Konsolacje - Jacek Waniewski - ebook

Konsolacje ebook

Jacek Waniewski

0,0

Opis

Czwarty zbiór krótkich form literackich autorstwa Jacka Waniewskiego. Myśli, refleksje, słowne zabawy oraz opowiadania, w tym kolejne teksty z cyklu "Rozmowy z moim wujem", znanego już czytelnikowi z poprzednich tomów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 168

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jacek Waniewski
Konsolacje
© Copyright by Jacek Waniewski 2014
ISBN 978-83-7564-438-8
Wydawnictwo My Book www.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim. Zabrania

Moja baśń

Wypadek

Nad moją głową unosiła się nicość. Z respektem patrzyłem na jej przeciwbieżne piły w nieustannym ruchu, ostry ząb przy ostrym zębie, rząd zębów przy rzędzie zębów, tartak nicości. I zobaczyłem sokoła spadającego jak kamień z nieba wprost w nicość. Zajęczały głucho piły powstrzymane na moment w swoim biegu, wstrząsnęła się nicość i ptak pojawił się po drugiej stronie. Odruchowo wyciągnąłem rękę, sokół spostrzegł to i przyleciał. Nie pomyślałem niestety o założeniu ochronnej rękawicy i ostre szpony rozcięły skórę i żyły na mojej dłoni. Kiedy oprzytomniałem z bólu, po nicości i sokole nie było już śladu. Musiałem szybko zająć się tamowaniem krwi płynącej z poharatanej ręki.

Sen

Szykuje się wielka uroczystość. Król z rodziną już przybył i siedzi na trybunie. Nieoczekiwanie przez nadrzeczne, puste jeszcze błonia przetaczają grupę niewielkich wodolotów i sprawnie spuszczają do rzeki. Rozumiem, że coś gdzieś się stało i trzeba natychmiast wysłać ekipę ratowniczą. Obserwuję jej odlot. Jeden z wodolotów ma kłopoty – prąd spycha go na brzeg, ale w ostatniej chwili udaje mu się ustawić wzdłuż nurtu i natychmiast startuje. Grupa samolotów zgodnie macha na pożegnanie skrzydłami i odlatuje. Mają niewielkie skrzydła, wyglądają bardziej na rakiety. Z daleka przypominają dmuchane zabawki. Widzę jednak jeszcze jeden kształt prujący toń rzeki w pogoni za odlatującą flotyllą. Ale to wielki dmuchany ponton, a nie samolot! Wysoko podniesiony przód – właściwie tylko sama rufa z silnikiem jest jeszcze zanurzona w wodzie – i coraz głośniejszy ryk motoru wskazują na zdeterminowanie siedzącego na tylnej burcie sternika do oderwania się od wody. Domyślam się, że pusty w tej chwili ponton jest przeznaczony do transportu ofiar wypadku. Systematycznie przyspiesza i wkrótce mija ostry zakręt rzeki. Obserwuję go dalej. Tuż za zakrętem znajduje się tama, jest tak blisko, że rozpędzony ponton nie ma szans na wyhamowanie. Skręca jednak i kieruje się w stronę małego pomostu przy styku tamy i brzegu. Za moment rozbije się, i tu wypływa z mojej podświadomości ciekawość, jak wygląda kraksa dmuchanego pontonu. Nie mam jednak czasu na zastanawianie się. Przy molo wyłaniają się z wody dwaj nurkowie w opasłych skafandrach. Przez szybki hełmów widać ich przerażone twarze. Rzucają się na boki i znikają pod wodą. Nie wiem jak, ale ponton skręca jednak pod kątem prostym i płynie wzdłuż brzegu w górę rzeki. Udaje mu się to chyba tylko dlatego, że wisi już prawie pionowo w powietrzu, więc promień jego skrętu może być mały. Wodolotów nie widać, nie mogły czekać, a prawdopodobnie nie zwróciły nawet uwagi na nieudany start pontonu. Otwieram oczy przerażony kraksą, która wydawała się nie do uniknięcia, i zastanawiam się, czy ten sen ma jakieś znaczenie dla mojego życia.

Mit założycielski

Jestem. Jest to bardzo pozytywny fakt. Jeden tylko mam z tym szkopuł, że moje istnienie jest nie najlepszego gatunku. Wyraźnie domaga się uszlachetnienia. Czegoś mu brakuje, więc trzeba mu coś dodać. Czy nie przydałby mi się na przykład mit założycielski? Tak, mit założycielski. On może pokazać, jak i dlaczego powstałem. Kto jest moim twórcą. Co jest moją misją. A więc, kto jest moim twórcą? Teraz odpowiedź jest prosta: Mit. Można od razu uzupełnić: Mit Założycielski. A jak powstałem? No, po prostu założył mnie Mit. Na przykład:

Dawno, dawno temu, przed wieloma dniami, wąskim skrawkiem piasku między morzem a wznoszącymi się stromo górami wędrował Mit. W pewnym miejscu urwiste skały dochodziły do samej wody i nie można było ich obejść. Były zbyt strome, żeby wspiąć się na nie. Jednym słowem: pułapka. Pozostawało tylko jedno wyjście: wycofać się. Zawrócić i pójść z powrotem. Tak postąpiłby każdy, ale nie Mit Założycielski. Na pewno nie on! Rozejrzał się z przyjemnością dookoła i powiedział: „Jakie wspaniałe miejsce! W sam raz, żeby tu coś założyć”. I założył. Założył po prostu, że skał zagradzających mu drogę nie ma. Spodobało mu się to założenie. „Co za wspaniałe założenie! – pomyślał. Teraz trzeba z niego wyciągnąć wnioski”. I zaczął wyciągać. Najpierw wyciągnął ze swojej podróżnej sakwy zwój podpłomyków i niewielki słoik oliwy z oliwek. Potem wyciągnął z niej wielki termos z aromatyzowaną herbatą. „A więc moim pierwszym wnioskiem będzie następujący lemat – stwierdził już bez żadnej dalszej zwłoki. Z założenia, że skał zagradzających drogę nie ma, wynika, że można się posilić. Dowód: Jeżeli droga przede mną jest wolna od przeszkód, to nie ma potrzeby się spieszyć. A ponieważ nie ma potrzeby się spieszyć, więc można się posilić. Co było do okazania”. I zabrał się za spożywanie podpłomyków maczanych w oliwie z oliwek. Kiedy już zjadł cały ich zwój, otworzył termos z herbatą i nalał ją do kubka-zakrętki. Rozszedł się wspaniały aromat. „Ach, co za wspaniały aromat – pomyślał Mit – trzeba nim się trochę porozkoszować!” Rozsiadł się wygodnie na suchym piasku i, popijając herbatę drobnymi łykami, patrzył na fale bijące równomiernie o brzeg. „Hm – rozmyślał dalej – mam duży termos bardzo aromatycznej herbaty i mogę się nią z kimś podzielić. Założę więc, że ten ktoś jest tu ze mną”. Moment później siedziałem obok niego na piasku. „Mam wspaniałą aromatyczną herbatę – powiedział – poczęstuj się”. I podał mi kubek-zakrętkę wypełniony czarną cieczą, pachnącą truskawkami. Wzdrygnąłem się z obrzydzenia. „Nie lubię aromatyzowanych herbat” – odpowiedziałem, zbyt późno zdając sobie sprawę, że było to trochę niegrzeczne. Spojrzał na mnie nieco zaskoczony. Po chwili mruknął: „Nie wyszło mi to założenie. Ale cóż, pora już kontynuować mój marsz”. Spakował podróżną sakwę i ruszył powoli po swoich śladach.

Siedziałem na piasku głodny i spragniony. Patrzyłem na fale bijące równomiernie o brzeg. Z mojej lewej strony piętrzyły się wysokie skały, dochodzące do samej wody, z prawej można było jeszcze dostrzec małą sylwetkę oddalającego się Mitu Założycielskiego. „To naprawdę wspaniały Mit, szkoda, że pija taką paskudną herbatę – pomyślałem. I jaki prawdziwy, pomimo pewnych niekonsekwencji”. Ale przecież nikt nie powinien wymagać od mitów żelaznej logiki.

Flet

Nie przypadłem do gustu bogom. Atenie się nie dziwię, a gdzieżby. Nie pasowałem zupełnie do niej, tej mądrej i dzielnej wojowniczki. Upuściła mnie jakby niechcący, ale z odczuwalnym obrzydzeniem. Na szczęście w pobliżu znalazł się Marsjasz. O, ten potrafił zrobić ze mnie użytek! Był to wspaniały okres mojego istnienia. Nie potrafiłem tylko zrozumieć, dlaczego on szukał coraz większego poklasku. Dlaczego nie wystarczało mu życie pięknem, jakie potrafił ze mnie i z siebie wydobyć? I po cholerę ten pojedynek? Byliśmy jak zawsze wspaniali. Ale cóż, ta boska lira! Sam się zasłuchałem… A potem? Nie zdążyłem się nawet zorientować, co jest grane. Wyrwany z ręki Marsjasza poleciałem w krzaki. Po pewnym czasie doleciał mnie potworny ryk, coś jakby wycie sylena obdzieranego żywcem ze skóry. Mną nikt się już nie interesował. Pęczniałem na deszczach, pękałem na ostrym mrozie i w suchym upale, powoli rozpadałem się na kawałki, a te w końcu rozsypały się w proch rozwiany wiatrem. Jeżeli teraz odrobina energii, która kiedyś była we mnie zawarta, trafi do ludzkiego ciała, wydobywa z człowieka okruch piękna, tak, na pewno piękna, ale przemieszanego z fałszem i zgrzytem; okruch, który jeszcze nigdy nie wzbudził zainteresowania na Parnasie.

Szafy

Jednocześnie z awansem przeniesiono mnie na wyższe piętro. Pojechałem obejrzeć mój nowy pokój. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, kiedy otworzyły się drzwi windy, był równy rząd szaf. Stały akurat na wprost wind, dwa i pół metra od nich (a w myśl przepisów antypożarowych wystarczyłoby metr dwadzieścia centymetrów) pod przeciwległą ścianą korytarza. Nieokreślonego koloru, nieciekawych kształtów, niedomykające się. Tyle zdążyłem zauważyć, ale nie poświęciłem im wtedy więcej czasu – miałem ważniejsze zajęcia.

Później przechodziłem koło nich codziennie. Po kilku miesiącach zauważyłem jednak, że w momencie otwierania się drzwi windy spinam się wewnętrznie i zawsze rzucam krótkie, uważne spojrzenie na szafy. Tak, coś było ze mną nie w porządku. Tyle odpowiedzialności, a tu coś niby zabawa, niby lęk, coś, czego nie potrafiłem określić. Spróbowałem dowiedzieć się, do kogo te szafy należą i co się w nich znajduje. Nikt na moim piętrze nie potrafił dać mi wyraźnej odpowiedzi, a moje pytania wywoływały zażenowanie i jakby niechęć do mnie. Kolegów z niższych pięter nie miałem nawet o co pytać: przecież nie mieli pojęcia, co znajduje się na wyższych piętrach. Podobnie zresztą jak i ja nie wiedziałem nic o piętrach wyższych od mojego. Nigdy zresztą nie miałem okazji porozmawiać z tymi, co na nich pracowali.

Pewnego dnia zdecydowałem się. Kiedy na korytarzu nie było nikogo, spróbowałem otworzyć skrajną szafę. Była zamknięta na klucz. Ale bez trudu można było zauważyć, że niektóre z nich są niedomknięte. Właśnie to rzuciło mi się w oczy, kiedy po raz pierwszy wysiadłem z windy na tym piętrze. Jedna z nich miała nawet umieszczony w przerwie między drzwiami a boczną ścianką kilkakrotnie zagięty kawałek papieru, żeby zapobiec samorzutnemu otwieraniu się. Spróbowałem otworzyć następną szafę, chociaż właściwie powinienem zacząć od tych niedomkniętych, ale jakoś nie dowierzałem tej pozornej otwartości. Po chwili wiedziałem już: wszystkie szafy, oprócz tych już na pierwszy rzut oka niezamkniętych, są dokładnie zamknięte. Uchyliłem więc jedne z tych niedomkniętych drzwi. Na półkach leżały w nieładzie stare książki i papiery, jakieś przyrządy i ich luźne części. Wszystko pokryte grubą warstwą kurzu. Patrzyłem w zamyśleniu. I nagle… Ogarnął mnie lęk. Szybko przymknąłem te drzwi i odszedłem. Wiedziałem już wszystko i coraz bardziej się bałem. A więc jednak! Już wydawało się, że wszystko idzie tak dobrze! Czułem przecież, że ten pozorny spokój nie może być prawdziwy. Teraz wiedziałem. A więc to tutaj. Tutaj go ukryli! Tylko wyzywająca brzydota tych szaf mogła go zdradzić, tak była dla niego charakterystyczna. Teraz już rozumiałem. Te szafy były z jego epoki. Były takie jak on, i to był jedyny minus jego kryjówki. Ale przecież nikt nie zaryzykowałby przenoszenia komunizmu do nowych szaf. Boję się coraz bardziej i wolę nie myśleć, kto i w jakim celu go tu ukrył. Akurat naprzeciwko windy, której używam kilka razy dziennie.

Dziadek

Już w kolebce, jeszcze zanim rozprawiłem się z tymi dwoma nieszczęsnymi wężami, chciałem być dziadkiem. Nie wiem, skąd takie silne pragnienie wzięło się akurat u mnie, może po prostu je odziedziczyłem. Jak wiadomo, dziedziczy się po dziadkach, a nie po rodzicach, więc nic dziwnego, że po dziadkach chciałem być dziadkiem. Problem z tym jednak miałem, jak się okazało, chociaż to niby nic trudnego zostać dziadkiem.

Głupi ja nie byłem, o nie. Z tym zafajdanym gównem w stajniach Augiasza poradziłem sobie w mig. Myślał pacan, że będę się w tym babrał… Dostał za swoje, kiedy próbował potem przekrętów. A Hydra? Kto wpadł na pomysł, żeby wypalać rany po odciętych głowach? Może nie ja? Jakieś zasrane złote jabłka z krańca świata też potrafiłem sprowadzić. I krzepy mi nie brakowało. Czego by ten wstrętny babsztyl nie wymyślił, lwy, byki, ptaki, dziki, kraby, nic nie miało ze mną szans. Tylko z marzeniem o dziadkowaniu jakoś mi nie szło. Pytałem oczywiście wyrocznię, a jakże, ale wyrocznia, jak to wyrocznia, wyburczała coś w rodzaju: „Nocna praca noce skraca” i poszła spać. Radź się takiej! A ja przecież nie lubiłem w nocy próżnować. Jak mi kiedyś kumpel, którego odwiedziłem, powiedział że wszystko w jego domu stoi dla mnie otworem, to zaraz przez jedną noc zapłodniłem jego czterdzieści dziewięć córek, a pięćdziesiątej, co nie chciała ze mną, kazałem zostać westalką w mojej świątyni. I kumpel został wielokrotnym dziadkiem. Miał kłopot z głowy, i jeszcze mógł się chwalić, że mojego Tatusia ma za świekra.

Tak, ten problem często spędzał mi sen z oczu. Może coś bym w końcu wymyślił, gdyby ta baba mnie tak nie prześladowała. Ten jej pomysł, żebym oszalał i zabił własną żonę i dzieci! Paskudna wolooka! Bruździła mi okropnie. Oj, Hera, Hera, pewnie żal ci było, że nie ty będziesz prababką… A co powiecie o intrydze z Dejanirą i ubrankiem dla mnie pomazanym zatrutą krwią centaura? Sam go postrzeliłem strzałą umaczaną w krwi Hydry za to, że tę moją Dejanirę chciał zgwałcić, a on ją jeszcze zdążył oszukać, zanim umarł! O, łatwowierności kobiet! O, mocy bogiń!

Żyłem krótko, co prawda, skończyłem w męczarniach, ale przecież zdążyłem się jeszcze nieźle i zabawić, i napracować. Tyle że nic mi te moje prace i zabawy w tym jedynym, na czym mi naprawdę zależało, nie pomogły i dziadkiem nie zostałem, chociaż moi dziadkowie dziadkami byli.

Sztuka konwersacji

Wyciągam palmtopa z plecaka i zaczynam cierpliwie wstukiwać rysikiem kolejne słowa. Mam dużo czasu, lot potrwa z dziesięć godzin.

– Co robisz? – pyta Siedząca Obok.

– Robię notatki z podróży – odpowiadam i po chwili dodaję: – Właśnie zapisuję, że zapytałaś mnie, co robię.

– Aha. Ciekawe, co będzie dalej? – Interesuje Ją to wyraźnie, ale ja nie wiem, co będzie dalej, więc już się nie odzywam.

Uśmiechamy się do siebie jeszcze kilkakrotnie w ciągu tego lotu, ostatni raz przed wyjściem z samolotu.

Patyk

To już za chwilę. Za chwilę będę mógł zabrać głos. W końcu. Tyle lat czekałem na ten moment. Doświadczyłem przecież niejednego. Przez cały ten czas uważnie obserwowałem swoje plemię. Zbierałem informacje o innych ludach. Interesuje mnie struktura społeczna małych zbiorowości. Przygotowałem wiele ważnych propozycji. Uważam, że mamy teraz olbrzymią szansę dziejową. Trzeba tylko umieć ją wykorzystać. Trzeba zmienić dużo rzeczy w naszym życiu społecznym. Wszystko dokładnie przemyślałem. Wiem, że nie będzie się to podobać, bo muszę skrytykować wodza. Wyraźnie nie daje sobie rady. Nie rozumie sytuacji. Jeżeli sam nie zechce ustąpić, trzeba będzie przekonać zebranych, że musimy wybrać nowego. Mam istotne argumenty. Wszystko przemyślałem. Wódz ma jednak wielu popleczników. Na pewno będą go bronić. Ale nikt nie będzie mógł mi przerwać, dopóki będę miał w ręku Mówiący Patyk. Za chwilę wódz poda mi go.

Patyk nie wygląda zbyt imponująco. Tylko ozdoby z piór i wstążek wskazują, że ma dla nas jakieś znaczenie. Symboliczne znaczenie, ale w tym wypadku symbolizuje on coś, co będzie mi pomocne: tylko ten, kto ma w ręku patyk, może mówić. To daje mi gwarancję, że będę mógł rozwinąć cały mój wywód. Mam nadzieję, że przekonam sporą część Rady, nawet jeżeli trzeba będzie poczekać na rezultaty. Większość już się wypowiedziała. Wódz podaje każdemu Mówiący Patyk w takiej kolejności, jaką sam określa. To jego prawo. Może kogoś opuścić, ale rzadko to się zdarza, może też komuś podać patyk kilka razy. Ale mam pewność, że dzisiaj dostanę patyk. Po raz pierwszy zaprosili mnie do Rady. Wódz siedzi spokojnie, nieporuszony, wygląda naprawdę imponująco. Nie spodziewa się, co go czeka. Nikomu nigdy nie zdradziłem moich pomysłów. Mogłoby to źle się dla mnie skończyć, a już na pewno nie miałbym żadnej szansy, żeby je przedstawić Radzie.

Tak, a więc to już. Wódz podaje mi Mówiący Patyk. „Nasz wspaniały wódz, Skaczący Jaguar, ma oczywiście rację”. Co ja mówię? „Przewidział on wszystkie szczegóły, możemy być pewni, że zadbał o wszystko”. Co ja mówię? Ściskam jeszcze mocniej Mówiący Patyk. „Mogę wszystkich zapewnić o moim zaufaniu do Skaczącego Jaguara”. Co ja mówię?… Oddaję w końcu Mówiący Patyk wodzowi. Spogląda na mnie z uznaniem, ale wstrzymuje się z komentarzami. Jeszcze dwóch kolejnych mówców i zebranie dobiega końca. Powoli dochodzę do siebie. Patrzę z podziwem i szacunkiem na Mówiący Patyk. Czy kiedyś zechce wybrać mnie na wodza?

Garnek z wodą

Zapaliłem gaz, postawiłem na palniku garnek z wodą i przykryłem pokrywką. Zamierzałem ugotować sobie trzydzieści dekagramów mojej ulubionej żółtej fasolki szparagowej. Odczekałem kilka minut i podniosłem pokrywkę, aby wrzucić fasolkę do wrzącej wody. Ale w garnku zobaczyłem lód. Spojrzałem na palący się gaz i jeszcze raz na lód w garnku. Śnię – pomyślałem, zbliżyłem jednak dłoń do gazu i natychmiast ją cofnąłem: parzył. Dotknąłem lodu: był zimny jak lód. Śnię – pomyślałem znowu. Jaki to jednak wspaniały sen – przypomniałem już sobie. Może przecież stanowić wspaniały przykład na statystyczny charakter praw termodynamiki. Sprawdziłem jeszcze raz: gaz dalej grzał, a lód ziębił. Tak – byłem już prawie przekonany – przypadkowo złożyło się tak, że położenia i prędkości cząsteczek wody przybrały takie wartości, że kilka minut podgrzewania doprowadziło do jej zamarznięcia. Niezwykle małe prawdopodobieństwo natrafienia na takie ułożenie cząsteczek wody jest jednak niezerowe. Kto mi jednak uwierzy? – zmartwiłem się i jeszcze raz zajrzałem do garnka: lód był na swoim miejscu. Tak, mam niezwykłe szczęście. Ekstremalnie małe prawdopodobieństwo zamarznięcia lodu w podgrzewanym garnku trzeba jeszcze pomnożyć przez równie małe prawdopodobieństwo przyśnienia się snu o postawionym na gazie garnku z wodą, która akurat w tym momencie zamarza. Może uda mi się nie obudzić jeszcze przez chwilę? Taki sen już się nie powtórzy!

Dziedziniec cudów

Waldkowi

Nie wiem, jak tam trafiłem po raz pierwszy. Okazało się potem, że wystarczy chcieć tam dotrzeć i wyjść z domu. Ale nie od razu znalazłem tę prostą metodę. Oczywiście wiedziałem, w którą stronę pójść, ale potem cała ta plątanina uliczek i zaułków, placyków, schodów, bram… Można błądzić w nich cały dzień, ale choć nigdy nie wiedziałem jak, zawsze udawało mi się go odnaleźć. Natomiast pierwszy raz? Czy był to przypadek? A może miał z tym coś wspólnego ten zdumiewający wyraz oczu idącego mi naprzeciwko człowieka, który spostrzegłem kilka dni wcześniej? Nie wiem, dlaczego popatrzyłem mu w twarz, wcześniej zawsze unikałem takich spojrzeń. Kto wie, może po prostu chciałem wtedy spojrzeć w takie oczy jeszcze raz, a wystarczy chcieć, aby trafić?

Więc stało się. Kiedy wszedłem na dziedziniec, po prostu skierowałem się na ukos w stronę przeciwnego rogu, aby pójść dalej. Na ławkach siedziało kilka osób, z okolicznych domów dochodziło pobrzękiwanie naczyń – była to pora przygotowywania wieczornego posiłku, jakaś muzyka, rozmowy, z krzaków po lewej stronie wybiegły dzieci. Szedłem coraz wolniej i zatrzymałem się w końcu na środku. Nie rozumiałem, co się dzieje. Uśmiechnąłem się nieśmiało. I wtedy zobaczyłem uśmiech na twarzy faceta siedzącego na ławce. Zrozumiałem: te oczy, które widziałem przez moment na ulicy, uśmiechały się. Krótki błysk uśmiechu, tak niebezpieczny dla właściciela, z czego wtedy oczywiście nie zdawałem sobie sprawy. Czyżby było to przekazanie zaproszenia na dziedziniec?

Usiadłem na ławce obok tamtego faceta. Po chwili przysiadł się jeszcze ktoś. Nie pamiętam, o czym rozmawiali. Sam nie miałem ochoty się odzywać, ale też nikt mnie o nic nie pytał. Siedziałem i zastanawiałem się, o co tu chodzi i dlaczego zatrzymałem się w tym miejscu. Spokój, tak podsumowałem to doświadczenie. Zmierzchało powoli. Uświadomiłem sobie, że czeka mnie droga przez labirynt ciemnych uliczek. Podniosłem się, powiedziałem: „Cześć” i odszedłem. Wbrew moim obawom, szybko znalazłem się na jednym z jasno oświetlonych bulwarów. Po chwili zostałem nieoczekiwanie i brutalnie zaatakowany. Nawet nie próbowałem się bronić, na szczęście szybko zjawił się radiowóz. Napastnik uciekł, byłem wściekły i obolały. Policjant spisał ten incydent i jakoś bez przekonania powiedział: Niech pan się tu nie włóczy, co i raz ktoś obrywa.

Następnego dnia, kiedy przyszedłem do siebie, postanowiłem jednak powtórnie odwiedzić dziedziniec. Starałem się iść po swoich śladach, ale wkrótce zgubiłem drogę. Chodziłem tu i tam, szukając zapamiętanych szczegółów. Na nic. Po kilku godzinach błądzenia wróciłem do domu. Podjąłem jeszcze kilka prób. Bezskutecznie. Minęło parę miesięcy. Wychodząc z pracy, poczułem się jakoś dziwnie. Chciałem wrócić do domu najkrótszą drogą, ale przechodząc obok tej podejrzanej dzielnicy, skręciłem w pierwszy lepszy zaułek. Nie rozglądałem się, po prostu potrzebowałem ruchu. Byle gdzie. Szedłem szybko i nagle… Tak, to był ten dziedziniec. Ławeczki, kilka drzew, krzaki. I ci spokojni, lekko uśmiechnięci ludzie. Teraz już wiedziałem, że przywiodła mnie tu tęsknota za uśmiechniętymi oczami.

Zdążyło już nadejść lato i teraz wracałem jeszcze za dnia. Na bulwarze jakaś para zaczęła mnie nagle wyzywać i poszturchiwać. Zdenerwowałem się, cały nastrój dziedzińca prysł w jednym momencie. Ale mały tłumek, który zebrał się tymczasem wokół nas, rozproszył się po bardzo nieprzyjemnej wymianie zdań i mogłem odejść.

Powoli zorientowałem się, o co w tym wszystkim chodzi. Kilka następnych wizyt, rozmowy z tymi, którzy tam przychodzili, analiza własnych przeżyć. Tylko zatęskniwszy za spokojem i uśmiechem można trafić na dziedziniec. Taki stan na zewnątrz dziedzińca natychmiast wywołuje agresję. To tak, jakby kot wszedł między stado psów. Rzeczywiście, w ciągu mojego, niekrótkiego przecież życia nigdy wcześniej nie byłem spokojny i uśmiechnięty. Nie mogę teraz pojąć dlaczego, ale wtedy stopniowo wsiąkłem zupełnie w to nowe środowisko. Coraz trudniej było mi wytrzymać między wizytami na dziedzińcu. Byłem uzależniony. Musiałem się jednak starannie maskować, i natychmiast po wyjściu zmieniać wyraz twarzy.

I