sprzeczności); podkreślała, iż człowiek jest istotą niedoskonałą, która jednak przy pomocy Boga potrafi zintegrować swoją osobowość i osiągnąć perfekcję. W związku z tym grzech jest tylko brakiem doskonałości, niewiedzą, niedojrzałością. Można się z nim uporać przez kształcenie, wychowywanie i przekonywanie grzeszników. Zamiast głosić zbawienie jednostek poprzez ofiarę z Krzyża, postulowano wychowywanie, uświadamianie i udoskonalanie środowiska, w którym człowiek żyje i które nieuchronnie kroczy ku doskonałości, ku Królestwu Bożemu na ziemi. Ów początkowo obiecujący zamysł runął jak domek z kart, kiedy Gawrilo Princip pociągnął za spust. Królestwo Boże to rządy Boga, nie człowieka, nawet jeśli temu ostatniemu będą przyświecały najszlachetniejsze intencje.

*

Pomysłów na inne Królestwo Boże jest więcej. Poprzestańmy na jeszcze jednym. Niedawno natknąłem się w Internecie na krótki filmik, w którym dwudziestoparoletni mężczyzna składa swoje świadectwo nawrócenia i kończy je słowami (choć trudno w to uwierzyć): „Jeśli chcesz być zdrowy, jeśli chcesz być bogaty, zadzwoń do mnie...” – tu pada numer telefonu. Nic nowego, można powiedzieć, teologia sukcesu (znana też jako ewangelia sukcesu) liczy sobie już kilkadziesiąt lat. Stykałem się z nią wielokrotnie. Tym razem spojrzałem na nią jednak z innej strony. Tradycyjny ewangelikalizm pozostaje wobec tej nauki krytyczny, traktując ją jako zwykłe fałszerstwo Ewangelii, budujące w odbiorcach bałamutne nadzieje. To prawda, tym razem uderzyło mnie jednak coś jeszcze. Pokazywanie ludziom wzorca życia dziecka Bożego w postaci wolności od chorób i ubóstwa oraz niedostatku to coś więcej niż jedynie tworzenie kłamliwego obrazu – to tworzenie kłamliwego Królestwa. Królestwo Boże to świat Bożego porządku, w którym wieczność przenika się z doczesnością, ale dopóki żyjemy na ziemi, dopóty pozostajemy w realiach świata upadłego, a nie odnowionego.

Idea teologii sukcesu tęsknie spogląda w stronę ewangelii materializmu – nagrodą jest to, co namacalne, rzeczowe, cielesne, nie to, co duchowe, pozazmysłowe, nadziemskie. Nagrodą nie jest więc Boża pomoc, ochrona, pocieszenie, ale musi nią być pomoc, która jest przeliczalna (jej przymiotem jest obfitość, a nie wystarczalność), taka ochrona, która jest absolutna, takie pocieszenie... – nie, pocieszenie nie jest już potrzebne, bo nic złego przecież nie może nas dotknąć. Tak naprawdę mamy więc do czynienia z innym królestwem niż Królestwo Boże znane z Biblii. W nim, owszem, ludzie chorują, są zabijani, cierpią niedostatek, a mimo to są pewni, że żyją w Bożym Królestwie, to znaczy pod Bożym panowaniem, a ich los wciąż jest w Bożych rękach. Tak naprawdę do obalenia teologii sukcesu wystarczą słowa Apostoła Pawła:

Sługami Chrystusa są? Jako obłąkany mówię: Tym bardziej ja! Więcej zaznałem trudów, częściej byłem w więzieniach, ponad miarę poddawano mnie chłostom, często bywałem w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Od Żydów otrzymałem pięć razy po czterdzieści razów bez jednego,  trzy razy byłem chłostany, raz ukamienowany, trzy razy rozbił się ze mną okręt, dzień i noc spędziłem na pełnym morzu. Często bywałem w podróżach, w niebezpieczeństwach na rzekach, w niebezpieczeństwach ze strony zbójców, w niebezpieczeństwach ze strony rodaków, w niebezpieczeństwach ze strony pogan, w niebezpieczeństwach w mieście, w niebezpieczeństwach na pustkowiu, w niebezpieczeństwach na morzu, w niebezpieczeństwach między fałszywymi braćmi; w trudzie i znoju, często w bezsennych nocach, w głodzie i pragnieniu, często w postach, na zimnie i w nagości.

(2 Kor 11,23-27)

Wiem, co to skromność, znany mi dostatek. Radzę sobie wszędzie, w każdej sytuacji. Poznałem sytość, nieobcy mi głód; wiem, jak mieć dużo, i umiem żyć w biedzie.

(Flp 4,12)

Oto przykład życia w Królestwie Bożym – spotykają cię przeciwności, ale nie masz wątpliwości, że Bóg, który cię tam posłał, jest z tobą, nie zostawi cię ani nie porzuci. Jest z tobą pomimo (zła), a nie ponieważ (zło cię nie spotyka). Tego doświadczali dawniej i doświadczają dziś męczennicy dla Chrystusa wszystkich epok i kontynentów.

Natomiast królestwo człowieka, który naśladuje teologię sukcesu, sprowadza się tak naprawdę do zaprzeczenia Ewangelii Chrystusa. W Jego świecie wyróżnienia nie uzyskują bogaci, zdrowi i odważni, za to w świecie człowieka tacy ludzie dominują, właśnie oni są zwycięzcami. W świecie Chrystusa (dla jasności: mówimy o doczesności) jest miejsce na porażkę, ból, cierpienie, słabość, nawet przejściową niewiarę. W tym drugim świecie albo wierzysz i masz wszystko, albo jesteś słaby i przeklęty. Tak naprawdę mamy do czynienia ze światem Bożej Ewangelii, Dobrej Nowiny dla tych, którzy się źle mają, ale będą pocieszeni, wysłuchani, uratowani. I jego odwróceniem, światem, który tak naprawdę swoje wzorce czerpie z naszej świeckiej rzeczywistości – jakże znanej – gdzie mamy wyraźną hierarchię: tych, którym się powiodło, którzy są piękni, tryskający zdrowiem, epatujący bogactwem. W tym świecie plasują się dzieci sukcesu, zaś na drugim biegunie: outsiderzy, drobni ciułacze ledwie wiążący koniec z końcem, upadający i z trudem podnoszący się po życiowych porażkach. Gdyby tak miał wyglądać świat Bożej Ewangelii, byłaby to najgorsza nowina, jaką moglibyśmy otrzymać z nieba.

KOCHAĆ SAMEGO BOGA

Nie możemy pominąć jeszcze jednej ważnej rzeczy – nie chodzi o cierpiętnictwo; nie chodzi o skąpego Ojca (jako przeciwieństwo Szczodrego Ojca z tamtej ewangelii). Czcimy Boga, pomimo że zło nas spotyka, a nie ponieważ jesteśmy zawsze na czas hojnie zaopatrzeni. Kochamy samego Boga, a nie Dawcę bogatych prezentów. Ewangelia Królestwa Bożego to prawda o życiu: Bóg nas kocha, nawet jeśli nie zapewnił nam materialnie szczęśliwego dzieciństwa (ujmując to metaforycznie), a my kochamy Jego – w tej samej sytuacji. W najdłuższym psalmie czytamy: „Cenię sobie wszystkie pouczenia ust Twoich bardziej niż stosy złota i srebra” (Ps 119,72, Biblia Warszawsko-Praska).

Czcimy Boga, pomimo że zło nas spotyka, a nie ponieważ jesteśmy zawsze na czas hojnie zaopatrzeni.

Philip Yancey pisze: „Zbyt często powaby naszego świata po prostu przyćmiewają uroki świata niewidzialnego”15 (czyli Bożego). Na tym polega problem. Ktoś postanowił kiedyś zrobić imitację Bożego Królestwa na obraz i podobieństwo tego świata. Czy naprawdę to rzeczywiste Królestwo Niebios było tak mało atrakcyjne, że trzeba było je poprawiać?

2.KRÓLESTWO BOŻE KONTRA UPADŁY ŚWIAT (DWA KRÓLESTWA)

Niektórzy z nas bardzo lubią patrzeć na nasze dzisiejsze życie z refleksją: dawniej tak nie było, dawniej było lepiej. Inni – przeciwnie, zżymają się na to, uważając, że przeszłość nie była wcale lepsza. Tak naprawdę obie strony mają rację, ponieważ każda z nich skupia się na czymś odrębnym.

Niewątpliwie ludzkość nie stoi w miejscu, nasze życie zmienia się – pod pewnymi względami na lepsze, pod innymi – na gorsze. Na przykład w latach 40. XX wieku tylko 2 proc. białych Amerykanek rodziło dzieci bez ślubu, dziś dotyczy to już 30 proc. (w sumie odsetek niezamężnych matek w USA to 41 proc.)1. Z drugiej strony, np. biorąc pod uwagę ubóstwo absolutne (według definicji Banku Światowego to jest życie za mniej niż 2 dolary dziennie, przy uwzględnieniu parytetu siły nabywczej), w 1820 roku dotykało ono ponad 90 proc. populacji świata, w 1920 roku było problemem ponad 75 proc., by w 2015 roku dotyczyć już jedynie 8 proc. mieszkańców świata2. Aż trudno uwierzyć.

Może więc nie jest tak źle z tym światem? Wszystko zależy od tego, jakie dane weźmiemy pod uwagę.

KRÓLESTWO BOŻE A KRÓLESTWO TEGO ŚWIATA

Od zawsze żyjemy w cieniu dwóch królestw: Bożego i tego świata. Każde z nich ciągnie nas w swoją stronę, z dużą siłą przyciągania. Nie dziwi to w przypadku tego pierwszego, które reprezentuje Bożą doskonałość. Natomiast niezrozumiała jest siła atrakcyjności królestwa naszego doczesnego świata, z definicji przecież dalekiego od ideału, a nawet od prawdziwego dobra. A jednak tak wielu z nas wyraża swoje wielkie przywiązanie do wartości tego świata. Tymczasem przecież nie chodzi o to, że lubimy patrzeć na jego piękno, przyglądać się różnorodności stworzenia, podziwiać ludzką inwencję techniczną czy artystyczną. To byłoby zrozumiałe. Kto nie zachwycałby się widokiem wodospadu Niagara, barcelońską katedrą Sagrada Familia, tańcem derwiszy, stadem dzikich gęsi wzbijających się do lotu, muzyką Bacha czy obrazami wielkich mistrzów niderlandzkich? Życia nie starczyłoby, żeby zakosztować piękna każdej z tych dziedzin, z których wymieniłem jedynie po jednym (subiektywnym) przykładzie, a które sycą wszystkie nasze zmysły i emocje. Tu chodzi o coś zgoła innego i nasze przywiązanie do instytucji i urządzeń tego świata bywa zaskakujące. Jeśli przyjrzymy się niekończącym się dyskusjom ludzi wierzących, toczonym w Internecie, możemy odnieść wrażenie, że dla wielu z nich Unia Europejska jest odpowiednikiem Ziemi Obiecanej, demokracja zastępuje teokrację, a wolność czynów i wyborów stanowi nowy ekwiwalent wolności w Chrystusie. Nikt się do tego nie przyzna, co oczywiste. Dlaczego w takim razie tak mocno nas to angażuje i wywołuje tak wielkie emocje? Przecież chodzi o świat, który – jak mówi stara pieśń protestancka – „nie jest domem mym”. Mówimy o świecie, który nawet nie udaje swoich związków z Bożym porządkiem, przeciwnie – jest rzeczywistością, która otwarcie z nim konkuruje. Nie piszę tego, aby się oburzać czy kogokolwiek za to ganić. Zastanawiam się tylko, skąd się to bierze. Perspektywa historyczna (zawsze od niej zaczynam) pokazuje, iż najpierw chrześcijanie wyraźnie separowali się od świata (aż za bardzo), oczekując na rychłe powtórne przyjście Chrystusa. Potem, korzystając z dobrej dla siebie koniunktury politycznej, zaczęli budować na ziemi pewne zręby Królestwa Bożego, rozumianego dosłownie. Udanie czy nie – to inna kwestia. Jednak w założeniu przedstawionym przez Augustyna z Hippony w Państwie Bożym miało to być doraźne, przejściowe urządzenie świata na wzór Królestwa Bożego. Finalnie eksperyment się nie powiódł, co nie znaczy, że nie przyniósł żadnych pozytywnych rezultatów. Gdzieś zatem od Oświecenia pałeczkę budowniczych „nowego wspaniałego świata” przejęli areligijni często twórcy: filozofowie, królowie oraz ich urzędnicy. Chrześcijanie przyglądali się temu z boku, widząc, że oto ktoś odebrał im monopol. W końcu zaczęli uznawać ów świat za swój – taki, którego gotowi są bronić. Skąd się to bierze?

Po pierwsze, być może nie pociąga ich nic w faktycznym Królestwie Bożym albo nie znają tej rzeczywistości, nie utożsamiają się z nią. A może jest tak, że przeszliśmy na życie w dwóch królestwach? Pisał o tym już Marcin Luter. To sytuacja, w której świat religii ograniczamy do niedzielnego nabożeństwa, ewentualnie do prywatnej modlitwy (to nasze sacrum), całą resztę życia przeznaczając na ziemskie „tu i teraz” należące do sfery profanum. Traktujemy owo sacrum jako coś prywatnego, podczas gdy w przestrzeni publicznej nie jesteśmy już uczniami Chrystusa, ale zwykłymi obywatelami doczesnego porządku. Być może czujemy, iż zagrożony jest świat naszego realnego bytowania, przez prawicę lub „religijnych fundamentalistów”, więc trzeba go bronić. aby wygrało „lepsze”, a nie „gorsze”. Jeszcze innym powodem może okazać się silne poczucie winy za „złe chrześcijaństwo” z przeszłości, które każe nam bronić owego „normalnego świata” wolności. Przyznam, że nie znam dobrych odpowiedzi. Poczucie obywatelskiej odpowiedzialności albo strach przed tradycjonalizmem? Tęsknota za prawdziwie nowoczesnym chrześcijaństwem? Myślę, że odpowiedzi mogą być różne. Najdziwniejsze jednak – niezależnie od wybranej opcji – jest to, że zauważalna część chrześcijan i duchownych przyłącza się do obrony świata, który nawet nie ukrywa swojej niechęci, wręcz wrogości wobec chrześcijaństwa.

Traktujemy owo sacrum jako coś prywatnego, podczas gdy w przestrzeni publicznej nie jesteśmy już uczniami Chrystusa, ale zwykłymi obywatelami doczesnego porządku.

Nie chcę kontynuować tego tematu, aby nie uderzać w tony polityczne. Poprzestanę na jednej konkluzji. Zbyt prosty jest podział na „dobrych chrześcijan” (tradycjonalistów) i „złych chrześcijan” (postępowych) albo odwrotnie. Samo deklarowanie poglądów, takich czy innych, wcale nie musi być tożsame z przypisaniem kogoś do jednej z dwóch grup: tych, którzy wejdą do Królestwa Bożego, i tych, którzy do niego nie wejdą. Kryterium jest zgoła inne, ale to już temat na inną opowieść.

ŚWIAT KRÓLESTWA BOŻEGO A KRÓLESTWO TEGO ŚWIATA DAWNIEJ I DZIŚ

Jedną z istotnych zmian w świadomości ludzi, jaka nastąpiła na przestrzeni wieków, jest zmiana dotycząca poczucia winy. Człowiek Średniowiecza czuł się winny z powodu grzechu, jaki na nim ciążył – zarówno tego, który katolicyzm nazywa grzechem pierworodnym, a protestantyzm grzeszną naturą człowieka, jak i tego, który był wynikiem własnego życia. Człowiek współczesny wyzwolił się z tego (to dobrze czy źle – odpowiedzi będą różne). Dziś to religia bywa oskarżana o to, że nakłada na nas pęta winy, podczas gdy – zdaniem współczesnych – ona nas nie dotyczy, ponieważ nie odpowiadamy za swoje czyny (sic!). W gronie winnych znajdują się bowiem: pochodzenie, wychowanie, traktowanie przez innych, warunki życia. Jednym słowem, wszystko, tylko nie my sami. Współczesny filozof Alasdair MacIntyre w swojej książce Dziedzictwo cnoty. Studium z teorii moralności pisze: „Posiadamy jedynie pozory moralności, choć nadal posługujemy się wieloma kluczowymi dla niej pojęciami. Utraciliśmy jednak, w znacznej mierze, a może zgoła w całości, nasze teoretyczne i praktyczne rozumienie moralności”3. Rod Dreher, nawiązując do jego myśli, pisze: „porównał [on] obecny okres w dziejach kultury do czasów upadku zachodniego cesarstwa rzymskiego. Stwierdził, że Zachód odtrącił rozum i tradycję ćwiczenia się w cnocie, ulegając relatywizmowi, który dziś zalewa nasz świat. Nie kierujemy się już wiarą ani rozumem, ani żadnym połączeniem jednego i drugiego. Kieruje nami coś, co MacIntyre nazwał emotywizmem. To koncepcja, według której obecnie wszystkie wybory moralne są niczym innym jak tylko wyrażeniem tego, co dokonująca wyboru jednostka uważa za słuszne”4. I zaraz dodaje: „Obraz ten dokładnie odpowiada temu, jak dziś wygląda Zachód, gdzie za najwyższe dobro uważa się wyzwolenie woli jednostki”. I ostatni raz odwołajmy się do MacIntyre’a, tym razem słowami Piotra Machury: „Zdaniem brytyjskiego filozofa współczesne debaty moralne są z jednej strony okazją przede wszystkim do wyrażenia niezgody na coś, z drugiej zaś ciągną się w nieskończoność, a to dlatego, że w swej istocie najprawdopodobniej nie mają końca. W naszej kulturze, konstatuje MacIntyre, nie ma określonej metody dochodzenia do moralnej zgody”5. To tylko jeden przykład dyskusji na temat współczesnej kultury, w której coraz większym problemem okazuje się brak stałego kompasu moralnego, owego tytułowego „dziedzictwa cnoty”. Liczy się wolność opinii, wolność działania, pozbawiona chęci uznania stałych wartości, szczególnie jeśli miałyby pochodzić ze świata zewnętrznego.

Jest to rzeczywistość całkowicie odmienna od tej, w której poruszali się chrześcijanie czasów apostolskich (i późniejszych też). Oni bowiem żyli przepełnieni przekonaniem, że „w nim [w Chrystusie – dop. W.T.] żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28), a „On sam jest przed wszystkim i w Nim trwa wszystko razem połączone” (Kol 1,17). Dziś ta świadomość towarzyszy nam już raczej rzadko. Znacznie częściej żyjemy „poza Nim”. Utraciliśmy poczucie jedności ze Stwórcą; jedności w istocie nieodzownej dla naszej duchowej integralności. Jesteśmy zagubieni i zdezorientowani, ponieważ żyjemy poza naturalnym dla nas porządkiem stworzenia.

Utraciliśmy poczucie jedności ze Stwórcą; jedności w istocie nieodzownej dla naszej duchowej integralności. Jesteśmy zagubieni i zdezorientowani, ponieważ żyjemy poza naturalnym dla nas porządkiem stworzenia.

Ten Boży (pierwotny) porządek kierował nas ku życiu wspólnotowemu. Potwierdzają to pierwsze karty Biblii: otrzymaliśmy wspólne zadanie (rozradzajcie się, czyńcie ziemię poddaną), Bóg zawarł przymierze z ludem, a nie z pojedynczymi osobami, potem powołał do życia Kościół, zamiast oczekiwać od nas tylko indywidualnego pielęgnowania społeczności z Nim. Właśnie Kościołowi poświęcona jest większość Nowego Testamentu. Ta idea człowieka uwierała, dlatego starał się od niej uwolnić. Wprawdzie koncepcja wspólnotowego chrześcijaństwa przetrwała aż piętnaście wieków, ale zaczęła się chwiać, kiedy przyszedł Renesans zwrócony ponownie do wzorca antyku. Ten wprawdzie w okresie swego rozkwitu też odwoływał się do dobra wspólnego (grecka polis, rzymska res publicae), ale potem skierował się w stronę indywidualnych dążeń (każdy dla siebie). Odrodzenie więc – już sama nazwa wskazywała na chęć odcięcia się od dotychczasowego porządku – przyniosło program skupienia się na indywidualnych dążeniach i potrzebach człowieka. Już nie na wspólnej civitas christiana, ale na renesansowej wizji szukania szczęścia jednostki. Odkryty na nowo antyczny filozof Protagoras ze swoim hasłem: Anthropos metron panton („Człowiek miarą wszechrzeczy”) wyznaczył nowy kierunek. Bodaj jeszcze ważniejsze było odwrócenie się od problemu upadku człowieka, by skupić się na odkrywaniu jego możliwości. Potem już poszło „z górki”: coraz więcej haseł dotyczących możliwości, coraz mniej refleksji nad ograniczeniami ludzkiej natury.

KRÓLESTWO BOŻE JEST ELITARNE, NIE EGALITARNE

Dziś jednym z wielkich haseł i dążeń współczesności jest równość. Zostawmy to, w jakim stopniu jest to szczerze artykułowane, czy faktycznie jego głosiciele widzą się w roli zrównanych z tymi, do których mówią. Nie jest to nowy pomysł na urządzanie świata. Jak wszystko, co konstytuuje współczesny porządek, sięga swymi początkami co najmniej Oświecenia. „Najbardziej złowieszczym powszechnym zjawiskiem naszych czasów jest stałe zacieranie różnic tworzących społeczeństwo (…) jeśli społeczeństwo jest czymś, co może być zrozumiane, musi mieć strukturę; jeśli ma strukturę, musi mieć hierarchię: z tą metafizyczną prawdą na próżno walczą jakobini” – pisał (w 1948 roku!) Richard M. Weaver6. Od tamtej pory wiele zrobiono, aby tę strukturę i hierarchię nie tylko zaburzyć, ale wręcz ją zniszczyć.

Dlaczego warto o tym wspominać? Jeszcze raz oddajmy głos amerykańskiemu konserwatyście: „Przypomnijmy sobie, że tradycyjne społeczeństwo było zorganizowane wokół króla i kapłana, żołnierza i poety, wieśniaka i rzemieślnika. Dzisiaj różnice między powołaniami blakną, a nowe społeczeństwo skupione jest wokół zdolności do konsumpcji. Teoria romantyzmu podkreśla tę zmianę; jeśli przywiążemy większe znaczenie do czucia niż do myślenia, wkrótce w konsekwencji będziemy zwracać większą uwagę na pragnących niż zasługujących”7. W kontekście chrześcijańskiego myślenia wydaje nam się obecnie naturalne, że mamy budować z myślą o pragnących, a nie zasługujących. Cała Ewangelia zdaje się koncentrować wokół tej zasady. Wydaje się, że dochodzimy zatem do sedna nieporozumienia. Otóż fundamentem Ewangelii jest świat hierarchiczny – na jego czele stoi Król, bo też jej celem jest przywrócenie Królestwa Bożego. Samo Królestwo także nie zasadza się na równości. Gdyby tak było, nie mówilibyśmy ani o Królu, ani o Królestwie. Królem mógłby być każdy, a to z natury rzeczy zaprzecza idei Królestwa. Jakiegokolwiek, nie tylko tego Bożego. Tak właśnie budowany jest nasz świat: „Możemy być kimkolwiek zechcemy” – pisał już w czasach Renesansu Pico della Mirandola8. Co w tym złego? Egalitaryzm prowadzi do ucieczki od hierarchii i porządku, a to w prostej konsekwencji prowadzi nas w odmęty chaosu. O ile Boże społeczeństwo jest produktem Logosu, o tyle współczesne egalitarne społeczeństwo jest wytworem (i twórcą zarazem) chaosu. Oświecenie swoją rewolucję, prowadzącą do chaosu (każda rewolucja ma takie reperkusje), zbudowało na haśle, że wszyscy ludzie są sobie równi i wolni. Ale czyż nauczanie Biblii nie uczy nas, że od czasu upadku nie ma mowy o wolności, a ten brak (wynik grzechu) zaprzecza istnieniu równości? Pomińmy fakt, że od samego początku stworzenia – od Adama i Ewy – już w podstawowej strukturze społecznej, jaką jest rodzina, dwoje ludzi nie było sobie równych. Jeśli są inni (temu trudno zaprzeczyć), mają inne zadania (hierarchia) i są częścią struktury (społeczeństwo), z zasady równi być nie mogą. Nie z powodów ideologicznych, ale praktycznych. Dodajmy – także dlatego, że nie taki był zamysł Boga. Zanim ktoś z oburzeniem, po tym, co przed chwilą przeczytał, zechce rzucić tę książkę w kąt, proszę tylko o to, aby dał mi wyjaśnić mój tok rozumowania i to, do czego zmierzam. Dla nas, dzieci Oświecenia, równość oznacza, że każdy może wszystko i powinien wszystko, podczas gdy logika podpowiada nam, że jest lepiej, kiedy każdy zajmuje się tym, w czym jest dobry. Równość zaś – dla zasady – każe mi robić to, w czym jestem słaby, aby w konsekwencji druga osoba też mogła robić to, w czym jest słaba, a nie dobra. Pierwszym i oczywistym (choć przecież nie jedynym) przykładem jest tu tzw. związek partnerski w miejscu tradycyjnego. Najpierw polegało to na tym, że mężczyzna wykonuje obowiązki kobiety (rzadziej odwrotnie), potem poszliśmy krok dalej i oto bywa, że mężczyzna staje się kobietą (lub odwrotnie), a i samo pojęcie związku partnerskiego zyskało nowe znaczenie.

Fundamentem Ewangelii jest świat hierarchiczny – na jego czele stoi Król, bo też jej celem jest przywrócenie Królestwa Bożego.

Oczywiście brak równości nie może istnieć jedynie na zasadzie odrzucenia, ale zastąpienia.

Pamiętajmy, że istnieją dwie idee wywodzące się z Królestwa Bożego, które porządkują świat hierarchiczny i elitarny, dzięki czemu brak równości nie jest źródłem zła. To miłość i braterstwo. Jeszcze raz oddajmy głos Richardowi Weaverowi: „Przyjazne stosunki między ludźmi w dużych i małych grupach nie opierają się na chimerycznym wyobrażeniu równości, ale na braterstwie – pojęciu o wiele wcześniejszym w historii i zakorzenionym głębiej w ludzkiej świadomości. Pradawne uczucie braterstwa niesie obowiązki, o których równość nigdy nie słyszała. Braterstwo wymaga szacunku i ochrony, ponieważ wzięło się ze stosunków rodzinnych, a rodzina jest ze swej natury hierarchiczna. Żąda cierpliwości dla młodszego braciszka i może z całą stanowczością wyznaczyć obowiązki dla starszego brata. Umieszcza ludzi w siatce uczuć, a nie praw – tego hortus siccus9 współczesnej próżności”10. Weaver trafia w sedno – równość odwołuje się do prawa: „Mam prawo być tak traktowany...”, braterstwo zaś odwołuje się do miłości: „Kocham cię, więc cię nie skrzywdzę, ale będę dbać o twoje dobro”. Z jednej więc strony nieustanna walka o swoje prawa (walka, jak pokazuje rzeczywistość, przegrywana raz za razem), z drugiej zaś strony – niełatwa, ale zbudowana na zupełnie innej podstawie dążność do uszanowania i zaspokojenia potrzeb drugiej osoby.

O ile Boże społeczeństwo jest produktem Logosu, o tyle współczesne egalitarne społeczeństwo jest wytworem (i twórcą zarazem) chaosu.

Dziwnym trafem na sztandarach rewolucji francuskiej z 1789 roku znalazły się obok siebie: wolność, równość, braterstwo. Pierwszej – w jej pełnym zakresie – ich autorzy nie mogli dać, nie mając mocy odrodzenia człowieka, drugiej i tak nie potrafili stworzyć, zadowalając się jej karykaturą, a trzecia pasuje tu niczym kwiatek do kożucha, nie mogąc wszak istnieć bez miłości. Nie tylko dlatego, że bez wolności, tej duchowej, prawdziwej miłości nie da się wyprodukować laboratoryjnie (w laboratorium rewolucji), ale także dlatego, że jak powiedział ponoć Piotr Czaadajew, rosyjski dziewiętnastowieczny filozof: „Rewolucjoniści nie działają z miłości do uciskanych, ale z nienawiści do uciskających”11.

Między innymi dlatego nie ufam ludzkim pomysłom na dobre urządzenie świata.

PROBLEMY WSPÓŁCZESNEGO ŚWIATA A KRÓLESTWO BOŻE

Ludzkość słabo sobie radzi z coraz większą liczbą globalnych problemów i nic nie wskazuje na to, że sobie poradzi, mimo zaklinania rzeczywistości słowami o postępie i jego sukcesach. Tak naprawdę bohatersko zwalczamy problemy, które sami sobie tworzymy. Bardzo łatwo jest wymienić wszystkie bolączki współczesnego świata, z których nie bardzo widać dziś wyjście i nic nie wskazuje na to, aby je ujrzeć jutro.

Spójrzmy na medycynę – dziedzinę newralgiczną z racji obecnej pandemii. Przyjęło się uważać, że człowiek dokonał w tej sferze olbrzymiego postępu. To prawda, zależy jedynie, do czego się porównamy. Choć leczymy dziś różne schorzenia, na które dawniej się umierało, to jednak wciąż wiele chorób śmiertelnie zagraża człowiekowi, nie tylko w tzw. trzecim świecie. Na COVID-19 według oficjalnych danych zmarło do tej pory w USA 539 835 osób12. To więcej niż zginęło Amerykanów łącznie w drugiej wojnie światowej, wojnie koreańskiej i wietnamskiej (514 tys.). Inny przykład: „Pod koniec lat dziewięćdziesiątych oceniano, że jedna trzecia ludzi żyjących w krajach bogatych prędzej czy później zachoruje na jakąś formę raka. Ta perspektywa jest tym bardziej niepokojąca, że najpowszechniej stosowane formy leczenia najczęściej występujących zmian nowotworowych: zabieg chirurgiczny, chemioterapia i radioterapia nie spowodowały jak dotąd radykalnych zmian w statystykach śmiertelności”13. W następnych dwóch dekadach nic się w tej kwestii nie zmieniło.

Świat upadnie pod ciężarem nierozwiązanych problemów, a nie dlatego, że osiągnie doskonałość i zanudzi się własnym dobrostanem. Tak naprawdę z roku na rok perspektywy są coraz gorsze. Dochodzimy do kresu historii cywilizacji. Po prostu przestaniemy nadążać z gaszeniem coraz to nowych pożarów i usuwaniem ich skutków. To jednak tak naprawdę nie jest zła wiadomość. Owszem, zła dla tych, którzy nie mają dokąd pójść. Dobra dla tych, którzy mają i wiedzą, dokąd idą. Królestwo Boże zawsze jawiło się jako nowa Ziemia Obiecana. Tylko nie trzeba jej zdobywać. Kryzysy zawsze wywoływały u ludzi potrzebę szukania Boga i Jego panowania, podczas gdy czasy dostatku odwodziły od tego. Kryzys wskazuje bowiem na wyraźny kontrast pomiędzy naszymi dwoma królestwami, okres prosperity zaciemnia ten obraz.

To jednak tak naprawdę nie jest zła wiadomość. Owszem, zła dla tych, którzy nie mają dokąd pójść. Dobra dla tych, którzy mają i wiedzą, dokąd idą.

Na szczęście to tylko fragment większej całości. Przywołajmy koronawirusa, wspomnianego przed chwilą. Pamiętacie?

KRÓLESTWO DOBREJ NADZIEI

Rok 2020 zaczął się zwyczajnie, jak każdy – 1 stycznia. Martwiliśmy się raczej kompletnym brakiem śniegu tej zimy. W lutym zaczęto mówić o wirusie w chińskim mieście Wuhan. Co prawda wspominano, że jego dotarcie do Europy pozostaje kwestią czasu, ale była już w poprzednich latach epidemia SARS czy ptasia grypa i nic wielkiego się nie wydarzyło. Szybko się jednak okazało, że tym razem będzie inaczej. W marcu zaczęto zamykać poszczególne kraje, rzecz bez precedensu. Poznaliśmy nowe pojęcia: lockdown, praca zdalna i nauczanie zdalne oraz hybrydowe, zobaczyliśmy nowy widok – ludzi w maseczkach, i to nie turystów z Dalekiego Wschodu.

Jeszcze nie przyjmujemy tego do wiadomości, jeszcze wypieramy tę myśl, ale to nieuchronne – świat, jaki znaliśmy, już nie wróci, odszedł na zawsze. Już od dawna nie było mowy o beztrosce, już od lat przybywało problemów w niemal każdej dziedzinie życia wspólnego. A jednak nigdy dotąd – nawet w czasie wielkich wojen – zagrożenie i ograniczenia życia nie były tak wszechogarniające i niepozostawiające właściwie miejsca ucieczki, dokąd COVID-19 by nie dotarł (według danych WHO, nie licząc drobnych wyspiarskich państw, jedynie Turkmenistan i Korea Północna nie wykazują zachorowań – o ile można im wierzyć, ponieważ trudno przypisać im wiarygodność).

Oczywiście atmosferę powszechnego zagrożenia skutecznie pompują media, za sprawą alarmujących tytułów i prognoz, obezwładniając nas negatywnymi obrazami przyszłości i wyłapując wszelkie najgorsze nowiny. Nie chodzi o to, że mamy do czynienia jedynie z faktami medialnymi – kiedy piszę te słowa (21 października 2020 r.), sytuacja jest rzeczywiście niewesoła. Jednak ludzkie odczucia i ludzką pamięć budują nie fakty, ale emocje, a te powstają na bazie tego, co przeżyliśmy emocjonalnie (częściej przeczytaliśmy, usłyszeliśmy, zobaczyliśmy w mediach), a nie tego, co się faktycznie wydarzyło.

Mediów (także tych społecznościowych) nie zmienimy, ale możemy zmienić coś innego. Źródło naszego samopoczucia, emocji i oceny sytuacji – z fałszywego oraz interesownego na prawdziwe i uczciwe. Takim źródłem jest sam Bóg i tylko On. Tak naprawdę sytuacja z koronawirusem może się dla wielu z nas okazać czymś bardzo pozytywnym. Oto na naszych oczach bankrutuje system światowego bezpieczeństwa – nie tego politycznego, jeszcze nie teraz, ale kulturowego, odpowiadającego za nasz ogląd całego świata i życia we wszystkich jego sferach. Człowiek Zachodu (szczególnie on) przynajmniej od siedemdziesięciu pięciu lat, od zakończenia drugiej wojny światowej, poczuł się niezwykle pewnie za sprawą bezprzykładnego w dziejach ludzkości rozwoju dobrobytu, wygody życia, dostępu do dóbr wszelakich, postępu naukowego, ogólnego radzenia sobie z problemami dawniej dokuczliwymi: wojnami, chorobami, biedą, krzywdą społeczną. I oto za sprawą niepozornego wirusa czar prysł. Od marca (mija siedem miesięcy) nie widać, aby ktoś znalazł rozwiązanie problemu – wszyscy działają po omacku, chaotycznie, niepewnie. Poczucie wszechwładzy, kontroli kryzysów pęka niczym bańka mydlana. Jeszcze nie wiemy, jakie będą demograficzne, ekonomiczne, społeczne skutki tej pandemii. Nie wiemy też, kiedy życie wróci do jakiejś równowagi. Nadszedł czas poszukać sobie innego, pewniejszego źródła bezpieczeństwa, tym bardziej że nie trzeba szukać daleko.

Nadszedł czas poszukać sobie innego, pewniejszego źródła bezpieczeństwa.

Gdyby ująć w krótką formułę przekaz Jezusa, z jakim przyszedł na nasz świat, mogłyby być nim słowa: „Nie bójcie się!”. Nie bójcie się o swoją przeszłość (wasze grzechy zostaną przebaczone), nie troszczcie się o waszą teraźniejszość (wasze potrzeby zostaną zaspokojone), nie martwcie się też o waszą przyszłość (idę przygotować wam miejsce). Jezus powiedział: „Pokój zostawiam wam, mój pokój wam daję; daję wam go inaczej niż daje świat” (J 14,27). Nie mówimy o pokoju złudnym, nietrwałym i niepełnym. Mówimy o pokoju, którego gwarantem jest sam Pan panów i Król królów. Przy czym warto zauważyć, że chodzi o pokój w koncepcji żydowskiej, nie łacińsko-greckiej, rozumiany jako brak wojny. To bardzo wąskie pojmowanie tego, o co by chodziło. Brak wojny może oznaczać jednocześnie cały zestaw obezwładniającego nas zła: choroby, niedostatek, lęk, prześladowanie. Pokój Jezusa jest inny – shalom, idea dobrostanu. Skąd się bierze? Nie z tego, że ludzie postanowią być dla siebie dobrzy – na to trudno liczyć, niezależnie od epoki, jakiej się przyglądamy. Nasza tak naprawdę nie jest w niczym lepsza. Skąd się bierze ten Boży pokój: wszechogarniający, błogi, nieskończony – co do czasu i zakresu światów, jakie obejmuje? Ano bierze się stąd, że człowiek przestaje w końcu uciekać, aby zbudować czy odnaleźć swoją Arkadię; przestaje pysznić się, że potrafi, że w końcu mu się uda, że jest lepszy, niż jest w istocie. Przystaje i w końcu dociera do niego, że jest bankrutem, że czas skończyć z rojeniami o własnej doskonałości, o tym, że już następnym razem w końcu mu się powiedzie. Oto najlepszy moment naszego życia, w którym po odkryciu słów: „Pomóż mi!” wołamy: „Boże, wybaw mnie ode mnie samego!”. I nareszcie możemy odpocząć. W końcu wolni.

KRÓLESTWO BOŻE TO IDEA DRUGIEJ SZANSY

Na co liczą ludzie niewierzący, kiedy poniosą życiową porażkę czy klęskę, kiedy doznają krzywdy bądź niesprawiedliwości? Jedni mają nadzieję na drugą szansę, drudzy liczą na ziemską sprawiedliwość. Jeszcze inni ufają ślepemu losowi, przeznaczeniu, które wynagrodzi im poniesione straty. Są i tacy, którzy nie liczą na nic, fataliści i pesymiści, w myśl zasady: „Jeśli sam sobie nie pomożesz, nikt ci nie pomoże”. Dlatego tak wielu zwolenników ma zasada: „nadzieja matką głupich”. Czy to znaczy, że ci mądrzy liczą tylko na siebie? Bardzo to smutne i w istocie podszyte rezygnacją.

Niebo naprawia wszystkie krzywdy!

Inaczej jest z ludźmi wierzącymi. Nadzieja (gr. elpis) to jedno z najpiękniejszych pojęć Nowego Testamentu. Ciekawe, że dla antycznych Greków słowo to niosło inne znaczenie niż dla nas, wychowanych już w jego chrześcijańskim sensie. Dla owych Hellenów elpis oznaczało zarówno oczekiwanie na zło, łącząc się z lękiem, jak i na dobro, niosąc pozytywne konotacje. Te drugie jednak nie były zbyt silne, skoro „w hymnach Homeryckich z VIII w. przed Chr. zgromadzenie na Olimpie jest urzeczone przez Muzy, które śpiewają «o nieśmiertelnych darach bogów i cierpieniach ludzi, zdolnych, by przetrwać tylko z woli nieśmiertelnych, żyjący bezmyślnie i bez nadziei, a także nieznajdujący leku ratującego od śmierci, ani ochrony przed starością»”14. W ujęciu chrześcijańskim elpis otrzymuje nowe znaczenie (to nierzadka historia, kiedy autorzy nowotestamentowi nadają słowom nowe, bogate duchowo znaczenia) jako słowo określające „radość i pewne oczekiwanie wiecznego zbawienia”15. Dzięki Chrystusowi otrzymaliśmy więc nowe pojęcie, ale też o wiele więcej – gwarancję prawdziwości stojącej za nim treści. Mamy tu dwie wielkie prawdy. Pierwsza: Bóg troszczy się doraźnie; druga: Bóg troszczy się wiecznie, całościowo.

Niebo zmienia wszystko.

Królestwo Boże to idea zawierająca gwarancję tego, że nasze życie, bez względu na to, co nas spotka na ziemi: wrodzona choroba, złe okoliczności życia, nawet życiowe błędy, także te rujnujące nam życie na ziemi, nie przeniesie się na całość naszego życia w wieczności – o ile zechcemy wejść do Królestwa Bożego. Dlatego nie musimy czuć się przegrani, pokrzywdzeni, żyć z poczuciem ostatecznej straty dotyczącej jakiejś szansy, części lub całości życia, ponieważ ta strata zostanie w Królestwie Bożym, tym wiecznym, naprawiona i nam wynagrodzona. Niebo naprawia wszystkie krzywdy! Zapamiętajmy tę prawdę. To wielka i przełomowa pociecha. Kiedy słuchałem pięknej ballady Erica Claptona Tears in Heaven, którą napisał po tym, jak w tragicznym wypadku stracił swojego czteroletniego syna Conora, dotarło do mnie to właśnie zdanie: niebo naprawia wszystkie krzywdy! Eric Clapton śpiewa w swym utworze:

Czy rozpoznałbyś mnie, gdybym zobaczył cię w niebie?

Czy byłoby tak samo, gdybym zobaczył cię w niebie?

I potem dodaje:

I to wiem, nie będzie więcej już łez, tu, w niebie.

Samą piosenkę można oczywiście różnie interpretować, co do nadziei autora na znalezienie się w niebie, ale nie o to mi chodzi. Rzecz w nadziei, że niebo zmienia wszystko: ból, żal, stratę.

Ludzie żywią wielkie pragnienie, aby zaznać naprawienia własnych czy cudzych błędów, które bardzo wiele kosztują. Niewierzący w niebo nie mają się do czego odwołać. Pozostaje im owo „tu i teraz”, którego nic nie zastąpi, bo nie może – według tego, w jaki świat uwierzyli. Ci jednak, którzy uchwycili się „tej” nadziei, wiedzą, że tam łzy zostaną otarte, a nowe już nie popłyną. Ci, którzy utracili kochane osoby, odzyskają je. Ci, którzy ich nie zobaczyli, spotkają je: dzieci rodziców, a rodzice swoje dzieci. Każda krzywda zawiniona przez pijanego kierowcę, niestarannego lekarza, bandytę w mundurze czy bez niego zostanie naprawiona. Dlatego tak ważne jest, by wierzyć w ten dalszy ciąg. Aby trzymać się nadziei na zmartwychwstanie, ufać w Bożą miłość naprawiającą krzywdy i tęsknie wypatrywać Boga, który czeka tam na nas, aby obetrzeć nasze łzy. Dzięki istnieniu Królestwa Bożego nic, co tracimy na ziemi, nie pozostaje ostateczną stratą16. To wszystko jest do odzyskania. Otrzymamy z powrotem tych, których kochaliśmy, swoje odrodzone i już doskonałe ciała i swoje marzenia. Najpierw jednak musimy wejść do Królestwa Bożego w jego wiecznej odsłonie. Wszystko dzieje się po drugiej stronie, w świecie królowania Jezusa Chrystusa.

John Eldredge pisze o tym: „Ludzka nędza we wszelkich swoich formach zostaje uleczona. Królestwo Boże niesie ze sobą odnowę. Życie wraca do stanu, w jakim miało być pierwotnie”17. Dzięki temu wielkiemu Bożemu zamysłowi nasze życie w końcu dozna pełnej realizacji. Bez względu na to, jak wiele rzeczy nam nie wyszło albo jak wiele cierpienia i szkód doznaliśmy. Wszystko odzyskamy w otoczeniu Bożej doskonałości.

Ludzie nigdy nie otrzymali lepszej prawdy i większej nadziei. Żadna utopia, teoria, wizja ani mit nie mogą się równać z objawieniem prawdy o Królestwie Bożym. Nie mówiąc o tym, że wszystkie one budowane są na bardzo kruchej podstawie ludzkich wyobrażeń, starań i możliwości. Dziwne, ale dla wielu ludzi idea postępu jest bardziej pociągająca niż idea Królestwa. Na to już nic nie poradzimy. Jezus zaprasza, otwierając drzwi, a właściwie sam będąc drzwiami do Królestwa. Jednakże Jezus nie przymusza. Nikt nie zostanie porwany siłą do Królestwa Bożego. Każdy musi tam wejść, bo chce, z własnej woli.

GEORGE FLOYD A KRÓLESTWO BOŻE

Mam oczywiście świadomość, że w naszych czasach bieżące przykłady strasznie szybko się dezaktualizują. Kiedy piszę te słowa, coś jest świeże i żywo komentowane, a kiedy trafią one do czytelnika, będą już jakimiś cieniami przeszłości, choć to przeszłość wciąż bardzo świeżej daty.

25 maja 2020 roku w Minneapolis, w wyniku brutalnego działania białego policjanta zmarł czarnoskóry Amerykanin George Floyd. Zdarzenie wywołało wielodniowe protesty i zamieszki, które rozlały się na dwieście miast w Stanach Zjednoczonych i sześćdziesiąt krajów świata. Czego ta sytuacja uczy nas o Królestwie Bożym?

Prosty wniosek jest taki, że żyjemy w złym królestwie (nie w królestwie białego człowieka, bo przecież nie w tym rzecz)18, ale to wszyscy wiemy i mamy tego liczne dowody na co dzień. Tragedia George’a Floyda, zwyczajnego czterdziestosześcioletniego mężczyzny, którego przeszłość i teraźniejszość daleka była od nieskazitelności, co nie jest oczywiście usprawiedliwieniem jego losu, stanowi część większego problemu. Nie jest to problem rasizmu ani brutalności policji czy jakiejkolwiek innej łatwej diagnozy. Są to problemy wskazane szybko na potrzeby mediów i doraźnej polityki, aby uzyskać oczekiwaną reakcję opinii publicznej. One oczywiście istnieją, ale nie są sednem. Druga strona medalu to reakcja na to, co się wydarzyło, przede wszystkim ze strony czarnoskórych Amerykanów. Reakcja, która przypominała rewoltę społeczną: plądrowanie sklepów, podpalanie samochodów, niszczenie mienia publicznego i prywatnego (dostało się nawet pomnikowi Tadeusza Kościuszki w Waszyngtonie).

To niezwykłe, że USA w ciągu zaledwie trzech miesięcy doświadczyły dwóch tak znaczących problemów społecznych: pandemii koronawirusa (30,2 mln chorych, 550 tys. zmarłych19