Komornik, czyli śmieszna opowieść o emigracji - Tomek Cze - ebook

Komornik, czyli śmieszna opowieść o emigracji ebook

Tomek Cze

0,0
16,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść zaczyna się od mocnej sceny. Od poczęcia. Ale nie jest to scena erotyczna. Chodzi o pierwszy moment poczęcia, czyli zapoznanie się rodziców głównej postaci.
Tak zaczyna się historia głównego bohatera X.

Mija 18 lat. X jest idealistą. Za trzy lata jest już tatą i mężem. Od tego momentu jest już tylko gorzej.
Wszystko powoli rozsypuje się, jak piaskowiec.
Małżeństwo, praca. Polska rzeczywistość. Traci nawet kontakt z synem. Bohater patrzy wokół i wydaje mu się, że wszyscy mają lepiej od niego. I faktycznie, tak jest.
Idealizm już dawno zniknął. Teraz jest żal do świata i pytanie; w czym jestem gorszy..? Nic się nie układa. Ale w końcu coś zmienia się w jego życiu.
Zakochuje się pierwszy raz. Tak, pierwszy raz. Teraz to wie.
Teraz razem spadają w nicość. Piękna miłość i brzydka bieda. Ale wzajemne wsparcie- bezcenne.
I w końcu coś zmienia się na lepsze. X wyjeżdża do pracy za granicę.
Ale czy on naprawdę wyjechał, czy to mu się tylko śni? Przecież to nie jest możliwe, żeby życie mogło być tak proste…
Przez całe życie nie był tak doceniony, jak tutaj w miesiąc! I ta kasa. Tylko ta tęsknota.
W końcu przyjeżdża Ona.
I opowieść mogłaby się zakończyć szczęśliwie. Ale..
Ale życie poddało bohaterowi nowy pomysł. Życie podało mu palec, więc postanowił zabrać rękę.
X znalazł komuś pracę. I wtedy okazało się, że można na tym nieźle zarobić. Główna postać jest bardziej wydajna od pośredniaka. To wtedy powstaje pseudonim głównego bohatera. KOMORNIK. Kiedy w domu bohatera pojawia się za dużo Polaków, zaczynają się kłopoty.
Rodzi się polskie piekiełko. Każdy jest inny. A w takiej grupie można już znaleźć każdy typ Polaka. Najwięcej jest, oczywiście alkoholików. Ale są też dziwacy, erotomani, d…włazy, psychole i cwaniaczki. Przewinęło się też parę pozytywnych postaci. Znalazł się również kryminalista.
I to on rozkręca wątek kryminalny. Są zabawne nieporozumienia, niedostosowana do polskiej przebiegłości Garda. Ktoś ląduje w więzieniu, ktoś ucieka przed Gardą. Sytuacja staje się zagmatwana. W końcu i główny bohater zostaje zatrzymany. Jednak wszystko się wyjaśnia.
Głowny bohater jest wolny.
Wydaje się, po raz kolejny, że w końcu sprawy się ustabilizowały.
Ale wtedy ktoś napada bohatera przed domem. Traci on przytomność. Kiedy się budzi, znów wiele rzeczy się zmieniło. A zakończenie będzie niespodzianką dla wszystkich, którzy zechcą przeczytać tą książkę.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 458

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TomaszCze
KOMORNIK
czyli śmieszna opowieść o emigracji
Przedmowa

UWAGA, czytasz na własną odpowiedzialność...

Książkę dedykuję mojej przyjaciółce, która nieraz wyciągała mnie z tarapatów.

Agnieszce.

Była jedną z pierwszych osób, które czytały moją książkę. Jej śmiech podczas lektury, który słyszę do tej pory, był dla mnie najlepszą motywacją.

Kiedy będziecie czytać tą książkę, wspomnijcie Agnieszkę. Ona odeszła. Za wcześnie…

Streszczenie

Opowieść zaczyna się od mocnej sceny. Od poczęcia. Ale nie jest to scena erotyczna. Chodzi o pierwszy moment poczęcia, czyli zapoznanie się rodziców głównej postaci.

Tak zaczyna się historia głównego bohatera X.

Mija 18 lat. X jest idealistą. Za trzy lata jest już tatą i mężem. Od tego momentu jest już tylko gorzej.

Wszystko powoli rozsypuje się, jak piaskowiec.

Małżeństwo, praca. Polska rzeczywistość. Traci nawet kontakt z synem. Bohater patrzy wokół i wydaje mu się, że wszyscy mają lepiej od niego. I faktycznie, tak jest.

Idealizm już dawno zniknął. Teraz jest żal do świata i pytanie; w czym jestem gorszy..? Nic się nie układa. Ale w końcu coś zmienia się w jego życiu.

Zakochuje się pierwszy raz. Tak, pierwszy raz. Teraz to wie.

Teraz razem spadają w nicość. Piękna miłość i brzydka bieda. Ale wzajemne wsparcie- bezcenne.

I w końcu coś zmienia się na lepsze. X wyjeżdża do pracy za granicę.

Ale czy on naprawdę wyjechał, czy to mu się tylko śni? Przecież to nie jest możliwe, żeby życie mogło być tak proste…

Przez całe życie nie był tak doceniony, jak tutaj w miesiąc! I ta kasa. Tylko ta tęsknota.

W końcu przyjeżdża Ona.

I opowieść mogłaby się zakończyć szczęśliwie. Ale..

Ale życie poddało bohaterowi nowy pomysł. Życie podało mu palec, więc postanowił zabrać rękę.

X znalazł komuś pracę. I wtedy okazało się, że można na tym nieźle zarobić. Główna postać jest bardziej wydajna od pośredniaka. To wtedy powstaje pseudonim głównego bohatera. KOMORNIK. Kiedy w domu bohatera pojawia się za dużo Polaków, zaczynają się kłopoty.

Rodzi się polskie piekiełko. Każdy jest inny. A w takiej grupie można już znaleźć każdy typ Polaka. Najwięcej jest, oczywiście alkoholików. Ale są też dziwacy, erotomani, d…włazy, psychole i cwaniaczki. Przewinęło się też parę pozytywnych postaci. Znalazł się również kryminalista.

I to on rozkręca wątek kryminalny. Są zabawne nieporozumienia, niedostosowana do polskiej przebiegłości Garda. Ktoś ląduje w więzieniu, ktoś ucieka przed Gardą. Sytuacja staje się zagmatwana. W końcu i główny bohater zostaje zatrzymany. Jednak wszystko się wyjaśnia.

Główny bohater jest wolny.

Wydaje się, po raz kolejny, że w końcu sprawy się ustabilizowały.

Ale wtedy ktoś napada bohatera przed domem. Traci on przytomność. Kiedy się budzi, znów wiele rzeczy się zmieniło. A zakończenie będzie niespodzianką dla wszystkich, którzy zechcą przeczytać tę książkę.

Rozdział 1
Mama, tata i majtki. A później ja. *

W jaki sposób to wszystko się zaczęło?

Wszystkiego się dowiesz. Ale mam jedną prośbę. Przyrzeknij, że zanim odłożysz tę książkę, przeczytasz następne siedem linijek. Przyrzekasz? W porządku, to czytaj.

Większość ludzi twierdzi, że na początku był Wielki Wybuch… Trochę za wcześnie? Ok.

No, zatem pierwsze na lądzie były gady.

Nie, wcale nie mam na myśli teściowej i teścia…

Przepraszam. Spojrzałem na zły kalendarz.

No dobrze. Już mam.

Wszystko zaczęło się wówczas, kiedy mama zdjęła majtki.

Wtedy podszedł do niej tata. Mama jeszcze nie wiedziała, że będzie to właśnie ten jedyny.

Mama nawet jeszcze nie wiedziała, że po latach w ten sposób rozpocznie się moja historia.

Powiem więcej. Moja mama nawet jeszcze nie wiedziała, kim jest ten pan, który podszedł i zaproponował pomoc, kiedy mama zdjęła majtki.

Ale to nie tak, jak może się wydawać.

Po prostu nie wyjaśniłem jeszcze wszystkiego.

Bo mama była bardzo szczęśliwa, że ściągnęła te majtki przed tym obcym jeszcze Panem.

Jednak to wciąż nie tak, jak mogłoby się wydawać.

Ta sytuacja wygląda dwuznacznie tylko dlatego, że w Polsce panował wówczas kryzys i komunizm.

Były bowiem lata 70-te.

I to nie oznacza wcale, że z powodu kryzysu brała chłopa, jak leciał. Bo w tej sytuacji ten Pan wcale nie ucieszył się, że majtki zostały ściągnięte. I niech nie chodzą Ci po głowie różne dziwne myśli, odnoszące się do orientacji tego Pana. Jest w stu procentach hetero.

Bo te majtki były ostatnimi majtkami na półce w sklepie odzieżowym. Tata chciał dmuchnąć…

Cholera, znów wyrażam się niejasno.

Tata – mówiąc krótko – chciał je porwać (ale nie potargać) mamie (a nie na mamie) sprzed nosa.

Uff… Jakoś wybrnąłem. Ale wcale nie jestem szczęśliwszy. Bo mam jeszcze bardzo wiele do opowiedzenia. A jeśli będę dalej tak się plątał?

Najtrudniejszy pierwszy krok. Teraz już będzie znacznie łatwiej.

No, zatem kontynuujmy tę wielce skomplikowaną historię.

W ten sposób się poznali. Mama spodobała się tacie, zatem on rozpoczął rozmowę. Nie wiem, jak podrywało się w zamierzchłych czasach, ale mniej więcej mogło wyglądać to właśnie w ten sposób: ––Hej, dzierlatko, fajną masz kieckę.

A mama:

––A Ty masz fajne dzwony…

Hmmm…

Nie podoba mi się to, o co podejrzewacie moją mamę.

Dzwony (jeśli nie pamiętacie) to taki krój spodni, modnych w średniowieczu. Wąskie u góry, baaardzo szerokie na dole. Faktem jest, że przez ich obcisły oraz specyficzny krój bardzo dobrze było widać, jakie kto ma te dzwony. Z Wólczanki, czy z Polontexu.

––Natomiast dla nieznających średniowiecznej terminologii, kiecka, to nic innego jak sukienka.

––Czy pójdziesz ze mną pohulać na dansingu? Dzisiaj podobno będą mieć gramofon w Casablance.

––A jaką będą mieć dzisiaj płytę? Bo ostatnio była świetna zabawa. Leciała non stop moja ulubiona piosenka.

––Jaka?

––Czerwone gitary.

––A tytuł? Bo ja znam ich wszystkie piosenki. – Chciał zabłysnąć wiedzą, lecz mama odpowiedziała:

––„Nie zadzieraj nosa”. – Tata zdębiał na moment, ale zaraz powróciła mu bystrość umysłu.

––Z cudzysłowem, czy bez?

––W obu wersjach! – odrzekła mama, nie dając mu przejąć inicjatywy. – Jak ja sobie potańczyłam! – rozmarzyła się odrobinę.

Lecz tata zaczął być już zazdrosny i chciał się dowiedzieć, co za adorator zamawiał ten kawałek.

––Ktoś ją zamawiał ciągle?

––Nie. Mieli tylko jednego singla.

––To super. Ale mój kolega powiedział, że dziś będzie koncert Skaldów.

––Na żywo?

––Ha, ha… nagrany z radia. Gdyby jednak zerwała się taśma, to mają Fogga na płycie.

– Fajowo. Pewnie, że pójdę. Dawno nie hulałam. Przyjedziesz po mnie? - Uuu, cwana mama. Sprawdza jego stan majątkowy.

– Rowerem nie dam rady, bo mi się łańcuch zerwał. Ale podjadę do Ciebie PKS-em, tylko powiedz, na który przystanek.

––Kłodawka. 19/20 odjeżdża z dworca w Częstochowie.

––Dobra, będę. I co, bierzesz te majtki? Bo jeśli nie, to moja babcia prosiła, żeby jej wziąć, jak będą w sklepie.

Hmmm.

Dla wyjaśnienia. Moja mama nosiła majtki takie same, jak babcia. Głównym tego powodem było to, że w ówczesnych sklepach pod pojęciem „majtki” istniał tylko jeden produkt. No dobrze. Może trochę przesadziłem. Obowiązywał podział na majtki męskie, lub damskie.

– Popatrz no, moja babcia nosi ten sam model…

– Ha, ha, ha - roześmiali się obydwoje równocześnie.

– To nic. Kupię jej kalesony, obetnie nogawki i będzie idealnie.

Moja przyszła mama zrobiła na moim przyszłym tacie takie wrażenie, że w jego głowie powstała swego rodzaju pustka. Co prawda, wcześniej też ją miał, ale nie aż tak wielką. Nie wiedział, co ma powiedzieć, zatem stał i gapił się na mamę. Mamie on też się spodobał, no i to ona zagaiła:

– A słyszałeś może, co tam dzisiaj u Janka? – To go trochę odblokowało.

– Jutro ma dojechać do Berlina. Ale w Szczecinie ma postój, bo mu się lufa przegrzała.

Dla nieznających odległych czasów parę słów wyjaśnień. W tamtych czasach do Berlina mogli wyjechać jedynie komunistyczni agenci, albo kombinatorzy. Moja mama nie należała do żadnej z tych grup. Lufa, o której mowa, to nie lufa Janka. To lufa w czołgu.

A Janek, o którym mowa, to dowódca czołgu z „Czterech pancernych i psa”. Takie czasy były.

– No, to będą ją musieli nieźle przedmuchać- powiedziała, spoglądając zalotnie na tatę.

––Lidkę? – zapytał rozkojarzony tata, bo mama nawet mu trochę Lidkę przypominała.

––Nieee, głupi. – Oj, już się na nim poznała. W takim razie, po co dalej brnie w rozmowę?

– Lufę. – Dokończyła po chwili.

Teraz tata spostrzegł się, że walnął farmazona i stara się wybrnąć:

– Wiem, to taki żart tylko.

– Żartowniś jesteś. Ale zapomniałeś się przedstawić.

– Oj, przepraszam. To przez Ciebie.

– Tak? A dlaczego? – Złapała się pod boki zaczepnie.

– Bo tak mi się spodobałaś. Mam na imię Grigorij i jestem mechanikiem. - Rozkręca się powoli, nawiązując do „Czterech pancernych”.

––Taak? To czołg Ci się zepsuł? – Ona też nie daje się wyprowadzić (póki co) w pole.

––No dobrze. Jestem Grześ, ale mechanikiem jestem naprawdę.

– To fajnie, tylko nie myśl, że mnie można tak łatwo rozmontować.

– Ale jakby co, to klucz już mam.

– Hiiii, hi, hi – roześmiali się oboje.

No dobrze. Ale nie będę opisywał tych wszystkich lat. Bo to by było jak „W pustyni i w puszczy”.

Jak w pustyni, bo w sklepach to jedynie piasek z butów.

Jak w puszczy, bo rządził niedźwiedź. Co gorsza, ruski.

Napiszę więc może w końcu coś o mnie?

Bo „JA” w tak wczesnym stadium, jak w tej historyjce przed chwilą przed-stawionej, to raczej jeszcze nie „JA”. Gdyż nawet, jeśli tata już o mnie pomyślał (pośrednio, oczywiście), a nawet, jeśli pomyślała o mnie już mama, to tak naprawdę, to nie pomyśleli o mnie.

Bo ja mam starszego brata. I chcąc– nie chcąc– on musiał urodzić się wcześniej.

Nie ma rady.

Ale skoro udało mi się już napisać coś o bracie, to znak, że zmierzamy chociaż w dobrym kierunku.

Bo ja jestem ich drugim groszkiem, czy rodzynkiem. Czy jakoś tak.

W ogóle nie mam pojęcia, dlaczego tak się mówi. I wcale mnie to teraz nie obchodzi, bo znów się zaplączę, tracąc z oczu sens opowieści.

A sensem opowieści jest to, że jak w końcu podrosłem, to zacząłem chodzić własnymi ścieżkami.

Choć przyznam, że wolałbym przemieszczać się autostradami. Lub choć drogą ekspresową. Ale nie…

Ścieżka.

A na niej, co chwilę pole z napisem: „A teraz, za karę cofnij się o trzy pola i rzuć jeszcze raz kostką”.

Od tego rzucania już mnie kostki bolą.

Często te własne ścieżki prowadziły mnie w miejsca, w które żaden człowiek przy zdrowych zmysłach by nie wlazł. Czy wynikało to z upartości, głupoty, czy niezmierzonej odwagi – będziecie musieli ocenić sami.

Głównie dlatego, że ja sam nie wiem, w jaki sposób to ocenić.

Szukając własnej ziemi obiecanej zwiedziłem ładny kawałek Europy. Szukając własnej ziemi obiecanej zwiedziłem również brzydki kawał Europy.

Po obejrzeniu tego brzydkiego kawałka Europy stwierdziłem, że nie ma, co dalej szukać. Wybrałem Irlandię.

I teraz zamierzam widzieć w niej tylko i wyłącznie ładne kawałki.

A jak do tego doszło? No właśnie. Od tego rozpocznę właściwą historię.

A następnie dowiecie się, co działo się później...

Posłuchajcie.

Rozdział 2
Jak jedzenie w puszce smakuje właśnie w puszce? Zamki na piasku.

*

Irlandia. Wczesne lato. Ale dla niektórych – ciężka zima. Śnieg tutaj sypie baaardzo rzadko. A latem to już zupełnie się nie zdarza. Ciężkość tej zimy polega na czymś zupełnie innym. On doskonale zdaje sobie sprawę, że za to, co „nawywijał” tu i tam, posiedzi sobie teraz parę latek. Z tamtej strony kratek.

Właśnie znajduje się w samochodzie do przewozu więźniów. Na rękach bransoletki, obok konwojent. Dojeżdżają do więzienia w Castlerea. Z posterunku do aresztu jest blisko. Ale on wygląda przez szybę i podziwia widoki na zewnątrz. Teraz długo nie zobaczy takich krajobrazów.

Dojechali.

Już pierwszy kontakt z aresztem był dla niego istnym dramatem. Podczas zameldowania pod nowym adresem zdarzyło się coś, co sprawiło, że przez długi czas nowoprzybyły więzień dygotał przy każdym wyjściu z celi.

––Zdejmij ubrania – powiedział w pewnym momencie strażnik, który przejmował go od konwojentów. „Dobra, muszą mnie przeszukać. Już i tak zabrali mi flotę i fanty. Jakoś to przeżyję”.

W związku z tym, że więzień był obcokrajowcem i nie wiedzieli, czego można się po nim spodziewać, do pokoju wszedł komendant więzienia. Chciał osobiście wszystkiego dopilnować.

––Usiądź na BOSS-a… – rozkazał ten pierwszy.

„Co?! Gdzie mam usiąść? – wystraszył się, bo powróciły demony z polskiej paki. – To tu nawet klawisze każą grać na hejnał? (Czyli robić laskę koledze)”.

Starał się bronić, ale przybiegło jeszcze paru do pomocy. Złapali go mocno, gadając coś niezrozumiale.

„Cholera, to w ilu oni mnie będą popychać?” I bronił się jeszcze bardziej zacięcie. Ale na nic to się zdało…

Grupa policjantów poradziła sobie w końcu z agresywnym więźniem i… posadziła go na krześle. „I co teraz? – pomyślał wystraszony Polak. – Zrobią mi audiencję?” (Zbiorowy seks oralny).

––Nie ruszaj się – wysapał zziajany komendant.

„Ten już sapie, napalony. Pewnie chce być pierwszy… No dobra, nie wygram z nimi”. – Zamknął oczy oraz otworzył usta.

Nic.

Coś zaczęło brzęczeć. „To jeszcze wibrator włączyli? Może jeszcze frytki do tego, k***a!!!”.

Jeden z policjantów naciska coś przy krześle, pozostali stoją i patrzą na wariata, siedzącego z rozwartą paszczą. Co on robi? Co mu mamy do tych ust wcisnąć? Kostkę cukru, ha, ha?

– Ok, czysty. – Dał znać obsługujący krzesło. I klepnął więźnia w ramię. Ten otworzył oczy, zdziwiony.

– Nie sex? – Wciąż nie mógł uwierzyć, że nie chodziło właśnie o to.

– Sex? – Oczy komendanta zrobiły się coraz większe, ale nie przestał szukać jakiegoś logicznego wytłumaczenia dla całej sytuacji.

– To jest tylko skaner. – Układa w głowie kolejną część wypowiedzi dla obcokrajowca. Pokazuje teraz palcem krzesło. – To jest BOSS. – Teraz prze-literował skrót; – B.O.S.S. Body Objects Scanning System. ( Skaner Jam Ciała). Zrozumiałeś?

Polak pokiwał głową, ale zrozumiał jedynie tyle, że nie będą go teraz wykorzystywać…

– Gdy konwojent powiedział, że będzie twój „escort”, to miał na myśli doprowadzenie Cię do więzienia. Irlandia nie jest krajem, gdzie w nagrodę za dokonane przestępstwa zaprasza się do „escort” (czyli panienki lekkich obyczajów) – dokończył swoje wyjaśnienia, a wszyscy podwładni tłumili śmiech. Ale Komendant cały czas zastanawia się, w jaki sposób uspokoić więźnia.

– Czy jesteś hetero? – To zrozumiał bez problemów.

– Noooo! – potwierdził zdecydowanie, natomiast strażnicy odebrali to jako „noł”, czyli „nie”.

––Gay! – domyślił się w takim razie komendant.

––Nieee! – odparł osadzony, ale funkcjonariusz odebrał to jako angielskie „jeeeah” (tak) i w notesie odhaczył odpowiednią rubrykę.

––OK, w takim razie przydzielimy Ci na początek pojedynczą celę. Jak wszystko będzie dobrze, przeniesiemy Cię do dwuosobowej. – I na tym komendant zakończył, wracając do swych codziennych zajęć. A polski wczasowicz odebrał klucze do apartamentu… Nie, przecież w tym kurorcie nie dają kluczy! Odebrał swój zestaw turystyczny, a następnie odprowadzony przez dwóch animatorów wycieczki rozgościł się w swoim apartamencie.

Moc atrakcji i odgłosy natury, dochodzące z zewnątrz (F***K off, You M***r f***r itp.) sprawiają, że powieki nie chcą opaść.

Osadzony już drugi dzień i noc, czyli odkąd się tu znalazł, niemal nie śpi. Nie, prycze są bardzo wygodne. Ziarnka grochu też nie ma pod materacem.

A zresztą, żadna z niego księżniczka. Książe też nie. To jego decyzje sprawiły, że przez jakiś czas będzie na wikcie państwowym. Czy żałuje? BARDZO. Ale nie tego, że siedzi. Tego, że pozwolił się złapać…

„Ale ze mnie idiota. Trzeba było spier***, a nie – wdawać się w dyskusję. Dalej robiłbym ich w balona. Już w kieszeni robiło się grubo, a tu wszystko mi skitrali. Tyle kasy!”.

Wstał i zaczął chodzić w tę i z powrotem. Jak tylko posiedział dwa dni w celi – wróciły stare zwyczaje.

„O tyle lepiej, że celki tu pojedyncze. Chociaż tu będę miał spokój. Ale co będzie w pozostałych miejscach? Wówczas w Polsce udało mi się podpiąć pod Siarę, ale tutaj nie dogram się z nikim. Polak ze słabym angielskim pomiędzy Irlandczykami. K***a, przecież sam, żeby się popisać przed Siarą, dopie***m temu ruskiemu na chodaku. Jak czegoś nie wymyślę, to mnie wezmą na fleki. A całkiem będzie siara, jak mi któryś każe „chapać dzidę”(robić laskę).

Przez pierwsze dni osadzony prawie nie wychodził z celi. Zdziwiony strażnik nie protestował zbyt mocno, rozumiejąc sytuację obcokrajowca, prawie nie mówiącego po angielsku. Ale z czasem ulgi skończyły się. Osadzony musiał zacząć robić wszystko to, co inni. W ten sposób zaczęło się normalne życie w „pace”.

Apel, podczas którego nie wiedział gdzie stanąć i przez moment stał obok komendanta. Nawet już za bardzo policjanta nie zaskoczył, ale szybko pokazano mu miejsce w szyku. Po zbiórce nastąpił czas na śniadanie.

No, no, no! Tak dobrze, to nasz rodak nie jadł przez ostatnie lata na wolności. Nawet mamusia mu tak nie gotowała. Może dlatego, że kiedy mamusia wkładała cokolwiek do lodówki, to to „cokolwiek” znikało, zanim zdążyła zamknąć jej drzwi. W związku z tym dom rodzinny kojarzy mu się z mrożonkami. Ale mamusia też ma raczej chłodne wspomnienia. Do tej pory pamięta zimne ostrze noża przy szyi, kiedy nie chciała oddać synkowi renty…

Synek również dobrze mamusi nie wspomina. Dlaczego? Bo nie chciała oddać renty…

Niedobra mamusia.

Teraz myśli o mamusi jedynie wtedy, jak zje coś zimnego. Siła wspomnień.

Dlatego dziś nie pomyślał o niej.

Ale śniadanko minęło. W tym czasie miał okazję poobserwować współosadzonych. Zauważył grupę „koksów”, trzymających się wspólnie. Napiął wszystkie mięsnie, a najbardziej zwieracz i podszedł do nich.

– Ja ciężar dużo. Wy ćwiczyć gdzie? – zagaił, ustawiony tak, by w razie czego spie***ć w stronę strażników.

– My ćwiczyć siłownia – odpowiedział mu zaskoczony „koks”, starając się naśladować jego sposób mówienia. Paru jego kolegów prychnęło śmiechem, ale opanowali się, nie wiedząc z kim mają do czynienia.

– Ja ćwiczyć wy? – Nie zrozumieli, czy chce ćwiczyć ich, czy z nimi, ale pokiwali głową dla świętego spokoju.

Przez resztę czasu Polak powycierał wszystkie kąty, starając się nie rzucać w oczy i nie „dukać” z nikim.

„Dam czadu na siłowni. Jak zobaczą ile dźwigam i opowiem im parę bajek, to może jakoś się tu urządzę”.

Strażnik wskazał mu siłownię i w odpowiednim czasie pokierował we właściwe miejsce.

Nie wiedział, jak się przywitać, żeby nie wyjść na cw***a, zatem machnął jedynie ręką. Oni odpowiedzieli tak samo, szeptając coś między sobą.

I zaczęli. Rozgrzewka, podczas której nowy sapał, niczym parowóz. Pozostali spoglądali jedynie na siebie, oceniając kolesia. Trochę zrzedła im mina, kiedy dźwignął połowę więcej od nich.

––Dobry jesteś – powiedział jeden z nich już innym tonem. – Za co siedzisz?

––Zabić mężczyzna. – Pokazał, jak „żenił kosę” w żebra. „Przecież im nie powiem, że spie***m z Polski, bo chcieli mnie przymknąć za obrabianie kiosków ruchu i wyrywanie torebek emerytkom przed pocztą”.

––W Irlandii? – dopytywał najbardziej rozmowny z nich.

––Nie. Polska.

––To jak się tu dostałeś?

––Przylecieć.

––Z Polski? To by Cię złapali na lotnisku – szukał dziury w całym Irlandczyk.

––Nie, wylecieć z Schiphol. – A po angielsku zabrzmiało to jak: „Wyleciałem z owczej d**y”. Polak tego nie zauważył, ale atmosfera zrobiła się bardzo gęsta. Gdyby przed chwilą nie podniósł tyle na ławeczce, już dostałby sierpa…

– To lotnisko w Amsterdamie. Wiecie, dragi. – Pozostawił niedomówienie, żeby sami sobie dopisali historię.

Wykonał kolejną serię wyciśnięć sztangi, czując się pewniej.

– Skąd jesteś w Polsce? – zapytał mniej pasujący do grupy, chudy i niski. Ale akurat on miał kiedyś styczność z polskimi gangsterami. Pozostały rachunki do wyrównania.

– Malbork – ściemnił, bo jak patrzy na nich, to do głowy przychodzi mu jedno: „Zakute łby. Nie jest źle. Wyroluję ich”. Mały-chudy nie był zadowolony z odpowiedzi.

– Na pewno? A może z Pruśkóf? – Po sposobie, w jaki to powiedział, wiadomo było, że potwierdzenie to zła odpowiedź. Polak musiał zatem coś wymyślić, żeby mu udowodnić pochodzenie. „Jak to będzie po angielsku; zamek w Malborku?”.

– Aj szoł ju zipper in Malbork. (Ja pokazać Ci zamek w spodniach w Malborku.) Sekundę po tym, jak mały zrozumiał, co mu nowy proponuje, Polak zobaczył wszystkie gwiazdy. Cios był szybki i celny. Bo mały, chudy, ale byk! Minęło parę godzin.

„Ciemno. Gdzie ja jestem?”. Otworzył najpierw jedno oko, za chwilę drugie.

„Kto to? Czy dobrze widzę?”. Przy łóżku znajdował się komendant.

„O, NIEEEEEEE!!!”.

Rozdział 3
Osiemnastka u Krecika. Ale się naebaem… więc jestem Polakiem? Pierwsza „opcja” na seks. Czy trzeba udawać mola, żeby stracić dziewictwo? Pierwszy seks.

*

Dla uniknięcia drastycznych opisów, pominę moje początki. Czyli pierwszy wrzask, pierwsze „tetry” na d…

Umówmy się, że po urodzeniu, za pomocą jednego pstryknięcia, dorosłem do lat siedemnastu. I dodam również, że jestem już ubrany.

Blok na ulicy Spadzistej, siedzę przed telewizorem. Mam prawie 17 lat. Jestem przystojniaczkiem 1,8 (wzrost, a nie wersja). Mam długie włosy, ciemny blond. Uwielbiam U2 i nic jeszcze nie wiem o życiu. Wciąż jestem nieodkrytym terenem. Dla wiedzy i dla dziewczyn. Laski oglądają się za mną, ale jeszcze nie wiem, po jaką cholerę. No… może już się domyślam, ale jeszcze nie mogę w to uwierzyć.

Już wiem, że w dobrym tonie jest „chodzić” z jakąś dziewczyną.

Ale gdzie, do licha ja mam z nią łazić? Chodzę zatem to z tą, to z tamtą, udając, że wiem o co chodzi i gdzie idziemy.

Ale tak naprawdę, to obserwuję, czego one ode mnie chcą i gdzie mnie ciągną.

Niedawno skończyła się osiemnastka mojego kolegi z bloku i pracy, Stefka.

Ksywa Krecik…

Fakt, ma grzywkę przylizaną na lewą stronę, niezgrabne ruchy. Ale myślę, że to nie to jest podstawą tego przezwiska. On po prostu cały dzień śpi w norze… to znaczy, jak go poznałem, to prawie nie wychodził z domu.

Niedawno wprowadziliśmy się do nowego mieszkania w bloku. Mama załatwiła to mieszkanie w czasach, gdy czekało się na własne lokum 65 lat… i dostawało się je pośmiertnie, za cierpliwość. Moja mama nie miała zamiaru umierać, ani nawet kończyć 65 lat, przynajmniej nie teraz. Natomiast lokum załatwiła, bo to ona była u mnie w domu siłą sprawczą. A tata był testerem. Testerem niekoniecznie szlachetnych trunków. Jest czułym facetem, ale zbyt miękkim. Słaba wola – nie umiał odmówić kolegom.

Pamiętam, że kiedy jeździliśmy z rodzicami na wczasy – tak zwane „pracow-nicze”, było super. Wisła, gdzieś nad morzem, itp. Ale jak to w związkach często bywa, popsuło się. Z pewnością na początku była miłość (przynajmniej mam taką nadzieję), później natomiast same awantury. Coraz większe, coraz większe picie, praca w delegacjach, pewnie żeby uciec od kłótni. Widocznie mama była trochę mądrzejsza i pojechaliśmy do Gdańska, ściągnąć tatę z delegacji do domu. Ja, paruletni chłopiec, bo uwielbiałem jeździć autem, wujek Stefan, bo miał ciężarówkę i jeździł po Polsce. No i oczywiście mama, żeby tatę złapać za „chabety”…

Od tego czasu pił, ale już coraz mniej… i mniej. Przez lata nie rozmawiali ze sobą, jedynie warczeli. Niedawno tata miał udar. Ma teraz problem z wymową niektórych wyrazów. Ale już nie pije, a mamie zrobiło się go nieco żal. I tak powoli zaczynają się do siebie normalnie odzywać i traktują się coraz lepiej. Zapominają o tym, co było złe. Ich życie jest jak bumerang. Rozpoczęli nawrót.

A przez długi czas jedynie dwie rzeczy ich łączyły ze sobą.

Ja i mój brat. Zawsze byli z nas dumni. I zawsze nas kochali, kochają nadal. Choć zmarnowali tyle swoich dni – nie zmarnowali swego życia!

Aha, ale przecież zacząłem od Krecika… Zatem wróćmy do Zoo.

Jedyne, co w nim nie pasowało do kreta, to temperament. Miał bardzo szybkie, nerwowe ruchy. Przy nim człowiek wciąż czuł się jak w zagrożeniu. Przy każdym wystrzelonym przez niego zdaniu musiał wykonać jakiś nerwowy ruch. A to ręką, a to nogą, a to czym popadło (ale nie wiem, czy tym też, bo to nie moja sfera zainteresowań). Jeżeli w zamierzeniu jego wypowiedzi był żart, to na koniec śmiał się, przy okazji wplatając w to nieświadomie chrząknięcia. Gdy widział dziewczynę, to chował się, za czym się dało. Nie wiedziałem, w jaki sposób on w końcu znalazł jakąś i się ożenił… dopóki jej nie poznałem. Po prostu: to ona go sobie wzięła, bo sama nie mogła liczyć na księcia z bajki, a Krecik ładnie chodził na jej sznureczku. Sznureczku… to nawet nitka by wystarczyła. Ale to już nie moje zmartwienie. Chciałbym móc zaśpiewać: „Brzydka Ona, brzydki On… A taka piękna miłość…”, ale zgodziłby się tylko pierwszy wers.

Po krótkim poznaniu, już wiedziałem, że ona nie jest z gatunku „maślanych oczu”, tylko „drewnianej pały”. A i jej figura oraz fryzura bardziej przypominała Zbója Madeja, niż rusałkę…

W czasie, kiedy poznaliśmy się, Stefanek marzył o znalezieniu swojej połówki, ale raczej myślał wtedy o takiej szklanej… ze SMUKŁĄ szyjką, a nie z „karczychem”.

I trochę właśnie takich znalazł specjalnie na swą osiemnastkę. Cały kontener win J-23.

Już nie pamiętam, kto tam był, ale impreza była stosunkowo udana. Był to dzień, kiedy postanowiłem pierwszy raz w życiu opić się całkowicie oraz niepodważalnie.

Niezwłocznie przystąpiłem do realizacji celu. Udało mi się nawet trochę potańczyć w antraktach. Ale jednak nieodrobiona praca domowa z fizyki dała o sobie znać. Konkretniej: prawo wyporności cieczy… Kiedy prawo to zaczęło ukazywać swą praktyczną stronę – jedyne, co mi pozostało, to kontynuować lekcję fizyki oraz przeanalizować aspekty przyspieszenia wprost proporcjonalnego w stronę łazienki. Eksperyment powiódłby się całkowicie, gdyby nie coś, z czym nie poradziłaby sobie nawet nasza wszechwiedząca nauczycielka fizyki.

Zamknięte drzwi do łazienki!!!

Nie mogłem zrobić już nic więcej, niż nadstawić dłonie… Teraz mogłem spokojnie zastanowić się, co takiego w sobie mam?

Nie, ja wiem, że to, co na dłoniach, to już nie we mnie, ale ja się zastanawiałem, co tam jeszcze mogło, do cholery, zostać!? Bo wydawało mi się, że większość organów, do tej pory wewnętrznych – stało się zewnętrznymi…

Moje rozmyślania przerwał jednak upragniony trzask zamka. Ktoś marynarskim krokiem opuścił królestwo. Sądząc po bladości lica (a mamy środek lata), w podobnej do mnie formie. Wszedłem do środka, wciągnąłem jelita i resztę z przedpokoju i zatrzasnąłem drzwi. Teraz czule przytuliłem się do Lejdi Sedes.

To wszystko, co pamiętam… Dobranoc.

Oczywiście, niewiele pamiętam również z następnego dnia. Wiem jedynie tyle, że cały kolejny tydzień przysięgałem sobie, że nigdy więcej nie tknę alkoholu…

***

Ten bastion padł za dwa tygodnie, na urodzinach Tłuszcza. Bo to był ten wyjątkowy czas, kiedy co chwilę ktoś z paczki miał „osiemnastkę”.

– Niee, nie piję dzisiaj – powiedziałem do niego na początku. – To tylko „wkupna” na imprezkę.

– Taaaa, Czajnik, to się jeszcze zobaczy – powiedział solenizant pewnym głosem. Postawiłem reklamówkę z dziesięcioma piwkami na stole w kuchni.

– Z okazji Twoich osiemnastych urodzin życzę Ci… – zacząłem oficjalnie, choć oczywiście żartobliwym tonem. Ale Tłuszczu przerwał mi bezceremonialnie.

––Nie pier***, Czajnik. Krótko: gdzie jest prezent?

––Spokojnie, wszystko po kolei. Zacznijmy jeszcze raz. Z okazji Twoich 18-tych urodzin życzę Ci, żebyś nie zmądrzał. – Ponownie chciał mi przerwać, ale podnio-słem rękę, żeby siedział cicho. – Żebyś nigdy nie zmądrzał, bo więcej wiedzy Ci Twoja pacyna nie przyjmie i będą doskwierać Ci migreny.

––Bujaj się, Czajnik, dawaj prezent! – Udawał zniecierpliwienie.

Wyjąłem zapakowane „coś”. Wręczyłem mu i wówczas, dla bezpieczeństwa odsunąłem się lekko, ustawiając się w pozycji ewakuacyjnej. Czyli blisko drzwi do salonu.

Tłuszczu zaczął szybko odpakowywać prezent. Po odpakowaniu połowy ukazała się część okładki.

– Ooo, książka. – Zauważył bystro. I odpakowuje dalej. Wyjął już całą, obrócił okładką do przodu i przeczytał tytuł.

– Aniela Szczypior, „60 sposobów na odchudzanie bez wyrzeczeń”. – Spojrzał na mnie z „piorunem w oczach”.

– Ha, ha, ha, fajna? – spytałem niewinnie. – Mam nadzieję, że Ci się przyda. Może jak schudniesz, to zrobi Ci się więcej miejsca w głowie. Na więcej szarych komórek – dodał.

Tłuszczu zrobił gest, jakby chciał mnie pacnąć tą książką. Nie bardzo wiedział jak się „odgryźć”. Ale ja kontynuowałem:

––Może łączna ilość Twoich komórek podwoi się?

––Czyli? – spytał, cofając rękę z książką w tył, aby łatwiej było mu wyprowadzić cios.

––Czyli będzie ich dwie, będą wtedy mieć szansę na duplikację!

––Bo jak ja Cię zaraz dupliknę, to Ci duplikator spuchnie. Czajnik, Ty jednak nie dożyjesz końca tej imprezy. – Zrobił krok w moim kierunku. – Powiem więcej, Ty nie dożyjesz początku imprezy.

I zaczął zbliżać się w moim kierunku, ale ja oddalałem się, okrążając stół kuchenny.

– …Oooo lat, stooo lat – dobiegły do nas śpiewy z dużego pokoju. I to mnie uratowało.

– Tłuszczu, dajesz, k***! – krzyknął Siaru, zaglądając do kuchni.

– Później Cię zamorduję, Czajnik, idziemy. – Wygląda na to, że nie chciało mu się już więcej biegać za mną wokół stołu.

Poszliśmy do salonu. Ze względu na jego wagę (solenizanta) nie udało się wspólne podrzucanie do góry. Po krótkim oderwaniu się od ziemi, kiedy to postanowił nam zaufać, jego bryła poleciała w dół, razem z nami. A przecież nikt jeszcze nie wypił za dużo. Niestety, nie sposób oszukać grawitacji.

Cała żeńska obsada imprezy, czyli Sąsiadka, Magda – prawdziwa sąsiadka i jedna nieznana mi jeszcze laska, pokładały się ze śmiechu, obserwując sytuację z boku.

Sąsiadka, to jest sąsiadka o ksywie „Sąsiadka”. Magda to imię prawdziwej sąsiadki, choć nie mojej. Nieznana mi jeszcze laska to jest, jak przypuszczam, też sąsiadka. Bo nie sądzę, żeby mieszkała w lesie. Ale to nie jest sąsiadka nikogo z nas.

Po chwili, kiedy śmiech lekko ucichł, Tłuszczu wygramolił się spod nas wszystkich.

– No, nie! Tłuszczyk, żeby Cię podrzucić parę razy, to musielibyśmy przyjechać koparką – powiedział Głąbek.

– Koparkę, to ja Ci zaraz mogę sklepać, jak chcesz – odgryzł się upadły solenizant.

Ale on tak tylko mówił. Bo to była i mam nadzieję, że wciąż jest, bardzo przyjacielska postać.

– To teraz toast – zakrzyknąłem i dopiero wówczas zdałem sobie sprawę z mojej obietnicy. Nigdy więcej. No tak. Już ich słyszę;

„To co, za zdrowie Grubego się nie napijesz?”.

– No tak, to wypijmy zdrowie tego grubego Tłuszcza. Nikt bardziej nie potrzebuje zdrowia, niż on – rzuciłem. – Zwłaszcza zdrowia psychicznego.

I uciekłem na drugą stronę stolika, bo tam z pewnością nie da rady się przecisnąć. Tak się złożyło, że prawie przypadkiem usiadłem obok sąsiadki nikogo z nas.

– Cześć, jestem Marta. – Uściśnięcie dłoni i spojrzenie. Podrywa mnie. To dobrze, bo jest najładniejszą laską na tej imprezie. Pozostałe osoby już znam.

– A ja Tomek. Coś Cię łączy z tym brzydalem? Nie wierzę! – Uśmiechnęła się. Załapała żart.

– Tak, Marek jest ciot…

– Ciotą? No proszę … – przerwałem jej w pól zdania, większość gości ryknęła śmiechem, znając ich koligacje.

– Czajnik, bo jak Cię dorwę, to masz pokrywkę pokrzywioną – pogroził mi Marek po raz kolejny, lekko unosząc się z siedzenia.

– Nie, Marek jest moim bratem ciotecznym. – Zmieniła szyk w zdaniu, nie dając mi drugiej szansy.

– No to zdrowie jubilata po raz pierwszy – rzucił Siaru, a kto miał kieliszek, ten go podniósł. Ja i dziewczyny złapaliśmy za puszki.

– Sto lat. Sto lat! – przekrzykiwaliśmy się.

– A Ty co, Czajnik, do kościoła przyszedłeś, czy płeć zmieniłeś? – krzyknął Tłuszczu.

––Dlaczego? – spytałem zdziwiony, bo przyglądałem się Marcie.

––Bo pijesz piwo, jak jakiś studencik, w ząbek czesany.

No tak, wiedziałem, że tak będzie. Twardziele. No i nie ma wyjścia. Trzeba pić. Przecież „twardym trzeba być, nie miętkim…”.

I przyrzeczenia psu na BUDĘ…

––No to siup. – Dołączyłem do grona pijaków mocnych trunków.

Po paru kolejkach udało nam się w tym tumulcie jakoś usłyszeć natarczywy dźwięk dzwonka do drzwi. Zjawił się ostatni z paczki, Brzdąk. Przywitał się z grubym, złożył szybkie życzenia, podał flaszkę i rozejrzał się wokół.

––A gdzie wszystkie zaproszone laski? – zapytał, choć dobrze wiedział, że to jest „bal samców” z małymi dodatkami.

– Nie przyszły, bo ktoś im powiedział, że będziesz.

– Ha, ha, ha … – roześmiali się imprezowicze.

– Jakby wiedziały, że jestem, to przybiegłyby w samych stringach – powiedział buńczucznie.

––Laski widzą, że jestem gorący „towar”.

––Noooo… – Tłuszczu zrobił minę, objaśniającą wszystko.

––Udowodnić Ci? Patrz – zaciągnął się dymem z papierosa oraz wpuścił sobie pod koszulkę. Lekko ją odchylił przy szyi i dym zaczął swobodnie wydostawać się do góry.

––No tak, tylko nie wygląda to, jak „gorący towar” – zakpił Siaru.

––A jak?

––Jak pojarany…?

––Hi, hi, hi. – roześmiało się zebrane towarzystwo.

– No dobra, jak jesteś taki gorący, to będziesz dzisiaj robił za laskę – powiedział Głąb.

––Będę robił laskę? – zapytał Brzdąk, bo właśnie szukał wolnego kieliszka.

––Nie, będziesz udawał dziewczynę – sprostował Głąb.

Od razu włączył się w to Tłuszczu.

––Te, lalunia, może chcesz mój numerek? – Brzdąk już wczuł się w rolę.

––Nie daję telefonów nieznajomym.

––A koledze? – Siaru też zrozumiał żart. – To ja wezmę jeden. Ale najlepiej, jakbyś miała Nokię.

––Ty, cwaniaczku z Pułtuska. Nie rozdaję ani telefonów, ani numerów tele-fonów.

– Dlaczego? – Udał oburzonego.

– Bo babcia mi mówiła, żeby nie dawać, bo mnie „zgwałcą, albo co”.

– A Ty gwałt to chętnie, ale pewnie boisz się tego „alboco”?

– Ha, ha, ha. – Wszyscy, jak na komendę ryknęli śmiechem.

W ten oto sposób poszła kolejka za kolejką, trochę rozmawialiśmy wspólnie, jak zawsze, dobrze czując się w swoim towarzystwie. Ja natomiast nieco poflirtowałem z Martą. Ale że mocny alkohol to było dla mnie coś nowego, nie potrafiłem dostrzec punktu, w którym świadomość przechodzi w bezwładność.

I przeszła.

Rano… Przepraszam, nie wiem kiedy. Wiem tylko, że było widno, kiedy się obudziłem.

Zatem kiedy w końcu się obudziłem, sprawdziłem, czy mam wszystko. Głowę mam na pewno. Bo boli, że ja pier***.

Sufit nie mój… to znaczy, nie w moim pokoju. No tak, urżnąłem się u tego Tłuszcza i zostałem.

Zajrzałem pod kołdrę – jest wszystko. Nawet kompletne ubranie. Rozejrzałem się i… okazało się, że mam więcej nóg, niż przyniosłem. Raz, dwa… Trzy i cztery!

Obok mnie śpi Marta.

O cholera, czyżbym przeoczył taki ważny moment w moim życiu…?

Oczywiście, zajrzałem też pod jej część kołdry.

Ma wszystko…

To znaczy… chciałem powiedzieć, że ma wszystko na miejscu, ale również jest ubrana.

Hmmm…

––Wstawaj, Czajnik. – Drzwi do pokoju się otwarły i stanął w nich Tłuszczu.

––Koniec amorów. – Słychać po tonie głosu, że jest zazdrosny o siostrę.

––Nie krzycz… – poprosiłem, łapiąc się za głowę. Teraz obudziła się też Marta.

––Cześć, chłopaki – powiedziała, ziewając. – Marek, zrób mi herbatę.

Marek, czyli Tłuszczu, spojrzał „bykiem”, ale posłuchał siostrzyczki. Trzasnął drzwiami i wyszedł.

Spojrzałem na nią, ale minę musiałem mieć bardzo głupią, bo roześmiała się w jednej chwili.

Po sekundzie drzwi znów się otwarły;

––Ze mnie się śmiejecie? – Tłuszczu z groźną miną stanął w drzwiach.

––Nie, nie z Ciebie – powiedziała Marta. – Zrobisz mi tę herbatę, Maruś? – poprosiła, przymilając się.

I Maruś znów wyszedł, tym razem nie trzaskając drzwiami.

– Wiesz… ja…- Nie wiedziałem, jak zapytać. – Czy my…

A minę musiałem mieć jeszcze głupszą, bo ponownie się roześmiała. Marek tym razem nie wszedł, choć jestem pewien, że miał ochotę.

––Nie, głuptasku. Byłeś taki pijany, że nie wiedziałeś, gdzie jest góra, a gdzie dół.

––Czyj? – zapytałem wystraszony.

––Ha, ha. – Nie muszę sprawdzać, żeby wiedzieć. Tłuszczu znów nasłuchuje.

Założę się, że nawet dmucha, żeby woda szybciej się zagotowała.

––Czyjkolwiek – odpowiedziała. – Pewnie nawet nie pamiętasz, o czym rozmawialiśmy?

––Hmmm, nie bardzo – odpowiedziałem, żeby zyskać na czasie, bo coś zaczęło mi świtać, ale to tylko strzępy jakieś. Że już parę razy mnie widziała na osiedlu, jak była u brata. Że jej się bardzo podobam, że chciała mnie poznać…

No to mnie poznała… Witam, to ja, cienki Boluś …

––To może nawet lepiej… Trochę Ci nasłodziłam po pijanemu.

––Tak? A co? Możesz mi przypomnieć? Bo chyba odczuwam niedobór cukru we krwi po imprezie.

––Ha, ha, nie… Bo jak sobie przypomnę, to mi wstyd. – Pocałowała mnie w czubek nosa. – Ale i tak było bardzo miło i cieszę się, że Cię poznałam…- i spojrzała na mnie tak, że zrobiło mi się gorąco.

––Dobrze. Ale czy my… – to pytanie wciąż nie dawało mi spokoju.

––Nie, głuptasku – odpowiedziała z uśmiechem. – Byliśmy oboje pijani. Zaczęliśmy się całować i…

Moje oczy zrobiły się dużo większe.

––I… zasnęliśmy – dokończyła.

––O, cholera. Ale wstyd – powiedziałem.

––W żadnym wypadku. Ty nie wiedziałeś, gdzie jesteś. To bardziej ja chciałam Cię wykorzystać… – I znów zrobiło mi się gorąco…

Spojrzeliśmy na siebie.

– To możesz mi pokazać, na czym skończyliśmy? Bo szwankuje mi pamięć… Przysunąłem się do niej, objąłem i…

– Herbata! – Usłyszeliśmy podniesiony głos Tłuszcza w drzwiach. I zanim drugie „a” z wyrazu „herbata” do nas doleciało, on już był przy łóżku.

––Dziękuję. – Marta odebrała szklankę.

Przez chwilę Marek stał w drzwiach, ale w końcu się przełamał i powiedział:

––Czajnik, a mama się o Ciebie nie martwi czasami? – Położył ręce na biodrach.

––Nie bardziej, niż Twoja o Ciebie. – Odgryzłem się, ale było oczywiste, że z tym cerberem na plecach do niczego więcej nie dojdzie.

––To co, odwiedzisz brata jeszcze kiedyś? – zapytałem, bo umawiać się na randkę z siostrą Tłuszcza z nim nad głową, to już prawdziwe samobójstwo.

––Dam Ci znać, jak będę. Za dwa tygodnie – dodała, spoglądając mi głęboko w oczy.

––Dostałem całusa na „do widzenia” i wyszedłem.

A Maruś już chyba więcej nie zaprosił siostrzyczki, bo historia rozmyła się samoistnie w czasie.

Z jakiego powodu o tym piszę? Bo teoretycznie mógł to być mój pierwszy raz… Jedynie w wyniku przeciążenia systemu sterowania tak się nie stało. No i zazdrosnego brata.

Ale – jak to mówią – co ma wisieć, nie utonie.

Kiedyś się to musiało zdarzyć…

***

W telewizji emitują mało intersujący film przygodowy. „Pseudo Indiana 16”. Bohater ucieka przed złymi chłopczykami z pistolecikami, dobiega do rzeki. Już go mają! W dodatku prosto na niego płynie krokodyl. Biedak nie wie, co zrobić, patrzy na gada.

– Taxi!!! – krzyknąłem. Mama się roześmiała, a makaroniarz wskoczył na grzbiet krokodyla i przedostał się na drugi brzeg. Uratowany! Hurra!!!

Nie! Wystarczy tej sztuki wysokich lotów.

– Dobra, idę na trening - mówię do mamy. – Będę późno. Wybieramy się do znajomych.

– Tylko nie za późno, tak jak ostatnio. – Patrzy na mnie badającym wzrokiem. Ostatnio wróciłem rano.

Pojechaliśmy z Krzyśkiem do Kluczborka. Tam w internacie mieszka Aśka. Dziewczyna, którą poznałem na dyskotece w Filutku. Któregoś dnia pojechaliśmy ze znajomym do niej w odwiedziny i tak się zagadaliśmy, że uciekł nam ostatni pociąg.

Jak zwykle zacząłem opowieść od środka. Cofnijmy się lepiej w czasie do momentu, kiedy to jeszcze nie chodziłem po dyskotekach.

W czasie obozu sportowego, z klubu piłkarskiego, zaprzyjaźniłem się z Klamą. Taką ma ksywkę. Polubiliśmy się stosunkowo szybko. Zacząłem z nim spędzać coraz więcej czasu. On, niestety, zawsze miał większe „branie” u dziewczyn, ale jakoś się z tym pogodziłem. Całkiem fajny z niego „kolo”. Graliśmy razem w piłkę w Rakowie Częstochowa, chodziliśmy na siłownię, później na Taek-wondo, Kick– boxing itd. Staliśmy się nierozłączni, niczym przyjaciele.

Któregoś wieczoru w czasie trwania jednej z dyskotek zwróciłem uwagę na kręcący się mi przed nosem damski tyłeczek w czerwonej mini…

Wiadomo: płachta na byka. Nie wysoka, ciemne, długie włosy. Silny makijaż, szczupła. No i ta spódniczka w tańcu… To jest to, na co najłatwiej mnie złapać. Tańczyła z jakimś kolesiem, ale go szybko spławiła. Podeszliśmy. Stała z koleżankami, rozmawiając o pogodzie lub cenach węgla.

– Cześć, dziewczyny. – A patrząc już na tą w czerwonej mini, dodałem:

– Czy to Ty zgubiłaś czerwony pantofelek?

– Nie – odparła lekko zdziwiona, oderwana od rozmowy. – Tym bardziej, że mam czarne szpilki.

––Co za szkoda… – Zaskoczyłem ją, czekała teraz na kontynuację wypowiedzi. – Bo jakbyś zgubiła jeden, to drugi z pewnością oddałabyś mi bez większego oporu… Teraz już osłupiały wszystkie i patrzyły jak na wariata. Zaniemówiły i nie wiedziały, co odpowiedzieć w tak żenującej sytuacji.

––A ja wówczas mógłbym je sprzedać, żeby zaprosić Cię do kina. – Wszystkie w końcu pojęły mój pokręcony dowcip i roześmiały się.

––No to w tej sytuacji nici z kina – powiedziała rozweselona. – Pójdę sama. Tym bardziej, że nie chodzę do kina z nieznajomymi!

––Och, przepraszam, mój kolega ma na imię Krzysiek, a ja, niestety, od kiedy zobaczyłem pewną laskę w czerwonej mini, na parkiecie, to postanowiłem zmienić imię na Romeo…

––Aśka – powiedziała. Reszta towarzystwa też się przedstawiła:

––Marlena.

––Tomek.

––Olivia.

––Tomek.

––Kasia.

––A ja wciąż tak samo.

––To co, Romeo, szukasz swojej Julii?

––Wiesz, trochę mi ją przypominasz… Może spotkamy się jutro na balkonie i o tym porozmawiamy?

Patrzyła na mnie wzrokiem okazującym zainteresowanie i próbującym prze-świdrować na wylot.

––Proponujesz mi randkę?

––A czy na pierwszej randce mogę Cię pocałować?

––To kusząca propozycja, ale nie.

––To proponuję Ci jutro drugą randkę.

– Ha, haaa, ha! – Ponownie wszystkie się roześmiały. – Dobry jest – powiedziała Olivka, najstarsza z nich. – Wygląda jak Sławek. – Wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.

– Wiesz, możemy się jutro razem spotkać. Będziemy o 19 w Kacu. Przyjdźcie, ale tylko jak znajdziecie drugiego pantofelka, bo stawiać nie będziemy!

– Ha, ha!!! – Teraz już wszyscy się śmiali.

I w ten sposób to się zaczęło… Spotykaliśmy się coraz częściej. Polubiłem całą paczkę. W ich towarzystwie było zawsze wesoło. Olivia to dziewczyna trochę starsza, ale z ciekawym podejściem do życia. Bardzo życzliwa, przyjacielska, choć przeciętna. Kasia, to jej siostra. Ta już jest całkiem ładna. Teraz muszę przy-znać, że ładniejsza od Olivii i Aśki. Marlena to już lekki odlot. Nie dlatego, że piękna. Choć podobno faceci lecą do niej, niczym pszczółki do miodu, to jest ona zupełnie nie w moim typie. Okrągła buzia, jak sama mówiła o sobie – księżyc w pełni. Natomiast zawsze, gdy ktoś z nią flirtował, w jej głosie i wypowiedziach był podtekst erotyczny. Nie udawała zakonnicy i jeśli miała ochotę, robiła, co jej natura podpowiada. Oprócz tego, zawsze pociągało ją wszystko, co dziwne, zakręcone. Tak samo z facetami. Przyciągała do siebie wielu dziwaków, w tym niedojdy.

Za jednego z takich dziwaków udało jej się nawet wyjść za mąż! Syneczek mamusi, który sprawia, lub chce sprawiać wrażenie bardzo inteligentnego. Bogata rodzina, arystokracja lokalna… Może dlatego synuś to wieczny student, który nigdy nie zajął się uczciwą pracą, jakkolwiek można to rozumieć.

Zacząłem umawiać się z Asią. Dowiedziałem się, że uczy się w szkole hotelarskiej w Kluczborku. Oczywiście razem z Marleną. Ma ciągotki artystyczne. Lubi projektować ciuchy dla siebie, malować, itd.

Tego wieczoru zamiast na trening, ruszyliśmy na dworzec kolejowy. Bach w pociąg i jesteśmy w Kluczborku. Krzychu startował wtedy do Marleny, więc też chętnie pojechał. Na początku zwiedziliśmy razem miasteczko i jego kawiarnie. Później cichaczem weszliśmy do internatu. Wiadomo. Tylko dla uczniów. W tym czasie nie piliśmy prawie alkoholu, natomiast bawiliśmy się świetnie… Jak to było możliwe? Teraz nie mogę sobie przypomnieć. Czy to hormony nas tak nakręcały? Czy nasze żarty były śmieszniejsze? To pozostanie już, jak sądzę, dla całego mojego pokolenia tajemnicą…

W pewnym momencie, kiedy już siedzieliśmy w pokoju internatu; Puk, puk!

––Psst! – Marlena szeptem. Jest już po 22, a więc cisza nocna, plus zakaz wizyt.

– Cicho…To chyba nasz wychowawca. Schowajcie się w szafie! Siedzimy. Marlena otwiera drzwi.

––Ooo, Pan Karol. Co się dzieje…?

––Aaa, nic wielkiego….Ale wszędzie cisza, tylko u Was słychać hałas.

––Już się uciszamy. Tak sobie z Asią rozrabiamy.

– Wiecie, ja też chętnie bym porozrabiał. – Słyszę, że drzwi otwierają się szerzej. Koleś chyba pakuje się do środka! – Przyszedłem wprosić się na herbatkę… Cisza.

Karolek klapnął na kanapę. Najwyraźniej jest lekko wstawiony i rozpoczął taniec godowy. Zarywa do Marleny. A że jest wstawiony, to robi to nieudolnie i powoli. Mariola odpędza się od jego lepkich łapek, natomiast my siedzimy w szafie. Czas mija…10 minut…, 20…, 30… Odnoszę wrażenie, że dziewczyny bardziej ta sytuacja bawi, niż złości. Bo my ukrywamy się wciąż w szafie. Zabawne!

W końcu powiedziały mu, że musi już iść, bo chcą spać. Wypchnęły go wspólnymi siłami. A my pomagaliśmy im w myślach. Tak im pomagaliśmy, że aż spadł ze schodów! Niestety, tylko w naszych myślach. Drzwi wejściowe zamknęły się i dziewczyny otwarły szafę, chichocząc, rozbawione zaistniałą sytuacją.

––Jak tam, mole?

––Super, gdyby nie ta lawenda – zażartowałem, choć byłem na nie zły.

––Hi, hi, hi. Sorry, nie dało się wcześniej – powiedziała rozbawiona Marlena.

– Ale teraz już musimy być cicho. Najlepiej będzie, jak ja pójdę już do swojego pokoju. I mimochodem, patrząc na Krzyśka, dodała;

––To może zostawimy ich samych?

––Jasne! – Ucieszył się Klama i już ich nie było…

No, to teraz zostaliśmy sami. Ja, Asia, ciemny pokój…

To był mój pierwszy raz. Dlatego zachowam tę historię jedynie dla siebie…

Rozdział 4
Mamo, ładny garnitur? Ślubny. Będę ojcem. To straszne! Jestem ojcem. To cudowne…

*

A więc ślub. Dziś już wiem na pewno, że Asia jest w ciąży, co robić?

Jest różnie, raz dobrze, raz źle. Często się kłócimy. Nasiliło się to jeszcze bardziej, od kiedy „ciocia” nie przyjeżdża.

Ale przecież będziemy mieć dziecko…, będzie wesele. Przecież chyba się kochamy? Trudno mi to stwierdzić, bo nigdy jeszcze nikogo nie kochałem.

Przynajmniej nie tak, jak w filmach. Nie wiem o tym za wiele. Może to tak ma być, jak mówią znajomi? Z czasem wam się wszystko ułoży…? Tak, w najgorszym przypadku wszystko „ułoży się” pod ziemią.

Tak, czy inaczej, chcę być najlepszym mężem i tatą, jakim można tylko być!!! I zrobię wszystko, żeby właśnie tak było.

Tylko teraz trzeba to powiedzieć mamie!

To jest dopiero wyzwanie.

Dobrze, że jest Viola… Z nią jakoś czuję się lepiej. Wróciliśmy właśnie z zakupów w mieście. Weszliśmy do mojego pokoju. Atmosfera napięta. Wyjąłem z torby garnitur, który właśnie kupiłem. Weselny, a patrzę na niego, jakby mieli mnie w nim pochować. Ściągnąłem jeansy. Teraz już wyglądam wręcz żałośnie.

Naciągnąłem wolno te od garnituru, aby jeszcze na chwilę odciągnąć ten moment. Dlaczego spodnie mają tylko dwie nogawki?

– Tomek! – pogoniła mnie Viola, spoglądając mi w oczy ze współczuciem. – Bo Asia urodzi, zanim się zdecydujesz.

– Mamo!? – wołam ją z pokoju, bo nie bardzo mam odwagę wyjść… A na moim terenie będę czuł się lepiej. – Możesz podejść na chwilę do pokoju?!

Idzie. Stanęła w drzwiach. Viola siedzi przy oknie. Ja natomiast wyciągam zakupioną dziś marynarkę.

– Fajny? – Do założonych już spodni dokładam górną część.

– No, fajny. – Mama podchodzi i dotyka materiału. – A co, na wesele idziesz? – rzuca pytanie kontrolne, ale już widać w jej oczach strach. Pewnie w myślach stara się przypomnieć sobie, kto z moich kolegów „zapylił kwiatuszek”.

– Tak, na moje…- Mama spogląda na mnie badawczo, próbując wyczytać z mojej twarzy, czy się śmieję.

– Poważnie mówisz? Nieee, żartujesz…? – Zerka jeszcze z nadzieją.

– Nie, serio! W czerwcu ślub z Asią. – Bidulka, aż sobie przysiadła na brzegu wersalki.

– No, to nawywijałeś! Musisz…? – Jeszcze tli się w jej oczach nadzieja, że to tylko głupawy, młodzieńczy pomysł.

– Powinienem. Tak, Asia jest w ciąży. Ale nie odpowiedziałaś, jak Ci się garnitur podoba? – Zmieniam temat, bo już mi szkoda mamy bardziej, niż mnie samego.

– Ty mi teraz nie zmieniaj tematu! Uprzedzałam Cię, że starsza dziewczyna, to Cię zaciągnie do łóżka i już…

– Wiesz, to nie ona mnie ciągnęła do tego łóżka – odparłem z ironią.

– To co Ty, nie mogłeś uważać bardziej? Przecież jak to teraz… gdzie będziecie mieszkać? – Włączyło się jej już racjonalne myślenie.

– Rozmawialiśmy już z jej rodzicami. Wyremontujemy sobie górę u nich na Śliskiej. Teraz na szybko, jeden pokój, a następnie pozostałą część.

W ten sposób wszystko się zaczęło. A najlepsze, że po paru dniach przyszedł do mnie Mariusz, brat, i zaczął wypytywać o szczegóły. Nieee, nie o to, jak zrobiłem dziecko Asi. Tyle, jak się okazuje, też już wie. No właśnie! Mój brat, tydzień po mnie przyszedł do mamy, powiedzieć jej, że też musi się żenić… a przynajmniej powinien!

W związku z tym, ja miałem wesele 22 czerwca, a on – 29. Nieźle!

Po ośmiu miesiącach przyszedł na świat. Daliśmy mu na imię Konrad. Kiedy był takim malutkim bobo, nie czułem takiej miłości, jak pokazują w filmach. Miałem ledwie 20 lat. A „ojcostwo”, to cały czas było dla mnie słowo kojarzące się z kupą i podcieraniem. Ale czas mijał, a to małe „coś” coraz częściej rozśmieszało mnie i ogólnie, budziło radość.

Wszystko się zmieniło w momencie, kiedy zaczął mówić. Z każdym dniem spędzałem z nim więcej czasu. Jasne, momentami byłem zmęczony po pracy, ale to i tak był znaczny postęp. Od kiedy zaczął rozumieć, co do niego mówię, zmieniło się też moje spojrzenie na rodzicielstwo. Niepostrzeżenie zacząłem spędzać z nim jeszcze więcej czasu i czerpać z tego przyjemność. Uwielbiałem go rozśmieszać, a on chyba lubił rozśmieszać mnie. Nie był już dla mnie tym „bobo”, do którego przychodzą wszystkie ciocie i łapią za nosek, szczypią policzuś.

„A Ti ti”, „A tu tu”. „Oj, Ty mój ciukielećku…”, „Konlatku, ciocia psiniośła cekolatke Cacakowi”.

Nie miałem zwyczaju mówić do dziecka zdrobnieniami. Może dlatego, że widziałem w nim kompana, a nie małe dzieciątko z kapiącym noskiem. Nawet, jak mu kapało.

Coś nowego zaczęło rodzić się we mnie. Jeszcze nie wiedziałem, że to miłość do syna. Nie rosła aż tak szybko jak chwasty, ale to nawet lepiej. To, co wówczas urosło, jest nie „do wyplewienia”. Nawet, jeśli urwie się kwiat – korzeń pozostaje. I nawet, jeśli nie wzejdzie na „fejsbuku”, ma milion lajków w mojej głowie.

Natomiast Asia, według mnie, nie była dobrą matką. Nie było w niej takiej, typowej dla kobiety, czułości. Nie przytulała Konrada zbyt często, była chłodna. Bardziej interesowały ją koleżanki i weneckie maski. Czy to też się zmieniło? Nie wiem. Może po moim odejściu?

Ale wróćmy do Konrada. Z czasem zrodziła się między nami prawdziwa, silna więź. Czas spędzony wspólnie był czasem śmiechu i rozrabiania. Może byliśmy wtedy w podobnym stadium rozwoju emocjonalnego?

––Tataaaa… – Tak do mnie zawsze mówił. A brzmiało to bardziej, jak „trata tata”. – Zagrrraaaaamy w pokemony…? Chooodź!!!

––I co? – odpowiadam buńczucznie – znów mam Cię ograć?

––Taaa, a już zapomniałeś, jak Cię załatwiłem Digletem?

––Oj, Konrad… Nic takiego nie pamiętam. Kiedy to było, w zeszłym roku?

––No, tata, żarty sobie robisz? A kiedy miało być, jak dzisiaj jest pierwszy stycznia?

– Taaak? – Udaję zdziwionego. – No, popatrz, jak ten rok śmignął! Przegraliśmy cały w karty…

– No, już nie przesadzaj – odpowiada, zabawnie zdegustowany. A co śmieszniejsze, on dobrze wie, co to znaczy. – Więcej czasu Ci się śniło na kanapie przed telewizorem, że grasz. Bo przychodzisz z pracy i zaraz zasypiasz…

– Wiesz co, Ty złośliwa bestio bez serca, co to chciałabyś ojca wykończyć, mam lepszy pomysł. Pożyczyłem od Mariusza kamerę wideo. Powygłupiamy się. Miał smutną minę, chociaż oczy już mu się śmiały na myśl o nowych pomysłach.

- Taaa, jak się ostatnio powygłupialiśmy trochę, to do tej pory nie mogę się śmiać..

––Taaa? To zaraz sprawdzimy! – I rzuciłem się w jego stronę, a on wskoczył czym prędzej, oczywiście już śmiejąc się głośno, w najdalszy zakątek łóżka. Przez chwilę bronił się, odpychając me dłonie i śmiejąc się nieustannie, ale, po minucie droczenia, złapałem go pod pachy i wymęczyłem, wydając odgłosy ryczącego zwierza…

––Taaa-taaa, ratuuuunku… hiii, hi, hi!

––Ja Cię mam ratować? Ale jak, skoro to ja Cię atakuję…?- A że Asii nie było w domu, to:

––Baaaa-bciaaaa, ratuj…!!!

Oczywiście, z dołu odezwała się wystraszona babcia, moja teściowa:

––Co się tam dzieje?

––Babcia, he, he, ratuuuuj. Ha, ha, tata mnie napadł…

––A, to dobrze, bo już się wystraszyłam, że coś się stało. Trochę ciszej, bo dziadek śpi. – Odeszła uspokojona. Na dole wszystko słychać, jeśli nie zamknie się drzwi do pokoju, bo mieszkamy na piętrze ze wspólnym wejściem. A pogłos bardzo lubi schody. Na pewno bardziej, niż ja!

––Dobrze, doktor „tata” stwierdza, że zostałeś wyleczony z chronicznego niedośmieszenia…

––A co to znaczy, że coś jest „chroniczne”?

––Powtarzające się ciągle. – Bardzo mi się podoba, że jak czegoś nie rozumie, to nie ma oporów, żeby zapytać i robi to tak naturalnie. Jestem dumny i coraz bardziej szczęśliwy, że jest moim synem. I każde jego słowo potwierdza, że nim jest! Niewiele pamiętam z dzieciństwa. Widzę jednak, że jest podobny. Nie tylko fizycznie, ale i ta pustka w głowie jest identyczna z moją. „Pustka” jest oczywiście przenośnią…

Widzę, że myślał przez chwilę, aby móc w pełni to zrozumieć.

––Aha! To tak jak Ty: „Konrad, odrobiłeś lekcje? Konrad, do łóżka!”- Teraz z dezaprobatą pokiwał głową na boki. – Ale Ty jesteś chroniczny, jak katar z nosa!

Nie, jest mądrzejszy ode mnie! I te druzgocące, dziecięce skojarzenia. Jak tu nie kochać takiego bąbla?

––Ty, mądraliński! Jak sugerujesz, że jestem smarkiem, to bardzo dużym. A chciałbyś, żeby Cię taki glut oblepił? – I ponownie zacząłem zbliżać się w jego stronę z dłońmi wyciągniętymi, jakby coś z nich spływało.

––Nieeee! – zapiszczał.

––Cśśśś, dobra! Przestańmy, bo znów się babcia wkurzy. A rozzłoszczona babcia to potrafi nawet deseru nie dać!

––Ha, ha, ha… eeee, co Ty, tata… to nie ta babcia! – Machnął teatralnie ręką.

––To co teraz będziemy robić chronicznie?

––Co nagrywamy? Masz jakieś przemądrzałe propozycje?

––Nagramy dziadka, jak śpi, a Ty go wystraszysz!

––No, to byśmy sobie narobili! – powiedziałem. – Jakby dziadek przeżył, to by nas babcia zamordowała. A jakby nie przeżył, to by nas babcia tym bardziej zamordowała. Tylko bardziej bezboleśnie, bo szybciej!

––Nooo, masz rację. To co? Powiemy mamie, jak wróci, żeby coś zaśpiewała?

––No, co Ty?! To już wolę ten pierwszy pomysł!!!

––H,i hi, hi. Tata, czy ty kiedyś zmądrzejesz? – zapytał pobłażliwym tonem.

––Już wiem, to my zaśpiewamy!

––Taaa, a co?

––Poczekaj chwilę, tylko się przygotujemy. Dawaj mazaki, kartkę i długopis. Konrad ruszył „z kopyta”, powyciągać potrzebne przedmioty z szuflady. Narysowaliśmy sobie trochę szram na twarzach, podbite oko, Konrad – zarost, ja natomiast napisałem tekst na kartce.

Ustawiliśmy kamerę na półce, aby „łapała” nas w całości. Włączyłem kamerę, szybko doskoczyłem do Konrada, objęliśmy się, jak kumple i lecimy:

My jesteśmy tanie dranie,

Dranie tanie niesłychanie.

Nie potrzeba mnożyć zdań,

By powiedzieć, czym dla pań

I dla panów tani drań.

Za świństewka drobne, proszę pani,

Pani płaci grosze,

I za świństwo większej skali

Budżet panu nie nawali.

Stosujemy zniżek system

Za abonamencie świństw.

Kto rąk nie chce kalać, zań

Je pokala tanio drań.

My jesteśmy tanie dranie…

Zakopanie trupa w porcie,

Zakładanie myszy w torcie,

Uwiedzenie córki w poście,

Uczynienie dziurki w moście,

Zanurzenie wuja w stawie,

Osaczenie pary w trawie,

Usuwanie zbędnych pań

Wykonuje tani drań.

My jesteśmy tanie dranie…

Dokuczanie radiem z góry,

Wymuszanie przez tortury,

Usypianie extra proszkiem,

Uduszenie przez pończoszkę,

Obrzydzanie cynaderką,

Usuwanie śladów ścierką.

Całą listę takich dań

Oferuje tani drań.

My jesteśmy tanie dranie…

Trudno nam było powstrzymać się od śmiechu, ale jakoś się udało. Oglądaliśmy nagranie parę razy, wciąż się śmiejąc. Konrad z niecierpliwością czekał na mamę, żeby się pochwalić.

Kiedy przyszła, pobiegł do niej, łapiąc ją jeszcze w drzwiach i opowiadając, co to nam wpadło do głowy…

Asia powiedziała, że zaraz przyjdzie na górę, po czym zasiedziała się, rozmawiając ze swoją mamą. Bąbel, zniecierpliwiony czekaniem, powiedział:

––Ah, ta mama, co ona! – Ale w jego głosie i zachowaniu był wyczuwalny żal…

Później, kiedy już przyszła i przypomniała sobie o tym, próbowała trochę załagodzić nietakt, ale było już za późno. Konrad pokazał film, ale już bez ekscytacji.

– No, ładny – powiedziała… i właściwie tyle. A Konrad jest taki kochany, jak się do czegoś zapali, może przenosić góry! Może, na razie – górki. Ale jak podrośnie…?

Ale niestety, nie było mi dane obserwować, jak dorasta. Tak mało pamiętam z naszych wspólnych chwil…

Czy z mojej winy? Oczywiście. Bo byłem młody i niedojrzały.

Albo raczej źle rozumiałem i definiowałem dojrzałość. Zamiast cieszyć się każdą chwilą, myślałem jak zrobić interes życia. Później myślałem, jak na tym interesie życia nie stracić. A następnie już tylko myślałem, jak stracić na tym interesie życia jak najmniej.

A przecież właśnie te chwile z Konradem były chwilami mojego szczęścia w tym domu. Razem śmialiśmy się, wspólnie wymyślaliśmy różne głupoty. Konrad czekał, aż wrócę z pracy. Nawet jak byłem zmęczony, znalazł zawsze argumenty, żebym przyszedł do niego przed snem. Ja, nie Asia.

– Tata, a jak samoloty latają? – zapytał, kiedy oglądaliśmy jakiś film.

– Przyjrzyj się dokładnie. – Pokazałem palcem monitor. – Widzisz tam taki sznurek nad samolotem?

––Nie… – odpowiedział, przyglądając się ekranowi.

––On wisi na sznurku takim i ktoś go huśta. – Wpuszczam go w maliny.

––Eeee. – Zaczyna już powątpiewać, ale przecież tata wie wszystko najlepiej, to nie możliwe, żeby tego nie wiedział.

––Ha, ha, ha! – roześmiałem się. Widzę, że nie da się „robić w konia”. Trochę już mnie zna, więc wytłumaczyłem:

––Pamiętasz, jak robiliśmy samoloty z papieru?

––Noo, te bombowce, co babci do zupy wpadły? – Przypomniał sobie niedawną zabawę, aż mu się oczy „roześmiały”.

––Ale babcia miała minę! – powiedział rozanielony.

––No właśnie. To prawdziwe samoloty też tak latają, bo powietrze pod skrzydłami je utrzymuje.

– Aha.

– Ale żeby leciał, to musi mieć silnik. Ty pchałeś te papierowe ręką i leciały, a samolot musi mieć silnik, żeby się rozpędzić.

––Bo by spadł? – zapytał, przypominając sobie papierowe modele.

––No właśnie. Dlatego, podczas lotu samolotem nie można zatrzymać się w lesie na sikanie.

––Hii, hi, hi, taa-taaa, przestań takie rzeczy mówić. – Rozłożył ręce. – Przecież samoloty nie latają po lesie.

––No tak! – Starałem się cały czas mieć poważną „minę”. – To inaczej; nie można zatrzymać samolotu w powietrzu, żeby nasikać na kogoś z góry.

––Hi, hi, hi, ale Ty tata jesteś! – Już mieliśmy zmienić temat, ale coś mu zaświtało. ––Tataaa…, a jakby samoloty się zatrzymywały, to na kogo byś nasikał?

––Ale mnie wrabiasz! To ja bym do butelki nasikał, bo sikanie z samolotu jest zabronione – Wybrnąłem.

––Ha, ha, haa – teraz roześmialiśmy się razem.

––Dobra, bąbel, czas spać. Już późno.

––Taaa-taaa! Jeszcze trochę. – Patrzył na mnie błagalnym wzrokiem.

––Dobra, to chowamy się pod kołdrę, a jak przyjdzie mama, to ją wystraszymy po ciemku.

––Dobra! – Jeszcze zanim skończył to słowo, był już ukryty głęboko.

Usnęliśmy oboje, czekając na Asię pod kołdrą.

To był czas, kiedy między mną i żoną było już bardzo źle. Wkrótce potem wyprowadziłem się, lub – będąc bardziej precyzyjnym – nie wróciłem do domu z trasy.

Rozdział 5
Wakacje w wersji Italiano. Po włosku i na włosku. Rozstanie. Ufff, co za ulga. Zaczynam gadać sam do siebie.

*

Jak to się stało? Może powinienem zacząć szlochać, rozdzierać szaty. Może powinienem prosić o przebaczenie. Przepraszam, to moja wina. Kocham Cię, chcę być zawsze z Tobą. Dla mnie. Dla Konrada…

Nie.

Teraz już wiem, że nigdy jej nie kochałem. Pewnie ona mnie też nie kochała. Ja byłem za młody. Może nie fizycznie. W kwestii fizycznej nadawałem się na męża. Psychicznie – zupełnie odwrotnie. Byłem dwudziestoletnim idealistą. W swoim pierwszym, głupiutkim pamiętniczku pisałem:

„Chcę być dobrym człowiekiem. Dla wszystkich”.

Przeżyliśmy razem 10 lat. Rzadko było kolorowo. Ale myślałem, że właśnie takie jest życie. A miłość, to jest jedynie kreacja brazylijskich filmów.

Że ona mówi:

––Kocham Cię! – Patrząc mu głęboko w oczy, a on, patrząc jej głęboko w dekolt…, przepraszam, też w oczy, mówi:

––Ja też Ciebie to samo, co przed chwilą powiedziałaś. – Po czym następuje pocałunek, kończący się połamaniem nosa lub zwichnięciem języka.

Te sceny miłosne były tak śmieszne, że nie potrafiłem myśleć serio o miłości. Bo nie znałem tego z własnego doświadczenia. Ale powinienem domyślić się, że życie, to złośliwa bestia, która lubi nas prowadzić swoją własną, pokręconą ścieżką.

Teraz jednak wracałem ze Szczecina. Z kolejnej trasy handlowej. Pracuję w firmie, produkującej dzianinę. To firma mojego brata. Ale w tej chwili nie ma to znaczenia. Jest późny wieczór, ja natomiast jestem wykończony. Przede mną jeszcze tyle kilometrów.

Aśka zadzwoniła do mnie i zaczęła wydzierać się do słuchawki.

––Ty sk***u, znów się spotykasz z tą lafiryndą! Gdzie byłeś wczoraj przed wyjazdem? Co Ty myślisz, że będziesz się szlajał po knajpach z tą szczeniarą?! Ja Ci k***a zrobię, jak wrócisz. A może ona jest z Tobą teraz? Daj mi ją, to ją opierdolę, jak burą sukę!!! Do Mariusza zaraz zadzwonię, to Ci takiego obciachu narobię, że popamiętasz!!!

––Aśka, nie ma tu nikogo, przestań się wydzierać. – A w mojej głowie ten kamyczek po ostatnim zdaniu wturlał się na górę i kiwał się to w jedną, to w drugą stronę.

––Ja dopiero zacznę, jak wrócisz. A jak Ci, chu***u, nie pasuje, to wcale nie wracaj. – No to przepchnęła ten pie***y kamol!

––Masz rację, nie wracam. Mam już dosyć.

Rozłączyłem się. Ta awantura była kluczowym momentem, który przechylił szalę i wszystko zmienił. Wiem, że nie będzie to łatwe dla Konrada, ale czy coraz częstsze awantury, stanowią lepszy przykład? Czy też ma się przyzwyczajać, że miłość, to jest takie coś, jak mama mówi; „Ty sku***”, a tata odpowiada: „ odpie*** się”?

Bardzo źle było już od dawna, zatem już od jakiegoś czasu walczyłem z myślą o wyprowadzce. Tak, miałem już na oku mieszkanie. Zadzwoniłem jedynie do właścicielki, by odebrać klucze. Mieszkanie było w fatalnym stanie. Wcześniej mieszkała w nim jakaś babcia. Z pewnością tam też umarła. Ale pierwszą noc musiałem przespać na tym łóżku. Po prostu nie rozbierałem się do snu, a w głowie miałem taki mętlik, że stado wampirów na diecie nie zwróciłoby mojej uwagi.

Na drugi dzień zadzwoniłem, by odebrać moje rzeczy. Umówiłem się o takiej porze, by Konrad był w przedszkolu, a teściowie w pracy. Żona podała mi walizki bez słowa, z nienawiścią w oczach. A przecież nie o to nam chodziło. Przecież nie po to braliśmy ślub. Oboje mieliśmy nadzieję, że będzie dobrze.

To był kolejny wieczór bez historii. Napalony młodzieniec i dziewczyna w pokoju. Ciąża. Ślub.

Później proza życia. Ciągłe wzloty i upadki. Teraz już wiem, że życie jest jak fala. Na przemian: to Cię unosi, to rzuca w dół i przygniata. Kiedy jesteś na fali – wydaje Ci się, że wszyscy są na dole. Gdy Ty jesteś na dole – masz wrażenie, że reszta swobodnie, na złość tobie serfuje sobie po Twoim grzbiecie.

Oczywiście, wychodzi na to, że to ja jestem ten zły. I musiałem z tym żyć dosyć długo. Dopiero po czasie dowiedziałem się więcej. Kiedy robiłem, co umiałem, bo nasza firma, dystrybucja kosmetyków do sklepów, po obiecującym początku trzeszczała w szwach, Asia romansowała w słonecznej Italii. Tak, zgodziłem się na jej wyjazd, bo nie chciałem jej martwić.

– To mamy tę firmę, czy nie? – pytała. – Chyba są jakieś dochody? Tak, czy nie? Zamiast mówić prawdę, ściemniałem, że nie jest źle. Wciąż miałem nadzieję,

że będzie lepiej, że