Komin Pokutników - Jan Długosz - ebook + książka

Komin Pokutników ebook

Jan Długosz

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Książka najwybitniejszego polskiego taternika lat 50. i 60., przez blisko pół wieku uchodząca za kultową. Jan Długosz, ginąc w 33. roku życia na grani Zadniego Kościelca, pozostawił po sobie legendę oraz trzynaście opowiadań, których akcja rozrzucona jest pomiędzy Tatrami, Alpami i Kaukazem. Wydane po raz pierwszy przez Iskry w 1964 roku w zbiorze Komin Pokutników do dziś wygrywają czytelnicze plebiscyty na bestseller górski wszech czasów.

Komin Pokutników to książka szczególna; to dobra górska literatura, ale też niemal reporterski zapis wspinaczek o znaczeniu przełomowym dla historii taternictwa. Można ją czytać jako literacką opowieść o przygodzie, z wartką akcją i ujmującym dowcipem, bądź jako źródło faktograficzne – w tym pomaga komentarz historyczny dodany do obecnego wydania, stanowiący klucz do rozszyfrowania bohaterów oraz dokonanych przez nich przejść. Tekstowi towarzyszy blisko setka unikalnych zdjęć, przeważnie dotąd niepublikowanych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 478

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

© Re­dak­cja tek­stu i ko­men­tarz hi­sto­rycz­ny: Ewa De­reń

Ko­rek­ta: Ewa De­reń

Na ob­wo­lu­cie wy­ko­rzy­sta­no fo­to­gra­fię Bro­ni­sła­wa Ku­nic­kie­go i zdję­cie z ar­chi­wum au­to­ra

Na oklej­ce wy­ko­rzy­sta­no fo­to­gra­fię Bro­ni­sła­wa Ku­nic­kie­go

© Wy­bór i układ zdjęć: Ewa De­reń

Wy­daw­nic­two do­ło­ży­ło wszel­kich sta­rań, by skon­tak­to­wać się z twór­ca­mi za­miesz­czo­nych w książ­ce zdjęć. W kil­ku przy­pad­kach oka­za­ło się to nie­moż­li­we, dla­te­go twór­ców, z któ­ry­mi nie zo­sta­ły pod­pi­sa­ne umo­wy, pro­si­my o pil­ny kon­takt z se­kre­ta­ria­tem wy­daw­nic­twa.

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two ISKRY, War­sza­wa 2008

Wy­da­nie III peł­ne

ISBN 978-83-244-0242-7

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na 11 00-375 War­sza­wa

tel./faks: (0-22) 827-94-15

e-mail: [email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści

Od redaktora

Lawina

Direttissima

Piosenka Brassensa

Ściana lęku

Biwak na wielkim wozie

Kto woła pomocy

Słońce nad Ułłu-Tau-Czana

Komin Pokutników

Śladami Gornej Indyjki

Twarz Szchary

Wielki Mnich

Czarny motyl

„Świecznik” Filara Frêney

Komentarz historyczny

Lawina

Direttissima

Piosenka Brassensa

Ściana lęku

Biwak na Wielkim Wozie

Kto woła pomocy

Słońce nad Ułłu-Tau-Czana

Komin Pokutników

Śladami Gornej Indyjki

Twarz Szchary

Wielki Mnich

Czarny motyl

„Świecznik” Filara Frêney

Wykaz postaci

Nota edytorska

Jan Długosz i jego tatrzańska epoka

Przypisy

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Od redaktora

„Ko­min po­kut­ni­ków” to książ­ka szcze­gól­na. To do­bra gór­ska li­te­ra­tu­ra, ale też so­lid­ny ka­wa­łek hi­sto­rii ta­ter­nic­twa. Moż­na ją czy­tać wy­łącz­nie jako li­te­ra­tu­rę, opo­wieść o przy­go­dzie, z wart­ką ak­cją i spe­cy­ficz­nym dow­ci­pem – i na tej przy­go­dzie, prze­ży­ciu po­prze­stać. Tak wła­śnie czy­ta­no „Ko­min…” przez 40 lat od chwi­li jego pierw­sze­go wy­da­nia w 1964 roku.

Rów­no­cze­śnie jed­nak każ­de nie­mal opo­wia­da­nie w tej książ­ce do­ty­czy ja­kie­goś waż­ne­go mo­men­tu w hi­sto­rii ta­ter­nic­twa – nie na dar­mo był Dłu­gosz au­to­rem kil­ku prze­ło­mo­wych do­ko­nań. Moż­na więc po­ku­sić się o od­two­rze­nie szcze­gó­łów tam­tych przejść, któ­re mia­ły prze­cież swo­ją hi­sto­rię, daty, uczest­ni­ków. Taką wła­śnie rolę – fak­to­gra­ficz­ne­go przy­czyn­ka do Dłu­go­szo­wych opo­wie­ści – peł­ni „Ko­men­tarz hi­sto­rycz­ny”, do­da­ny współ­cze­śnie do ory­gi­nal­ne­go tek­stu au­tor­skie­go. W jego stwo­rze­niu po­mo­gli mi sami bo­ha­te­ro­wie książ­ki – ta­ter­ni­cy, part­ne­rzy od liny i to­wa­rzy­sze wspi­na­czek Dłu­go­sza lub tyl­ko świad­ko­wie opi­sy­wa­nych przez nie­go wy­da­rzeń. Dzię­ki nim po­zna­łam do­dat­ko­we szcze­gó­ły i oko­licz­no­ści wie­lu fak­tów, czę­sto cie­ka­we, ale po­zo­sta­ją­ce „za ku­li­sa­mi”. Do­łą­cze­nie owe­go hi­sto­rycz­ne­go anek­su na­da­je książ­ce do­dat­ko­wy, obok li­te­rac­kie­go, wa­lor – czy­ni z niej po­zy­cję z po­gra­ni­cza li­te­ra­tu­ry pięk­nej i re­por­ta­żu. Za re­por­te­ra ucho­dził zresz­tą sam Dłu­gosz już za ży­cia, gdy swo­je opo­wia­da­nia-re­la­cje ze wspi­na­czek pu­bli­ko­wał w pra­sie, sta­jąc się naj­słyn­niej­szym w la­tach 50. i 60. pol­skim al­pi­ni­stą-li­te­ra­tem.

Po­nie­waż opo­wia­da­nia uło­żo­ne są zgod­nie z chro­no­lo­gicz­ną ko­lej­no­ścią wy­da­rzeń, ko­men­tarz po­zwa­la śle­dzić roz­wój ka­rie­ry gór­skiej Dłu­go­sza, a rów­no­le­gle – rów­nież pi­sar­skiej; za­miesz­czo­na bi­blio­gra­fia od­no­to­wu­je wszyst­kie pu­bli­ka­cje po­prze­dza­ją­ce osta­tecz­ne, książ­ko­we wer­sje opo­wia­dań.

Same opo­wia­da­nia zo­sta­ły opra­co­wa­ne – wzglę­dem wy­da­nia pierw­sze­go z 1964 roku – na nowo. Było to moż­li­we dzię­ki od­na­le­zio­ne­mu prze­ze mnie ar­chi­wum au­to­ra; wśród bo­gac­twa do­ku­men­tów ro­dzin­nych zna­la­złam tak­że rę­ko­pi­sy, ma­szy­no­pi­sy, no­tat­ki i wła­sno­ręcz­ne szki­ce Dłu­go­sza – te wła­śnie ma­te­ria­ły po­słu­ży­ły mi do przy­go­to­wa­nia obec­nej po­sta­ci „Ko­mi­na po­kut­ni­ków”. Od­na­le­zie­nie słyn­nej w śro­do­wi­sku wspi­nacz­ko­wym „skrzy­ni Dłu­go­sza”, któ­rej ist­nie­nie przez bli­sko 40 lat uwa­ża­no li tyl­ko za le­gen­dę, od­bi­ło się w świat­ku gór­skim spo­rym echem. Zwłasz­cza że nie­mal wszyst­kie ele­men­ty owej le­gen­dy oka­za­ły się praw­dą – mię­dzy in­ny­mi ten, że skrzy­nia za­wie­ra nie­zna­ne do­tąd tek­sty Dłu­go­sza prze­zna­czo­ne do ko­lej­nych pla­no­wa­nych przez nie­go ksią­żek. Z tych tek­stów istot­nie skom­po­no­wa­łam póź­niej jesz­cze dwie książ­ki Jana Dłu­go­sza, „Flirt z Czar­ną pa­nią” oraz „Wy­wiad z yeti”, wy­da­ne w 1994 i 1995 roku. Ale – co tu waż­niej­sze – od­na­la­złam w niej tak­że wie­le no­ta­tek Dłu­go­sza z cza­sów pra­cy nad „Ko­mi­nem Po­kut­ni­ków”, dzię­ki cze­mu moż­li­we było przy­wró­ce­nie kom­po­zy­cji nie­któ­rych opo­wia­dań we­dług jego au­tor­skie­go za­my­słu. Mo­głam też po­pra­wić nie­ści­sło­ści i błę­dy, ja­kie za­kra­dły się do wy­da­nia pierw­sze­go – co czę­sto sta­je się udzia­łem ksią­żek wy­da­wa­nych po­śmiert­nie, nad któ­ry­mi nie czu­wa już oko au­to­ra.

Zmia­ny w war­stwie ję­zy­ko­wej ogra­ni­czo­ne zo­sta­ły do nie­zbęd­nej re­dak­cji uwzględ­nia­ją­cej dzi­siej­sze re­gu­ły or­to­gra­ficz­ne i in­ter­punk­cyj­ne, przy za­cho­wa­niu naj­da­lej po­su­nię­te­go sza­cun­ku wo­bec ory­gi­nal­ne­go sty­lu au­to­ra, za któ­ry „Ko­min po­kut­ni­ków” jest ko­cha­ny przez wciąż nowe po­ko­le­nia czy­tel­ni­ków.

Mimo iż Dłu­gosz nie re­zy­gno­wał z ob­szer­nych i szcze­gó­ło­wych opi­sów wspi­na­czek, książ­ka do­sko­na­le może się obejść bez słow­nicz­ka wy­ra­żeń fa­cho­wych. Jest zro­zu­mia­ła dla każ­de­go, bę­dąc ra­czej zbio­rem wspo­mnień, re­flek­sji i prze­żyć niż tech­nicz­nych opi­sów.

Dla­te­go na­le­ży do ka­no­nu lek­tur po­cząt­ku­ją­cych wspi­na­czy I dla­te­go na­le­ży do ka­no­nu lek­tur gór­skich we­te­ra­nów.

Pra­gnę zło­żyć naj­ser­decz­niej­sze po­dzię­ko­wa­nia „ku­sto­szo­wi” Dłu­go­szo­we­go ar­chi­wum, tak­że al­pi­ni­ście, Paw­ło­wi Mu­la­rzo­wi, któ­ry prze­cho­wał i uchro­nił przed roz­pro­sze­niem nie tyl­ko oso­bi­ste pa­pie­ry au­to­ra „Ko­mi­na po­kut­ni­ków”, lecz rów­nież ar­chi­wa­lia, rzu­ca­ją­ce snop świa­tła na dzie­je jego za­słu­żo­nej – tak­że dla hi­sto­rii Pol­ski – ro­dzi­ny.

Rów­nie ser­decz­ne po­dzię­ko­wa­nie kie­ru­ję pod ad­re­sem Grze­go­rza Głaz­ka, któ­ry słu­żył mi radą i po­mo­cą przy przy­go­to­wa­niu I wy­da­nia peł­ne­go „Ko­mi­na Po­kut­ni­ków” w 1994 roku.

Ewa De­reń

Ka­to­wi­ce, ma­rzec 2008

Lawina

Wy­pa­dek to dziw­na rzecz –

nig­dy go nie ma,

do­pó­ki się nie wy­da­rzy.

A.A. Mil­ne,

Chat­ka Pu­chat­ka

Kłę­by roz­py­lo­ne­go w po­wie­trzu śnie­gu za­czy­na­ją z wol­na opa­dać. Sto­ję na nie­pew­nych, chwiej­nych no­gach, zbie­ra­jąc my­śli. W zu­peł­nej pu­st­ce ko­ła­czą na­tręt­ne py­ta­nia: „Czy tyl­ko ja się ura­to­wa­łem? Trój­ka jest na pew­no tam, w dole, ale gdzie jest Adam? Może zo­stał wy­żej?”.

Wy­tę­żam nie naj­lep­szy wzrok; w gó­rze ma­ja­czy ciem­na syl­wet­ka. Przy­mru­żam oczy: chy­ba się po­ru­sza…

– Adam, to ty?! – wrzesz­czę.

– Ja­nek! Ży­jesz? – do­la­tu­je nie­pew­na od­po­wiedź.

Nie­wy­raź­na ciem­na pla­ma po­więk­sza się, kon­tu­ry za­ry­so­wu­ją się ostrzej – wresz­cie roz­po­zna­ję wy­stra­szo­ną twarz czła­pią­ce­go ku mnie Ada­ma. Wy­glą­da ra­czej na ca­łe­go, tyl­ko cze­kan i czap­kę po­rwa­ła mu la­wi­na.

– Ale­śmy mie­li nie­wia­ry­god­ne szczę­ście! – po­wta­rzam chy­ba po raz dzie­sią­ty.

– Tak, tak, chodź­my pręd­ko do nich – od­po­wia­da nie­spo­koj­nie Adam.

Za chwi­lę sta­je­my nad kra­wę­dzią kil­ku­set­me­tro­we­go, prze­cię­te­go stro­mym, miej­sca­mi pio­no­wym żle­bem urwi­ska. Pa­trzy­my w dół, nie mó­wi­my nic. Wiel­kiej na­dziei nie ma.

Scho­dzę wol­niej, prze­szka­dza mi brak oku­la­rów i złe raki. Na nie­któ­rych gła­zach czer­wo­ne pla­my – krew. Boję się tego, co za­sta­nie­my. Wciąż jesz­cze nie mam wra­że­nia, że to rze­czy­wi­stość, ra­czej zły sen. Idę jak w tran­sie, w szo­ku po­ko­nu­ję trud­ne stro­me od­cin­ki. Chciał­bym się zbu­dzić, ale w głę­bi du­szy wiem, że to nie­moż­li­we. Z dołu sły­szę okrzy­ki:

– Ja­nek, prę­dzej!

Mi­jam ostat­nie krę­te ska­ły i wi­dzę nie­wia­ry­god­nie wiel­kie la­wi­ni­sko, się­ga­ją­ce aż po za­mar­z­nię­ty staw, do po­ło­wy za­sy­pa­ną fi­gur­kę Stasz­ka i Ada­ma ner­wo­wo grze­bią­ce­go rę­ka­mi w śnie­gu. Za chwi­lę cwa­łu­ję po ubi­tej la­wi­nie i za­czy­nam ryć z dru­giej stro­ny bez­wład­nej ręki w ska­fan­drze. To Han­ka.

Nie wiem, czy to se­kun­dy, mi­nu­ty czy kwa­dran­se. Han­ka żyje – jest żół­ta jak Chiń­czyk, zda­je się zła­ma­na ręka – ale żyje, choć po­tę­pień­czo szczę­ka zę­ba­mi.

– Adam! Ja­nek! – woła unie­ru­cho­mio­ny zła­ma­ną nogą Sta­szek. – Zo­staw­cie ją! Szu­kaj­cie Ma­ry­ny!

Jak sza­leń­cy chwy­ta­my za gi­ną­cą pod śnie­giem linę i po­ty­ka­jąc się, upa­da­jąc i pod­no­sząc, wy­ry­wa­my ją z bia­łe­go la­bi­ryn­tu. Lina – wście­kle po­skrę­ca­ny wąż – robi prze­dziw­ne pę­tle, od­bie­ga, za­wra­ca. Opór, ko­pie­my go­ły­mi rę­ka­mi – psia­krew, blok skal­ny! I znów w lewo, pra­wo, ósem­ki, łuki, na­resz­cie w dół. Głę­bo­kość śnie­gu jest od­wrot­no­ścią na­szych na­dziei, z upo­rem krwa­wi­my pal­ce o za­mar­z­nię­tą szreń. Sły­chać tyl­ko świsz­czą­ce od­de­chy. Nad nami słoń­ce, bez­na­mięt­ne, obo­jęt­nie oświe­tla­ją­ce nas słoń­ce. Han­ka i Sta­szek bez sło­wa cze­ka­ją na wy­nik.

Zni­ka­my pra­wie w wy­ko­pa­nym dole, prze­szka­dza­jąc so­bie na­wza­jem…

Do­ko­pu­ję się pierw­szy. Leży metr pod śnie­giem, gło­wą w dół. Zle­pio­ne krwią wło­sy, sina twarz, wpó­ło­twar­te usta… To chy­ba ko­niec. Adam usta­wia jej ję­zyk we wła­ści­wym po­ło­że­niu i na­gle… ci­chy jęk – za­czy­na od­dy­chać.

– Żyje! – krzy­czę.

– Żyje… – cie­szą się asy­stu­ją­cy z od­da­li Han­ka i Sta­szek.

Jest zu­peł­nie nie­przy­tom­na.

Słoń­ce cof­nę­ło się tro­chę ku za­cho­do­wi i obej­mu­je nas cień; kil­ka­na­ście stop­ni mro­zu, trze­cia po po­łu­dniu, za pół­to­rej go­dzi­ny noc…

Prze­ry­wa­my bez­sku­tecz­ne cu­ce­nie.

– Adam, leć do Po­pradz­kie­go, ja zo­sta­nę z nimi. Znasz dro­gę?

– Przez próg do Zło­misk, po­tem pro­sto?

– Tak. Wra­caj za­raz. Ja­kieś je­dze­nie, koce, to­bo­gan… i za­dzwoń po „Za­chran­kę”1.

– Trzy­maj­cie się. Lecę!

– Adaś, tyl­ko po ga­zie, po ga­zie, bo za­mar­z­nie­my! – wtrą­ca Sta­szek.

Adam pę­dzi twar­dym la­wi­ni­skiem, ale wnet za­czy­na za­pa­dać się w śnie­gu, fika ko­zła za ja­kimś wy­sta­ją­cym gła­zem i zni­ka. Zo­sta­ję sam z trze­ma po­ła­mań­ca­mi. Sam, na nie wia­do­mo jak dłu­go – w naj­lep­szym wy­pad­ku na pięć, sześć go­dzin, w naj­gor­szym…

Cień obej­mu­je już Han­kę, do­cho­dzi do Stasz­ka. Hen w gó­rze, pra­wie ki­lo­metr nad nami, nie­do­stęp­ne Cze­ski Szczyt i Wy­so­ka. Z le­wej ja­kieś po­tęż­ne urwi­sko – z nie­do­wie­rza­niem roz­po­zna­ję wschod­nią ścia­nę po­gar­dza­nych Ko­pek.

– Wiesz – mówi Sta­szek – kie­dy to wszyst­ko sta­nę­ło i spoj­rza­łem do góry… naj­pierw po­my­śla­łem, o rany! jak wy­so­ko trze­ba bę­dzie pod­cho­dzić… Te­raz – do­da­je – chciał­bym tyl­ko ja­koś z tego wyjść…

– No, no, nie prze­sa­dzaj, nie jest zno­wu tak źle – od­po­wia­dam nie­pew­nie. Robi się cho­ler­nie zim­no. Nada­rem­nie usi­łu­ję od­szu­kać za­rzu­co­ne w śnie­gu rę­ka­wicz­ki. Je­stem w sa­mej ko­szu­li, bo na moim ska­fan­drze i swe­trze leży Ma­ry­na. Za­czy­na mną trząść, po­now­nie za­bie­ram się do cu­ce­nia. Ma­ry­na nie re­agu­je na sło­wa, na roz­cie­ra­nie skro­ni śnie­giem, na kle­pa­nie po po­licz­kach. Beł­ko­cze coś. Wtem otwie­ra oczy i przy­pa­tru­je mi się uważ­nie:

– Ktoś ty? – pyta. – Cze­mu mnie bu­dzisz! Ja chcę spać! – Za­czy­na pła­kać: – Zo­staw mnie! Zo­sta­aw! Tak cie­pło… Wio­sna, ptasz­ki, psz­czo­ły brzę­czą… Zo­staw! Brzę­cząą!!!

Po chwi­li otwie­ra oczy, tym ra­zem przy­tom­niej­sza:

– Ja­nek – szep­cze sła­bo – co się sta­ło? Ja chcę do domu… Ma­mu­siu! Tłu­ma­czę jej jak dziec­ku, że to nie­moż­li­we; po­le­cie­li­śmy z la­wi­ną, Adam po­szedł po po­moc i za­raz wró­ci. Kiwa po­ta­ku­ją­co gło­wą, ale za­czy­na zno­wu swo­je:

– Cze­muś mnie zbu­dził? Ja chcę do domu…

Je­stem tro­chę tym wszyst­kim zmę­czo­ny. Na do­bit­kę Sta­szek i Han­ka dają znać o so­bie chó­ral­ny­mi krzy­ka­mi i szczę­ka­niem zę­bów – nie czu­ją zmar­z­nię­tych nóg. „Mu­szę po­sa­dzić mo­ich roz­bit­ków ra­zem – my­ślę – za­wsze cie­plej. Naj­le­piej bę­dzie ścią­gnąć Stasz­ka w dół”. Ale na­po­ty­kam opór; Sta­szek nie po­zwa­la ru­szyć zła­ma­nej nogi, jego opty­mizm przez te pół­to­rej go­dzi­ny ulot­nił się tro­chę. Nio­sę więc w górę pół­przy­tom­ną Ma­ry­nę i wra­cam po Han­kę. Od­wra­cam się na krzyk. Ma­ry­na jak wań­ka-wstań­ka kiwa się nad Stasz­kiem:

– Ktoś ty? Ja idę do domu…

– Mań­ka! Ma­ań­ka! Zwa­rio­wa­łaś? Uwa­żaj!!!… Ja­nek! Ja­nek! Bo ona upad­nie i do resz­ty zła­mie mi tę nogę!

Za­nim zdą­ży­łem do­biec, Ma­ry­na, za­ta­cza­jąc się jak na­ło­go­wy al­ko­ho­lik, scho­dzi w dół – w po­ło­wie la­wi­ni­ska leży jak dłu­ga. A więc – od po­cząt­ku. Wresz­cie wszy­scy są ra­zem. Sa­dzam ich na ska­fan­drze. Robi się zu­peł­nie ciem­no. Noc.

***

Była nas piąt­ka: Ma­ry­na, Sta­szek, Han­ka, Adam i ja. Zde­cy­do­wa­li­śmy się na po­wrót do Kra­ko­wa i z ża­lem pa­trzy­li­śmy na ba­jecz­ną biel pa­no­ra­my Mię­gu­szo­wiec­kich Szczy­tów, na po­tęż­ną za­chod­nią ścia­nę Niż­nich Ry­sów i na ciem­ne, gdzie­nieg­dzie tyl­ko przy­pró­szo­ne śnie­giem urwi­sko Ka­zal­ni­cy. Wie­dzie­li­śmy, że góry zo­ba­czy­my nie wcze­śniej niż wio­sną, sło­necz­nym, cie­płym kwiet­niem.

I na­gle Sta­szek za­wo­łał:

– Po­pa­trz­cie! Chmur­ka nad Ża­bim Ko­niem!

Rze­czy­wi­ście – ma­leń­ka ró­żo­wa chmu­recz­ka… To ona była wszyst­kie­mu win­na.

Ku­si­ła. Opo­wia­da­ła o słoń­cu, nie­bie­skim nie­bie i bia­łych śnie­gach… Opo­wia­da­ła o sa­mot­no­ści, ci­szy, o na­wi­sach, o ogrom­nych so­plach i o lśnią­cych lo­dem prze­wiesz­kach. Mó­wi­ła, że na szczy­tach przez te kil­ka mie­się­cy nie sta­je ludz­ka sto­pa… Wa­bi­ła nie­zna­nym, nie­wy­po­wie­dzia­nym… Ule­gli­śmy.

Do­brze po po­łu­dniu, za­miast je­chać wy­god­nie w wa­go­nie, da­li­śmy się za­sko­czyć zmierz­cho­wi na stro­mej grzę­dzie pod wierz­choł­kiem Ry­sów. Ciem­ną już nocą dy­go­ta­li­śmy na szczy­cie w bu­rzy i za­wiei, a Sta­szek usi­ło­wał zna­leźć dro­gę do schro­ni­ska na Wa­dze. Ro­bi­ło się co­raz prze­past­niej, te­ren na­wet jak na noc – gdy nie wi­dzi się eks­po­zy­cji – był sta­now­czo zbyt stro­my. W koń­cu jed­nak do­brnę­li­śmy do roz­le­głych śnież­nych pól, ukry­wa­ją­cych gdzieś na swo­ich zbo­czach ma­leń­kie pu­de­łecz­ko – Cha­tę pod Ry­sa­mi. Do­lin­kę za­le­ga­ła mgła, było bar­dzo zim­no – dziew­czę­ta skar­ży­ły się na od­mro­żo­ne nogi. Roz­sta­wi­li­śmy się w ty­ra­lie­rę, prze­szu­ku­jąc stok. Mie­li­śmy szczę­ście: jak po sznu­recz­ku tra­fi­li­śmy na ma­ja­czą­ce w ciem­no­ści schro­ni­sko.

Zimą nikt tu nie miesz­ka… pe­wien kło­pot spra­wi­ło do­sta­nie się do środ­ka, ale uchy­lo­na okien­ni­ca i ru­cho­ma szy­ba przy­szły nam z po­mo­cą. We­wnątrz ciem­no, zim­no – nie pa­lo­no tu ład­nych parę mie­się­cy – tem­pe­ra­tu­ra po­ni­żej zera. Tro­skli­wie za­mknę­li­śmy tar­ga­ne śnie­ży­cą okno.

– Kto ma za­pał­ki? – za­py­ta­łem.

Od­po­wie­dzia­ło mi głu­che mil­cze­nie.

– Jak to? Nikt nie wziął za­pa­łek ani la­tar­ki? – py­tam jesz­cze raz zdu­mio­ny – ład­na hi­sto­ria… No nic, szu­kaj­my…

Piąt­ka lu­dzi, po­trą­ca­jąc się na­wza­jem i obi­ja­jąc o sprzę­ty, czła­pie nie­zdar­nie po ciem­ku i ob­ma­cu­je każ­dy przed­miot. Trwa to dość dłu­go. Na­gle moje pal­ce do­ty­ka­ją ma­łe­go, kan­cia­ste­go kształ­tu, któ­ry nie może być ni­czym in­nym niż…

–  J e s t!

W środ­ku tyl­ko jed­na za­pał­ka.

– Ma­cie świecz­kę?

– Tak.

Po­cie­ram głów­ką o szorst­ką ścian­kę pu­deł­ka. W krót­kim bły­sku wi­dzę zmar­z­nię­te, za­nie­po­ko­jo­ne twa­rze. Przy­ty­kam pło­my­czek do kno­ta, skwier­cze­nie, gło­śny syk – i za­pał­ka ga­śnie.

– Cho­le­ra! Niech to ja­sny szlag…

I znów głu­chy tu­pot nóg i sze­lest ma­ca­ją­cych rąk, jak w ja­kimś wiel­kim domu ślep­ców. Pod moim ad­re­sem sy­pią się wy­rzu­ty za nie­wy­ko­rzy­sta­nie szan­sy. Sam sie­bie tak­że prze­kli­nam w du­chu, z każ­dą mi­nu­tą utwier­dza­jąc się w prze­ko­na­niu, że była to ostat­nia za­pał­ka w schro­ni­sku. Ale los jesz­cze raz się do nas uśmie­cha: ręka znów po­trą­ca coś lek­kie­go, co spa­da na zie­mię i wy­da­je cha­rak­te­ry­stycz­ny, ko­ła­czą­cy od­głos.

– Uwa­ga! Nie ru­szać się!

Ostroż­nie ob­ma­cu­ję pod­ło­gę, cen­ty­metr po cen­ty­me­trze…

– M a m!

Ko­goś, kto nie wie­rzy w zło­śli­wość losu, może ta sy­tu­acja jed­nak prze­ko­na: w pu­deł­ku znów była tyl­ko jed­na za­pał­ka. Sta­nę­li­śmy wszy­scy wko­ło, żeby osło­nić pło­my­czek od ewen­tu­al­ne­go po­dmu­chu. Wy­cią­gną­łem plik sta­rych li­stów mi­ło­snych. Adam trzy­mał je koło mo­je­go nosa, kie­dy po­cie­ra­łem za­pał­kę. Od ni­kłe­go pło­my­ka buch­nął sil­ny pło­mień, po raz pierw­szy oświe­tla­jąc kąty kuch­ni.

– Hur­ra! – wy­rwa­ło się z pię­ciu gar­deł.

*

Spa­li­śmy jak za­bi­ci, nie sły­sząc jed­nej z naj­więk­szych ta­trzań­skich śnie­życ, jaka roz­sza­la­ła się wkrót­ce. Ran­kiem ter­mo­metr po­ka­zy­wał mi­nus dwa­dzie­ścia pięć stop­ni, a hu­ra­gan pę­dzą­cy masy śnie­gu chciał ze­rwać dach. O wy­chy­le­niu na ze­wnątrz choć­by nosa nie mo­gło być mowy.

W świe­tle dnia oka­za­ło się, że pu­de­łek z za­pał­ka­mi jest znacz­nie wię­cej. Ale za­czę­ły się pe­ry­pe­tie z pa­le­niem w pie­cu. Roz­pa­lo­ny ogień na­tych­miast gasł. Kie­dy wy­kry­li­śmy, że rura do ko­mi­na za­tka­na jest pa­pie­rem, wiatr za­czął nam dąć śnie­giem po­przez pa­le­ni­sko na po­kój. Sta­szek zna­lazł gdzieś w ru­pie­ciar­ni ko­min z ko­gut­kiem od wia­tru. Wy­pra­wa – z ra­ka­mi i z liną – by usta­wić go na da­chu, trwa­ła oko­ło pół go­dzi­ny, a Adam od­mro­ził rękę. Ale jak za to po­tem było cie­pło… Od­kry­li­śmy za­ma­sko­wa­ny skład drew­na i na­pa­li­li­śmy jak w łaź­ni.

Miło wspo­mi­nam tam­te chwi­le. Na­oko­ło nas sza­la­ło pie­kło, w krót­kim cza­sie nisz­czą­ce każ­de ży­cie, a tu­taj my – za­gu­bie­ni w ogrom­nych śnie­gach, w sa­mym ser­cu gór, sa­mot­ni i nie­za­leż­ni – za­sta­na­wia­li­śmy się, jaką jesz­cze po­tra­wę moż­na wy­kom­bi­no­wać z dłu­gie­go ma­ka­ro­nu i kon­ser­wo­wych pa­ra­daj­ków. Wie­czo­rem, kie­dy wiatr tar­gał z wście­kło­ścią okien­ni­ca­mi, zmy­wa­li­śmy ta­le­rze, śpie­wa­jąc smęt­ną „ban­do­skę”. By­li­śmy szczę­śli­wi, że bu­rza trwa, by­li­śmy szczę­śli­wi wbrew wszyst­kie­mu, wbrew zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi.

Koło po­łu­dnia prze­ja­śni­ło się tro­chę. Męż­czyź­ni po­sta­no­wi­li zro­bić wy­pad na Wy­so­ką. Na szczę­ście wiatr po­zwie­wał śnieg z pół­noc­nych ścian i nie gro­zi­ły la­wi­ny. Sto me­trów pod wierz­choł­kiem za­trzy­ma­ła nas prze­wiesz­ka. Zro­bi­ło się póź­no – mu­sie­li­śmy za­trą­bić do od­wro­tu. Zmrok zła­pał nas koło prze­łę­czy, ale świa­teł­ko do­pro­wa­dzi­ło do schro­nu. Po­sta­no­wi­li­śmy ju­tro znów spró­bo­wać.

*

Rano po­go­da przed­sta­wia­ła się kiep­sko – lecz cóż, sło­wo się rze­kło. Szczyt osią­gnę­li­śmy w hu­ra­ga­nie, śnie­ży­cy i mgle. Scho­dząc, to­nę­li­śmy w bia­łej pie­rzy­nie aż po uszy, śnieg za­sy­py­wał śla­dy. Nie obe­szło się bez lek­kich od­mro­żeń i trud­no by­ło­by tra­fić do „domu”, gdy­by nie Han­ka sto­ją­ca z lam­pą naf­to­wą w oknie.

*

I znów dzień sza­leń­stwa ży­wio­łów, po­dob­nie jak i na­stęp­ny. Do­pie­ro pod wie­czór tro­chę się uspo­ko­iło. Adam i Sta­szek wpa­dli na sza­tań­ski po­mysł wy­sko­cze­nia na po­bli­ski, nie­wiel­ki szczyt Ko­pek. Tym ra­zem na­wet ja się zbun­to­wa­łem:

– Nie zdą­ży­cie przed nocą!

To ich oczy­wi­ście tyl­ko zdo­pin­go­wa­ło. Wró­ci­li koło szó­stej, przy­no­sząc na do­wód ja­kąś kart­kę z pusz­ki szczy­to­wej, sami jed­nak przy­zna­li, że mie­li wię­cej szczę­ścia niż ro­zu­mu.

Ale w koń­cu głód zaj­rzał nam w oczy. Na­wet ma­ka­ron i po­mi­do­ry się skoń­czy­ły. Na­le­ża­ło wra­cać. Po­go­da do­pie­ro o zmro­ku po­zwo­li­ła na re­ko­ne­sans; szczyt Ry­sów i dro­ga zej­ścio­wa to­nę­ły w śnie­gu. A więc ju­tro wie­czo­rem po­wrót – za­de­cy­do­wa­li­śmy. Zna­le­zio­na przy­pad­kiem pusz­ka mię­sa po­pra­wi­ła hu­mo­ry. A może by tak ran­kiem – je­śli bę­dzie ład­na po­go­da – sko­czyć z dziew­czę­ta­mi na Cze­ski Szczyt? Zro­bić kil­ka zdjęć?

*

Zi­mo­we wie­czo­ry są dłu­gie. Ciem­no się robi już o czwar­tej, a za­sy­pia do­pie­ro o dzie­wią­tej. Co tu ro­bić? Dys­ku­to­wać, śpie­wać, grać w kar­ty – moż­na też tyl­ko do cza­su.

– Po­staw mi ka­ba­łę – za­pro­po­no­wa­ła Ma­ry­na.

Jako bacz­ny ob­ser­wa­tor zaj­mu­ją­cej się tym na­ło­go­wo sta­rej ciot­ki, mia­łem pew­ne umie­jęt­no­ści w tym kie­run­ku. Z nu­dów, dla żar­tu, da­łem się upro­sić. Z nie­wie­lu ze­sta­wień kart i po­jęć na­tu­ry ogól­nej, że kier to mi­łość, a trefl – kło­po­ty, za­pa­mię­ta­łem ze­sta­wie­nie ozna­cza­ją­ce śmierć: as trefl, dama trefl i dzie­wiąt­ka trefl. Kie­dy koło damy karo sym­bo­li­zu­ją­cej Ma­ry­nę uło­ży­ła się po­wyż­sza kom­bi­na­cja – po­czu­łem się tro­chę nie­swo­jo.

Resz­ta to­wa­rzy­stwa wy­ra­zi­ła pew­ne za­in­te­re­so­wa­nie:

– No to po­staw mnie! – z uśmie­chem za­pro­po­no­wał Sta­szek.

Ku ogrom­ne­mu za­sko­cze­niu, mimo wie­lo­krot­ne­go ta­so­wa­nia i prze­kła­da­nia kart – as trefl, dama i dzie­wiąt­ka ota­cza­ły Stasz­ka wia­nusz­kiem… po­pa­trzy­li­śmy na sie­bie…

– Te­raz moja ko­lej – po­wie­dział Adam.

Wszy­scy sku­pi­li się przy sto­le, kie­dy od­kry­wa­łem kar­ty. W naj­bliż­szym są­siedz­twie Ada­ma czer­ni­ły się krzy­że: as, dama…

Po­czu­łem się bar­dzo głu­pio, jak rzad­ko kie­dy w ży­ciu. Coś, w co nie spo­sób było uwie­rzyć, co trak­to­wa­łem jak żart, jed­nak – po­mi­mo wszyst­ko – da­wa­ło wie­le do my­śle­nia. Kie­dy kła­dłem ka­ba­łę dla sie­bie, po czo­le spły­wał mi pot, a czwór­ka zbi­tych głów za­sła­nia­ła wi­dok na czar­ne i czer­wo­ne ob­raz­ki. Wszy­scy mil­cze­li, sły­chać tyl­ko było go­rącz­ko­we od­de­chy. Obok mnie sta­ły rzę­dem: as, dama, dzie­wiąt­ka…

Na­głym ru­chem ręki zmio­tłem kar­ty:

– Do dia­bła z głup­stwa­mi!

Ale po­god­ny na­strój już nie wró­cił. Mil­cze­li­śmy, pa­trząc na sie­bie nie­uf­nie.

– Po­le­ci­my z la­wi­ną – za­wy­ro­ko­wał Adam.

– Trze­ba bę­dzie cho­ler­nie uwa­żać przy zej­ściu…

– Wra­caj­my wie­czo­rem, jak nie bę­dzie słoń­ca – po­wie­dział Sta­szek.

Usi­ło­wa­łem się uśmiech­nąć:

– Eee, kto by tam wie­rzył w kar­ty…

To nie była praw­da. Już mó­wiąc te sło­wa, sły­sza­łem, że brzmia­ły fał­szy­wie. Ir­ra­cjo­nal­ny nie­po­kój z każ­dą chwi­lą rósł.

*

Dzień wstał pięk­ny jak nig­dy. Noc wy­pę­dzi­ła stra­chy, a resz­ty do­ko­na­ło nie­oglą­da­ne od wie­lu dni słoń­ce. We­se­li pstry­ka­li­śmy zdję­cia i w naj­lep­szych hu­mo­rach pod­cho­dzi­li­śmy pod Ko­gut­ka2. Śnieg był twar­dy, ale wczo­raj­sza ka­ba­ła pod­świa­do­mie ka­za­ła dmu­chać na zim­ne. W efek­cie zwią­za­li­śmy Stasz­ka z dziew­czę­ta­mi i szli­śmy ostroż­niej niż zwy­kle. Na Ko­gut­ku znów ogar­nę­ło nas słoń­ce i we­szli­śmy na oświe­tlo­ne po­łu­dnio­we sto­ki. Tu­taj jed­nak spusz­cza­ne w dół małe kul­ki śnież­ne szyb­ko ro­sły w ogrom­ne kule. Przy­tłu­mio­ny nie­po­kój obu­dził się zno­wu.

– Jest cho­ler­nie la­wi­nia­sto – po­wie­dzia­łem do Stasz­ka.

Ale Sta­szek miał do mnie ja­kieś za­daw­nio­ne pre­ten­sje i każ­dą uwa­gę zby­wał iro­nicz­ny­mi okrzy­ka­mi. Zresz­tą słoń­ce, cie­pło – nie po­zwa­la­ły uwie­rzyć w nie­szczę­ście. A po­tem sta­ło się to wszyst­ko bar­dzo na­gle.

Do­cho­dzi­li­śmy do szczy­tu, kie­dy śnieg drgnął pod no­ga­mi i ra­czej wy­czu­łem, niż usły­sza­łem tępy dźwięk. Na­gle po­ble­dli przy­sta­nę­li­śmy z Ada­mem, bez­rad­nie pa­trząc w dół. Wiem do­sko­na­le, co ozna­cza ta­kie głu­che tąp­nię­cie… Gdzie ucie­kać? Ogrom­ne pola śnież­ne, pod­cię­te dwu­stu­me­tro­wym pro­giem skal­nym, od­ci­na­ją od­wrót. Kil­ka­na­ście me­trów nad nami wy­ra­sta ze śnie­gu po­tęż­ny głaz… Boże! Żeby się tam do­stać!

– Uwa­żaj­cie! Pę­kło! – krzy­czę do Stasz­ka i nie ba­cząc na nic, w sza­lo­nym, zwie­rzę­cym wprost stra­chu prze­bie­ga­my kil­ka­dzie­siąt ner­wo­wych kro­ków. Trzy­mam już z ca­łej siły ręką chro­po­wa­tą, moc­ną ska­łę, ale nie czu­ję się bez­piecz­nie. W żleb­ku nade mną wi­dzę głę­bo­ką szcze­li­nę w bia­łej po­kry­wie, w dole sły­szę gde­ra­ją­cy głos Stasz­ka:

– Gdzie pę­kło? Gdzie pę­kło? Prze­cież wca­le nie jest la­wi­nia­sto…

Ale już pod­mi­no­wał nas lęk. Adam zdła­wio­nym gło­sem żąda, że­bym szedł da­lej. Je­stem bez­rad­ny jak dziec­ko, w gło­wie bo­le­sna myśl: „wszyst­ko prze­pa­dło…”. Do szczy­tu ja­kieś trzy­dzie­ści me­trów, idę z roz­pa­czą da­lej, brnę w mo­krym śnie­gu po pier­si, wal­czę o każ­dy metr i se­kun­dę. To już nie ja – to sam in­stynkt ży­cia…

Pęk­nię­cie zo­sta­je w dole, te­ren lek­ko się kła­dzie, śnieg już tyl­ko do po­ło­wy ły­dek, raki zgrzy­ta­ją po ska­le – ostat­nie me­try do wierz­choł­ka. Za­czy­nam mieć nie­roz­sąd­ną na­dzie­ję, że i tym ra­zem się uda. Po ci­chu ślu­bu­ję so­bie, że już nig­dy wię­cej…

Jesz­cze dwa, trzy kro­ki i będę bez­piecz­ny. I na­gle…

W ułam­ku se­kun­dy ru­sza cały ota­cza­ją­cy mnie świat. Pró­bu­ję ha­mo­wać cze­ka­nem, lecz jesz­cze nie­zu­peł­nie zda­ję so­bie spra­wę z tego, co za­szło. Wy­la­tu­ję w po­wie­trze jak z ka­ta­pul­ty i w sza­leń­czych sal­tach wi­dzę ty­sią­ce ton śnie­gu su­ną­ce po zbo­czach. Wiem, że to ko­niec, żad­ne tam ob­raz­ki z dzie­ciń­stwa, tyl­ko myśl: „szko­da, że tak głu­pio…”. Nie ma we mnie cie­nia na­dziei. Lecę, ude­rzam, od­bi­jam się i znów lecę. Mam tyl­ko jed­no pra­gnie­nie – pal­nąć tak, żeby prze­stać czuć i mieć spo­kój! Nie może być mowy o ja­kimś dzia­ła­niu; po­rwał mnie pie­kiel­ny ko­ło­wrót, ma­glu­je, prze­wra­ca, strą­ca z kil­ku­na­sto­me­tro­wych pro­gów, dziw­nym zrzą­dze­niem losu – w mięk­ki śnieg.

W pew­nej chwi­li la­wi­na tro­chę zwal­nia – ogrom­ne zwa­ły nie mogą się po­mie­ścić w wą­skim uj­ściu żle­bu. Po­wra­ca pra­gnie­nie ży­cia. Uzmy­sła­wiam so­bie, że trę brzu­chem po zlo­do­wa­cia­łym zbo­czu, że przy­gnia­ta­ją mnie mo­kre masy śnie­gu i że mam cze­kan w gar­ści. Pró­bu­ję ha­mo­wać. Wy­ry­wa mi ostrze, ale pę­tel­ka na prze­gu­bie po­zwa­la wal­czyć da­lej. Tym ra­zem wy­cho­dzi mi le­piej, robi się ja­śniej, ja­sno – sta­ję.

Ką­tem oka wi­dzę prze­wa­la­ją­cą się na pra­wo, rwą­cą śnież­ną po­wódź, ka­wa­łek liny, czy­jeś roz­wia­ne wło­sy. I ci­sza… Ci­sza. Świe­ci słoń­ce.

Wsta­ję oszo­ło­mio­ny, ogłu­pia­ły i wła­ści­wie bar­dzo za­do­wo­lo­ny. Żyję! Na­praw­dę żyję! Świat wy­glą­da nie­re­al­nie. Nade mną ja­kieś ogrom­nie wiel­kie góry, któ­rych przed­tem nie było, i nie­wia­ry­god­ny fakt, że jed­nak żyję. Oku­la­ry oczy­wi­ście zgi­nę­ły w la­wi­nie, to­też ota­cza­ją­ce kon­tu­ry są nie­co za­ma­za­ne. Po­wo­li wra­ca zdol­ność roz­sąd­ne­go my­śle­nia. Gdzie resz­ta? Do świa­do­mo­ści prze­bi­ja się przy­tłu­mio­ny, ro­sną­cy huk. Pa­trzę w dół i da­le­ko w głę­bi wi­dzę wy­sy­pu­ją­cą się na gład­ką ta­flę sta­wu la­wi­nę. Pod­no­szą­cy się śnież­ną chmu­rą pył lśni krysz­tał­ka­mi w słoń­cu. Ciar­ki prze­cho­dzą mi po ple­cach – resz­ta jest  t a m !

***

Noc. Wy­iskrzo­ne gwiaz­da­mi nie­bo. Czar­ne kon­tu­ry szczy­tów. Ci­sza, za­sty­głe la­wi­ni­sko i my – czwór­ka roz­bit­ków, któ­ra cze­ka, trwa i musi prze­trwać. Z mro­ków od­zy­wa­ją się co chwi­lę ża­ło­sne gło­sy:

– Ja­necz­kuu, ja już nogi w ogó­le nie czu­ję…

Bie­gam, ma­su­ję nogi, ręce, biję po ple­cach. Nie mogę się roz­tro­ić, dla­te­go cią­gle ktoś na­rze­ka. W myśl nie­zbyt może słusz­nej za­sa­dy, że tego boli naj­wię­cej, kto naj­gło­śniej wrzesz­czy – naj­gło­śniej­szych ob­słu­gu­ję w pierw­szej ko­lej­no­ści.

– Ja­nek, jak my­ślisz, czy Adam do­szedł? A może Sło­wa­cy nie chcą tu przyjść? – do­py­tu­je się Sta­szek.

– Może c… coś mu s… się sta­ło, prze­cież do… do­brze nie z… znał dro­gi – jąka się Han­ka.

– Rany Bo­skiee, jak bo­liii! – na­rze­ka Sta­szek.

– Ja­necz­ku, roz­grzej mi nogi… Ja­sień­ku, wo­łaj­my! – pro­si Han­ka.

Mi­nę­ło do­pie­ro kil­ka go­dzin i po­moc, o ile jest na­wet w dro­dze, to da­le­ko. Ale le­piej ro­bić coś niż nic. Krzy­czę w ciem­ność – chwi­la ocze­ki­wa­nia. Hen w dole jak­by głos sy­re­ny okrę­to­wej.

– Oho, po­go­to­wie – mówi Han­ka.

Wiem do­sko­na­le, że to elek­tric­ka w Szczyrb­skim Je­zio­rze, ale niech tam!

Han­ka szczę­ka zę­ba­mi, Sta­szek na­rze­ka, Mań­ka jest chwi­la­mi zu­peł­nie nie­przy­tom­na, ale wła­ści­wie wszy­scy są dziel­ni. Chcę ich ja­koś za­jąć, opo­wia­dam nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie, de­kla­mu­ję na­wet bar­dzo ak­tu­al­ny wiersz Gał­czyń­skie­go:

Księ­życ w nie­bie jak ba­ła­łaj­ka,

ech! za wstąż­kę by go tak ścią­gnąć

i na ser­dusz­ko…

Księ­życ rze­czy­wi­ście jest, z tym ser­dusz­kiem by­ło­by tro­chę go­rzej… Je­stem w sa­mej ko­szu­li i po kil­ku mi­nu­tach ma­so­wa­nia, kie­dy czu­ję, że sztyw­nie­ją mi ręce, urzą­dzam dzi­ki bieg do­oko­ła na­szej trój­ki, za­bi­ja­jąc po do­roż­kar­sku ręce. Sta­szek pa­trzy na mnie z za­zdro­ścią. Je­stem lek­ko pod­nie­co­ny, zmar­z­nię­ty i głod­ny. Chciał­bym, żeby już przy­szli. Wie­rzę, że wszyst­ko skoń­czy się do­brze – tyl­ko ten prze­klę­ty mróz. Nie za­sta­na­wiam się nad tym, co bę­dzie ju­tro lub za ty­dzień – te­raź­niej­szość ab­sor­bu­je mnie cał­ko­wi­cie. Nie czu­ję jesz­cze po­sma­ku tra­ge­dii – do­tąd wszyst­ko w po­rząd­ku – ale nie­ja­sne prze­czu­cie mówi mi, że za kil­ka go­dzin, je­śli nie daj Boże ze­rwie się wiatr.

Cią­gle nie mogę zro­zu­mieć, jak piąt­ka lu­dzi może zje­chać kil­ka­set me­trów z tak apo­ka­lip­tycz­ną la­wi­ną i żyć.

Nogi, ręce, ple­cy, bieg wko­ło, mo­no­ton­ne po­ję­ki­wa­nie Stasz­ka, szczę­ka­nie zę­ba­mi Han­ki i bre­dze­nie Ma­ry­ny. „Księ­życ w nie­bie jak ba­ła­łaj­ka”… Dla­cze­go jak ba­ła­łaj­ka, do cho­le­ry? Ogar­nia mnie złość na Bogu du­cha win­ny księ­życ i na Gał­czyń­skie­go. Żeby już przy­szli albo co…

Mi­nu­ty ro­sną w kwa­dran­se, te prze­mie­nia­ją się w go­dzi­ny. Ci­sza. Wy­gwież­dżo­ne nie­bo, ciem­ne góry, księ­życ. „Czy ja się boję? Chy­ba nie… Tego uczu­cia nie­po­dob­na na­zwać lę­kiem”.

– Ja­sień­ku, ma­suj…

– Cze­mu ich nie ma? – pyta Ma­ry­na.

Tłu­ma­czę spo­koj­nie to, o czym sam nie je­stem już tak głę­bo­ko prze­ko­na­ny, że jesz­cze nie mogą być. Za­czy­nam mar­z­nąć. Ko­szu­la, choć weł­nia­na, na dwa­dzie­ścia stop­ni mro­zu to mało. Znów bieg z za­bi­ja­niem rąk…

– Ja się boję! Mamo! Mamo! – bre­dzi Ma­ry­na.

Biję, kle­pię i spo­koj­nym, rze­czo­wym ar­gu­men­to­wa­niem wy­pę­dzam wkra­da­ją­ce się zwąt­pie­nie. Boję się jed­ne­go: naj­póź­niej za go­dzi­nę po­win­ni­śmy usły­szeć po­moc – czyż­by Adam jed­nak nie do­szedł?

– Ja­nek, wo­łaj­my. Może już idą?

Chcę im tłu­ma­czyć, że to nie ma sen­su, ale ma­cham z re­zy­gna­cją ręką i na­wet do­łą­czam się do przy­po­mi­na­ją­cej bar­dzo, bar­dzo sta­ry i roz­stro­jo­ny in­stru­ment trój­ki.

Z dołu sły­chać nie­wy­raź­ną jesz­cze, ale nie­bę­dą­cą echem od­po­wiedź. Na­sze krzy­ki zmie­nia­ją się w trium­fal­ny ryk. Na­stro­je od razu inne. Sta­szek dow­cip­ku­je, wra­ca tro­ska o do­cze­sne spra­wy, o to, żeby nie od­mro­zić kil­ku pal­ców. Je­stem za­trud­nio­ny jak nig­dy przed­tem. Wo­ła­my co chwi­lę w ciem­ność. Jak wol­no, jak dłu­go wle­cze się czas w ocze­ki­wa­niu na to, w co już pra­wie prze­sta­li­śmy wie­rzyć. My­śli­my te­raz tyl­ko o tym, że wkrót­ce zje­my może coś cie­płe­go i otu­li­my się w koce. Ale gło­sy nie przy­bli­ża­ją się zbyt­nio, sta­le są jak­by w jed­na­ko­wym od­da­le­niu. Po­zwa­lam so­bie na ma­ka­brycz­ny żart:

– Wie­cie co? Ale by­ła­by heca, gdy­by ich te­raz przy­sy­pa­ła la­wi­na!

Żart nie znaj­du­je uzna­nia:

– Daj spo­kój wróż­bom… Już raz sta­wia­łeś ka­ba­łę!

Za­mie­rzam ich wy­kpić, ale mój uśmiech nik­nie na ło­skot scho­dzą­cej nie­da­le­ko la­wi­ny. Han­ka i Sta­szek pa­trzą na mnie ja­koś dziw­nie i za­czy­na­ją krzy­czeć w ciem­ność, by się upew­nić, że nic nie za­szło.

Ci­sza. Te­raz i ja pró­bu­ję bez­sku­tecz­nie siły swo­je­go gło­su – nikt nie od­po­wia­da. Spa­da na mnie grad pre­ten­sji:

– A wi­dzisz! Wi­dzisz, co na­ro­bi­łeś?! To two­ja wina!

Śmie­ję się z tych za­rzu­tów, ale nie po­tra­fię wy­tłu­ma­czyć mil­cze­nia eki­py ra­tun­ko­wej. Mo­ich roz­bit­ków znów ogar­nia apa­tia – sie­dzą oso­wia­li, nie żą­da­ją już ma­so­wa­nia, Ma­ry­na bre­dzi. Pa­trzą na mnie krzy­wo… Nie ma rady, sam mimo wszyst­ko za­nie­po­ko­jo­ny, scho­dzę la­wi­ni­skiem w dół. Wkrót­ce czar­na, ża­ło­śnie po­krzy­ku­ją­ca grup­ka, po­dob­na do stad­ka przy­cup­nię­tych w gnieź­dzie pi­skląt, nik­nie mi z oczu. Brnąc w śnie­gu i prze­wra­ca­jąc się na nie­rów­no­ściach, scho­dzę na staw. Kie­dy sta­ję na pro­gu opa­da­ją­cym do Do­li­ny Zło­misk, wy­da­je mi się, że już wiem. „Mu­szą być bli­sko i wiel­ki za­łom ścia­ny tłu­mi ich gło­sy” – my­ślę.

Z drżą­cym ser­cem de­cy­du­ję się na okrzyk:

– Heej! Ha­loo!

Chó­ral­na od­po­wiedź wy­bu­cha tuż-tuż…

To pierw­szy rzut – Adam i trój­ka ze sło­wac­kie­go schro­ni­ska: ku­charz, kel­ner i tra­garz. To­bo­gan, wód­ka, kieł­ba­sa i buł­ki. Jemy, ma­su­je­my. Ma­ry­na prze­sta­ła bre­dzić i goli wódę.

Po­go­da się psu­je, gwiaz­dy zni­ka­ją. Za­czy­na­my trans­port. Adam z Ju­lem pro­wa­dzą Han­kę pod ręce. Ja z dwo­ma in­ny­mi cią­gnie­my Stasz­ka i Ma­ry­nę na to­bo­ga­nie. Na twar­dym la­wi­ni­sku jest do­brze – po­tem ka­tor­ga. Kop­ny śnieg, ob­cią­żo­ne po­nad nor­mę sa­nie wci­na­ją się głę­bo­ko. Cią­gnie­my czte­ry, pięć kro­ków i trze­ba od­po­cząć. Ser­ce wali jak mło­tem. Nie wiem, jak dłu­go to trwa­ło – może go­dzi­nę, może dwie, jak przez mgłę przy­po­mi­nam so­bie, że do­brnę­li­śmy do sta­wu.

Na­gle Julo po­chy­la się w przód, nad­słu­chu­je, zwi­ja rękę w trąb­kę i krzy­czy Od­po­wia­da mu bli­ski od­zew.

„Za­chran­ka”!

Wy­czer­pa­ni sta­je­my i pa­trzy­my, jak na nie­da­le­kim pro­gu Do­li­ny Zło­misk po­ja­wia się mała fi­gur­ka – jed­na, dwie, po­tem cała chma­ra. An­dra­si, Julo Pa­rak, Vla­do Simo, Ste­fan Se­pe­la i inni. Sta­rzy zna­jo­mi. Po­wi­ta­niom nie ma koń­ca. Sta­szek za­po­mi­na o zła­ma­nej no­dze i szcze­bio­cze do Vla­da jak pta­szek:

– A po­mniš, po­mniš u Téry­ho3? Ano, ano Mar­ta, vel­mi do­bre… Ako­je s’Mar­tou? (Mar­ta to żona Vla­da, jed­na z naj­ład­niej­szych Sło­wa­czek, do któ­rej po ci­chu wszy­scy wzdy­cha­li).

W roz­gwa­rze po­wszech­nej ra­do­ści i od­prę­że­nia uświa­da­miam so­bie, że je­stem po­tęż­nie zmę­czo­ny, głod­ny i mam tego wszyst­kie­go dość. Na­gle dają znać o so­bie roz­ma­ite czę­ści cia­ła, któ­rych przed­tem nie czu­łem. Za­czy­na mnie bo­leć gło­wa. Jed­nak oka­zu­je się, że mój lot nie prze­szedł zu­peł­nie bez echa. Opa­no­wu­ję się z wy­sił­kiem – przed nami stro­me zbo­cze.

Po chwi­li ru­sza­my. Po pię­ciu, sze­ściu lu­dzi przy każ­dych sa­niach, z przo­du, z tyłu, z boku. Wcze­pie­ni pal­ca­mi w linę, wle­cze­ni cięż­kim to­bo­ga­nem – zwa­la­my się z pa­ro­me­tro­wych pro­gów w śnieg. Ha­mu­ję ca­łym cia­łem, my­śląc o jed­nym – nie wol­no pu­ścić! Księ­życ otu­la się li­sią cza­pą, zry­wa się wiatr – kur­nia­wa. Wal­ka nie skoń­czo­na.

Dno do­li­ny, za­cisz­niej. Pada śnieg. Idzie­my ubi­tym trak­tem i co mo­ment wpa­da­my w wy­kro­ty. Jed­na go­dzi­na, dwie… Je­stem już tak zmę­czo­ny, że idę, pra­wie śpiąc. Nikt nic nie mówi, au­to­ma­tycz­nie po­ru­szam no­ga­mi i po­da­jąc w przód cię­żar cia­ła – na­prę­żam lin­kę to­bo­ga­nu. Nie re­agu­ję na­wet na py­ta­nia. Wtem nie­wy­raź­ny błysk prze­bi­ja przez kur­ty­nę śnież­nych płat­ków. Trze­cia go­dzi­na w nocy. Do­bi­ja­my do schro­ni­ska.

*

Co da­lej? Cie­płe rze­czy, her­ba­ta, je­dze­nie i łóż­ko. Koce. Ster­ta kocy. Upra­gnio­ne nade wszyst­ko łóż­ko. Nie­ste­ty, ze snem nie jest tak ła­two. Adam zmor­do­wa­ny chra­pie, a ja nie­szczę­sny, ob­da­rzo­ny lek­kim snem – nie mogę. Sta­szek wrzesz­czy, że boli go noga i żeby mnie o tym zu­peł­nie prze­ko­nać, zry­wa ze mnie koce. Ma­ry­na w ciem­no­ściach mo­no­lo­gu­je:

– Jak to się wła­ści­wie sta­ło? Ja­nek był na gó­rze, Adam pod nim, po­tem Han­ka, Sta­szek i ja. Hm… to jed­nak dziw­ne, że ży­je­my…

Nie mogę jej ro­zu­mo­wa­niu od­mó­wić słusz­no­ści, tym nie­mniej od­sy­łam ją w my­ślach do wszyst­kich dia­błów: też pora na roz­wa­ża­nia.

Już, już za­sy­piam, kie­dy sły­szę jęki Han­ki i prze­ni­kli­wy, wy­peł­nia­ją­cy po­kój szept:

– Ja­necz­ku…

Uda­ję, że śpię.

– Ja­necz­kuu…

Krew mnie za­le­wa, ale je­stem twar­dy.

– Ja­necz­kuu…

Adam smacz­nie chra­pie. Za­ła­mu­ję się:

– Co?

– Po­praw mi nogę…

Zre­zy­gno­wa­ny wsta­ję. Po­pra­wiam. Te­raz za­czy­na Sta­szek:

– Ja­necz­kuu!

– Co?!

– Ja chcę siu­siu…

Co mam zro­bić? Od­bi­jam ja­kiejś flasz­ce po wi­nie szyj­kę – jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.

Jęki i krzy­ki, mo­no­lo­gi Mań­ki, zbie­ga­ją się w ja­kąś prze­dziw­ną ca­łość. Moje cia­ło ta­kie cięż­kie…

– Ja­necz­kuu!

Mru­czę coś w od­po­wie­dzi… Nic nie sły­szę, nic nie pa­mię­tam. Śpię.

Direttissima

Dwóch lu­dzi scho­dzi­ło po­wo­li na za­śnie­żo­ną ta­flę sta­wu. Kil­ka me­trów od brze­gu przy­sta­nę­li.

– Mu­si­my do­pro­wa­dzić się do ja­kie­goś wy­glą­du! – po­wie­dział wyż­szy.

Za­czę­li więc wy­trzą­sać ukry­ty w fał­dach ska­fan­drów, za skar­pet­ka­mi, a na­wet za koł­nie­rzem śnieg, ostu­ki­wać za­lo­dzo­ne raki, wy­kru­szać ze­sztyw­nia­łe na mro­zie rę­ka­wi­ce. W swo­ich wy­sił­kach po­dob­ni byli do ry­ba­ków, zrzu­ca­ją­cych po sztor­mie mo­krą, prze­sy­co­ną za­pa­chem śle­dzi i wody mor­skiej odzież. Kie­dy prze­cze­sy­wa­li zmierz­wio­ne, po­skle­ja­ne wło­sy, ich twa­rze roz­ja­śnił prze­lot­ny cień uśmie­chu. Po chwi­li pod­nie­śli ple­ca­ki i ru­szy­li wol­no da­lej. Ich rów­ny i spo­koj­ny krok nie mó­wił wie­le o mi­nio­nym, ale wy­star­czy­ło po­pa­trzeć na za­czer­wie­nio­ne oczy, na ocię­ża­łość ru­chów, na mięk­kie, bez­wol­ne po­ru­sze­nia cia­ła…

Jesz­cze tyl­ko kil­ka­dzie­siąt schod­ków dzie­li­ło ich od ciem­nie­ją­ce­go na mo­re­nie schro­ni­ska. Cze­ka­ła tam go­rą­ca her­ba­ta, mięk­kie łóż­ko i tak po­trzeb­ny sen.

– Ostat­nie po­dej­ście – po­wie­dział niż­szy.

Szli wol­no, bar­dzo wol­no, cze­pia­jąc się cięż­ko po­rę­czy, przy­sta­jąc co chwi­lę, by uspo­ko­ić szyb­ki od­dech.

– Cie­ka­we, dla­cze­go nikt nie wy­szedł na­prze­ciw? – mruk­nął wyż­szy.

Z wes­tchnie­niem ulgi opu­ści­li ostat­ni sto­pień. Na gan­ku sta­ło kil­ka nie­ru­cho­mych po­sta­ci. Ciem­no­wło­sa dziew­czy­na ze­szła ze schod­ków, nio­sąc gar­nek sma­żo­nej, wy­mie­sza­nej z cu­krem owsian­ki. Resz­ta ob­ser­wo­wa­ła ich da­lej w mil­cze­niu.

Spoj­rze­li na sie­bie ze zdzi­wie­niem; nie na ta­kie po­wi­ta­nie li­czy­li. Wie­lo­let­ni zwy­czaj na­ka­zy­wał wi­tać po­wra­ca­ją­cych okrzy­ka­mi, gra­tu­la­cja­mi, ra­do­ścią. Mie­li prze­cież za sobą di­ret­tis­si­mę4 pół­noc­nej ścia­ny Mię­gu­szo­wiec­kie­go Szczy­tu – jed­ną z naj­pięk­niej­szych wspi­na­czek zi­mo­wych w Ta­trach.

– Cóż tu u was jak w ro­dzin­nym gro­bie? Bari zdechł, czy co? – pró­bo­wał za­żar­to­wać niż­szy, ma­jąc peł­ne owsian­ki usta.

Wyż­szy prze­stał jeść i po­pa­trzył uważ­nie na nie­ru­cho­me twa­rze, jego wzrok prze­śli­zgi­wał się z jed­nej na dru­gą w ja­kimś nie­mym za­py­ta­niu. Na­gle błysk zdu­mie­nia po­ja­wił się w oczach i spoj­rze­nie za­trzy­ma­ło się na ogo­rza­łej, po­sęp­nej twa­rzy.

– Wła­dek! – za­wo­łał. – Ty tu­taj?

– A bo co, nie wie­dzia­łeś? – za­drwił za­py­ta­ny.

Mil­czą­ce au­dy­to­rium ema­no­wa­ło sil­ną, do­sko­na­le da­ją­cą się wy­czuć nie­chę­cią. Wtem drzwi od sali ja­dal­nej otwo­rzy­ły się gwał­tow­nie i sta­nę­ła w nich pani Dziu­nia – kie­row­nicz­ka schro­ni­ska.

– Jak mo­gli­ście coś po­dob­ne­go zro­bić? – spy­ta­ła z wy­rzu­tem.

Pa­trzy­li na obec­nych osłu­pia­łym, nic nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem, a po­tem niż­szy – jak zwy­kle bar­dziej im­pul­syw­ny – za­py­tał prze­ry­wa­nym ze zło­ści gło­sem:

– Co to wszyst­ko ma, do cho­le­ry, zna­czyć?

– An­drzej jest w szpi­ta­lu w Kra­ko­wie. Nie wia­do­mo, czy bę­dzie żył… – po­wie­dział po­wo­li Wła­dek.

***

Było to w mar­cu 1953 roku. Schro­ni­sko nad Mor­skim Okiem na­bi­te do ostat­nie­go miej­sca – aw nim Adam Sko­czy­las i ja, peł­ni świa­to­bur­czych pla­nów. Nie­po­ko­iła nas di­ret­tis­si­ma Mię­gu­szo­wiec­kie­go Szczy­tu, naj­wspa­nial­sza dro­ga zi­mo­wa w oko­li­cy. Po­sta­no­wi­li­śmy pójść cał­kiem na lek­ko, bez sprzę­tu bi­wa­ko­we­go, i przejść ją w je­den dzień. Nie­ste­ty, po­go­da nie do­pi­sy­wa­ła; dwu­krot­nie wsta­wa­li­śmy po ciem­ku, by – spoj­rzaw­szy na ter­mo­metr – za­wró­cić do łó­żek. Do­pie­ro za trze­cim ra­zem roz­iskrzo­ne gwiaz­da­mi nie­bo upew­ni­ło nas, że to ten wła­śnie, tak ocze­ki­wa­ny dzień.

Po­czą­tek dro­gi nie miał wła­ści­wie hi­sto­rii. W błę­kit­nie­ją­cym po­wo­li, a po­tem sza­rze­ją­cym mro­ku pod­cho­dzi­li­śmy twar­dym jak be­ton śnie­giem, w któ­ry le­d­wie za­głę­bia­ły się koń­ce ra­ków. Zwią­za­li­śmy się pod pro­giem. Kil­ka wy­rą­ba­nych w lo­dzie stop­ni otwo­rzy­ło ogrom­ne bia­łe pola, koń­czą­ce się hen, hen wy­so­ko, w pół­okrą­głej ko­pu­le szczy­to­wej, prze­cię­tej wy­raź­nym, prze­chy­lo­nym „V” za­cho­dów.

Co­raz wy­żej i wy­żej, z pól­ka na pól­ko, z pła­ta na płat. Uka­za­ło się słoń­ce i syp­ki śnieg zmie­nił się w mo­krą, ob­le­pia­ją­cą sto­py pap­kę. Zmniej­szy­ło to znacz­nie tem­po. Zdję­li­śmy ska­fan­dry i zo­sta­li­śmy już tyl­ko w ko­szu­lach. Pot za­le­wał oczy, słoń­ce od­bie­ra­ło za­pał. Te­raz znacz­nie le­piej uświa­da­mia­łem so­bie ogrom przed­się­wzię­cia. Po­wra­ca­ły za­sły­sza­ne opo­wie­ści o wie­lo­let­nich bo­jach o tę „al­pej­ską”, nie­mal ty­siąc­me­tro­wą ścia­nę. My­śla­łem o wy­pad­ku Ab­ga­ro­wi­cza w dol­nym ko­mi­nie, jego po­wro­cie na­stęp­ne­go roku i śmier­ci z wy­czer­pa­nia nie­da­le­ko szczy­tu…

– Ja­nek! Po­patrz! – prze­rwał mi głos Ada­ma.

Spoj­rza­łem w dół; w śnież­nej, ucie­ka­ją­cej bia­ły­mi pła­ta­mi pu­st­ce cie­niut­ką ni­tecz­ką na­szych śla­dów peł­zły trzy ma­leń­kie krop­ki.

– To chy­ba ze­spół Wład­ka Ma­cio­łow­skie­go? – po­wie­dzia­łem ze zdu­mie­niem. – Kto tam jesz­cze jest?

– Trusz­kow­ski i Len­czow­ski… Nie szko­dzi, jak bę­dzie­my na gór­nym za­cho­dzie, oni do­pie­ro po­dej­dą pod za­cię­cie – od­parł Adam.

Wkrót­ce wid­no­krąg za­ciem­ni­ła nie­do­stęp­na ba­rie­ra skal­na. W jed­nym tyl­ko miej­scu prze­ci­na­ło ją sko­śne, ucie­ka­ją­ce w pra­wo za­ła­ma­nie. Było to klu­czo­we za­cię­cie, naj­tward­szy orzech do zgry­zie­nia. Tu do­pie­ro mia­ła się za­cząć praw­dzi­wa za­ba­wa.

Rą­biąc cze­ka­nem stop­nie i czysz­cząc chwy­ty, pią­łem się w górę, a syl­wet­ka Ada­ma ma­la­ła w oczach. Wy­żej za­cię­cie – po­zba­wio­ne śnie­gu, skrze­sa­ne gład­ki­mi, źle uwar­stwio­ny­mi pły­ta­mi – sta­wa­ło cał­ko­wi­cie dęba. W po­ło­wie skrzy­ła się w słoń­cu sta­ra, wy­gię­ta lo­do­wa igła. Z wes­tchnie­niem ulgi wpią­łem do niej ka­ra­bi­nek i linę.

– Do­cią­gnij – rzu­ci­łem zdy­sza­nym gło­sem.

Wtem świat cały za­wi­ro­wał – usły­sza­łem me­ta­licz­ny, z tru­dem do­cho­dzą­cy do świa­do­mo­ści brzęk ude­rza­ją­cych o sie­bie ha­ków i do­się­gnął mnie po­tęż­ny cios. Sie­dzia­łem sześć me­trów ni­żej na stro­mej pły­cie, z no­ga­mi wy­so­ko za­dar­ty­mi do góry. W tej dziw­nej po­zy­cji utrzy­my­wa­ła mnie na­pię­ta jak żył­ka węd­ki lina. W gło­wie szu­mia­ło, a w ca­łym cie­le czu­łem tępy ból. Tuż pod sobą spo­strze­głem Ada­ma.

– No i jak? – za­py­tał.

– Nic, hu­czy mi we łbie i boli ty­łek… Co się sta­ło?

– Hak wy­sko­czył. Kie­dy le­cia­łeś, spa­dły ci oku­la­ry i czap­ka; nie wie­dzia­łem, co trzy­mać!

– To ład­nie… W każ­dym ra­zie dzię­ki.

– Nie trze­ba. Pu­ścisz mnie?

– Nie, spró­bu­ję jesz­cze raz.

Go­dzi­nę póź­niej skoń­czy­łem ten fa­tal­ny wy­ciąg. W gło­wie cho­ler­nie łu­pa­ło i stra­ci­łem pra­wie cały za­pał. Adam mi­nął mnie i wkrót­ce ła­twym już te­re­nem do­tar­li­śmy do wiel­kie­go za­cho­du pod ko­pu­łą szczy­to­wą. Od­po­czę­li­śmy tro­chę i roz­po­czę­ła się dal­sza wę­drów­ka. Czu­łem się co­raz go­rzej, ale z upo­rem od­pę­dza­łem myśl o od­wro­cie. Oko­ło dru­giej po po­łu­dniu, za­pa­da­jąc się w roz­mię­kłym śnie­gu, do­brnę­li­śmy do Ryn­ny Waw­ryt­ki.

Wbi­ja­łem hak ase­ku­ra­cyj­ny. Sil­ny­mi ude­rze­nia­mi młot­ka, au­to­ma­tycz­nie, nie pa­trząc, wkli­no­wy­wa­łem mięk­kie że­la­zo w szcze­li­nę. Na­gle coś ude­rzy­ło mnie moc­no w ko­la­no i nie­mal rów­no­cze­śnie usły­sza­łem krzyk Ada­ma:

– Eeeej! Osza­la­łeś? Cze­mu rzu­casz ka­mie­nia­mi?!

– Coś ty, zgłu­piał? Ja rzu­cam?

– A kto? Duch Świę­ty?

Ro­zej­rza­łem się do­oko­ła i spo­strze­głem, że za­miast młot­ka trzy­mam w ręce uła­ma­ny drew­nia­ny trzo­nek.

– Ja­sna cho­le­ra… – po­wie­dzia­łem pra­wie spo­koj­nie – te­raz to je­ste­śmy za­ła­twie­ni do­ku­ment­nie…

Kie­dy wy­ro­sła przed nami groź­ba nocy, przy­szłość nie ry­so­wa­ła się zbyt ró­żo­wo. W wy­ści­gu z ucie­ka­ją­cym dniem, śnie­ży­cą lub gdy zmę­cze­nie na­peł­nia oło­wiem sto­py – trze­ba wal­czyć o za­gro­żo­ne ist­nie­nie i leży to w pra­wi­dłach gry. Ale je­śli do tego wtrą­ci swo­je trzy gro­sze przy­pa­dek, wte­dy po­god­ny we­stern zmie­nia się nie­ocze­ki­wa­nie w dra­mat.

Czu­łem się źle. Bi­wak bez sprzę­tu gro­ził od­mro­że­nia­mi, a brak młot­ka zmu­szał do po­wol­ne­go tem­pa. Nie moż­na było bić ha­ków, a w za­lo­dzo­nej ryn­nie Adam wy­rą­by­wał cze­ka­nem co­raz to nowe lśnią­ce prze­szko­dy. Gdy­by od­padł, nie utrzy­mał­bym go. Sku­lo­ny na ma­łej śnież­nej plat­fo­rem­ce, zno­si­łem nie­ustan­ny ob­strzał ka­wał­ków lodu. By­łem zmę­czo­ny, tro­chę za­ła­ma­ny i nie wie­rzy­łem, że skoń­czy­my dro­gę do zmro­ku. Czas le­ciał. Śnieg za­czy­nał przy­bie­rać nie­bie­ska­wą bar­wę, ska­ły gra­na­to­wia­ły i czer­nia­ły w oczach. Adam znik­nął za nie­wiel­ką prze­wiesz­ką i usły­sza­łem jego nie­wy­raź­ny głos:

– No, tu jest le­piej!

Rze­czy­wi­ście, ryn­na kła­dła się nie­co i cią­gnę­ła ła­god­nym, z rzad­ka tyl­ko prze­ry­wa­nym skał­ka­mi zbo­czem ku ciem­nie­ją­cym ze­rwom – tam, gdzie in­stynk­tow­nie wy­czu­wa­ło się szczyt. Zmar­z­nię­ty, usy­pia­ją­cy ze zmę­cze­nia zro­zu­mia­łem, że ist­nie­je jesz­cze mi­ni­mal­na szan­sa skoń­cze­nia dziś dro­gi, a może na­wet unik­nię­cia bi­wa­ku. Zro­zu­mia­łem, że jesz­cze raz trze­ba za­po­mnieć o bo­lą­cej gło­wie.

– Adam, puść mnie! Ja po­pro­wa­dzę… – po­wie­dzia­łem.

Adam po­pa­trzył na mnie z lek­kim nie­do­wie­rza­niem, ale nie za­pro­te­sto­wał. Te kil­ka­dzie­siąt me­trów w brud­no­sza­rych pół­to­nach błą­dzi­łem pra­wie po omac­ku. Sta­no­wi­sko za­ło­ży­łem pod małą skał­ką. Adam do­szedł, zo­sta­wił ple­cak i wto­pił się w tło du­żych, ma­ja­czą­cych już tyl­ko w mro­ku blo­ków.

– Na szczy­cie! – do­le­cia­ło po chwi­li – Cho­odź!

Na wierz­choł­ku z tru­dem roz­po­zna­łem jego śla­dy – za­czął już scho­dzić. Mia­łem do nie­go tro­chę żalu, że nie po­cze­kał i nie wziął cięż­kie­go ple­ca­ka – prze­cież czuł się znacz­nie le­piej niż ja – ale wie­dzia­łem, że czas już od daw­na li­czy się nie na mi­nu­ty, ale na se­kun­dy. Cała przy­szłość za­my­ka­ła się w py­ta­niu: czy zdo­ła­my przed nocą zejść na Hiń­czo­wą?

Scho­dzi­łem wol­no, cze­pia­jąc się nie­wi­docz­nych już ma­leń­kich chwy­tów, sta­wia­jąc nogi nie­mal na oślep w mrok i wy­ma­cu­jąc sto­pa­mi syp­ki, osu­wa­ją­cy się śnieg. Nie, po ciem­ku to nie było wca­le ta­kie pro­ste. Na­gle noga ze­śli­znę­ła się z wą­tłe­go opar­cia, cię­żar ple­ca­ka prze­wa­żył cia­ło i zgię­te pal­ce pra­wej dło­ni sta­ły się ostat­nią in­stan­cją. Spoj­rza­łem głę­bo­ko w mrok: w ula­tu­ją­cej w dół czer­ni kry­ło się dwa­dzie­ścia, a może dwie­ście me­trów pust­ki. Ką­tem oka zo­ba­czy­łem luź­ne zwo­je po­skrę­ca­nej, wlo­ką­cej się wśród skał liny. W wy­obraź­ni za­czę­ły wi­ro­wać cha­otycz­ne ob­ra­zy: ude­rze­nie o twar­de, ostre ska­ły, zgrzyt cze­ka­na i ra­ków, iskry, ośle­pia­ją­ca eks­plo­zja pod czasz­ką… „Nie! Nie!” – otrzeź­wił mnie in­stynkt. Mach­ną­łem nogą do tyłu i raki za­głę­bi­ły się w śnieg. Błą­dzą­ca po ob­lo­dzo­nych ska­łach ręka zna­la­zła ja­kiś chwyt. Sta­ną­łem bez­piecz­nie, od­dy­cha­jąc cięż­ko.

– Adam! Nie ma sen­su iść da­lej! – za­wo­ła­łem.

– Chodź! Chodź! Tu jest ła­twiej! – do­le­cia­ło gdzieś spod nóg.

Spró­bo­wa­łem po­now­nie i uda­ło się. By­łem już jed­nak nie­zbyt przy­tom­ny; sen­ne, ode­rwa­ne my­śli, nie­świa­do­me – w po­szu­ki­wa­niu ni­kłych sto­pień­ków – nogi. Obu­dzi­ły mnie kur­czo­wo za­ci­śnię­te na wą­skim gzym­si­ku pal­ce. W ułam­ku se­kun­dy zro­zu­mia­łem, że te­raz nie­odwo­łal­nie po­le­cę. Pra­wem ostat­niej szan­sy, na oślep po­szu­ka­łem opusz­czo­ne­go przed se­kun­dą chwy­tu. Zna­la­złem. Cierp­ki smak w ustach, ko­lo­ro­we, prze­ci­na­ją­ce się koła i po­czu­cie wła­snej nie­re­al­no­ści… To był kres.

– Adam! – za­wo­ła­łem. – Nie idę da­lej!

Od­po­wie­dzia­ła mi ci­sza. Za­wo­ła­łem jesz­cze raz:

– Adam! Nie dam rady iść da­lej!

– Ja­nek! Chodź przy­najm­niej tu… Mam do­bre miej­sce na bi­wak.

To trwa­ło chwi­lę. „A jed­nak ra­zem bę­dzie nam cie­plej – my­śla­łem – poza tym w ple­ca­ku mam tro­chę je­dze­nia i ko­cher, mu­szę się tym po­dzie­lić…”

– Ścią­gaj! – za­wo­ła­łem. – Spró­bu­ję!

Ma­leń­ka, ubi­ta no­ga­mi pła­sien­ka śnież­na i my, przy­wią­za­ni do ha­ków. W dole błysz­czy schro­ni­sko nad Mor­skim Okiem. Jest jesz­cze wcze­śnie, wpół do dzie­wią­tej, a nie­bo bez jed­nej chmur­ki za­po­wia­da mroź­ną noc.

Sie­dzę na śnie­gu, opar­ty o ni­ską skal­ną ścian­kę, z no­ga­mi w pu­stym ple­ca­ku. Od po­łu­dnia Adam usi­łu­je go­to­wać her­ba­tę; od pół­no­cy – na­ma­cal­ne ury­wa się pół me­tra w pra­wo i gdzieś tam, po­nad ki­lo­metr w dole, mi­go­czą ni­kłe punk­ci­ki okien. „Tyl­ko nie za­snąć! Tyl­ko nie za­snąć!” – my­ślę, kie­dy znu­żo­na gło­wa opa­da. Mróz chwy­ta co­raz więk­szy, a wy­sta­wio­ny spod czap­ki ko­niu­szek ucha daje o tym znać przy­krym pie­cze­niem. Bez­sku­tecz­nie pró­bu­je­my śpie­wać, a roz­mo­wa ogra­ni­cza się do re­to­rycz­nych py­tań i od­po­wie­dzi: – śpisz?

– Yhmm…

– Po­patrz! Po­patrz! – woła na­gle Adam.

Pod­no­szę z wy­sił­kiem po­wie­ki i wi­dzę, jak w Mor­skim Oku ga­śnie na chwi­lę i za­pa­la się zno­wu świa­tło. Po­wta­rza się to trzy razy.

– Dają zna­ki – mówi Adam. – Do nas?

– Eee… chy­ba nie.

Ale mimo to jest nam przy­jem­nie, że tam w dole mru­ga schro­ni­sko, że w ja­dal­ni przy sto­li­kach sie­dzą ko­le­dzy, roz­ma­wia­ją…

Z dwo­ru wcho­dzi Cze­siek Ła­piń­ski i za­cie­ra­jąc zmar­z­nię­te ręce, mówi: „Po­go­da jest mu­ro­wa­na – tyl­ko nie wia­do­mo jesz­cze jaka!”.

Ktoś pyta: „Ile stop­ni mro­zu, pa­nie Cześ­ku?”.

„W tej chwi­li mamy szes­na­ście… Ale tym na di­ret­tis­si­mie daje w kość, co?”. Wszy­scy ki­wa­ją gło­wa­mi i za­sta­na­wia­ją się, co trze­ba bę­dzie ju­tro zro­bić, je­śli nie wró­ci­my…

– Ja­nek! Her­ba­ta! – z roz­my­ślań wy­ry­wa mnie głos Ada­ma.

Her­ba­ta jest tyl­ko let­nia i bez sma­ku, ale przy­jem­ne cie­pło roz­cho­dzi się po cie­le. Pa­trzę w dół: schro­ni­sko jest już ciem­ne. „No, mi­nę­ło chy­ba spo­ro cza­su” – my­ślę. Rany Bo­skie! Do­pie­ro pięt­na­ście po dzie­sią­tej – pod­po­wia­da fos­fo­ry­zu­ją­ca tar­cza ze­gar­ka. „Pięt­na­ście po dzie­sią­tej. To zna­czy, że sie­dzi­my tu nie wiecz­ność, a tyl­ko czter­dzie­ści pięć mi­nut!”. Od dołu po­wo­li sztyw­nie­ją mi nogi. „I tak wy­trzy­mać jesz­cze sie­dem go­dzin, to prze­cież zu­peł­nie nie­moż­li­we!”. Znów opa­da­ją mnie ma­ja­ki, dresz­cze co­raz sil­niej wstrzą­sa­ją cia­łem. Za­pa­dam jak­by w spi­ry­ty­stycz­ny trans, nie bar­dzo wie­dząc, gdzie je­stem i co się ze mną dzie­je. Co ja­kiś czas do­cho­dzi mnie roz­dy­go­ta­ny głos Ada­ma:

– Ja­ne­ek, śśpisz?

– Yhmm – mru­czę, bro­niąc się przed na­ra­sta­ją­cą sen­no­ścią. „Na mi­łość bo­ską, nie za­snąć! Nie za­snąć!”

Wy­da­je mi się, że ktoś coś do mnie mówi, wi­ru­ją ja­kieś kół­ka, dmie zim­ny, przej­mu­ją­cy wiatr. Da­le­ki głos wzbra­nia mi su­ro­wo, kie­dy chcę się na­pić go­rą­cej her­ba­ty – a po­tem jest już cał­kiem ciem­no.

*

Bu­dzę się, gdy sza­rze­je. Adam leży nie­ru­cho­mo, wci­śnię­ty pod ska­łę; nie wiem dla­cze­go wy­da­je mi się, że za­marzł.

– Adam! Adam! – szar­pię go za rękę. Otwie­ra oczy.

– Coo?

– Już ja­sno, trze­ba iść!

Nie jest to ła­twe. Spodnie przy­mar­z­ły do śnie­gu, nie moż­na ich ode­rwać, a ze­sztyw­nia­łe nogi nie chcą zro­bić kro­ku. „Mamy jed­nak cho­ler­ne szczę­ście” – my­ślę le­ni­wie.

Tyl­ko je­den uskok i ła­god­ne zbo­cze od­dzie­la­ły nas od prze­łę­czy; wczo­raj za­bra­kło do­słow­nie dwu­dzie­stu mi­nut. Zjazd na spodniach z Hiń­czo­wej roz­grze­wa nie­co. Na Ga­le­rii Cu­bryń­skiej spo­strze­ga­my nie­zbyt wy­raź­ny, tra­wer­su­ją­cy z pół­noc­nej ścia­ny sznu­re­czek śla­dów.

– Po­patrz! – po­ka­zu­ję mu ru­chem gło­wy. Adam wzru­sza ra­mio­na­mi.

– Dia­bli wie­dzą… – mru­czy.

Jesz­cze je­den zjazd mrocz­nym Mni­cho­wym Żle­bem, roz­mię­kły śnieg pod Cu­bry­ną – i uka­zu­je się Mor­skie Oko. Nad brze­giem dłu­go do­pro­wa­dza­my do po­rząd­ku po­strzę­pio­ne ska­fan­dry i spodnie.

– Mu­si­my wkro­czyć do schro­ni­ska w peł­ni for­my i chwa­ły – żar­tu­je Adam.

I wte­dy do­pie­ro na­stą­pi­ło dru­gie w tym dniu prze­bu­dze­nie…

***

– O czym my­ślisz? – za­py­tał mnie An­drzej Trusz­kow­ski. Chu­dy, ko­ści­sty, o po­tęż­nej gło­wie i dłu­gich jak u źre­ba­ka koń­czy­nach, z tru­dem mie­ścił się w fo­te­lu.

By­li­śmy jego go­ść­mi; mały, ru­chli­wy jak żywe sre­bro Sta­szek Wor­wa, ja i Zby­szek Ja­wo­row­ski alias „Baca”. Zby­szek, ze swo­im sta­le błą­ka­ją­cym się po ustach lek­ko ob­le­śnym uśmiesz­kiem, dla sa­mej przy­jem­no­ści sprze­ci­wia­nia się po­tra­fił w cią­gu jed­ne­go wie­czo­ru trzy razy zmie­nić zda­nie. Te­raz miał po­waż­ny kło­pot – nikt nie chciał z nim po­le­mi­zo­wać.

Sie­dzie­li­śmy w mrocz­nym, może nie­co sta­ro­świec­kim po­ko­ju, ga­wę­dząc przy­jaź­nie. Cie­pły piec ka­zał za­po­mnieć o za­ci­na­ją­cym desz­czu, a dys­kret­na lamp­ka nie mę­czy­ła oczu.

Nie mia­łem ocho­ty na roz­mo­wę. Śli­zga­łem się wzro­kiem po me­blach i ob­ra­zach, po­zy­tyw­nie oce­ni­łem świecz­nik i an­tycz­ną ser­want­kę, by wresz­cie, po­przez otwar­te drzwi, zo­ba­czyć w dru­gim po­ko­ju coś, cze­go w ża­den spo­sób nie mo­głem zi­den­ty­fi­ko­wać. „Co to może być? – my­śla­łem. – Ryn­graf? Pod­ko­wa?”

Ale to nie było to. Do­pie­ro ja­śniej­sze pa­smo na ciem­nej czu­pry­nie An­drze­ja na­pro­wa­dzi­ło mnie na ślad. O mało nie krzyk­ną­łem ze zdu­mie­nia; nig­dy nie przy­pusz­cza­łem, że zna­lazł i po­wie­sił so­bie nad łóż­kiem ten ka­wa­łek me­ta­lu! Z za­le­wu na­tar­czy­wych ob­ra­zów wy­rwał mnie do­pie­ro jego głos. Od­po­wie­dzia­łem tro­chę nie­przy­tom­nie:

– Przy­po­mnia­łem so­bie tę hi­sto­rię sprzed dwóch lat… Cho­ler­nie mi było głu­pio…

– Aha… – uśmiech­nął się Trusz­kow­ski. – A niech was dia­bli! Mo­gli­ście przy­najm­niej krzyk­nąć!

– Wo­ła­nie nie da­ło­by nic… – mruk­ną­łem pod no­sem.

– Słu­chaj, An­drzej – po­pro­sił Sta­szek – opo­wiedz, jak to wła­ści­wie było…

– Nie­ste­ty, wiem nie­wie­le wię­cej od was. Za­czą­łem się wspi­nać w za­cię­ciu, wbi­ja­łem hak… i zro­bi­ło się ciem­no. Wie­cie – tak jak­by elek­trow­nia wy­łą­czy­ła świa­tło: sza­ro, ciem­no i krop­ka. Resz­tę znam już tyl­ko z opo­wia­dań Wład­ka. Po­dob­no po­le­cia­łem i dyn­da­łem nie­przy­tom­ny na li­nie. Nie od­po­wia­da­łem na wo­ła­nia. Wła­dek do­szedł do mnie i pró­bo­wał cu­cić. Było mi nie­do­brze, gło­wa mnie bo­la­ła i nikt nie wie­dział, o co cho­dzi. Wte­dy Adaś Len­czow­ski na­dep­nął nogą – tu wzrok An­drze­ja po­wę­dro­wał przez otwar­te drzwi – na to…

– Za­czę­li­ście od­wrót?

– Tak, oczy­wi­ście. Choć by­łem nie­zbyt przy­tom­ny, mo­głem jesz­cze iść. Z Ryn­ny Waw­ryt­ki le­cia­ły ka­mie­nie i lód. Krzy­cze­li­śmy na was, ale bez skut­ku. W Mor­skim Oku we­zwa­no ka­ret­kę. Czu­łem się jesz­cze nie­źle, do­pie­ro w Kra­ko­wie stwier­dzo­no wła­ma­nie czasz­ki i ko­niecz­ność na­tych­mia­sto­wej ope­ra­cji. Całe szczę­ście – za­żar­to­wał – że tra­fi­ło to w moją „de­li­kat­ną głów­kę”, i to ubra­ną w gru­by, weł­nia­ny be­ret…