Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
111 osób interesuje się tą książką
A co jeśli sprawiedliwość postanowi wymierzyć ktoś inny?
Audycję radiową przerywa telefon od tajemniczego człowieka, który przedstawia się jako Sędzia. Jednocześnie w internecie pojawia się transmisja, w trakcie której mężczyzna w katowskim kapturze torturuje bliskiego współpracownika władzy. Przed egzekucją wyjawia wszystkie grzechy i przewinienia swojej ofiary.
Służby zostają postawione w stan najwyższej gotowości. Policja odnajduje ciało straconego na wizji mężczyzny na terenie dawnego sierocińca sióstr hieronimek. Na miejsce zdarzenia wezwany zostaje komisarz Igor Brudny. Człowiek, którego już nigdy nie chciał spotkać, składa mu propozycję nie do odrzucenia.
Brudny i Zawadzka muszą odnaleźć się w kompletnie obcym im świecie wielkiej polityki, zgniłych układów i tajnych służb. Kolejne działania Sędziego skutecznie paraliżują państwo, a wzburzeni ludzie wychodzą na ulice. W całym tym chaosie, po raz kolejny tropiąc psychopatycznego mordercę, Brudny po raz pierwszy nie wie, czy stoi po właściwej stronie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wisiała na żyrandolu.
Jej twarz nie przypominała tej, którą znał przed laty. Blada, spuchnięta, martwa jak cała reszta. Wytrzeszczone oczy wpatrywały się w niego obojętnie, z lekko rozchylonych ust wylatywały muchy, które zapewne zdążyły już złożyć w jej wnętrzu jaja. Z nich wkrótce wylęgną się czerwie i zaczną ucztować. Czy powinien na to pozwolić?
Patrzył na nią wyprany z emocji. Nie miał ich w sobie. Po prostu stał i patrzył, jak muchy wchodzą do jej ust, by po chwili z nich wyjść, jak jej długie blond włosy i fałdy sięgającej do kolan sukienki delikatnie falują na wietrze, który wślizgiwał się przez uchylone drzwi balkonowe. Na zewnątrz ćwierkały ptaki i dokazywały dzieci, sądząc po okrzykach, grały w piłkę nożną.
„Podaj, podaj! Mały, tu jestem! Hej! Nie sam, nie sam! Tutaj! Kuźwa! Musiałeś znowu sam?!”
Ona się nie poruszała. Nie wydawała żadnych dźwięków. Po prostu wisiała, a na dworze życie toczyło się dalej. Czy ktoś po niej zapłacze? Wątpił w to. Ojciec nie żył od prawie dwudziestu lat, matka zmarła z goryczy po tym, co wydarzyło się miesiąc wcześniej. Przynajmniej tak powtarzała, bo doktor twierdził, że z powodu wylewu krwi do mózgu. Ale to ona mogła mieć rację. Teraz też już nie żyła. Wisiała na żyrandolu.
Spuścił wzrok na kartkę. Leżała na podłodze obok przewróconego taboretu, splamiona moczem, którego spora kałuża zebrała się pod zwłokami. Przykucnął i chwycił ją czubkami palców. Uniósł i przeczytał. To było jej pismo. Znał je doskonale, bo kiedyś pisali do siebie wiele listów, może nawet setki. Wszystkie jednak gdzieś przepadły. W odmętach przeszłości. Spaliła je? Ta myśl sprawiła, że poczuł ucisk w żołądku. Zdawała mu się irracjonalna.
Czy to była jego wina? Czy mógł temu zapobiec? Czy gdyby wtedy postąpił inaczej, oni by żyli?
Odłożył kartkę na miejsce. Podniósł się i zamknął powieki. Z kącików oczu oderwały się niechciane łzy. Wytarł je poirytowany własną słabością. Tacy jak on nie mogli okazywać słabości. W tym fachu słabość oznaczała śmierć.
– Albo jesteś wilkiem, albo owcą – powiedział mu kiedyś jego nauczyciel. – Kim więc jesteś? Zdecyduj się.
– Wilkiem.
– Jesteś tego pewny?
– Jestem pewny.
– Więc zrób, co trzeba.
Zrobił i stał się wilkiem. Wilkiem pośród owiec. Chciał tego i był z siebie dumny. Wilk brzmiał dumnie, ale wilk musiał żyć wśród wilków. W sforze nie było miejsca dla owiec. To była cena, którą zapłacił świadomie.
Teraz, stojąc w pokoju naprzeciwko niej, wiszącej na żyrandolu, cuchnącej moczem, obrzękniętej i zimnej, utwierdził się w przekonaniu, że wtedy popełnił błąd. A może nigdy nie był prawdziwym wilkiem? Może był tylko owcą w skórze wilka?
Przed oczami stanęły mu twarze wszystkich winnych. Jako jeden z nielicznych widział ich prawdziwe oblicza. Wredne, nikczemne, podłe ryje, które na co dzień uśmiechały się zdradziecko do kamer, aby w zaciszu knuć i szczerzyć kły. Ludzie nie mieli pojęcia, co kryje się pod tymi wypacykowanymi maskami, za wzniosłymi hasłami, które tak namiętnie głoszą, aby tylko nasycić niepohamowany głód władzy.
Władza.
Jedyny głód, którego nie da się zaspokoić. Władza jest gorsza niż najbardziej uzależniający narkotyk. Posmakowanie z koryta zmienia ludzi, łamie kręgosłupy jak zapałki, a moralność przestaje istnieć.
Skrzywił się na tę myśl. O moralności zawsze najwięcej mówili ci, którzy nie mieli o niej zielonego pojęcia.
Poczuł w kieszeni wibrację telefonu. Musiał odebrać.
– Jesteś potrzebny – usłyszał.
– Za godzinę. Tam gdzie ostatnio – odparł i się rozłączył.
Spojrzał na zegarek i schował smartfon do kieszeni. Raz jeszcze przyjrzał się wiszącej na żyrandolu kobiecie. Jej sukienka znów zafalowała przy podmuchu wiatru, a z ust wylazła kolejna mucha, która przespacerowała się po policzku i zniknęła w uchu. Drgnęła mu powieka, poczuł, jakby jakaś żywa istota wykluła mu się w żołądku i teraz drapała pazurami w poszukiwaniu wyjścia z pułapki. Znów zamknął powieki. Stanęły mu przed oczami oblicza wszystkich winnych. I dwa groby.
Zacisnął pięść z taką siłą, że zatrzeszczały wszystkie ścięgna, a w trzymanej reklamówce zagrzechotały znicze. Z dworu poniósł się sygnał policyjnych syren i odgłos śmieciarki opróżniającej kosze. Głosy pracowników, krzyki grających w piłkę dzieci. Ćwierkanie ptaków. Stukot obcasów jakiejś bezimiennej kobiety.
Istota w jego wnętrzu coraz gwałtowniej zaczęła szarpać jego trzewia. Czuł jej ostre jak brzytwa pazury. Wpijały się w ścianki jego żołądka. Wiedział, że pragnie wydostać się na wolność. I jest piekielnie głodna.
Mężczyzna zacisnął zęby i po raz ostatni spojrzał w martwe oczy kobiety. Wytarł łzę, która spłynęła mu po policzku, a potem założył kaptur, odwrócił się na pięcie i wyszedł z mieszkania.
Schodząc po schodach, wiedział, że tym razem nie zdoła opanować tego, co zalęgło się w jego wnętrzu. Musiał to nakarmić, inaczej to coś rozerwie go na strzępy. Nie sądził, że będzie musiał sycić potwora aż siedem lat.
Siedem lat minęło nader szybko…
Teraz był już gotowy, aby utopić ten kraj w morzu krwi.
Poranek był chłodny i wietrzny. Na tle zasnutego chmurami nieba nisko krążyły jaskółki, a na dachu i płocie przesiadywały kruki i gawrony. Czasem krakały albo stroszyły pióra, ale jemu to nie przeszkadzało. Uniósł siekierę i rozłupał kolejny pniak. Trzask pękającego drewna nie robił już na ptakach żadnego wrażenia. Przypatrywały mu się z niezdrową fascynacją, gdy wycierał pot z czoła. Kątem oka dostrzegł parę wścibskich oczu, które kryły się za ogrodzeniem. Wiedział, że dzieciaki sąsiadów często go podglądają przez dziurę w płocie, ale rzadko wchodził z nimi w interakcję. To sprawiało, że ich zainteresowanie tylko rosło. Czasem przyprowadzali kolegów i koleżanki. Wtedy słyszał, jak szepcą.
„Zabił wilkołaka, mówię ci. I tego wampira. Patrz, jakie ma blizny. O kurczę! Pewnie po walce z tym wilkołakiem. Nooo. Chyba jednak nie. Nie miałby szans. Bzdura, mówię ci. Na bank!”
Z jednej strony bawiły go te rozmowy, z drugiej momentami czuł się jak małpa w zoo. W kontaktach z dziećmi było jeszcze trudniej, nagle zapominał języka w gębie i burczał coś niezrozumiale, jakby w obawie, że może chlapnąć coś niewłaściwego. Z biegiem lat jednak przywykł, zwłaszcza że nawet rodzice maluchów patrzyli na niego, jakby pod dziewiątką nie mieszkał człowiek, tylko jakiś obcy, który jedynie przybrał ludzką postać niczym kosmici z Facetów w czerni. Gdy czasem przekręcał głowę w kierunku, z którego dochodziły szepty, niemal natychmiast zapadała cisza jak makiem zasiał, a młodzi się wycofywali. Dziewczynki często piszczały i uciekały, ale udawał, że tego nie słyszy ani nie zauważa.
Igor Brudny chwycił kolejny kawałek drzewa i postawił go na grubym pniaku. Zamachnął się i rozłupał go, a następnie porąbał na szczapy. Omiótł wzrokiem stertę drewna i wyciągnął z tylnej kieszeni dżinsów paczkę papierosów. Wyciągnął jednego i włożył do ust. Przypalił. Wbił ostrze siekiery w pniak. Przez chwilę stał, obserwując fruwające jaskółki, po czym wziął się pod boki i wygiął plecy w łuk. Coś chrupnęło, przeskoczyło, zabolało. Ktoś mu kiedyś powiedział, że jak boli, to znaczy, że żyje. Nie pamiętał już kto, ale podzielał ten pogląd. Ból był jego nieodłącznym kompanem, od kiedy pamiętał. I potrafił go szanować.
Zerknął w stronę otworu, przez który podglądały go dzieciaki sąsiadów. Tuje po drugiej stronie lekko się zatrzęsły, a podmuch zimnego wiatru poniósł niezrozumiałe szepty. Sięgnął po przewieszoną przez uchwyt kosiarki koszulkę i włożył ją. Znów coś chrupnęło w stawach. Zgasił niedopałek i wrzucił do słoika. Gdy chciał dopić napoczętą butelkę piwa, za plecami usłyszał pukanie. Odwrócił się. W oknie stała jego partnerka. W jednej ręce trzymała laptop, a drugą gwałtownie gestykulowała.
– Co jest? – mruknął do siebie, marszcząc brwi.
Julia Zawadzka przez chwilę mocowała się z uchwytem w oknie. W końcu zawiasy ustąpiły.
– Zostaw to drewno i chodź tu – rzuciła pospiesznie.
– Wypadałoby to jeszcze poukładać pod wiatą. Zbiera się na deszcz i…
– Olej to!
– Ale…
– Chodź coś zobaczyć. To jest naprawdę… – Skrzywiła się, zerkając w ekran laptopa. – To wydaje się prawdziwe, choć trudno w to uwierzyć.
– Co znowu?
– Przyjdź tu, to się dowiesz. Ruchy, Igor!
Brudny uniósł brwi i z niedowierzaniem pokręcił głową. Pomyślał, że każda kobieta prędzej czy później próbuje ustawiać faceta. Mruknął pod nosem, dodając w myślach, że nie z nim takie numery. Mimo to skierował się w stronę drzwi balkonowych. Gdy szarpnął za klamkę, z dachu zerwało się do lotu kilka okupujących go gawronów.
– Ściągnij buciory – rzuciła Julka. Miała na sobie dżinsy i luźny podkoszulek z grafiką jednej z płyt Guns’n’Roses: słynną czaszką w kapeluszu, skrzyżowanymi pistoletami i różami. W jednej dłoni trzymała laptop, a w drugiej nadgryzione jabłko.
Brudny ściągnął buty i wystawił je na balkon. Nieco ospale zbliżył się do wyraźnie niecierpliwiącej się partnerki. Lekko pochylona stała nad blatem oddzielającym aneks kuchenny od salonu i wpatrywała się w ekran komputera.
– To naprawdę nie może poczekać? – zagadnął, gdy podszedł na tyle blisko, aby móc spojrzeć na monitor.
– Niekoniecznie, jeśli ktoś kręci snuffa z najważniejszym klechą w państwie.
– Jaja sobie robisz? – Brudny prychnął, jakby to miał być jakiś żart.
Przekręciła laptop w stronę partnera, aby ułatwić mu zadanie. Ugryzła jabłko i wymownie uniosła brwi. Pierwszym, co przyciągnęło jego wzrok, były świece. Pomieszczenie upstrzono mnóstwem płonących świec. Na samym środku, w półmroku dało się dostrzec ludzką postać. Mężczyzna był nagi, a na jego gęstej brodzie i opasłym brzuchu skrzyły się krople potu, ewentualnie olejku lub innej substancji, która została nałożona na skórę. Trudno było to jednoznacznie stwierdzić, bo jakość nagrania pozostawiała wiele do życzenia, ale jego ciało niewątpliwie oplatały grube sznury zawiązane na czymś przywodzącym na myśl średniowieczny pręgierz. Jeden sznur był zaciśnięty na gardle, drugi na wysokości klatki piersiowej, kolejne na brzuchu, udach, łydkach i kostkach. Mężczyzna poruszał się niezgrabnie, jakby chciał uwolnić się z więzów. Brudnemu skojarzył się z obleśną karykaturą ludzika Michelin.
– Co to niby ma być? – Cofnął się kilka centymetrów wyraźnie zniesmaczony.
– Nie wiem, ale najwyraźniej to nie żart. Przyjrzyj się jego twarzy.
Zawadzka wskazała na okienko znajdujące się w prawym górnym rogu. Zbliżenie na twarz mężczyzny też nie było w najwyższej rozdzielczości, ale bez problemu można było rozpoznać jego rysy. Miał przymknięte powieki, a z nosa i spuchniętych ust sączyła się krew, która sunęła po długiej, gęstej brodzie i skapywała na nalaną klatkę piersiową i brzuch.
– Będzie z tego niezły skandal – bąknął Brudny. – Dziwię się, że jeszcze nikt tego nie ściągnął z sieci. Gdzie to znalazłaś? – zapytał i chciał odejść, ale Julka chwyciła go za koszulkę.
– To nie fejk, Igor – rzuciła. – To znaczy chyba nie…
– Jak to nie? – Komisarz prychnął. – Chyba mi nie powiesz, że to prawdziwe nagranie?
– Poczekaj… – Zaczęła stukać w klawisze. Obrazy na ekranie zmieniały się błyskawicznie. Chwilę później pojawiło się niewielkie okienko popularnego radia. Włączyła „play”. – Posłuchaj tego – poleciła.
– Co to?
– Po prostu słuchaj.
Podkręciła głośność na maksimum. Z głośników poniósł się znajomy tembr redaktora Łukasza Chmielnika. Na co dzień prowadził on popularną audycję publicystyczną, podczas której słuchacze mieli okazję wypowiedzieć się na tematy związane z bieżącą polityką. Brudny czasem jej słuchał, bo lubił prowadzącego, który w jego mniemaniu był wyjątkowo bystry i w mistrzowski sposób wbijał szpile poszczególnym politykom, zachowując wrodzony styl i klasę. Audycja musiała być odtwarzana, bo zwykle leciała na żywo z samego rana, a obecnie dochodziło południe. Komisarz rzucił partnerce niejasne spojrzenie i skupił się na rozmowie.
– …wy słuchacz. Jak ci na imię, przyjacielu? – zagadnął Chmielnik.
– Jestem Sędzią – odparł wyraźnie zniekształcony głos.
– Nie pytam, czym się zajmujesz, tylko jak masz na imię? No bo chyba nie Dredd, mam rację? – Prowadzący zarechotał.
– Nie nazywam się Dredd. Proszę, zwracaj się do mnie Sędzio.
– Hmm… No dobra, niech będzie. W takim razie jest z nami Sędzia Dre… Przepraszam, jest z nami Sędzia, który z jakiegoś powodu używa modulatora głosu. Masz coś na sumieniu, przyjacielu? A może jesteś znanym politykierem, który chce dokopać koledze z sejmowej ławy, ale boi się…
– Nie kpij ze mnie, redaktorku – przerwał głos.
– Uuu… Widzę, że nasz Sędzia jest przeczulony na swoim punkcie. W takim razie słuchamy, przyjacielu. Czym chciałbyś się z nami podzielić w ten piękny, niedzielny poranek?
– Jestem Sędzią i wydałem wyrok na Tobiasza Kryszaka.
– O proszę. Przypominam, że jesteśmy na żywo i zaczynam się bać, że zaraz usłyszymy słynne trzy słowa do… – W głosie Chmielnika dało się wyczuć niedowierzanie z domieszką nieskrywanej drwiny.
– Nie kpij, powtarzam – syknął głos.
– Proszę o wybaczenie, ale jeśli można, to nalegam, aby Sędzia przeszedł do sedna. Czas płynie nieubłaganie i…
– Sąd nad Tobiaszem Kryszakiem właśnie ruszył i potrwa dwadzieścia cztery godziny. Szczegóły na stronie www.sadostateczny.onion.pl. Nie próbujcie mnie namierzyć, bo to niemożliwe. Do zobaczenia.
Julka wcisnęła „stop”, a następnie z powrotem powiększyła obraz z przywiązanym do słupa mężczyzną. Brudny powiódł wzrokiem na adres internetowy. Skrzywił się, odczytując go. Był prawie taki sam z tą różnicą, że po rozszerzeniu „onion” znajdowała się cyfra sześć.
– Za każdym razem, gdy próbują ją blokować, odradza się pod podobnym adresem – zaczęła. – Onion jeden, onion dwa, onion trzy i tak dalej. Teraz mamy onion sześć. Nie mam pojęcia, jak ten facet to robi, ale musi korzystać z jakiegoś nowatorskiego programu szyfrującego, który dodatkowo automatycznie mulitiplikuje adresy stron internetowych. Te rozszerzenia sugerują jakiś związek z darknetem, ale ostatecznie można je odczytywać w otwartej sieci. Korzystając z TOR-a, jeszcze można by próbować jakoś to zroz…
– Możesz zacząć mówić po ludzku?
– Nie wiem, ten facet to robi, ale najwyraźniej jest na tyle dobry, aby oszukać rządowych speców, a ten film to nie fejk, tylko relacja na żywo z Tobiaszem Kryszakiem w roli głównej. W tym rogu masz dodatkowo liczbę subskrybentów, która dwadzieścia minut po ogłoszeniu parafialnym u Chmielnika – Zawadzka wzięła ostatnie słowa w cudzysłów – osiągnęła już ponad czterdzieści trzy tysiące i rośnie wykładniczo. O, już czterdzieści cztery.
Brudny popatrzył na swoją partnerkę, jakby przed chwilą oznajmiła, że zamierza oddać odznakę i zająć się pokazywaniem gołego tyłka na Instagramie. Skrzywił się z niesmakiem.
– Chcesz powiedzieć, że ktoś porwał Tobiasza Kryszaka, uwięził go i teraz puszcza to na żywo? – Komisarz włożył do ust kilka słonych paluszków.
– Wiem, jak to brzmi, ale… – Julka przygryzła dolną wargę i z powrotem skupiła wzrok na ekranie monitora. – To mi nie wygląda na deep fake…
– Na co?
– W dzisiejszych czasach można stworzyć niemal wszystko. W internecie lata masa filmików z najsłynniejszymi ludźmi świata: aktorami, politykami, różnej maści celebrytami, którzy, dajmy na to, są wmanewrowywani w filmy porno czy jakieś skandaliczne wybryki. Dzięki zaawansowanym programom można wkleić ich twarze w miejsce innych osób i są to fałszywki niemal niewykrywalne dla ludzkiego oka. Ale to… hmm… – Julka uniosła brwi i z sykiem wypuściła powietrze. – To na deep fake mi nie wygląda – dodała.
Przez chwilę wpatrywali się w ekran laptopa. Brudny poczuł nagłą potrzebę napicia się whisky. Miał swoje powody. Ludzie parający się wbijaniem do głów najsłabiej wykształconych obywateli tych wszystkich bzdur o aniołkach i Duchu Świętym w najlepszym wypadku budzili w nim niesmak, ale osoba księdza Tobiasza rozniecała żywy ogień. Z trudem zapanował nad wzbierającymi emocjami. Julka wiedziała o nim dużo, ale nie wszystko. I lepiej, żeby tak pozostało.
– Cokolwiek to jest, gówno mnie to obchodzi – mruknął i skierował się do barku. Wyciągnął butelkę jamesona i dwie szklanki.
– O tej porze? – Posłała mu podejrzliwe spojrzenie.
– Tobie też nalać?
– Nalej.
Brudny napełnił obie szklanki do połowy i postawił je na ławie. Sam usiadł na sofie i wyciągnął paczkę papierosów. Zapalił jednego i upił łyk whisky. Włączył telewizor i z udawanym zainteresowaniem skupił się na wystąpieniu ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Czesława Broziaka, który wygłaszał kolejną absurdalną teorię na temat zmian w systemie sądownictwa. Jak na złość jeszcze ten musiał podnieść mu ciśnienie. Komisarz za wszelką cenę próbował ukryć targające nim emocje, ale milczenie Julki było nazbyt wymowne. Dostrzegła, że ta sytuacja wyprowadziła go z równowagi bardziej, niż powinna. Poczuł, że wzbiera w nim złość na siebie samego. Kątem oka dostrzegł, jak partnerka wyrzuca ogryzek i idzie w jego stronę. Usiadła obok i wzięła szklankę. Zamoczyła usta, po czym bez słowa wyciągnęła papierosa. Przez kilka następnych minut oglądali żałosną próbę wytłumaczenia obywatelom kolejnych zmian, które w zamyśle miały ograniczyć wszechwładzę sędziów, a tak naprawdę były biczem na tych niepokornych, czytaj niezawisłych, śmiejących wydawać wyroki inne niż te zamówione przez władzę. Poziom hipokryzji i bezczelności tego człowieka zakrawał na szaleństwo, mimo to powtarzał te swoje brednie, jakby z góry zakładał, że zwraca się do ludzi bez mózgu.
– Nie lubisz tego gnojka, co? – zagadnęła, gdy zgasił peta w popielniczce.
– Broziaka? – Prychnął. – A kto normalny może go lubić?
Zgasiła swojego papierosa i poszła po laptop. Postawiła go na ławie. Obraz z kamery nie zmienił się ani trochę. Zachowując podgląd w rogu ekranu, wprowadziła kilka adresów, które uznała za godne uwagi. W mediach zaczęły pojawiać się pierwszy bijące po oczach tytuły. Mimochodem zerknęła w ekran telewizora, gdzie do wygłaszającego przemowę ministra sprawiedliwości podszedł jeden z jego ochroniarzy. Wielki jak tur facet w ciemnym garniturze nachylił się i zaczął szeptać pryncypałowi do ucha. Chwilę później Broziak odchrząknął, przeprosił i poprawiwszy krawat i poły marynarki, opuścił pomieszczenie, wywołując wśród dziennikarzy konsternację.
– Chyba naprawdę jest coś na rzeczy. – Brudny westchnął i zerknął na ekran laptopa. Wielebny Tobiasz wciąż stał owinięty sznurami, przywodząc na myśl wielkiego tłustego robala. Komisarz pokręcił głową z niedowierzaniem. – Idę wziąć prysznic. Podgrzejesz te pierogi? – zapytał, podnosząc się z kanapy.
Julka obrzuciła go pełnym powątpiewania spojrzeniem. Był mistrzem w ukrywaniu uczuć, ale nawet jemu zdarzały się momenty, gdy tracił czujność. Doskonale znała też jego stosunek do władzy, zwłaszcza ekipy obecnie rządzącej, w związku z czym rzucanie w eter tekstów o prysznicu czy pierogach w momencie, gdy pierwszy klecha Rzeczypospolitej Polskiej stoi skrępowany nago w jakiejś suterenie, a jeden z jego najwierniejszych przydupasów w pośpiechu opuszcza konferencję prasową, pasowało do Igora jak pięść do nosa.
– O co ci chodzi, Igor? – Uznała, że czas przestać udawać.
– Pół dnia rąbałem drewno i chcę wziąć prysznic – odparł, już na stojąco dopijając whisky.
– I mam uwierzyć, że przejdziesz koło tej sytuacji ot tak, jakby nic się nie stało?
– A co się stało? – Odstawił pustą szklankę na ławę.
– Ja pierd…
– No co, Julka? Co takiego się stało i jaki ja mogę mieć na to wpływ?
– No, kurwa, sam Tobiasz Kryszak, pierdolony Ojciec Zwierzchny tego narodu, został porwany! Ktoś go uwięził, rozebrał i mu wpierdolił, a potem zadzwonił do radia i powiedział, że będzie go „sądził”…
– No to w takim razie mam nadzieję, że wyda sprawiedliwy wyrok. Mam wrzucić te pierogi do mikrofalówki czy…
– Podsmażę ci.
– Dzięki.
Chwilę później Brudny zniknął za rogiem. Usłyszała krzątanie w łazience, a potem szum wody z prysznica. Złapała się na tym, że czasem w ogóle go nie poznaje. Owszem, Igor był nieprzewidywalny i potrafił podejmować trudne do zrozumienia decyzje, niekiedy zamykał się w sobie i otaczał murem, a gdy wstał lewą nogą, to bywał marudny i zrzędliwy. Kiedy jednak przychodziło do konkretów, zawsze zajmował jakieś stanowisko.
Dopiła whisky i już chciała wrócić do klepania w klawisze, gdy na ekranie pojawił się ktoś jeszcze. Powiększyła obraz. Wtedy przez jej ciało przemknął nieprzyjemny dreszcz.
Mężczyzna ustawił się na wprost oka kamery. W lewej dłoni trzymał myśliwski nóż i wcale nie przypominał sędziego. W środku kadru stał średniowieczny kat.
– Co to jest, do jasnej cholery? Dlaczego nie możecie tego usunąć? I jakim, kurwa, cudem znalazł się w posiadaniu takich informacji?
Minister sprawiedliwości wyglądał, jakby zaraz miała eksplodować mu głowa. Co chwila poprawiał zsuwające się na nos okulary, policzki miał czerwone jak dwa dorodne tulipany, a gdy wyrzucał z siebie kolejne zdania, rozpylał wokół mgiełkę śliny. Obok niego z nogi na nogę przestępowało czterech partyjnych kolegów i drugie tyle agentów po dwóch ze Służby Ochrony Państwa i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jeden z nich co rusz klepał w klawiaturę podłączonego do serwera laptopa, ale tylko od czasu do czasu nerwowo kiwał głową. W końcu rozłożył ręce.
– Jest dobry. Cholernie dobry – oznajmił, ale dostrzegłszy nerwową reakcję swojego szefa, wrócił do klepania w klawiaturę. – Łączy się przez tysiące serwerów rozsianych po całym świecie. Musiał wprowadzić jakiegoś nieznanego trojana. Nie da się go namierzyć na tym sprzęcie. Nie tak na biegu.
– Jak to się, kurwa, nie da? – warknął Broziak. – Czego się, kurwa, nie da? I kiedy ktoś, do kurwy jasnej, potwierdzi, czy ksiądz Tobiasz jest bezpieczny?
Grzmotnął pięścią w dębową ławę z taką siłą, że omal nie połamał sobie kości śródręcza. Syknął z bólu, a potem wyrzucił z siebie kolejną wiązankę przekleństw. Spiorunował wzrokiem podwładnych, jakby to była ich wina, a następnie – wciąż trzymając się za obolałą dłoń – z powrotem wbił spojrzenie w jeden z monitorów.
– Czy prezydent i premier już wiedzą? – zapytał nieco spokojniej.
– Pan prezydent jest w drodze – odparł szeroki w barkach mężczyzna z blizną na skroni.
– Smolik? Gniazdowski? Frejman?
– Po ministra obrony został wysłany samolot, ale to trochę potrwa. Marszałek jest w drodze. Szef Agencji Wywiadu przebywa w Nowym Jorku, ale informacja została mu dostarczona.
– Ku… midor? – Broziak skrzywił się, wypowiadając to słowo.
– Jest bezpieczny.
– Nie pytam, czy jest bezpieczny, tylko czy wie, co tu się odpierdala?
– Informacja została przekazana, ale…
– Chryste Przenajświętszy…
Broziak zapowietrzył się, gdy zobaczył serię przewijających się po ekranie fotografii. Wytarł pot z czoła i głośno przełknął ślinę. Nogi się pod nim ugięły. Poczuł się słabo, a z klatki piersiowej rozlała się po całym ciele fala gorąca. Przez kolejne pięć minut wszyscy poza panicznie walczącym z klawiaturą agentem wpatrywali się w ekran drugiego monitora. Mężczyzna w przebraniu średniowiecznego kata wyjawiał kolejne grzechy Ojca Zwierzchnego. Zachowania pedofilskie, przekręty finansowe, spowodowanie śmierci podczas jazdy pod wpływem alkoholu – wszystko to w telegraficznym skrócie poparte zdjęciami, dokumentami, podpisami i nagraniami rozmów z wysokimi rangą politykami partii rządzącej. Gdy Broziak usłyszał swój własny głos, w gwałtownym ataku paniki próbował sobie przypomnieć, kiedy i czy w ogóle prowadził z księdzem Tobiaszem podobną rozmowę, ale choć w takim stanie nie potrafił jednoznacznie ocenić wartości merytorycznej przedstawianych dowodów, to strzępy powracającej pamięci sprawiły, że poczuł mdłości.
– Zrób coś, kurwa mać… – wyjęczał niemal błagalnie, ale spocony agent nie odpowiedział. – Wezwijcie ludzi, wezwijcie…
Zamilkł, a przed oczami pojawiły się mroczki. Jeden z agentów go podtrzymał, ale Broziak odepchnął pomocną dłoń. Oparł się o dębowy blat i raz jeszcze spojrzał w ekran laptopa. Gdy na wyświetlaczu pojawiły się fotografie z wielebnym Tobiaszem ściskającym dłonie jakimś czarnoskórym mężczyznom w uniformach przypominających mundury, a wcześniej przygotowany napis bardzo dokładnie wyjaśnił, kim są owi ludzie, Broziak poczuł, że jego jelita skręciły się w supeł. Tego było już za wiele. Chwycił się za brzuch i zacisnął powieki, próbując powtrzymać nagły atak bólu, który na szczęście szybko minął. Nie dane mu jednak było odetchnąć, bo chwilę później mężczyzna w katowskim kapturze wysunął ostatni akt oskarżenia. Gdy Broziak z powrotem otworzył oczy i ujrzał nagranie wideo z księdzem Tobiaszem, który gwałci kilkunastoletniego chłopaka, charcząc przy tym jak zwierz i wyzywając dzieciaka od podłych grzeszników, jego organizm odmówił posłuszeństwa i minister stracił przytomność.
Igor z Julką siedzieli na sofie i wpatrywali się w ekran laptopa jak zaczarowani. Liczba widzów zdążyła urosnąć do ponad stu dwudziestu tysięcy i kolejnych przybywało w zastraszającym tempie. Popiół z trzymanych w palcach papierosów zdążył spaść na ławę. Milczeli. Gdy Brudny w końcu zdołał wyrwać się z letargu i otworzył usta, aby coś powiedzieć, w dolnym prawym rogu transmisji pojawił się czat. Pierwsze komentarze posypały się błyskawicznie.
koper: Zajeb pedofila!
Miszka09 do koper: Niech najpierw urżnie mu jaja. Niech bandyta zdycha w męczarniach.
MamaJasia: Pedofili trzeba kastrować. Sędzio – zrób, co należy. Osądź tego człowieka sprawiedliwie.
kikesz: jest jest jest w końcu, sędzio zrobiłeś mi dzień!!!
koper do kikesz: Już zamawiam popcorn
malinka121: Zboczeniec!!!!!!!!!
Ojciec000: Trzy słowa do wielebnego: CHUJ CI W DUPĘ
kikesz do Ojciec000: miejmy nadzieje ale wolabym zardzewiala rure
jdfhw73nr: Wyszło szydło z worka. Wszyscy wiedzieli, ale te gnoje z Wiejskiej od lat kryją pedofilów i na wszystko im pozwalają. Bandyta zasłużył na długą i bolesną śmierć!
Ojciec000 do kikesz: I nasypać pokruszone szkło, a potem zalać wrzącym olejem
sympatico: Urżnąć kutasa i wsadzić do ryja aby się udławił. Niech zdycha skurwiel jebany!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Z letargu wyrwał ich głuchy trzask. Julka aż podskoczyła i oboje instynktownie obrócili się w kierunku, z którego doszedł dźwięk. Na szybie drzwi wychodzących na taras znajdowała się rozmazana plama. Komisarz rzuciła partnerowi zaniepokojone spojrzenie i podbiegła sprawdzić, co się stało. Przyjrzała się śladowi na szybie, a następnie spuściła wzrok. Na posadzce leżał kruk, który panicznie trzepotał skrzydłami. Jedno z nich musiał mieć złamane, bo nie był już w stanie wzbić się z powietrze.
– To tylko ptak – odetchnęła. – Ja pierdolę… – Przytknęła dłoń do czoła. – Co tu się wyprawia, Igor?
Brudny zgasił dopalającego się papierosa i rzucił jej wymowne spojrzenie. Podniósł się z sofy i podszedł do drzwi balkonowych, a następnie musnął ramię partnerki i nacisnął klamkę. Spojrzał na rannego ptaka. Miał przeraźliwie czarne oczy, którymi łypał na komisarza, nieudolnie próbując zerwać się do lotu. Brudny przez chwilę przyglądał się tej agonii, po czym złapał ptaka i jednym szybkim ruchem ukręcił mu łeb. Gdy kruk przestał się szamotać, wyrzucił truchło do wiadra z popiołem. Spojrzał na wyraźnie podenerwowaną Julkę.
– Nie było sensu, żeby się męczył – mruknął, wyciągnął z paczki kolejnego papierosa i zapalił. Przez moment przeszło mu przez myśl, że Julka może oczekuje z jego strony jakiegoś gestu wsparcia, ale rzucił jej tylko przelotne spojrzenie, zaciągnął się i omiótł wzrokiem niebo. Zwykle nie miał problemów, aby zebrać myśli, ale to, co przed chwilą zobaczył na ekranie laptopa, zupełnie wytrąciło go z równowagi. Złapał się na tym, że targają nim skrajnie ambiwalentne uczucia, a chwilę później nadciągnęło tornado fatalistycznych myśli. Uznał, że jakiekolwiek próby wyobrażania sobie efektów tego nagrania i tak spełzną na niczym. Prychnął, po czym wrzucił niedopałek do tego samego wiadra z popiołem i skierował się z powrotem do domu. Julka siedziała na sofie z kolejnym papierosem w dłoni. Wpatrywała się w ekran laptopa.
– I co o tym sądzisz? – szepnęła, gdy usiadł obok. – Przecież to… przecież… – próbowała wyartykułować swoje myśli, ale nie umiała znaleźć odpowiednich słów. Najwyraźniej prowadzący transmisję mężczyzna zakończył ten etap przedstawienia, bo zniknął z kadru, a na ekranie znów znajdował się jedynie przywiązany do słupa Kryszak. Czat aż gotował się od oszalałych z nienawiści komentarzy, z których najczęściej pojawiały się sugestie, aby pozbawić ofiarę przyrodzenia.
– To nie nasza sprawa – rzekł Brudny po dłuższej chwili zastanowienia. – Zresztą wciąż nie wiemy, czy to nie jakaś podpucha.
– Chyba nie wierzysz w to, co mówisz. Słyszałeś te nagrania? Widziałeś ten film?
Brudny uniósł brwi i z sykiem wypuścił powietrze. Chwycił pilota i zaczął sprawdzać programy informacyjne. Na każdym, z wyjątkiem telewizji rządowej, prezenterzy mówili tylko o jednym. Głosy wszystkich brzmiały nienaturalnie, jakby ci ludzie nie do końca wierzyli w to, co muszą komunikować widzom swoich stacji. Na ruchomym pasku u dołu ekranu przewijał się oficjalny komunikat, że ksiądz Tobiasz Kryszak jest nieuchwytny i według wstępnych ustaleń prawdopodobnie rzeczywiście został porwany.
– To robota dla służb – powiedział po dłuższej chwili. – Ale kimkolwiek jest ten facet, to od początku musiał zdawać sobie sprawę, że taką akcją rozpęta w kraju niewyobrażalne piekło.
– To do mnie nie dociera, Igor… – Julka zaśmiała się nerwowo. – Wyobrażasz sobie, co zacznie się teraz dziać?
– To zależy, czy gość zna się na robocie.
– Co masz na myśli?
– Jak go namierzą, to zaraz będzie po sprawie. Wymyślą, że to jakiś superfejk czy jak to się tam nazywa.
– Deep fake – poprawiła go.
– No okej, deep fake. I nie wiem. Nawet nie chce mi się o tym myśleć.
Brudny sięgnął po butelkę jamesona i nalał do obu szklanek kolejną porcję whisky. Wziął swoją i zerknął z powrotem na ekran laptopa. Julka kliknęła w pierwszy z linków, które kilka sekund wcześniej zostały wygenerowane na bocznym panelu strony www.sadostateczny.onion.pl. Trafiła na akta dotyczące śmiertelnego potrącenia jakiegoś nastolatka. Pamiętała tamtą sytuację jak przez mgłę. Chłopak chyba miał na imię Michał, a Kryszak podobno kierował pod wpływem alkoholu, ale niczego mu nie udowodniono, bo sprzyjająca mu prokuratura umorzyła śledztwo, wskazując, że to wina chłopaka, który wyskoczył na pasy na czerwonym świetle. Następnie kliknęła w link z jakimiś wielomilionowymi przelewami, ale również tylko omiotła je wzrokiem, po czym bez problemu zapisała pliki na twardym dysku. Chwilę później zrobiła to samo z jednym z nagrań dźwiękowych.
– To wszystko można pobrać – skonstatowała, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Jakkolwiek to się skończy, Kryszak łatwo się z tego nie wywinie.
– Cóż… – Brudny westchnął. – Nie przez takie rzeczy upadały rządy. Służby będą miały co robić – dodał i upił łyk.
– Taśmy, które obaliły poprzedni rząd, to przy tym kapiszon.
– Uhm.
Czat grzał się do czerwoności, a kolejne komentarze zdawały się coraz bardziej bezkompromisowe. Liczba obserwatorów osiągnęła już prawie czterysta tysięcy i ciągle rosła, a stream wisiał, jakby Sędzia nic sobie nie robił ze starań rządowych speców, którzy bez wątpienia uwijali się jak w ukropie, aby zdjąć go z ogólnodostępnej części internetu. Wtedy na ekranie znów pojawił się mężczyzna w katowskim przebraniu. Podszedł do księdza Tobiasza i nie bacząc na jego protesty, na siłę wcisnął mu w gardło kawał szmaty, aby po chwili zniknąć z kadru. Brudny rzucił partnerce wymowne spojrzenie, ale gdy Sędzia znów pojawił się w oku kamery, z powrotem skupił uwagę na streamie. Otworzył szerzej oczy, gdy dostrzegł, że mężczyzna w jednej ręce trzyma myśliwski nóż, a w drugiej rozgrzane żelazko.
– Naród podjął decyzję – obwieścił Sędzia zniekształconym głosem, a następnie podszedł do ofiary i przyłożył nóż w okolice jej krocza. Ksiądz Tobiasz szarpnął się, ale sznury jedynie głębiej wpiły się w jego ciało. Zawył, gdy mężczyzna zaczął rżnąć. Nie trwało to długo. Równie szybko został zatamowany obfity krwotok. Po wszystkim oprawca stanął dokładnie naprzeciwko kamery i przez chwilę wpatrywał się wprost w obiektyw. W poszarpanych otworach katowskiego kaptura można było dostrzec jego źrenice, w których tańczyły odbite płomienie setek świec rozstawionych po całym pomieszczeniu. Wykrzywił usta w szyderczym uśmiechu i trzymał widzów w napięciu jeszcze przez trzy, może cztery uderzenia serca. – Taka była wola narodu, ale każdy zasługuje na drugą szansę – oznajmił w końcu spokojnym i opanowanym tonem. – Ksiądz Tobiasz otrzyma szansę na poprawę i pozwolę mu żyć, jeśli minister sprawiedliwości i prokurator generalny Czesław Broziak przyzna się na wizji do wszystkich swoich grzechów, a następnie na kolanach przeprosi naród, zrzeknie się mandatu poselskiego i poprosi o uczciwy proces i wymierzenie surowej kary. Transmisja z tego aktu ma zostać wyemitowana na żywo we wszystkich kanałach informacyjnych jutro w południe, a w kadrze ma być uchwycona cała postać.
Gdy mężczyzna w katowskim kapturze znikał z kadru, liczba widzów osiągnęła milion dwieście czterdzieści sześć tysięcy. Igor Brudny i Julia Zawadzka siedzieli jak otępiali. Nie mieli bladego pojęcia, że już wkrótce znajdą się w samym środku tego piekła.
Premier Mariusz Nosalski wytarł twarz papierowym ręcznikiem i po raz ostatni przejrzał się w lustrze. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o pociągłej twarzy z wyraźnie zarysowanymi zakolami i elegancko zaczesanymi na bok siwiejącymi włosami. Przez chwilę tępo patrzył w swoje odbicie. Nie potrafił zebrać myśli. Przytłaczały go. Miał wrażenie, że znajduje się w głębokim dole, bez szans na wygrzebanie się na powierzchnię. Niechciane obrazy przywodziły na myśl grób, który zaraz zostanie zasypany.
Czy właśnie tak miał wyglądać koniec jego kariery? Kolejne wizje upadku bombardowały go niczym deszcz meteorytów. Znów zwymiotował, choć z ust wylała mu się jedynie żółć. Odkręcił wodę, zamknął oczy i wsparł się o umywalkę. To wszystko zdawało mu się nierealne, kompletnie irracjonalne. W umyśle wciąż pojawiała się myśl, że może jeszcze nie wybudził się z tego koszmaru, że śpi twardym snem na swoim wygodnym materacu za dwadzieścia pięć tysięcy, w łóżku z drewna orzechowego za drugie tyle, obok niego cicho pochrapuje żona, a zaraz zadzwoni budzik albo trąci go pyskiem pies, cokolwiek, byle wyrwać się z tej makabry.
Otworzył powieki. Lewa część twarzy zatańczyła w serii nerwowych tików. Skrzywił się, a chwilę później rozmasował policzek. Powtarzające się w krótkotrwałych odstępach skurcze mięśni pod lewym okiem nie były możliwe do opanowania, przez co wyglądał, jakby wiecznie do kogoś mrugał. Od lat utrudniały mu życie i zwykle wracały w najbardziej stresujących sytuacjach. Tym bardziej obawiał się zebrania sztabu kryzysowego, które rozpocznie się – zerknął na złotą omegę – dokładnie za trzy minuty. Jak miał stanąć w oko z podległymi sobie ministrami, z których połowa najchętniej wysadziłaby go z siodła, z szefami agencji służb traktujących go co najwyżej jak zło konieczne, zwłaszcza zaś prezesem partii, któremu zawdzięczał stanowisko i który od dobrych kilku miesięcy patrzył na niego coraz mniej łaskawym okiem?
A może wejdzie do gabinetu i najzwyczajniej w świecie poda się do dymisji? Może to jest jakieś wyjście? Niech oni babrają się w tym bagnie. On po prostu podziękuje, a potem odejdzie od stołu, spakuje swoje graty i wyjedzie z tego popieprzonego kraju. Przez ostatnie lata prosperity zdołał się obłowić, a pieniądze sprytnie poukrywał na tajnych kontach w Panamie i na Kajmanach, gdzie nikt nie pytał, skąd pochodzą i kim jest człowiek podający się za niejakiego Fabia Mateo Borderiniego. Ta opcja stała się nagle niezwykle kusząca. Ale czy ktoś, kto przez lata był premierem rządu dużego europejskiego kraju, może tak po prostu zniknąć? Nerwowo zacisnął zęby. Wiedział, że to tak nie działa i jeśli popełni najmniejszy błąd, jego wrogowie natychmiast to wykorzystają. A tych miał wielu nie tylko wśród członków partii opozycyjnych, ale także – i część z nich nawet specjalnie się z tym nie kryła – w swojej drużynie.
Zamarzył, aby zniknąć, ale odgłosy z korytarza sprawiły, że wizja rozpłynęła się jak fatamorgana. Musiał się z tym zmierzyć i choć nie zdołał opracować konkretnego planu, to jednak mógł liczyć na kilku swoich ludzi, którzy w razie konieczności staną po jego stronie. Zresztą to nie on miał największy problem, tylko ten kutafon Broziak. Od lat najbardziej właził w dupę Kryszakowi. Chodził na te jego pseudomsze, tańczył, klękał, a kiedyś nawet regularnie całował jego pierścień. Na myśl, jak minister sprawiedliwości i prokurator generalny klęka przed kamerą i spowiada się narodowi ze wszystkich swoich przekrętów, po raz pierwszy od dłuższego czasu na jego twarzy pojawił się grymas, który mógł przypominać uśmiech.
– Chuj z nim – mruknął do siebie, poprawił krawat i opuścił łazienkę.
W Biurze Bezpieczeństwa Narodowego przy Karowej 10 niecierpliwie oczekiwali go już wszyscy najważniejsi ludzie w państwie. Przynajmniej tu postawił na swoim i nie musiał jechać do siedziby partii. Do pokoju wszedł pewnym krokiem, omiatając siedzących przy stole ministrów i szefów poszczególnych służb. Wszyscy siedzieli grzecznie na swoich krzesłach, co nieco dodało mu odwagi. Do tej pory podobne spotkania zawsze odbywały się w zupełnie innej atmosferze. Rozmawiano, dyskutowano, żartowano z opozycji, zasadniczo panował gwar, który cichł dopiero w momencie, gdy przechodzono do omawiania konkretnej sprawy. Teraz panowała absolutna cisza, a w powietrzu wyczuwało się wyraźne napięcie. Prezydent jak zwykle udawał, że szuka pajęczyn na ścianie, a jedno spojrzenie na prezesa partii zdawało się mówić więcej niż tysiąc słów.
Bolesław Kumidor wyglądał, jakby nagle postarzał się o dziesięć lat. W swojej o rozmiar za dużej, wielokrotnie spranej marynarce, krzywo zawiązanym krawacie i rozczochranych siwych włosach prezentował się jak obraz nędzy i rozpaczy i gdyby nie fakt, że wciąż był najważniejszą osobą w państwie i twardą ręką trzymał za mordę całą partię, to można by go pomylić z jakimś kloszardem. Pozostali dygnitarze nie wyglądali dużo lepiej. Na ich twarzach malował się lęk przed tym, co może wydarzyć się w najbliższej przyszłości, a że wszyscy albo prawie wszyscy byli w coś umoczeni, to świadomość, że mężczyzna w katowskim kapturze ma dostęp do najbardziej tajnych teczek, musiała być dla nich absolutnie przerażająca. Jego samego oblewał zimny pot, gdy myślał o tym, co samozwańczy Sędzia może wyciągnąć na jego temat. To dlatego jeszcze kilka minut temu rzygał jak kot. Po raz pierwszy od lat naprawdę się bał, bo nagle dotarło do niego, że czasy bezkarności zaraz mogą się skończyć. Co gorsza, być może właśnie się skończyły. Odchrząknął.
– Pozwólcie, że tym razem odpuścimy sobie konwenanse i od razu przejdziemy do meritum – powiedział, próbując zachować urzędniczy ton. Nie czekał na reakcję, tylko splótł palce i kontynuował: – Nasze państwo stało się celem ataku i musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby powstrzymać kryzys. Kryzys, który…
– Kryzys? – wszedł mu w słowo minister spraw wewnętrznych i administracji oraz koordynator służb specjalnych Olgierd Kałużyński. Był mężczyzną przed sześćdziesiątką i zawsze miał najwięcej do powiedzenia, co gorsza należał do jego najbardziej zaciekłych wrogów. – Kryzys to był, gdy Unia nie dała nam obiecanej kasy, bo zamiast dogadywać się z Niemcami i Francuzami, wolałeś iść z nimi na noże. Kryzys to jest od czasu, gdy pozwoliłeś, aby opozycja przykleiła nam łatę polexitu, a notowania spadły o blisko piętnaście procent. To, co teraz tu mamy, to jest pierdolona wojna.
Po sali przemknął szmer i podniosły się głosy poparcia dla Kałużyńskiego. Najgłośniej przytakiwali mu jego zastępca w randze sekretarza stanu Bożydar Czabański i siedzący najdalej, uznawany za prawą rękę Broziaka, wiecznie cuchnący potem Bogdan Sulima, na co dzień przewodniczący komisji do spraw dzikiej reprywatyzacji warszawskich nieruchomości. Premier ze wszystkimi miał na pieńku i doskonale zdawał sobie sprawę, że będą chcieli wykorzystać sytuację, aby mu zaszkodzić. Pomyślał, że na razie mogą sobie jęczeć, bo to nie on, tylko Broziak dostał od Sędziego ultimatum. Uznał, że jeszcze nie czas na wytoczenie najcięższych dział.
– Więc trzeba do tego podejść jak do wojny – odparł karcącym tonem. Pomyślał, że w zaistniałej sytuacji zabrzmiało to całkiem nieźle. – I to ty, Olgierd, jako koordynator służb specjalnych, będziesz za to odpowiadał – dodał sugestywnie.
Olgierd Kałużyński uniósł brodę, jakby chciał pokazać, że te słowa nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Doskonale wiedział, że skoro do tej pory jego ludziom nie udało się namierzyć Sędziego, to facet musi być cholernie dobry, ba, musi być fenomenalny w swoim fachu. Rozgoryczony były agent wywiadu? Genialny haker, którego w młodości przeleciał jakiś kleryk, być może sam Kryszak? Rosyjski szpieg? A może najemnik? Opcji było mnóstwo, a kolejne wyrastały jak grzyby po deszczu. Najważniejsze pytanie brzmiało: „Komu zależało najbardziej na wprowadzeniu w Polsce chaosu?”. Wbrew pozorom wcale nie Rosji i każdy z tu obecnych doskonale o tym wiedział. Obecna władza była niewygodna zwłaszcza dla krajów Zachodu, ale trudno mu było sobie wyobrazić, aby którykolwiek z tamtejszych wywiadów mógł posunąć się do czegoś takiego. Chińczycy? Po co? W tej części świata liczyły się dla nich tylko stosunki gospodarcze. Wciąż miał mętlik w głowie, a jego ludzie – poza tym, że wciąż od nich słyszał, że pracują na najwyższych obrotach – nie byli mu w stanie przedstawić ani jednej solidnej hipotezy, która od początku do końca trzymałaby się kupy. To jednak nie oni mieli być w przyszłości rozliczeni. Premier miał rację – odpowiedzialność rzeczywiście spoczywała na jego barkach i jeśli sobie nie poradzi, trudno mu będzie zwalić winę na kogoś innego.
– Na początek sugeruję wprowadzenie stanu wyjątkowego i godziny policyjnej – zasugerował Kałużyński. – Moi podwładni, zwłaszcza komendanci w największych miastach, nie mogą się czuć, jakby mieli związane ręce. Specsłużby będą natomiast działać po swojemu.
– Za wcześnie – odparł premier. – Wprowadzenie stanu wyjątkowego, szczególnie godziny policyjnej, mogłoby rozwścieczyć obywateli.
– I tak są wściekli – bronił się Kałużyński. – Szacujemy, że już teraz w samej Warszawie na ulice wyległo kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
– Więc tym bardziej nie możemy dolewać oliwy do ognia. Chcecie, aby jutro wyszło dwieście albo trzysta?
Premier rozejrzał się po zebranych i dostrzegł, że tym razem to jego interpretacja zyskała aprobatę większości. Nawet sam Kumidor pokiwał głową ze zrozumieniem. On najbardziej bał się właśnie tłumu i tylko dlatego w ostatnich latach kilkukrotnie wycofywał się ze swoich kontrowersyjnych decyzji. Gdy na ulicach robiło się naprawdę gorąco, chował się za policyjnymi barykadami i wyczekiwał, aż nastroje wśród obywateli nieco się uspokoją. Dopiero później powolutku, acz systematycznie wracał do tematu.
– Premier ma rację. To wykluczone – odezwał się, natychmiast uciszając powstały gwar. Zerknął na siedzącego po drugiej stronie stołu Kałużyńskiego. – Jako człowiek oddelegowany do koordynowania służb specjalnych z pewnością doskonale zdajesz sobie sprawę, że nawet FSB uczy na swoich szkoleniach, że gdy na ulice wyjdzie ćwierć miliona obywateli, to istnieje zbyt duże ryzyko przejścia chroniących nas służb, przede wszystkim funkcjonariuszy policji, na stronę protestującej tłuszczy. Nie możemy do tego dopuścić, bo to by oznaczało koniec tego rządu i niebywały chaos w państwie, być może siłowe przejęcie władzy przez opozycję. Na tym etapie to zdecydowanie za duże ryzyko.
Wsparcie ze strony prezesa każdy odbierał niemal jak błogosławieństwo. Premier Nosalski też poczuł się pewniej. Odchrząknął.
– Musimy zatem pokazać obywatelom, że państwo polskie jest silne i odporne na tego rodzaju kryzysy – perorował dalej Nosalski. – Że nie jest z papieru, a my potrafimy odpowiednio reagować i radzić sobie z tego typu problemem bez wytaczania najcięższych dział. Taki musi być przekaz. Silni, zdeterminowani i skuteczni.
Zebrani pokiwali głowami, a jeden z najbardziej śliskich i włażących w dupę wiceministrów nawet zaczął klaskać, ale widząc, że przesadził, szybko się zmitygował. Tak czy siak brzmiało to co najmniej dobrze, ale Nosalski wiedział, że brakuje kropki nad i.
– A skoro o skuteczności mowa… – Premier postarał się, aby jego ton nie był zbyt złośliwy, ale wbijana szpila zabolała wystarczająco mocno. – Jak radzą sobie twoi ludzie, Olgierd? Kiedy namierzycie i złapiecie tego sukinsyna?
– Zajmują się tym nasi najlepsi agenci, ale podobno facet jest naprawdę dobry.
– Facet? Jeden facet? – Tym razem w tonie Nosalskiego pobrzmiewała nuta drwiny.
– Nikt nie powiedział, że działa sam. Zresztą zaczynamy w to wątpić. Poza tym przepuszcza to przez tysiące serwerów, głównie rosyjskich, ale też północnokoreańskich, pakistańskich czy chińskich. Musi używać specjalnego oprogramowania. To… to geniusz…
Nosalski pozwolił wybrzmieć ostatnim słowom Kałużyńskiego. W ustach szefa służb specjalnych zabrzmiały fatalnie, niczym wymówka nastolatka próbującego wytłumaczyć się rodzicom z kolejnej pały w dzienniku. Z satysfakcją przyjął, że zebrani też to dostrzegli. W tej kwestii publicznie nic więcej dodawać nie musiał, bo nic nie wybrzmiałoby lepiej niż ta zawstydzająca cisza. Teraz musiał ustawić drugiego mądralę. Nieco teatralnie wychylił głowę, aby poszukać wzrokiem mniejszego niż zwykle ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. Broziak siedział skryty za postawnym Sulimą i wyglądał, jakby naprawdę wierzył, że założył czapkę niewidkę. Nosalski uznał, że nadarzyła się doskonała okazja, aby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
– Zakładając czarny scenariusz, bo, niestety, i taki musimy zakładać, że podwładni Olgierda nie poradzą sobie z namierzeniem tego szaleńca, jeszcze dziś musimy ustalić, jaka będzie nasza reakcja na wystosowane ultimatum – rzekł, zmuszając zebranych do skupienia uwagi na najbardziej zainteresowanym. Minister sprawiedliwości był jednym z niewielu, wobec których wciąż używał zwrotów grzecznościowych. Albo po prostu tytułował go zgodnie ze stanowiskiem, jakie ten zajmował na skutek gównianej umowy koalicyjnej. – Zdaję sobie sprawę, że państwo polskie nie powinno negocjować z terrorystami, ale… – Zrobił krótką pauzę dla podkreślenia powagi sytuacji. – Myślę, że najlepiej będzie, jeśli minister Broziak sam wypowie się w tej kwestii…
To było ekstremalnie okrutne z jego strony, ale po prawdzie Nosalski zawsze marzył, aby raz na zawsze utemperować tego wiecznie napuszonego chujka. Owszem, byli w jednej koalicji, ale tylko dlatego, że wymagała tego arytmetyka sejmowa. Poza tym nienawidzili się jak pies z kotem i choć w tym momencie premier ryzykował bezpośrednią konfrontację, a może nawet gromy ze strony znerwicowanego Kumidora, nie mógł odmówić sobie tej przyjemności, wszak taka okazja więcej mogła się już nie powtórzyć.
– Czesławie… – podjął sugestywnie prezes, sprawiając, że z Broziaka zupełnie zeszło powietrze. Twarz prokuratora generalnego zaczęła gwałtownie przybierać wszystkie odcienie czerwieni. W końcu nie wytrzymał.
– Nie będę klękał przed całą Polską! – wyrzucił z siebie, jakby ten zlepek słów co najmniej parzył mu przełyk. Wszyscy zebrani wbili spojrzenia w Broziaka, który wyglądał, jakby właśnie został przyłapany na podjadaniu gilów. Widząc ich reakcję, zaperzył się jeszcze bardziej. – Co się tak gapicie, do kurwy nędzy? – warknął. – Nie ma opcji, żebym się na to zgodził, i chcę, żeby to było dla was, kurwa, jasne jak słońce, bo więcej nie mam zamiaru się powtarzać.
– Przed Kryszakiem klękasz regularnie – syknął Nosalski.
– Spierdalaj!
Atmosfera zgęstniała. Wszyscy zebrani wiedzieli, że obaj panowie za sobą nie przepadają, ale choć w kuluarach padały różne słowa, nigdy wcześniej nie zagrali tak ostro. Przez dłuższą chwilę nikt nie miał odwagi się wyłamać, aby przerwać tę niezręczną ciszę, i premier zastanawiał się, czy tylko on z trudem się powstrzymuje, aby nie wybuchnąć śmiechem. Bez względu na rozwój sytuacji nadszedł koniec Broziaka. To było pewne jak amen w pacierzu.
– Uważam, że dla dobra Polski powinniśmy jednak przedyskutować każdy możliwy scenariusz – podjął, uznawszy że warto jeszcze trochę pogrillować znienawidzonego przeciwnika. Z zadowoleniem przyjął fakt, że nikt od razu nie zaprotestował, a kilku ministrów nawet wymownie pokiwało głowami. Kumidor zadumał się, marszcząc krzaczaste brwi.
– Polski rząd nie negocjuje z terrorystami – znienacka wypalił prezydent, podkreślając swoje słowa uderzeniem pięścią w stół.
Premier uniósł brwi. Kątem oka dostrzegł, że prezes przewrócił oczami. Maciej Misiak od początku objęcia urzędu nie miał poważania w zasadzie u nikogo, choć chyba sam się okłamywał, że jest inaczej. „Misiek” lubił od czasu do czasu zaznaczyć swoją obecność, robiąc groźną minę albo podnosząc głos, ale przypominał wtedy co najwyżej puszącego się pawia albo kłapiącego zębami ratlerka. Nosalski do tej pory się zastanawiał, co strzeliło prezesowi do głowy, że wybrał na to stanowisko takiego niedorajdę, ale najwyraźniej to był strzał w dziesiątkę, bo ludzie na niego zagłosowali, co dla premiera wciąż pozostawało jedną z najbardziej niezgłębionych tajemnic wszechświata.
Kumidor westchnął, najwyraźniej uznawszy, że musi zająć stanowisko. Poprawił się na krześle i cmoknął kilka razy, jak to miał w zwyczaju, gdy chciał wyartykułować ważną dla siebie kwestię. Oparł łokcie o blat stołu i obrzucił zebranych zdegustowanym spojrzeniem.
– Ojciec Zwierzchny od lat jest dla nas nieocenionym wsparciem politycznym – zaczął niemrawo, jakby cała ta sytuacja nie zrobiła na nim większego wrażenia. – Jest wsparciem politycznym, którego w żadnym wypadku nie możemy i nie powinniśmy lekceważyć. I tu prezes Rady Ministrów ma całkowitą rację. Gdyby doszło, doszłoby do najgorszego, jego wierni, wierni, którym również bardzo blisko do naszej opcji politycznej, mogliby nam tego nie wybaczyć. Nie od dziś wiadomo, że poparcie Ojca Zwierzchnego daje nam od dziesięciu do dwunastu procent w sondażach, w sondażach, które…
Tyrady Kumidora sprawdzały się na wiecach, pośród rozkochanych w prezesie pożeraczy ryżu i ziemniaków, ale w tej sytuacji większość z tu obecnych doskonale zdawała sobie sprawę, że to strata czasu. Nikt nie śmiał jednak zaprotestować i wszyscy udawali zainteresowanych, od czasu do czasu marszcząc brwi lub przytakując. Kumidora trzeba było wysłuchać, i już. W podobnych sytuacjach Nosalski zwykle wyłączał się i liczył swoje poupychane na tajnych kontach miliony, ewentualnie opracowywał własne wystąpienia, próbując wymyślić dla obywateli kolejny nieistniejący problem, który następnie należało rozwiązać, ściśle rzecz ujmując, zmienić prawo tak, żeby najpierw je popsuć, a następnie naprawić w sposób gwarantujący, że już bardziej popsuć się go nie da. Oczywiście później obowiązkowo należało to przedyskutować z Kumidorem, ale prezes wbrew pozorom potrafił wsłuchać się w głosy innych i czasem przymykał oko na załatwienie przy okazji jakiejś prywaty, gdy pomysł wpisywał się w jego szeroko rozumianą strategię ocalenia Polski przed tym, co sobie uroił. W każdym razie tak skrojona reforma dawała pewność, że pieniądze od tych bardziej ogarniętych zostaną zdarte w majestacie tegoż prawa, ochłapy dla tłuszczy trafią do odpowiedniego elektoratu, a co najważniejsze własne miliony będą bezpieczne, natomiast te w drodze trafią na odpowiednie konta bez obaw, że ktoś kiedyś rządzącym wystawi za to rachunek. I tu premier musiał uczciwie przyznać, że Kumidor – choć pewnie miałby problemy, żeby zapłacić w sklepie kartą albo przez telefon zamówić pizzę – strategiem był wybitnym. Tak forsowana przez niego reforma sądownictwa była w tym wypadku absolutnie kluczowa, bo – gdyby ostatecznie się powiodła – zapewniłaby partii ciągłość władzy, w najgorszym wypadku bezkarność jej członkom, bo próby odkręcenia czegoś tak zagmatwanego i dokumentnie spieprzonego z góry były skazane na porażkę. Wszyscy obecni w kancelarii premiera doskonale o tym wiedzieli, dlatego trwali przy prezesie, który szedł jak taran i nawet za cenę wojny z Europą i idących za tym spadków w sondażach uparł się, aby wykończyć Sąd Najwyższy. Nawet Unia dała sobie spokój, uznając, że dyskusja z Kumidorem jest po prostu bez sensu, i usadziwszy Polskę w oślej ławce, w nadziei czekała, że po kolejnych wyborach władzę przejmą ludzie, z którymi będzie można się dogadać. Naiwność unijnych gospodarzy nie przewidywała jednak strategicznego geniuszu prezesa, który właśnie na takie podejście liczył. Premier musiał przyznać, że to był majstersztyk, bo po zaoraniu Sądu Najwyższego z oczywistych względów partia przegrać już nie mogła. Kumidor rozegrał to perfekcyjnie. Swoją pozorną nieporadnością i przaśnością uśpił gardzącą nim opozycję, niezliczonymi aferami rozmydlił te największe, a głupi naród po prostu kupił, rozdając mu jego własne pieniądze. Oszukał wszystkich, przewidział wszystko i był o krok od spełnienia swojego największego marzenia. Żeby jednak zapisać się w historii jako zbawca narodu, trzeba było najpierw dokonać czegoś naprawdę wielkiego. Ironią losu było, że to właśnie ten łachmaniarz tytułujący się Sędzią swoim porannym wystąpieniem dał mu ku temu prawdziwą szansę.
– …wytrącimy najmocniejszy argument opozycji. Jeśli ktoś ma inne zdanie, to teraz może je wyrazić.
Słowa Kumidora zawisły nad konferencyjnym stołem jak dym z cygara, powodując, że w kancelarii zapanowała nieumiejętnie skrywana konsternacja. Nosalski zmrużył oczy, analizując sens wypowiedzi prezesa. Przemawiał prawie kwadrans, głównie prawiąc o dobru Polski i tych wszystkich patriotycznych dyrdymałach, ale tym razem dotknął kwestii, która, gdyby się nad nią zastanowić, mogła mieć głębszy sens. Z jednej strony pomysł narażał partię na śmieszność, z drugiej rzeczywiście dawał (choć nikłą) nadzieję na wyjście z tej patowej sytuacji, a przy okazji pozwalał mu raz na zawsze rozprawić się z tym nadętym kutafonem Broziakiem. Nie od dziś było wiadomo, że Kumidor ma tę niepowtarzalną umiejętność wsłuchania się w potrzeby i oczekiwania ludu. Przez lata wpadał na zdawałoby się skrajnie głupie, wręcz absurdalne pomysły, które inne partie rozłożyłyby na łopatki w ciągu kilku tygodni. On jednak trwał na stanowisku niewzruszony i nawet jeśli czasem musiał zrobił krok w tył, to tylko po to, aby chwilę później zrobić dwa do przodu. Potrafił przepchnąć absolutnie wszystko.
Nosalski obserwował, jak po krótkotrwałej chwili zadumy kolejni ministrowie zaczęli kierować spojrzenia na ministra sprawiedliwości i zarazem prokuratora generalnego. Broziak zdawał się kurczyć jeszcze szybciej, jakby z każdym kolejnych oddechem zapadał się w sobie. Premier spojrzał na ministra z politowaniem. Przeszło mu przez myśl, że jeśli Kumidor wybrnie z tej sytuacji, to on chyba się ukorzy i na kolanach powędruje do Lichenia.
– Nie zrobię tego… – zaprotestował Broziak, ale jego ton nie był już tak bezkompromisowy jak wcześniej, po prawdzie jęczał jak baba.
– Głęboko wierzę, że nie będziesz musiał – odparł Kumidor i skupił uwagę na Kałużyńskim. – Przed nami długa noc. Zarządzam przerwę, ale bez mojej zgody nikt nie ma prawa opuścić tego budynku do czasu ultimatum. Z tobą, Olgierd, chcę natomiast porozmawiać na osobności.
Ostatnie słowa mocno premiera zaskoczyły. Prezes znów go pominął i wcale nie poprawił mu nastroju fakt, że tak samo potraktował też prezydenta i pozostałych ministrów resortów siłowych. Poczuł, że jego oko znów zadrgało. Po dłuższym momencie wahania ostatni wstał od stołu. Z milionem fatalistycznych myśli opuścił salę i ruszył prosto do toalety.
Gdy Nosalski wymiotował żółcią do umywalki, a Kumidor z Kałużyńskim knuli swoje własne plany, jedna ze stojących pod budynkiem Biura Bezpieczeństwa Narodowego dziennikarek właśnie kończyła pracę. Owszem, mogła tu sterczeć i przez całą noc wpatrywać się w szpaler umundurowanych policjantów, zmarznąć, zgłodnieć i udawać, że robi sensacyjny materiał, ale po pierwsze nie spała od trzeciej trzydzieści rano i po prostu była tym dniem zmęczona, a po drugie miała już całkiem spore doświadczenie i wiedziała, że przez najbliższe godziny nic więcej tu nie ustali. Biła się z myślami jeszcze około kwadransa, w końcu uznała, że najlepiej zrobi, gdy pojedzie do domu trochę się zdrzemnąć i jeszcze przed świtem posortuje i przygotuje wszystkie dotychczas zebrane materiały, aby być stuprocentowo przygotowaną na jutrzejszy medialny armagedon. Gdy otwierała drzwi swojej ubłoconej alfy romeo, przez głowę przemknęła jej pewna myśl. Odrzuciła ją, uznając za absurdalną, ale w drodze do domu ta szalona idea zaczęła nabierać coraz bardziej realnych kształtów. Kładąc się do łóżka, była już przekonana, że to jest właśnie ten moment, aby redaktor Patrycja Klimczak wzięła sprawy w swoje ręce.
Igor Brudny siedział na łóżku i czyścił broń. Lubił tę czynność, toteż nigdy nie musiał się do niej zmuszać. Pół godziny sam na sam ze swoim wiernym druhem i paczką fajek zawsze brzmiały co najmniej sympatycznie. Po raz ostatni przetarł ściereczką lufę i uniósł walthera do światła, bo przez żaluzje w sypialni przebijały się promienie listopadowego słońca. Po stali przemknął refleks. Broń była czysta.
Wcisnął załadowany magazynek, po czym schował pistolet do szuflady. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta i jeśli w ciągu ostatnich trzydziestu minut nic się nie zmieniło, to do postawionego ultimatum pozostało nieco ponad dwie godziny. Miał ambiwalentne uczucia co do zaistniałej sytuacji. Ileż to razy przeklinał w myśli rządzących tym krajem. Za to, co z nim robią, jak gardzą ludźmi, jak kłamią w żywe oczy i kradną na potęgę. Mógłby wymieniać jeszcze długo, ale najbardziej nienawidził ich za to, że bez cienia zażenowania kryli pedofilów. Tego nie mógł pojąć ani zaakceptować. Tylko co z tego, gdy co trzeci Polak miał to w dupie i udawał, że problem gwałcenia dzieci przez księży nie istnieje. Ludzka obojętność w tej kwestii go przerażała.
Zamknął szufladę i głęboko odetchnął. Te obrazy wciąż były żywe.
– Lubię takich huncwotów. Pozwól matko, że z nim porozmawiam. Jestem pewny, że sobie z nim poradzę.
– Nie – zaprotestowała. – Ten się nie nadaje.
– Ależ skąd ten pomysł?
– Ojciec wybaczy, ale w tym wypadku nie mogę się zgodzić. Nowak to diabeł w ludzkiej skórze. Niepokorny i… – Westchnęła nieco zbyt teatralnie. – Mamy tu jednak wielu innych, bardziej… skorych do współpracy chłopców.
– Och… jaka szkoda – jęknął ksiądz, nie kryjąc rozczarowania. – Czy naprawdę nic nie da się zrobić? Ten Krzyś, czy tak się nazywa…? – Spiorunowała go wzrokiem. – Ten młodzieniec ma w sobie coś, co mnie… no… matka przełożona wie, co mam na myśli…
On stał przy uchylonych drzwiach i z przerażeniem słuchał rozmowy zarządzającej sierocińcem Gwidony i „wizytującego” ich placówkę księdza. Kilka godzin wcześniej natknął się na niego w toalecie, gdzie próbowali się na niego zasadzić Kwiczoł ze swoją bandą. Już zdążyli go unieruchomić i wymierzyć parę ciosów, ale odgryzł się i jednemu z oprawców złamał palec. Wtedy do ubikacji wszedł ksiądz, który przegonił towarzystwo. Jemu samemu zatarasował drogę.
– Za co chcieli ci dokopać? – zapytał, siląc się na młodzieżowy slang. On podniósł wzrok. Kojarzył większość twarzy panoszących się tu pedofilów i doskonale wiedział, że ten należy do wzbudzających największy postrach. Wysoki, tęgi, z ogromnym brzuchem i galaretowatym podgardlem musiał ważyć dobre sto dwadzieścia kilogramów, a może i sto trzydzieści. Nie odpowiedział, tylko przedramieniem wytarł krew z rozbitego nosa. – Jeśli chcesz, to postaram się, aby ponieśli surową karę. Chcesz, aby te łobuzy poniosły surową karę? – Oczy księdza błysnęły.
– Nie! – rzucił hardo.
– Nie? – Kapłan uniósł brwi zaskoczony.
– Nie potrzebuję pomocy. Ani od ciebie, ani od nikogo! – warknął i zerwał się, aby go wyminąć, ale mężczyzna w sutannie zablokował drzwi ciałem.
– To niegrzecznie zwracać się w ten sposób do osoby dorosłej – rzekł, wymownie potrząsając palcem. – Zwłaszcza jeśli ta osoba jest kapłanem i ofiaruje pomoc…
Cofnął się, wykrzywiając usta w groźnym grymasie. Kilka kropel krwi spadło na posadzkę, więc znów przytknął rękaw do rozbitego nosa. Bał się, ale robił wszystko, aby nie dać tego po sobie poznać. Wciąż był tylko młodym chłopakiem. Owszem, zadziornym i twardym, ale przez ostatnie lata nauczył się oceniać potencjalne zagrożenie. Wiedział, że tym razem mógłby sobie nie poradzić, zwłaszcza że mężczyzna w sutannie ważył przynajmniej dwa razy więcej niż on. Nijak nie mógł konkurować z takim olbrzymem.
– Dziękuję, ale nie potrzebuję pomocy – odparł mniej konfrontacyjnym tonem.
Mężczyzna w sutannie cmoknął i z sykiem wypuścił powietrze. Przez dłuższą chwilę przyglądał mu się z niezdrową fascynacją. W pewnym momencie zmarszczył kartoflany nos i włożył dłoń pod sutannę. On zrobił krok w tył, ale wtedy kapłan wyciągnął paczkę chusteczek i najpierw się wysmarkał, a potem wręczył mu resztę.
– Wytrzyj nos, chłopcze – powiedział. – I zastanów się nad moją propozycją. Mimo wszystko wierzę, że jeszcze się zobaczymy – dodał i przesunął się, robiąc mu przejście.
Nie spotkali się więcej twarzą w twarz, bo aby nie kusić losu Gwidona wysłała go w ramach kary za bójkę do piwnic, gdzie o chlebie i wodzie, z Biblią pod pachą miał pokutować przez trzy kolejne dni. Krowa, Dziad i Kamilek nie mieli jednak tyle szczęścia, zwłaszcza ostatni z nich, który po nocy z księdzem przez tydzień krwawił, w związku z czym młodsze siostry każdego ranka musiały wymieniać mu pościel. Nienawidzili go za to i przy każdej okazji szukali szansy, aby mu o tym przypomnieć, ale nauczył się z tym żyć. Najgorszy wpierdol zawsze był lepszy nic noc z tymi zboczeńcami. Nigdy się nie dowiedział, czy Gwidona wyjawiła temu księdzu – jak zresztą innym, którzy mieli na niego zakusy – prawdę o tym, co zrobił, gdy został wysłany na „inicjację”. Wątpił w to, bo stara jędza z pewnością chciała utrzymać tamten incydent w tajemnicy. Temat został zamieciony pod dywan. Zdarza się, wypadki chodzą po ludziach. Prawda o tym, że ośmioletni chłopiec zepchnął próbującego go molestować księdza ze schodów, nigdy nie wypłynęła, a oficjalną wersję o nieszczęśliwym wypadku wszyscy, łącznie z policją, przyjęli ze zrozumieniem.
Przez kolejne lata robił wszystko, aby przetrwać. Tamtego księdza widział jeszcze kilkukrotnie, ale zawsze trzymał się na dystans, unikał go, wolał ukryć się i nie przyjść na obiad, niż po raz kolejny ryzykować bezpośredni kontakt. Gwidona w tej kwestii była wyrozumiała, bo choć swoje sadystyczne zapędy względem jego osoby realizowała na setki innych sposobów, też wolała, aby nie rzucał się w oczy i nie kusił odwiedzających placówkę księży. Dziś klasztor sióstr hieronimek już nie istniał. Ruiny po pożarze zostały wyburzone, a kupa gruzu uprzątnięta. Miasto wystawiło teren na sprzedaż, ale do tej pory nie znalazł się chętny do zakupu działki noszącej piętno niewyobrażalnego cierpienia tylu młodych dusz. Mogłoby się wydawać, że temat jest zamknięty, ale Brudny widział to inaczej. No bo jak przejść do porządku dziennego nad tym, że wielu sprawców tych cierpień wciąż chodziło bezkarnie po świecie, bo chroniący ich biskupi oraz chodzący na ich smyczy politycy robili wszystko, aby podłe czyny wielebnych nigdy nie ujrzały światła dziennego? Szlag go trafiał, gdy słyszał w mediach, że Episkopat nie zgadza się na ujawnienie przypadków pedofilii wśród księży. Nie, bo nie. Nie i koniec.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki