Komornik, czyli life is brutal and full of zasadzkas - Tomek Cze - ebook

Komornik, czyli life is brutal and full of zasadzkas ebook

Tomek Cze

0,0
19,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Komedia o emigracji. Kontynuacja książki "Komornik, czyli śmieszna opowieść o emigracji". Dalsze losy Artura i spółki. Emigracja okiem Polaka mieszkającego 15 lat na Zachodzie. Akcję napędza wąteek kryminalny, lecz książka w zabawny sposób opisuje, lub stara się opisać obraz naszej emigracji zarobkowej. Dlaczego? Kiedy? Na jak długo? Za czym tęsknimy?

Polska mentalność w zderzeniu z zachodnią rzeczywistością.

Grzech nie przeczytać!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 419

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wszelkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Nawet ja...

Ale każda z postaci będzie wam kogoś przypominać.

Nawet mnie!

Książkę dedykuję mojej Ani...

Rozdział 1

Na początek to już jest koniec. Wspomnienia z piaskownicy. Każdy głupek trafia w słupek. Życie jak kryształ.

Stoję na balkonie, szóste piętro. Dobrze, że nie wyżej. I tak mam lęk wysokości.

Myślę...

Skoczyć czy nie? Tak wiele się ostatnio wydarzyło... Tyle rzeczy, dobrych i złych.

Nie dam rady. Muszę skoczyć. Nie mogę przestać myśleć o tym, co się dziś stało... Nie wygram z tym uczuciem... Wychylam się mocniej za balkon. Ale lęk wysokości każe mi się cofnąć. Poklepuję się po kieszeniach. W prawej zostały mi jakieś pieniądze. Prawie pięćdziesiąt złotych. To wszystko.

Ale przecież więcej nie będę potrzebował.

Co pomyśli Alicja, gdy wróci do domu? Zrozumie, że w tej sytuacji musiałem, czy nie?

Teraz to nie ma znaczenia. I tak to zrobię.

Jeszcze ostatni raz przeglądam się w lustrze. Koszula czysta, spodnie OK. Przecież nie chcę, żeby pamiętali mnie jako brudasa.

Teraz stoi mi przed oczami obraz małego chłopca. Po całym dniu zabawy przy torach kolejowych lub w różnych innych dziwnych miejscach wraca umorusany do domu. To ja.

I pod prysznic? Nie...

Ja nawet nie wiedziałem, co to jest prysznic. Wanna? Też nie.

Balia. A ciepłą wodę trzeba było grzać w garach na piecu węglowym.

Mieszkaliśmy w małym drewnianym domku. To nie była chatka zbudowana przez górali. To był stary dom z tynkiem kładzionym na słomie. Najbiedniejszy w okolicy. Skąd tam miałaby się wziąć wanna?

A my byliśmy najszczęśliwszymi dziećmi w okolicy. Taki paradoks. Do tej pory pamiętam zabawy i psikusy z dzieciństwa. Nasz sąsiad miał junaka, a naszym ulubionym zajęciem było wdychanie spalin z rury wydechowej. Kiedy tylko usłyszeliśmy, że sąsiad odpala bestię, wybiegaliśmy na ulicę i nosem wciągaliśmy zapach wielkiego świata. Gdy odwiedzał nas mój wujek, kierowca ciężarówki marki Star, przez cały jego pobyt przesiadywaliśmy w kabinie, kręcąc kierownicą (a raczej udając, że kręcimy) i w wyobraźni odwiedzając Katowice. To była wtedy dla nas zagranica.

Do szkoły szliśmy sami co dzień trzy kilometry. Wracaliśmy też sami, ale czasem nie wracaliśmy prosto do domu. Kolega z podstawówki mieszkał w blokach obok szkoły. Jego rodzice często pracowali na drugą zmianę. Mieliśmy wolną chatę. Zwykle wybieraliśmy się do niego w trójkę. Największe klasowe rozrabiaki (na miarę szóstej klasy podstawówki), czyli Wahecki i Pytlos, a ja na dokładkę, bo choć nie byłem łobuzem, to zawsze jakoś było nam po drodze. Lubiliśmy się. Jednym z naszych genialnych pomysłów było rozpalenie ogniska i próba upieczenia ziemniaków w szufladzie meblościanki. Na szczęście nie spaliliśmy bloku, ale też nici z ziemniaków.

Innym razem rzecz działa się w klasie, na lekcji czegoś tam. Mieliśmy zastępstwo. Nauczycielka, pewnie dla świętego spokoju, kazała nam napisać coś tam o czymś tam. W ławce siedziałem z Waheckim. W pewnym momencie szturchnął mnie i na moim wypieszczonym tekście zrobiłem dłuuugą krechę. Byłem mały, ale wkurzyłem się jak duży. Bez namysłu walnąłem mu jeszcze większą krechę na jego wychuchanych zapiskach. Remis.

Tyle że nie dla największego łobuza w klasie. Zrobił tę swoją zaciętą minę. Teraz, gdy to wspominam, wzbudza to we mnie rozczulenie. Ale wtedy?

W złości narysował mi kolejną krechę. Moje poczucie sprawiedliwości nie pozwoliło mi się poddać. Wyrwałem mu zeszyt i zacząłem z pasją po nim bazgrać. Wahecki nie pozostawał mi dłużny. Wykorzystał moje zapracowanie i złapał mój zeszyt. Wyskoczyliśmy z ławki i staliśmy naprzeciw siebie z zeszytami w dłoniach.

W tym momencie nauczycielka oderwała się od lektury gazety i z niedowierzaniem zaczęła na nas patrzeć.

Aby wejść na wyższy poziom, Rafał, zamiast bazgrać, roztargał kartkę. Ja dwie.

A nauczycielka patrzyła, przecierała okulary i nie mogła uwierzyć w to, co widzi.

Teraz Rafał roztargał parę kartek. Ja też. Nie mając już żadnych opcji, staliśmy naprzeciw siebie, starając się roztargać na pół cały zeszyt tymi małymi, chudymi rączkami, jak ten świstak. Choć on był później i raczej zawijał, niż targał.

– Stop! – usłyszeliśmy komendę i dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę z okoliczności.

Nie pamiętam już, czy nasi rodzice odwiedzili szkołę, czy może zastępczyni nie chciała przyznać się przed zwierzchnikami, że nie upilnowała porządku.

Jako że siedziałem z Rafałem w ławce, kolejne kłopoty były tylko kwestią czasu.

Lekcja polskiego. Nauczycielką była pani Tomala. Budziła respekt u wszystkich uczniów. Tym razem doskonale pamiętam temat wypracowania: Twoja pierwsza przeczytana książka.

Wahecki już zaczął smarować na papier swoje przeżycia z pierwszego spotkania z Supermanem w komiksie.

Hm... Co by tu napisać? Przebiegle, czy też ze strachu, starałem się wczuć w tok myślenia pani Genowefy (już samo imię motywowało do większego wysiłku i budziło respekt).

Już mam! O krasnoludkach i sierotce Marysi. To jest „dziesiona”! Uśmiechnąłem się i z zapałem zacząłem swój esej. Nie czytałem tej książki, ale nie stanowiło to dla mnie problemu. Opowiedział mi ją wujek Disney. Rafał zauważył moją radość i zazdrosny zapytał, co to za genialny temat, że tak się ucieszyłem.

– O krasnoludkach i sierotce Marysi – odparłem z dumą.

Ten zrobił wielkie oczy, po czym szybko zatkał usta, by wydobywający się z nich rechot nie zaalarmował nadzorczyni. Tak się zataczał, wciąż nie mogąc powstrzymać śmiechu, że i ja się zaraziłem.

Nasza bystra nauczycielka usłyszała nasz chichot, ale nie mogąc zlokalizować źródła, tylko rozglądała się intensywnie. Pech chciał, że to ja wyjrzałem zza pleców poprzedzających nas uczniów, kiedy łypała rozeźlonym okiem między ławkami. Zobaczyła moją roześmianą gębę. Zerwała się z krzesła i zdecydowanym krokiem ruszyła w naszą stronę.

Złapała mnie za ucho i podciągnęła w górę.

„Moje stopy nie dotykają podłogi!” – pomyślałem. „Może powinienem spróbować sił w balecie?”

I w tej pozycji, z pomocą Gieni, opuściłem klasę.

Rafał ogólnie miał awersję do zeszytów.

Lekcja ZPT. Dla niewtajemniczonych: skrót oznacza zajęcia praktyczno-techniczne. Uczyliśmy się tam malować, do znudzenia kaligrafować litery pisma technicznego, ciąć, sklejać itd. W klasie z tyłu znajdował się warsztat z imadłami. Tym razem mój kolega zdenerwował się na nauczyciela, który potraktował go najniższą możliwą oceną za złe prowadzenie... – nie, nie Rafała, o tym za chwilę – za złe prowadzenie zeszytu do ZPT. Takiego w formacie A4.

I kiedy nauczyciel udał się na zaplecze klasy, Wahecki w złości chwycił swój zeszyt i zdenerwowany pobiegł na koniec sali. Tam niedoceniony kajet wkręcił w imadło i stosując wiszący powyżej brzeszczot z uchwytem, z furią rozpoczął piłowanie. Znów na pół. Może wpływ miało też to, że wcześniej nie udało mu się rozszarpać mojego zeszytu?

Ekscytacja, jaką wykazywał się Rafał podczas tej jakże prozaicznej czynności, sprawiła, że jeden z naszych kolegów posikał się ze śmiechu, tworząc pod ławką kałużę radości. Reszta tylko pospadała z krzesełek.

Ale, jak napisałem wcześniej, Rafał był największym łobuzem w klasie i nie tylko. Musiał sobie na to jakoś zasłużyć. Normą były jego bójki z rówieśnikami, jak i starszymi chłopakami. Jednak to wciąż nie wszystko.

Przyszedł czas, że zaczął on dojrzewać fizycznie. Działo się z nim coś, czego nie był jeszcze w stanie zrozumieć.

Kiedy nauczycielka wychodziła z klasy, z niego wychodził diabełek. I nie tylko. Wstawał wtedy z ławki, podchodził do dziewczyny, która zapewne mu się podobała, ze spodni wyciągał swój dobytek, po czym kładąc go na piórniku dziewczyny, wydawał z siebie dźwięki sugerujące wielki wysiłek.

– Ty świnio! – rzucała dziewczyna i kupowała sobie nowy piórnik.

Po wybuchu w Czarnobylu wszystkich wzywano na kontrolę węzłów chłonnych. Dla nas to było jednak dziwne przeżycie, bo badanie to polegało według nas na macaniu. Kiedy Rafał wyszedł z gabinetu, był mocno pobudzony.

– Co jest? – spytałem.

– Ty, taka młoda pielęgniarka jest z tą naszą.

„Nasza” według nas była baaardzo stara. Miała ze czterdzieści lat! Według nas to już blisko końca.

– To co?

– Jak mnie macała, to mi fiknął.

No i tak to z nim było...

Wszystko to musiało się źle skończyć. Choć to nie on, a Pytlos, czyli drugi mój ulubiony łobuz, był gwiazdą akcji.

Wojtek od pewnego czasu zawsze miał przy sobie jakieś pieniądze. Często po szkole zabierał mnie i Rafała do pobliskiego baru, gdzie nie było co prawda alkoholu, ale była coca-cola! Rarytas...

Czasem dawał nam po łyku. Zwykle patrzyliśmy z wywieszonym jęzorem. To on miał niesłychanie szpanerski wtedy zegarek elektroniczny z KALKULATOREM!

Co to były za czasy! Już nie wrócą. Nigdy!

Pewnego dnia Wojtek zapytał mnie, czy pójdę z nim po szkole do Pewexu.

– Jasne! – prawie krzyknąłem, bo to był ówczesny Versace i Prada w jednym.

– To zabierzemy Skutera – zdecydowałem. Skuter to ksywa Rafała. – A co chcesz obejrzeć? – Przecież nie brałem pod uwagę zakupów.

– Chcę sobie kupić boomboxa i może coś jeszcze.

– Cooo? – nie wierzyłem. – A skąd masz kasę?

– Mama składa na mieszkanie, to sobie zabrałem – wyjaśnił, jakby mówił o braniu drobnych z parapetu.

– A co mama na to? – spytałem, nie zdając sobie sprawy z wagi wydarzenia.

– Nie wie – powiedział niewzruszony.

– Aha – odpowiedziałem też niewzruszony.

Tak więc zabraliśmy Skutera i ruszyliśmy do Pewexu.

Wojtek podszedł do cinkciarza. I dodam, że nie chodzi o kantor internetowy. Jeszcze nie było internetów.

Wymienił wszystko na bony towarowe, będące komunistycznym zastępstwem dolara. Kiedy oglądając i dotykając, radośnie doradzaliśmy mu, co mógłby sobie kupić, podeszli do nas dwaj smutni panowie. Pewnie byli tacy smutni, bo nie mieli bonów.

Ale nie, okazało się, że panowie są tajniakami z SB czy czegoś tam. Zabrali nas na najbliższy komisariat. Wojtuś poszedł na pogawędkę, a my czekaliśmy w korytarzu. Po pewnym czasie przyjechała mama Wojtka. Drzwi się zamknęły, ale mimo to słyszeliśmy uderzenia pałki i płacz Wojtka. Okazało się, że suma się nie zgadza. Jeden z tych smutnych panów wyszedł i powiedział, że będziemy rewidowani.

– Ja cię pierdziuniam! – zestresował się Rafał. – Przerypane.

– Czemu? – zdziwiłem się. – Wojtek dał ci coś do ukrycia?

– Nieee, powaliło cię? Widziałeś? Policjantka nas będzie rewidować!

– To co?

– Ja sobie wczoraj jajka ogoliłem.

Na szczęście tym razem rozebrał się jedynie do bielizny.

Wkrótce Rafał dostał nienegocjowalną ofertę przeniesienia się do innej szkoły. Kontakt nam się rozluźnił. Ale on żył szybko. Po paru latach wdał się w towarzystwo dilerów. Żył szybko, jakby chciał coś dogonić. Dziewczyny zmieniał jak rękawiczki, szastał pieniędzmi. Jakby chciał wszystko przeżyć w parę lat. I miał rację. Po tych paru latach dowiedziałem się, że nie żyje. Nie, nie dragi. Nie, nie bójka ani porachunki. Nie, nie HIV.

Zatruł się hamburgerem z budki...

A teraz ja stoję na balkonie i patrzę w dół. Jak to wszystko łatwo się kończy... Życie jest takie kruche.

Czas skoczyć.

Lecę.

Obrazy szybko zmieniają się przed moimi oczami. Wszystkie czarno-białe.

Pole namiotowe gdzieś na wsi... dalej – dzieci wybiegające ze szkoły. Nie, mnie tam nie ma. Teraz widzę starego, steranego życiem mężczyznę. Stoi przy drewnianej chacie i patrzy na mnie smutnym wzrokiem. Widać po nim brzemię życia.

Dalej – Częstochowa sprzed lat. Czyja to sprawka?

Dozorczyni... To musiało odcisnąć piętno na życiu lokatorów. Jaki facet tak by to zaaranżował?

Już jestem blisko. Oddech już mam szybki, serce mocno bije.

To już koniec obrazów...

Buch!!

Walnąłem mocno w drzwi klatki. Wybiegłem z korytarza i wpadłem do sklepu tuż obok.

– Dzień dobry, wyborową poproszę.

– Co pan taki podekscytowany, panie Tomku? – zapytała sprzedawczyni. – I zasapany.

– Będę ojcem – odpowiedziałem z uśmiechem. – A zasapałem się, kiedy biegłem po schodach.

Jak do tego doszło?

No właśnie. To wcale nie jest taka prosta droga.

Kupiłem kwiaty...

Nieee, to nie tak, że Alicja zobaczyła bukiet, zdarła odzież wierzchnią, rzuciła się na mnie i...

To nie tak.

Bo te kwiaty były w doniczce. I jak ustawiałem tę doniczkę na parapecie, żeby Alicja je zobaczyła, zdarła odzież wierzchnią i rzuciła się na mnie, to tylko troszkę za mocno ją posunąłem.

Doniczkę, nie Alicję. To nie American Pie.

Za daleko przesunięta doniczka spadła z balkonu. Był wieczór. Ciemno. Dwa miesiące temu. Wyszedłem na balkon i starałem się coś dostrzec. Czy przypadkiem ktoś nie przechodził i teraz leży sobie facet z liściem na głowie. Nikt go już nie poratuje i on nic nie powie. Tylko się w niebo gapi, tylko się w nieeebo gapi i już!

Na szczęście wyglądało na to, że nie trafiłem nikogo. To dobrze. Zobaczyłem natomiast coś, co natychmiast wpompowało mi literek... adrenaliny w żyły.

Ktoś szarpie Alicję. Dwóch gości obok też się zbliża i mają wyraźnie jeden cel.

Po dwóch krokach znalazłem się przy drzwiach, po kolejnych paru na parterze. Lampy przy bloku były potłuczone, być może przez nich, więc mnie nie zauważyli. Pierwszego staranowałem z rozpędu, uderzając go stopą w twarz. Drugi, zaskoczony tak niespodziewanym atakiem, stanął nieruchomo. Łatwy cel. Furia, która skupiła się w mojej pięści, sprawiła, że po trafieniu go w nos ręka dalej podążała tym samym torem, jakby nic nie stanęło jej na drodze.

Trzeci postanowił nagle sprawdzić, jak szybko potrafi biegać. Niestety dla siebie w nieodpowiednim momencie obejrzał się, by sprawdzić, czy nie mam ochoty na wspólny wieczorny jogging. Gdy obracał się z powrotem, by zsynchronizować trasę, na jego drodze niespodziewanie stanął przeciwnik o stalowym uderzeniu. Była to lampa, w której wybili żarówkę.

Taka złośliwość rzeczy martwych.

– Nic ci się nie stało? – spytałem, oglądając Alicję z każdej strony.

– Uff, dobrze, że jesteś – odetchnęła. – To jakieś lokalne pijaczki pewnie, ale niebezpiecznie było. Bałam się jak diabli.

Przez chwilę staliśmy przytuleni.

Wszyscy poszkodowani jakimś cudem ruszali się, oddaliliśmy się więc szybko, nie chcąc robić zamieszania.

Drzwi wejściowe do mieszkania były otwarte na oścież. Zamknęliśmy je za sobą, przekręciłem klucz w zamku.

– Uff – odetchnąłem w końcu.

I teraz spojrzałem na Alicję. A co by było, gdyby coś się stało? Wydaje mi się, że włosy stanęły mi dęba. Uświadomiłem sobie kruchość życia. I szczęście, że jednak ona tu jest ze mną. Myśli wirowały mi w głowie. Alicja też musiała to przeżywać. – Kocham cię, Alinku... – powiedziałem i mocno ją przytuliłem. Ona, ledwie zipiąc w uścisku, odpowiedziała w naszym narzeczu: – Ja ciebie też to, co ty powiedziałeś przed chwilą. I wtedy zdarliśmy odzież wierzchnią...

Rozdział 2

Artur wyrzucony z więzienia. Za dobre sprawowanie... Ornitologia, czyli Łysy szuka dzięcioła. Kto dziś bryka u Fredericka? Żaden Sam nie lubi być sam.

Artur przebudził się w fatalnym, jak zwykle, humorze. Otworzył oczy i jedyną dobrą rzeczą, jaką sobie uświadomił, było to, że nie siedzi już w pace.

Ale co to za radość? Tam nie musiał się martwić o obiad, kołdrę ani nawet o ten głuuupi papier toaletowy!

„Jakby nie ten gang Trawelersów, miałbym tam jak w raju. Pierd... tynkerzy!”

Niestety, tu, na wolności, miał tylko dwa wyjścia. Dopier... komuś, wtedy upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Bo rozładuje się emocjonalnie i w nagrodę odzyska swój pokój z widokiem na pionowe paski. Druga opcja – w końcu dobrze kogoś obrobi i zostanie milionerem. Pewnie nie po pierwszym skoku, ale w końcu, po roku uczciwego, systematycznego okradania, wyjdzie na ludzi.

Ta druga opcja była trudniejsza, ale wciąż wierzył w swój półjanosikowy talent.

Opuścił lewą nogę na ziemię. Prawej nie mógł, bo po tej stronie miał ścianę, a nie chciał się wydurniać dla głupich przesądów. Zresztą jak był wkurzony, to mu gangsterka lepiej szła.

Podrapał się po lewym pośladku, przekręcił majtki do właściwej pozycji i wstał.

Chwilę pogrzebał w portfelu, żeby sprawdzić, na co nie może sobie dziś pozwolić. Jego samopoczucie po tym teście pogorszyło się jeszcze bardziej. Teraz był wściekły jak zwykle.

– Ło, hło, hło – dobiegł do jego uszu śmiech z sąsiedniego pokoju.

„Ten idiota znów suszy zęby. Wiecznie ma dobry humor. Ale mnie to wkurza! Na koniec znajomości stuknę go na kasę, a na koniec w ryj”.

Teraz jednak głód i pusty portfel zmusił go do nałożenia uśmiechu na twarz. Otworzył drzwi do salonu i zrobił parę kroków.

– Haj, Sam – przywitał się z lokatorem, który rzeczywiście był sam. W pokoju i w życiu. I na imię też tak miał.

– Hi, Sam! – odpowiedział, zajęty programem telewizyjnym. – Ho, ho, ho. – Znów rozbawiło go coś w TV.

– Łat ju łocz? (Co ty patrzeć?) – spytał.

– Muppet Show. Do you like puppets?

„W papę? W papę to na koniec dostaniesz! Aaa, w telewizji te mapety. Już myślałem, że się przystawia”. Ale odpowiedział z uśmiechem:

– Jes, aj lajk. Aj lajk pig. (Tak, lubić. Ja lubić świnka). – „No właśnie, świnka...” – Ju brekfast tudaj. (Ty śniadanie dzisiaj) – zasugerował, bo zgodnie z umową przez pierwszy tydzień gotuje Irlandczyk, a w drugim... – „W drugim tygodniu to już będzie obrobiony i ze stłuczoną mordą, ha, ha”.

– Oh, yes. My turn. – Sam wstał i szybkim krokiem, pogwizdując melodię z Muppet Show, poszedł do kuchni.

Artur ruszył za nim, ciekaw dzisiejszego menu.

– Bring me a pan – rzucił Sam, wyciągając jajka z lodówki.

– OK – odparł Artur. „Ale co mam mu przynieść?” – Łat?

– Pan.

– Mi, ale łat? (Ja, ale co?) – spytał ponownie.

– Bring me a PAN. – Sam ostatnie słowo wypowiedział dwa tony głośniej, żeby Polak lepiej zrozumiał.

– Ale co ci mam, k... przynieść? – krzyknął Artur, już wkurzony i prawie pewien, że ma do czynienia z idiotą.

– Bring me a SOUCEPAN – powtórzył po raz kolejny zirytowany już Sam z jajkami w rękach.

– OK. – Artur pokazał uniesiony kciuk na znak, że zrozumiał, i zadowolony zamruczał do siebie: – Trzeba było od razu mówić, że ci o sos chodzi, dzięciole.

Podszedł do szafki w rogu kuchni i zaczął szukać w pudełku z sosami. Sam nie informował go, gdzie to jest, ale Artur w nocy obcykał wszystko, żeby wiedzieć, gdzie szukać łupów. Trafił na odłożonych parę stówek, ale zgarnie je dopiero, gdy współlokator zacznie upominać się o czynsz.

– It’s not there. Check the big drawer. (To nie tam, sprawdź w dużej szufladzie) – powiedział Irlandczyk, wskazując palcem właściwy kierunek.

Artur dzięki świetnej znajomości języka migowego, wyszkolonego zamiast angielskiego, zrozumiał w końcu, o co chodzi.

„Pan od pankejksów, czyli naleśników. Cholera, znów nie zakumałem”.

Zrobił dwa kroki, schylił się i podał Samowi brakujące ogniwo.

Jajecznica. To dzisiejszy pomysł na śniadanie. Naszemu bohaterowi było zupełnie obojętne, co to jest. Ważne, żeby zapełniło żołądek. Darowanej jajecznicy nikt w skorupkę nie będzie zaglądał.

Jak to się stało, że Artur wylądował u Sama? Jak zwykle: naiwność ofiary.

Po wyjściu z paki oszust ruszył w miasteczko. W kieszeni brzęczało mu całe sto osiemdziesiąt sześć euro. Miał świadomość, że w Castlerea jest spalony. Nie chciał jednak wyjeżdżać nigdzie daleko. Wiedział, gdzie znaleźć bogate domy do opracowania na początek.

Czyli Roscommon. Wsiadł do pociągu, bo to była jedyna szansa, żeby nie zapłacić za bilet. Konduktora przepuścił, kiedy siedział w toalecie. W miasteczku prześledził gazetę lokalną z darmowymi ogłoszeniami. Wyszukał ogłoszenia wyglądające na prywatne i zadzwonił. Pierwszy koleś odłożył słuchawkę, jak tylko usłyszał obcy akcent. Druga babka była przygłucha i w kółko powtarzała: „Whaaa?”. Wtedy Artur odłożył słuchawkę. Przecież nawet nie była w stanie podać mu adresu, pod który miałby się włamać. A impulsy lecą!

Trzeci landlord odebrał, witając się z typowym angielskim akcentem.

– Helllloooouuu! Frederick speaking.How can I help you?

Arti już się spocił.

– Haj, aj łont ruum – powiedział, jak mu się wydawało, z równą gracją.

– As long as I understood you correctly, you want to rent a room. Am I right?

Z tego wywodu słuchacz zrozumiał parę słów, ale wiedział, że jest na dobrej drodze.

– Jes!

– All right. The weekly rent is fifty euro and the deposit off...

– Yyyyyy... – przerwał mu Artur.

To już nie spodobało się dżentelmenowi po drugiej stronie słuchawki. Ale Łysy miał już swój plan na ominięcie depozytu. Polskim zwyczajem butelka wódki na przywitanie.

– Aj hew depozit. Aj kum and giw ju Bols.

Zapadła krępująca cisza. Artur czekał, czy tamten złapie czterdziestoprocentową przynętę. Tamten z kolei nie wiedział, co odpowiedzieć na tak bezpośrednio postawioną propozycję, i rozmyślał gorączkowo:

„Skąd on wie, że jestem gejem?! Pewnie zna kogoś z moich słodziaków. Hm, co tu odpowiedzieć? Głos ma brutalnie seksowny, a złapać tu coś świeżego trudno. Ale to jakiś foreigner. Może być niebezpieczny... Fu.k this. Zaryzykuję, w razie kłopotów wyrzucę go z chaty”.

– Welllll – rozpoczął, przeciągając zalotnie, jak mu się wydawało, końcówkę. – My address is Roscommon Town, Cherry Drive 27.

– OK, Aj go – odpowiedział szybko Artur, by tamten się nie rozmyślił. „Musi być niezła flacha. Taki był na nią napalony, że aż tu słyszę, jak się oblizuje. No to jest coś na start”.

W Lidlu kupił kostkę najtańszej margaryny. Pół zeżarł, prawie zwracając to razem z ostatnim więziennym obiadem. Udało mu się jednak wstrzymać i przełknąć z powrotem. Aby całkowicie opanować sytuację, zjadł kawał suchej bagietki.

Dotarł pod wskazany adres. Po wstępnych przywitaniach podał właścicielowi flaszkę.

– Thank you very much – powiedział Frederick, choć zwykle nie pijał tak plebejskich trunków. Ale czego się nie robi dla dobrego seksu? – Come in, please! – Nie mógł się powstrzymać i położył dłoń na plecach Artura, zapraszając go do salonu.

„Gorrrący brutal. Ouuu, będzie bal!” Kiedy wchodzili do salonu, Irlandczyk ocenił rewers gościa. Kontynuował oprowadzanie go po domu.

– This is kitchen. You can cook an bacon, or make a cream – powiedział, sugestywnie patrząc w oczy nowego lokatora.

– Jajka se usmaż – wyrwało się Arturowi, bo typek zaczynał się podejrzanie zachowywać.

– Excuse me?

– No. Aj lajk egs for brekfast – odparł, uśmiechając się sztucznie.

Przeszli dalej.

– This is your room – powiedział Frederick, otwierając szeroko drzwi do pokoju, który wydawał się mniejszy niż ich szerokość... Było tam małe łóżko, żarówka na suficie i płytka szafa, głęboka jak skarpetka. – How do you like it? – zapytał tak ucieszony, jakby pokazywał pałac Buckingham.

– OK. – Lokator wysunął podniesiony kciuk.

– And this is my bedroom. – Frederick szerokim gestem rozchylił dwa skrzydła drzwi, równocześnie przybierając atrakcyjną, jak mu się wydawało, pozę. – Might be yours, if you want.

– OK – odparł standardowo Artur, bo bardziej rozglądał się za fantami, niż słuchał.

W końcu usiedli w salonie. Artur postawił butelkę na stole. Frederick przyniósł herbatniki na ozdobnym talerzyku.

„Ciastka do wódki? Co to, kiełbasy nie ma żadnej?”

– Hew ju sosydż? Big, noł smol?

Podniecony już Frederick po raz kolejny został zaskoczony bezpośredniością gościa. Ale to go jeszcze bardziej nakręcało... „Taaaak, już ja ci pokażę mój sausage”.

– Yes, I’m gonna give it to you later on. – I przybliżył się odrobinę do Artura.

„Po ch.. mi kiełbasa po imprezie?! Czy oni wszystko robią od d..y strony?”

– Glas?

– Oh, I’m sorry.

Gospodarz pobiegł do kuchni. Przyniósł dwie szklanki do whisky, do połowy wypełnione lodem. Artur bezceremonialnie wyrzucił zawartość swojej szklanki do kominka. Frederick spojrzał na niego maślanymi oczami.

„Ależ on mnie kręci tym swoim prymitywizmem... niech się dzieje, co chce. Ta noc będzie szalona!”

I też wyrzucił lód ze szklanki. Artur polał po strzale i podniósł swoją szklankę.

– What is your name?

– Artur.

– Frederick – powiedział gospodarz i wyciągnął dłoń. – Cheers.

– Cziiiz.

I poszło. Irlandczyk spoglądał na Polaka, starając się naśladować jego sposób picia. Z przerażeniem przechylił szklankę i wypił wszystko jednym haustem. Oczy momentalnie wyszły mu z orbit, w gardle poczuł spływający rozpuszczalnik. Nie wiedział, czy przełyk czyścić szybko szczotką do toalet, czy od razu uciąć przy samej d.... Udało mu się wziąć parę głębokich wdechów, co trochę poprawiło sytuację. Równocześnie jednym okiem zarejestrował zachowanie Polaka, który po wypiciu tej samej ilości przetarł usta nadgarstkiem, strzepnął pozostałe krople ze szklanki i wyraźnie zaczął się nudzić.

„Słyszałem, że Polacy potrafią wypić, ale dopiero teraz w to uwierzyłem”.

– Jeez... Strong. – Teraz Frederick poczuł przypływ energii. „Więc to dlatego lubią wódkę”. – How long are you in Ireland?

– Fri jers – odparł Artur, wliczając w to swój wyrok. Polał drugą kolejkę.

Gospodarz chciał nawiązać jakiś dialog, by zyskać trochę na czasie. Pytał więc dalej”

– Why did you come to Ireland? Money?

Artur, o dziwo, nie miał przygotowanego bajeru dla Fredericka. Właśnie... Fredericka! Franka. „Powiem mu, że miałem długi we frankach, kredyt na dom”.

– Aj hew... – „Jak jest «długi»?” – Aj hew maj long, in frank. (Miałem swojego długasa we Franciszku). – I wzniósł kolejny toast.

Lekko już rozweselonemu gospodarzowi druga kolejka weszła łatwiej.

– It’s sad. Don’t worry. I can take care of your long – powiedział, i równocześnie mrugnął okiem.

„Chyba mnie polubił” – pomyślał Artur. „Może uda się z niego wyciągnąć więcej kasy. Tylko czy on mieszka tu sam?”

– Hew ju łajf?

„O, dla pewności sprawdza moją orientację. Pewnie zaraz ruszy do boju. Jestem strasznie podniecony po tej wódce...”

– No, I am single! – rzucił, rozkładając szeroko ręce.

„No to jest mój” – pomyślał Artur.

„No to jest mój” – pomyślał Frederick. I teraz on polał kolejkę, tym razem po połowie szklanki.

Równocześnie podnieśli szkło i ze szczerym uśmiechem wypili do dna. Irlandczyk nabrał odwagi i przysunął się do celu. Powoli położył rękę na oparciu kanapy za Arturem. Alkohol już pulsował mu w głowie. Z każdą chwilą bardziej tracił kontakt z rzeczywistością.

„Teraz albo nigdy”. I już bez ogródek objął target, drugą ręką złapał go za tors, usta zmierzały w stronę ust. Przymknął oczy. „Niech się dzieje, co chce...” – pomyślał.

Wtedy niebo się przed nim rozstąpiło i zobaczył gwiazdy. To twarda pięść Artura, przebudzonego z letargu, pokazała gospodarzowi gwiazdozbiór Andromedy.

– A to skur...

Prześwit świadomości sprawił, że powróciły koszmary z pudła. Wściekłość wybuchnęła w nim ze zdwojoną siłą. Spojrzał na nieprzytomnego adoratora i w furii kopnął go jeszcze mocno w krocze. Już miał się odwrócić i uciekać, ale przypomniał sobie, po co przyszedł. Przez chwilę zawahał się, ale jednak sięgnął do spodni gospodarza. Wypukłość sugerowała, że jest tam portfel. Pewnie tysiączek eurasków nie może się na niego doczekać. Włożył rękę do środka.

– Łeee, k..., to nie portfel!

Jeszcze szybciej starał się wyciągnąć rękę z powrotem. Ta jednak nie chciała się wysunąć. Zaczął szarpać się nerwowo i w końcu dłoń została uwolniona, a przy okazji spodnie zsunięte do połowy ud.

– Gdzie masz ten portfel, zboku?! – Sięgnął do drugiej kieszeni, choć o wiele ostrożniej. – Jest! – krzyknął triumfalnie. Zajrzał do środka. Dwieście dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści pięć i... czterdzieści siedem centów. – Lepsze to niż nic, ale myślałem, że jesteś poważniejszy gość. A ty zwykły pedał jesteś!

„No i ch.., auta sobie nie kupię”.

Karty kredytowe zostawił, bo za duże ryzyko. Wziął jednak kartę zniżkową na myjnię samochodową.

Obrócił się i chwiejnym krokiem obszedł salon. Znalazł jeszcze zegarek, wyglądający na drogi, i trochę drobniaków. Z lodówki wyciągnął wino i pudełko nóżek z KFC. Wrzucił zdobycz do swojego plecaczka. Ach, byłby zapomniał! Na stole wciąż stała samotna butelka z pozostałością wódki.

– Przygarnę cię, moja droga. Ten prymityw i tak nie wiedziałby, co z tobą zrobić. – Mrugnął do niej okiem, upił dużego łyka i resztę wsadził do torby.

W korytarzu zobaczył jeszcze coś.

– Fajne te adidasy z Nike. – Sprawdził rozmiar. – Może być. Dwa numery to nie problem. Założę grubą skarpetkę i będzie git.

Wyjrzał przez uchylone lekko drzwi. Cisza, pusto. Szybko wyszedł i przymknął drzwi. Liczył na więcej, ale jest OK.

Starając się nie zwracać na siebie uwagi, przemknął się do centrum.

– Dobra, tu jest bezpieczniej. K..., zgłodniałem. Szopen, stawiasz mi burgera – powiedział.

Skierował kroki do Supermac’sa.

– Łan czikenburger, plis.

Usiadł w bezpiecznym miejscu, z dobrą widocznością. W barze było parę osób. Tato z bachorami, dwie gówniary i koleś w klapkach i luźnym dresie. Koleś siedział przy stoliku obok. Na stole pęk kluczy. Też żarł burgera.

Artur zaczął mu się dokładniej przyglądać. Przecież znów był na lodzie. Bez chaty, namiotu czy nawet gazety. Tamten pałaszował ze smakiem swoje danie. Pewnie samotny. Kiedy przypadkiem zerknął w jego kierunku, Artur uniósł resztki swojego burgera i uśmiechnął się do niego. Że smaczne. Lokals odpowiedział uśmiechem.

„Co, spróbujemy? Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Wygląda na to, że zlazł tu tylko na obiad. Jak nikt mu nie gotuje, to pewnie jest sam”.

– Gut burger – rzucił z uśmiechem.

– Yeah, my favourite. Where are you from? – zapytał zaciekawiony Irlandczyk, słysząc obcy, choć charakterystyczny akcent.

– Poland.

– I’m Irish, I’m Sam – przedstawił się.

– Aj em sam tu też.

– Ha, ha, ha. Great!Two Sams. What are you doing in this hole? – rzucił zaciekawiony jak to Irlandczyk.

„Znów ktoś interesuje się moją dziurą?! Co to za kraj!” – pomyślał Artur.

– Aj start łork... – „Co by tu ściemnić...?” – in hospital. Luuking ruum.

„Mój psycholog nie jest jednak taki głupi. Miał rację. Karma wraca” – pomyślał Sam. „Okaż sympatię osobie nieznajomej, to poczujesz się lepiej. Zadziałało. Jak szuka pokoju, to jeden mój problem się rozwiąże. Jeden Polak wyjechał, drugi się zjawia. I już będzie trochę kasy na dragi. Ta medycyna to jednak nie w kij dmuchał! On w szpitalu pracuje, to może się zgramy i jeszcze działkę przyniesie z roboty”.

I jeszcze bardziej uśmiechnięty zaproponował:

– I can fix your problem, I think.

– Noł, mi nie problem. Ajm frend. Noł ruum – odparł stanowczo Artur.

– Yes, I have a room for rent. Fifty a week.

– Aha, OK. – Artur wreszcie zrozumiał i podniósł otwartą dłoń, utytłaną majonezem. – Haj fajf!

I przybili sobie piątkę. „Na razie jest dobrze, sprawdzimy gościa. Ważne, żeby się gdzieś trochę zadekować”.

– Ferst many from hospital – aj pej! – Od razu zaczął przygotowywać sobie grunt.

Irlandczyk trochę się zawahał, ale po przemyśleniu przytaknął. W szpitalu Polaka nie wyrolują, więc kasa pewna.

– OK.

I tak oto po raz kolejny chciwość z naiwnością idą ramię w ramię, nic o sobie nie wiedząc.

Brzydka ona, brzydki on... a jaka piękna miłość.

Wiem, nie o to chodziło Janowi Wołkowi, ale oni zakochani... choć tylko w sobie i swych potrzebach.

***

Cherry Drive 27. Living room.

Frederick powoli odzyskiwał świadomość.

– Uuuuh, hrrr, hrrr, eeee...

Jedna ręka powędrowała na głowę. Boliiiii. To pewnie ten Polish alkohol.

– Oh, fu.k. Jak oni mogą pić to świństwo?

Otworzył oczy. Rozejrzał się wokół. Nie ma go. Zerknął w dół. Spodnie na kolanach.

– Uuuuu! – Gdy się ruszył, poczuł ból w kroczu. Dotknął się ręką. – Sssss... – Zabolało jeszcze bardziej. – Arthur! – krzyknął.

Cisza.

– Ale brutal – powiedział do siebie. Pokręcił głową z niedowierzaniem i... podziwem. – Jest moc! Upił mnie i tak wydupczył, że przytomność straciłem! Aż mnie jaja bolą.

Tak oto Artur pierwszy raz pozostawił po sobie świetne wrażenie. Frederick wciąż tęskni za Tajsonem z Poland.

Rozdział 3

Po prostu zrób kabaret. Nie da ci Bronisława tego, co da ci sława. Dla sceny robię przed lustrem sceny. Będzie szoł, chociaż w klapkach.

Irlandia, parę lat wcześniej.

Sobota. W końcu dzień wolny. Nic nie muszę. Wstałem leeee... Nie. Zmiana nogi. Wstałem prawą nogą. Co sobie będę weekend psuł. Wgramoliłem się w porozciągane dresy, żeby podkreślić mój dzisiejszy plan na dzień.

Nic nie robić, nie mieć zmartwień, chłodne piwko w cieniu pić...

Tak, ale już powstała pierwsza wyrwa w mym nonszalanckim planie. Cień. Od razu sobie uświadomiłem, że tutaj „w cieniu” nie oznacza miejsca, gdzie odpoczywa się od skwaru. To codzienność.

Starałem się jednak to zignorować. Tak samo jak deszcz i wilgoć.

Zszedłem na dół, do kuchni. Alicja też już na dole. O, siedzi w patio. Kawa, gazeta. Chwilę się przyglądałem, jak kiwa tę swoją zgrabniutką nóżką. Podszedłem cicho od tyłu. Była tak zaczytana, że nic nie zauważyła.

– Buch!! – krzyknąłem, łapiąc ją równocześnie za ramiona.

– Aaa!! – wrzasnęła, wyrzucając gazetę w górę. – Zgłupiałeś, Tomek?! Wystraszyłeś mnie.

– I raczej o to mi chodziło – powiedziałem z uśmiechem, całując ją w policzek. – Dzień dobry, kochanie.

– Po takim początku to już sama nie wiem. Zastanowię się – uśmiechnęła się jednak. Nie jest źle. Nawet słońce wyszło. Wiatr przegonił chmury.

Poszedłem do kuchni i zrobiłem sobie kawę. Gdy wróciłem, przypomniałem sobie, że czegoś mi brakuje do szczęścia.

– To co dziś na śniadanie?

– Mój książę zasługuje na wszystko, co najlepsze... – Podeszła do mnie, oparła na mym ramieniu obie dłonie i twarz.

– Ooo, już nie mogę się doczekać.

– Niestety, ponieważ nie mam aktualnie w lodówce tego, co najlepsze, obędziesz się smakiem. – I ucieszona szturchnęła mnie biodrem w udo – bo jednak biodro mam wyżej, ha, ha.

– No tak. Czyli znów „zrób to sam”. Pajda chleba z pasztetem.

Alicja pacnęła mnie lekko w tył głowy.

– Co... – chciałem zapytać, ale zaraz zrozumiałem i zaczęliśmy się śmiać. – Oczywiście, że chodziło mi o drobiowy. Nie, że ty...

– Nnnnno! – Mrugnęła uroczo jednym okiem i wróciła do czytania.

Zrobiłem sobie te kanapki z czymś i usiadłem obok Alicji przy stole. Cieszyliśmy się chwilą. Słoneczny poranek... tuż przed sobotnim południem.

„Zdecydowana wygrana partii To Je Moje”, krzyczy nagłówek. I co teraz? Będzie lepiej czy gorzej? Polityka. Kiedyś uważałem, że jak ktoś nie nadaje się do niczego, to zostaje malarzem. Ale teraz myślę, że idzie do polityki. Wystarczy umieć kłamać i obiecywać. Ilu jest uczciwych w polityce? Są jacyś? No właśnie. Przerzuciłem stronę. Następną. I następną.

W końcu coś, co lubię.

– Alicja, wybierzemy się w sobotę na Ani Mru Mru? Będą w Galway.

– Jasne. I zostaniemy sobie na weekend. A może ty napiszesz jakiś skecz? Jak mnie potrafisz rozśmieszyć po tylu latach, to i z innymi sobie poradzisz – powiedziała z uśmiechem.

Hm. Może to nie jest taki głupi pomysł? Już wiem, co będę robił dziś wieczorem.

Tego dnia wyjątkowo dopisała pogoda i rzeczywiście chłodne piwko w cieniu było możliwe. Dzień zniknął nie wiadomo kiedy i gdzie. Moje powyciągane spodnie stały się jeszcze bardziej wyciągnięte.

Usiadłem przy biurku. Czas zrobić pierwszy krok ku detronizacji Ani Mru Mru, NeoNówki i kogo tam jeszcze będzie trzeba!

Odpaliłem kompa. Start!

...

Eee... Yyyy... Od czego by tu zacząć?

Trzeba zacząć od mocnego uderzenia. Od czegoś takiego, żeby widownia od razu weszła w rytm.

Może coś o politykach?

Nieee, to już nudne.

Mam! O emigrantach. To musi chwycić. Jak by to...

Wstałem od biurka i poszedłem do salonu, wciąż rozmyślając nad początkiem. Z barku wyjąłem szklankę i nalałem jedną trzecią whisky. A co tam... Dolałem do połowy i wróciłem do gabinetu.

Teraz odpaliłem papierosa i wypiłem większość zawartości. Parę sztachów i poczułem, jak myśli zaczynają zbierać się w grupy, łapiąc się za rączki, nóżki czy co tam mają.

OSOBY:

Redaktor

Emigrant

MIEJSCE AKCJI:

Studio TV

– Dobry wieczór państwu. Nazywam się Egon Wścibski.

Rozłożył ręce, publiczność klaska. Podniósł dłoń, by uciszyć widzów.

– Witam serdecznie w kolejnym odcinku programu „NORMALNI – EKSTREMALNI”.

W studio znów rozległy się rzęsiste brawa.

– Dobra, to początek już jest. – Zaciągnąłem się fają. – Ale o czym to ma być, żeby było śmieszne?

Łyk szkockiej, dwa pociągnięcia, długie wypuszczenie dymu, połączone z intensywną pracą mózgu.

– Dziś w studio gościmy pana Zdzisława Łęka z... – redaktor spojrzał w papiery – z Pasłęka. Pan Zdzisław jest polskim emigrantem, który za chlebem...

– Przepraszam... – przerwał prowadzącemu gość zachrypniętym głosem.

– Tak?

– Nie za chlebem. Pić się chciało – powiedział, mrugając porozumiewawczo.

– No tak – starał się kontynuować speszony redaktor. – Rozumiem – powiedział, choć wcale nie rozumiał – w każdym razie, wiedziony chęcią odnalezienia swego miejsca na ziemi, ku lepszej przyszłości, wyruszył do wysp obiecanych i odniósł sukces.

– Przepraszam... – ponownie przerwał prowadzącemu trochę speszony emigrant.

– Tak? – Tym razem w oczach prowadzącego ukazał się strach.

– Do której kamery mówię? – zapytał.

Egon pokazał mu właściwą.

– Mietek! – krzyknął. – Jak cię dorwę, to ci nogi z dupy powyrywam!

– Oj, panie Zdzisławie, to jest telewizja. Tutaj nie używamy takich słów.

– Jakby pana po imprezie wrzucili na pakę najbliższego tira na parkingu, to też byś pan mu nogi...

– Oj, panie Zdzisławie! – Egon pogroził mu palcem.

– ...powyrywał. Przy samej szyi. Okazało się, że to transport do Anglii. No i jestem – uspokojony usiadł.

– Drogi Zdzisławie, czy mogę mówić do ciebie Dzidek?

– Taaa.

– Na początek zapytam więc: Dzidku, jak minęła podróż?

– Fantastycznie. – W tonie głosu zabrzmiała ironia. – Dzięki tej przejażdżce – palcami pokazał cudzysłów – zapisałem się do kółka łowieckiego.

– Takie nowe hobby?

– Nie. Te skurczy... – zobaczył wzrok prowadzącego – ...patyki, co wrzuciły mnie do tira. To dzięki nim dowiedziałem się, że kurczaki na pace potrafią gdakać przez całe dwa tysiące kilometrów. Niestety, moi koledzy biegają szybciej ode mnie. Dlatego celne strzelanie przyda mi się przy odwiedzinach.

– OK. – Redaktor postanowił zmienić kierunek rozmowy na właściwe tory. – To może nie wybiegajmy w przyszłość. Wróćmy do twoich początków na Wyspach. Opowiedz nam o swojej pierwszej pracy.

– Ooo! – Dzidkowi spodobał się temat. – Już przy pierwszej rozmowie nowy szef nie ukrywał radości, że mnie spotkał.

– Czy to nie dlatego, że polscy pracownicy mają świetną renomę?

– Nie wiem, kogo oni tam mają – emigrant rozłożył ręce w geście obronnym – ja tam do łóżka nikomu nie zaglądam. Jak spotkałem się z pierwszym pracodawcą, to słabo znałem język owcy.

– Obcy!

– Owcy.

Spojrzeli na siebie. Redaktor rozłożył ręce, poddając się. Nie chciał wiedzieć niczego więcej.

Znów sztachnąłem się dymem z papierosa. Szybko pobiegłem dolać trunku i zasiadłem do klawiatury, nie chcąc tracić rozpędzonego wątku.

Dzidek kontynuował:

– Tak jak powiedziałem, od początku cieszyli się jak głupki. Jak tylko usłyszeli polskie nazwisko, nie mogli przestać klepać się po udach ze szczęścia, jakie ich spotkało.

– Czyli co pan powiedział?

– Aj em Łęk. From Pasłęk.

– No tak... – Redaktor zrozumiał radość Brytyjczyków, zadał więc nowe pytanie.

– Powiedz nam, Dzidku, jak wspominasz po czasie swe pierwsze miejsce pracy w UK?

– Po tej robocie to zostały mi w kieszeniach funty... ale kłaków. I te, no... majtki tego polskiego rapera.

– Majtki polskiego rapera? – spytał mechanicznie redaktor.

– Tak. Te..., jak oni na to mówią. Mam! PEJSLIPY.

– Aha. To ciekawe. Ale teraz już jest pewnie lepiej. Masz kolejną pracę. Podobno udało ci się nawet kupić dom.

– Tak. Mój dom. W lesie go mam.

– Ooo... – zdziwił się prowadzący. – To pewnie jest to piękna willa otoczona lasem?

– Eeee... – Widać było, że emigrant jest lekko zmieszany. – Trochę mniejsze.

– Mniejsze. Czyli może kupiłeś leśniczówkę? Jesteś teraz leśniczym?

– Jeszcze mniejsze. – Dzidek zapadał się w sobie, a dociekliwy Egon nie odpuszczał:

– Mniejsze... czyli masz daczę w lesie?

– Dacię? Nie. – Niedoszły leśniczy postukał się po czole. – Dacia ledwie po drodze sobie radzi, a ty ją do lasu chcesz pchać! Dacię to ja miałem w Polsce, ale oddałem na złom. Nie chciała jeździć. Może dlatego, że paliwo się skończyło. Nie wiem.

– No tak, to silny argument.

– Takiś mądry? A do roweru nie wlewasz paliwa, a jedzie.

– Tak, ale rower pchasz swoimi mięśniami – starał się wytłumaczyć gościowi prawa fizyki Egon.

– No tak, masz pan rację. Dacię też często pchamy.

Redaktor starał się wrócić do głównego wątku:

– Dobrze... to może powie nam pan, jak to się stało, że ma pan dom w lesie?

– Mój dom – poprawił Zdzisiek.

– Tak. Pański dom.

– Przecież mówię, że to jest mój dom, a nie pański dom.

– Rozumiem – odparł spokojnie Egon, choć nie rozumiał. Przez chwilę myślał, jak sformułować pytanie. – To może opowie nam pan, jak do tego doszło.

– Jak do tego doszło. – Widać było, że Zdzisiek wolałby nie odpowiadać na to pytanie. – To przez imprezę, którą zorganizował szef.

– Tak?

– No tak, ja ten angielski to słabo rozumiem, ale czasem coś złapię. No to, tak jak prosili, wziąłem butelkę spirytusu. „Muszą być mocne zawodniki”, pomyślałem.

Wchodzę do chaty, a tam już wszyscy siedzą wokół stołu. Same chłopy. Od razu widać, że to angielska impreza, bo na stole nic do żarcia, tylko świeczka. No to też usiadłem. Koło szefa. Może jakieś punkty złapię. Spiryt postawiłem na stole i czekam na kieliszki. Ci patrzą na mnie jakoś dziwnie, ale co tam.

– Może nie mieli kieliszków?

– Może. W pewnym momencie ten szef coś pogadał i nagle wszyscy zaczęli łapać się za ręce.

– I co wtedy?

– Przecież ja nie pedał. Jak mnie złapał, to tak mu odwinąłem drugą ręką, że poleciał z krzesłem pod ścianę.

– I co dalej?

– I wtedy okazało się, że to nie była impreza, tylko seans spirytystyczny – powiedział zawstydzony Zdzisiek. – Źle zrozumiałem.

– No tak. Ty pobiłeś szefa, a on ci pomógł kupić ten dom? – Redaktor wydawał się zagubiony.

– Nieee. On kazał mi się spakować. Powiedział, że teraz będę mieszkał w lesie.

– To ty, Zdziśku, rozumiesz po angielsku, czy nie?

– Czasem, nawet nie wiem skąd, to coś zrozumiem. To leciało jakoś tak: „Now you are homeless!”.

– No tak. Słyszę, że świetnie odczytujesz intencje.

– Nie do końca. Bo jak mu powiedziałem, żeby dał mi klucze, to zwyzywał mnie tylko.

– A jak go poprosiłeś o klucze?

– Give me kiss.

Redaktor z trudem stłumił śmiech. Już powoli rozumiał przyczynę drobnych niepowodzeń, ale tym bardziej był ciekaw, w jaki sposób Zdzisław zarobił na dom.

– No tak, Zdzisławie. W takim razie powiedz nam, kto uczył cię języka angielskiego?

– Taki kolega z Harwardu.

Redaktor znów na huśtawce. Z Harwardu?

– Czyżbyś znał polskiego wykładowcę na Harwardzie?

– Oj tak, wykłada świetnie. Najlepiej wykłada się po spirytusie. Bo okazało się, że ten w tym tirze, kierowca, pod podłogą miał ukrytych parę skrzynek. Pożyczyłem jedną, żeby nie brakło w drodze powrotnej. Zamierzałem wrócić najbliższym autobusem. Ale nie znalazłem żadnego dworca PKS. A skrzynka została. I teraz trochę z wodą się rozrobi i jest fajnie.

– Aha – sapnął Egon – czyli to nie jest profesor?

– Felicjan kafelki kładzie jak profesor. Czyli nie potrafi, a kładzie. Ale on tam trochę dziabnął tego języka. Nawet ksywę ma angielską. Felix.

– Tak dobrze mówi po angielsku?

– Nie, ma dupę jak dwa orzeszki.

– Twarde i chrupiące? – skomentował bezwiednie redaktor.

– Nie, takie słone.

Redaktor znów nie wiedział, co powiedzieć.

– Co?! Skąd wiesz?

– Kiedyś założyłem się z kolegami, że...

– NIE!!! – krzyknął Egon. – Nie. Myślę, że ten fragment pominiemy. A co z samotnością? – zmienił rozpaczliwie temat. – Poznałeś tam jakieś dziewczyny?

– Pewnie, boby zawsze szaleją, jak mnie zobaczą. Zwłaszcza moja była.

– Czyli jednak emigracja to samotność?

– Nie, na Wyspach nie jest tak źle. W sobotę zawsze pub, dyskoteka, alkohol, seks.

– Ooo, ty też?

– Raz się też wybrałem. Parę strzałów w pubie, potem dyskoteka...

– Potańczyłeś? – Redaktor poruszał biodrami.

– Nie, na disco mnie nie wpuścili. Pokazywali moje białe adidasy i coś tam mruczeli. – Wzruszył ramionami. – Pewnie się bali, że mi je podeptają. No to obróciłem sam flaszkę i kiedy szedłem – mrugnął – do domu, spotkałem takie dwie lalunie. Jedna taka okrąglejsza, z dużym cycem, a druga szczuplejsza, z blond loczkami. Nie były zbyt rozmowne, za to konkretne.

– A jakie miały imiona? – Egon chciał ominąć rafę z opisem spółkowania.

– Nie przedstawiły się. Ale Anglicy z pracy musieli je znać, bo się śmiali i powiedzieli, że to była Kau i Lamb.

Redaktor zakrył twarz.

– Dobrze, wróćmy może do głównego wątku. Kupił pan dom w lesie.

– Mój dom. Tak. Za gotówkę.

– No proszę, czyli można szybko dorobić się za granicą?

– No, nie przesadzajmy. Mój dom nie był taki drogi.

– Nie? Czyli jaki metraż?

– A-4.

– ?!

– No, nie dajesz mi pan dokończyć. Mówię przecież po polsku. Kupiłem sobie „Mój Dom”, miesięcznik budowlany. I mam go w lesie. Nie wie pan, że pod gazetą cieplej?

Redaktor mruknął do mikrofonu w mankiecie:

– Sprawdźcie mi, kto robił briefing.

– Powiem panu, że jestem bardzo zadowolony. Ta gazeta ma solidny strop. Taki nieprzemakalny.

– Gazeta? Nieprzemakalny strop?

– No... taką okładkę ma śliską. Nie przemaka.

Redaktor opadł głębiej w fotel.

– Dobrze, to może jako podsumowanie naszej tezy, że na Zachodzie można się wzbogacić, powiemy, że nie zawsze musi chodzić o pieniądze. Ważne jest też bogactwo wewnętrzne. – I patrząc na gościa, dodał: – Czy może pan jakoś podsumować w jednym zdaniu swą emigrację?

– A może być po angielsku?

– Tak – powiedział z wahaniem Egon.

– Life is full of... zasadzkas!

Uff, skończyłem. To nie takie proste. OK, ale co teraz? Przecież nie będę pisał do szuflady. W szufladzie mam tyle dziadostwa, że nawet jedna strona się nie zmieści. Trzeba by zacząć tutaj. Może jakieś show w Dublinie?

Włączyłem wyszukiwarkę. Jest coś.

Jester Comedy Club.

Po paru dniach zadzwoniłem.

– Hi, jestem Tom. Chciałbym wystąpić w waszym wieczorze kabaretowym – rozpocząłem po angielsku.

– Nieee, za późno. Mamy występy w następną sobotę. Ale już trochę zapchane. Wiesz, nie wstawimy nikogo nowego. Musiałbyś pokazać się u nas.

– Może da się coś zrobić?

Zawahanie. Cisza.

– Przyjdź w tę sobotę.

– OK, będę. O której?

– Chwila... – Usłyszałem szelest kartek. – Dokładnie o siedemnastej. Nie spóźnij się, bo później znikam.

– Super, dzięki. – Odłożyłem słuchawkę.

Uuu, się zaczyna. Będzie dobrze. Kariera, pieniądze.

– Alicjaaa, Alicja!

– Co się dzieje, pali się?

– Nie, ale mam przesłuchanie w Dublinie w sobotę!

– I to cię tak cieszy? Co narozrabiałeś? – spytała zaskoczona.

– Nie, w sprawie skeczu – wyjaśniłem.

– W sprawie skeczu? To super. A zdążysz się przygotować?

– Mam nadzieję! Zaraz idziemy ćwiczyć, tylko wykuję tekst.

I poszło. Każdego dnia po pracy ukrywałem się w sypialni i ćwiczyłem przed lustrem. Początki były trudne. Nie mogłem się przyzwyczaić do widoku w lustrze swojej osoby robiącej głupie miny. Zwykle nie widziałem się podczas wydurniania.

Od dziś nie będę już robił takich głupich min. Aż dziwne, że ktoś śmieje się z moich dowcipów.

Dopiero z czasem nabrałem nieco ogłady i zacząłem być mniej krytyczny wobec siebie. Czas jednak biegł i tak zbyt szybko. A ja wciąż to bym zmienił, tamto poprawił.

Cóż, nie miałem na to czasu. Jutro sobota.

Rozdział 4

Dzisiaj impreza. Zakupy ála Łysy, czyli bezgotówkowe. Piersiówka 0,7 l. Bliskie spotkanie z lokalną gangsterką.

Dni Arturka mijały, deszcz padał, a on mókł za darmo... Brak nowych przychodów. Od początkowych udanych strzałów minął już drugi tydzień. Sam robił mu śniadanko, ale powoli też zaczynało się wyczuwać napięcie w powietrzu. Jak przystało na pracownika szpitala, Artur wychodził o różnych porach i nie było go po parę godzin, ale to łażenie bez sensu po deszczu już go wk...!

Wszystkie potencjalne lokale do obrobienia miał już wybrane. Co tu robić?

Była tylko jedna rzecz, o której nie mógł zapomnieć.

Ten pie...y Tomek. Nie dość, że ma taką dupę, to jeszcze robi tych wszystkich matołów na kasę i upycha to w skarpety. No przecież nie trzyma na koncie w banku, nie? A jest dwa razy głupszy od niego. Już nie mówiąc o tym, że jakby mu jebnął, toby się w trzech miejscach złożył. Cienias.

Już czas, żeby go oskubać. A może, jak będzie czas, to mu i laskę bzyknie.

Od tego dnia Artur rozpoczął obserwację terenu. Wiedział, że pracuje w tym samym miejscu. Parę razy stał za węgłem o 7:45, kiedy ten dupek jechał do roboty. Jeszcze mu mało kasy? Z robienia ludzi w ch..a miałby więcej, jakby robił to na cały etat.

Pozostały czas spędzał, obserwując chatę Tomka. Ciągle ktoś właził i wyłaził. Nie było jak go, k...a, zgarnąć w chacie. Zobaczymy, jest szansa zaraz po pracy. Wygląda na to, że lokatorzy wyjechali na wakacje.

Tymczasem jednak wrócił do meli... do mieszkania. Kiedy otwierał drzwi, usłyszał dobiegającą z salonu jakąś dziadowską muzykę.

– Haj, Sam! – krzyknął, przebijając hałas. Może się matoł domyśli, żeby przyciszyć.

– Hi, Sam! – odpowiedział sam Sam. – How do you like this music?

– Super! – odparł Artur. Podniósł kciuk na poparcie swych słów.

– Lionel Richie!

– No faktycznie, ryczy jak cholera – wyrwało mu się.

– What? – Irlandczyk nie zrozumiał.

– Ryczy guud! – odparł, czerpiąc odrobinę satysfakcji z niezrozumiałego dla lokalsa żartu.

– We have a party tonight! – powiedział Sam dużymi literami, bo już przekonał się, że polski Sam z językiem angielskim lubi się tylko trochę.

– Party? Hir? – spytał zdziwiony Artur. Na początku się ucieszył, ale zaraz przypomniał sobie, że impreza wiąże się z wydatkami. „Cholera”, przeklął w myślach wyjątkowo delikatnie, bo był zły, ale też zaintrygowany.

– Yes. There will be a few my friends, and one polish guy.

– Gaj? – wystraszył się Artur.

– Yes. – Sam nie domyślił się, że Polak znów ponosi koszty słabego angielskiego i pomyliły mu się słowa brzmiące podobnie, ale o zupełnie innym znaczeniu. – And three girls, singles – dodał z radością.

– Yhmm. – To już lepiej. „Zajmę się nimi. Może jak je upiję, to w końcu sobie pobzykam”. Na twarzy pojawił mu się banan. Tylko trzeba będzie skołować flaszkę. No i pewnie coś na zagrychę, żeby nie było kichy! – OK. Aj go szauer end baj vodka, fud. – I ruszył do swojego pokoju. Choć był podjarany, nie zapomniał przed otwarciem sprawdzić, czy nitka jest na swoim miejscu w drzwiach.

Szybki prysznic i wybiegł do miasta. Na początek ukradł boczek i szynkę w plastrach w Mace. Teraz udał się do SuperValu. Tutaj pod obszerną kurtkę schował jakieś ciastka, dwie paczki sosydżysów, jak je nazywał, i zaczął krążyć w pobliżu alkoholu. Nie, za duże ryzyko. Ten pie...y ochroniarz krąży w okolicy. I te kamery dobrze ustawione. Do ręki wziął dwie bagietki i uczciwie zapłacił przy kasie.

Oczywiście tylko za bagietki.

Wszystkie zdobyte produkty zostawił przy koszu na śmieci. Wiedział, że nikt ich stamtąd nie ruszy. Z bazy (tegoż kosza na śmieci) zabrał wcześniej przygotowany zestaw „Mały złodziej”. Teraz rajd do Tesco. Przecież taki cwaniak jak on nie będzie płacił za żarcie i seks, przypomniał sobie scenę z Poranku kojota i zarechotał.

Poczekał przed wejściem na większą grupę wchodzących i wtopił się w życie sklepu. Po chwili krążenia, sprawdzania pozycji ochrony i innych zabiegach wszedł na dział alkoholowy. Jeszcze jedno łypnięcie w prawo, lewo.

Teren czysty. No dobrze, może podłoga uświniona, ale wiadomo, o co chodzi. Aby pozostać nadal w klimacie sensacji, zanućmy melodię z Mission Impossible: Taram-taram, taram-tamtam, taram-taram, taram-tamtam... Tidu-duuu, tidu-duuu, tidu-duuu, tidu!

Lewą ręką Artur złapał butelkę Smirnoffa i tą samą dłonią zaczął ją odkręcać. W drugą szybko złapał najbliższą butelkę wina i zaczął ją oglądać w wyciągniętej dłoni jak przemyski sommelier (sorry, Przemyśl, taki żart). Prawa dłoń odkręconą już butelkę wsunęła pod kurtkę i odwróciła.

Nie... Artur nie zamierzał wylać sobie wódki na ciuch i potem wyżymać w domu. Pod kurtką znajdował się, jak już to było wspomniane, ukryty zestaw. Pusta butelka z lejkiem wsadzonym w szyjkę.

Taaak, cwaniaczek. Teraz nawet jeśli zatrzymają go przy kasie, to z otwartą własną butelką, bo tę z zabezpieczeniem, pustą, odstawił już z powrotem na półkę. Kiedy? W chwili, gdy Wam to wszystko tłumaczyłem.

Nasz miłośnik promocji nie zauważył jednak, że tuż po nim wyszedł ze sklepu obserwator. Podążał za nim aż do śmietnika.

Gdy Artur odbierał pozostałe fanty z przechowalni, nieznajomy odezwał się:

– I saw you.

Zaskoczony Polak odwrócił się, wystraszony.

– Don’t worry, I am not security. – I pokazał dłońmi gest obronny.