Kolorowy smak życia - Maria Beata Lidia Patlewicz - ebook

Kolorowy smak życia ebook

Maria Beata Lidia Patlewicz

0,0

Opis

Powieść „Kolorowy smak życia”, której akcja rozgrywa się w Jędrzychowicach, to świetnie uchwycony obraz wsi i jej mieszkańców na Ziemiach Odzyskanych tuż po II wojnie światowej.
Jedną z centralnych postaci jest Szymon Pielmowicz, którego autorka obdarzyła najważniejszymi cechami: szlachetnością i pracowitością.
Maria Beata Patlewicz z ogromnym talentem narratorskim uchwyciła rozterki życiowe młodych bohaterów. Jej wnikliwe opisy losów rodziny Pielmowiczów podnoszą walory tej książki, którą czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem.

Maria Beata Lidia Patlewicz - urodziła się w 1938 roku w Brzostowie (woj. wielkopolskie).
W 1962 roku ukończyła studia na Wydziale Rolniczym Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Karierę zawodową zaczęła w Ośrodku Doradztwa Rolniczego w Poświętnem (woj. mazowieckie). W 1976 roku uzyskała stopień doktora nauk rolniczych na Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Od 1983 roku kierowała Pracownią Szkolenia i Doskonalenia Kadr w Instytucie Hodowli i Aklimatyzacji Roślin w Radzikowie koło Warszawy. Tam też zakończyła karierę zawodową w 1998 roku.
Maria Beata Patlewicz przez całe życie pasjonowała się literaturą i historią. Jako poetka w swoich wierszach kultywowała miłość do ziemi i przyrody, a jako autorka artykułów i opracowań naukowych propagowała postęp w rolnictwie. Została nagrodzona wieloma odznakami za wdrażanie nauki i postępu w gospodarstwach rolnych.
Maria Beata Patlewicz zmarła 7 marca 2022 roku po długiej i ciężkiej chorobie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Budził się ciepły, pogodny czerwcowy dzień. Promienie wschodzącego słońca wpadły przez otwarte okno do sypialni i odbite w lustrze, wiszącym na przeciwległej ścianie, rozpoczęły swoje złociste pląsy po wszystkich kątach i zakamarkach pomieszczenia. Natrafiwszy na pogrążonego we śnie Szymona Pielmowicza, urządziły sobie igraszki w głębokich bruzdach jego twarzy i szyi. Śpiący mężczyzna poczuł tę słoneczną swawolę, poruszył kilka razy głową, machnął ręką, jakby odpędzał natrętną oraz wszędobylską muchę, zmienił ułożenie swego ciała i w końcu się obudził. Wyrwany ze snu, stracił w pierwszej chwili orientację i rozkojarzony rozglądał się wokoło, unosząc nieco głowę znad poduszki.

– Gdzie ja jestem? – spytał w popłochu sam siebie.

Powoli poznawał znajome sprzęty, a twarz leżącej obok żony przywróciła go ostatecznie do rzeczywistości. Wiszący na ścianie zegar wybił godzinę czwartą i Szymon poczuł, jak narasta w nim złość za to niepotrzebne przerwanie mu błogiego snu. Był stary i zmęczony życiem, a bezsenne, przeraźliwie długie noce coraz częściej stawały się jego nieodłącznymi towarzyszkami, toteż uważał się za szczęśliwego, jeśli – od czasu do czasu – udawało mu się umknąć im pod ciemny, puszysty i ciepły płaszcz snu. I właśnie dzisiaj owe figlarne promyki bezceremonialnie ten płaszcz z niego zerwały. Rozgniewany przesunął głowę w cień stojącej obok łóżka szafy i próbował ponownie zasnąć. Sen jednak uleciał bezpowrotnie i należało coś zrobić z dwiema długimi godzinami dzielącymi świt od poranka. Przeciągnął się leniwie na łóżku, położył – swoim zwyczajem – prawą rękę pod głowę. Zadumał się nad planem zajęć na zbliżający się dzień.

Najpilniejsza była praca przy sianie. Trawa na łące za parkiem, skoszona kilka dni temu, sucha jak pieprz czekała na zgarnięcie w kopy, przywiezienie do obejścia i złożenie na strychu, nad oborą, latem tak dusznym jak chlebowy piec. Pielmowicz wolał nie myśleć o stracie, jaką poniosłoby jego gospodarstwo, gdyby leżące na pokosach siano zmoczył deszcz. Czerwiec prawie zawsze bywał przeokropny i nieraz już przelotny deszcz narobił mu bigosu, ale zawsze dotyczyło to tylko resztek siana. Teraz jednak nie było ono nawet zgarnięte w wały. Te zaległości w pracy na łące spowodowane były opóźniającym się przyjazdem studiujących dzieci na letnie wakacje.

– Jakoś im się nie spieszy. – Szymon wydął usta w grymasie złości.

Jego niespokojna, rogata dusza dopatrywała się w ich postępowaniu lekceważenia, okazywanego im, rodzicom, zmęczonym trudami życia, którzy swoim dzieciom poświęcili wszystkie swoje siły. Ilekroć był podenerwowany, wyolbrzymiał wszelkie ich przewinienia i wtedy wysoka, ciemna fala złości zalewała jego serce, wypierając stamtąd ciepłe uczucia, jakie żywił do swoich dorosłych już dzieci, wcale nienajgorszych i chętnie pomagających im w gospodarskich pracach.

– Wiedzom, że do siana trza najmniej trzech osób – dolewał oburzenie niczym oliwę do płomyka złości jarzącego się w jego duszy. – Wiedzom, że mama – tak nazywał od lat swoją żonę – nie ma już sił do tej roboty.

Nie dopowiedział, że i jemu też brakuje sił, bo chciał przed samym sobą zminimalizować przykrość, jaką zawsze sprawiała mu sytuacja zmuszająca go do szukania pomocy u sąsiadów, choć w momentach piętrzenia się polowych prac zawsze taką pomoc u nich znajdował. Wieś była solidarna, a Pielmowicz należał do gospodarzy, którzy nie targują się o wysokość zapłaty. Nie znosił jednak tego „…kolędowania i czapkowania byle komu…” – tak nazywał poszukiwanie pomocnych do pracy rąk. Teraz też ta myśl wywołała w nim kolejną falę złości, która ostatecznie pozbawiła go szansy na choćby godzinne zdrzemnięcie się przed porannym wstawaniem. Więc aby ten czas wypełnić, Szymon zaczął w myśli oceniać możliwości znalezienia tej pomocy.

– Taki na przykład Zyga – przywołał nazwisko rzetelnie pracującego rolnika – nie przyjdzie przez tę swojom żone, chudom jędze, która wszędzie wcisko ten swój długi nochal istnej wiejskiej czarownicy i na wszystko nim kręci, a ten durny mąż nie tylko, że jej słucho, ale jeszcze przy niej ze szczętem głupieje. Robi tylko to, co mu nakaże, jakby nie wiedzioł, że cało wieś się z niego śmieje.

Szymon nie mógł zrozumieć tego „Zygoskiego trzęsienia portkami” przed żoną, co było prawdą i z czego rzeczywiście żartowali sobie sąsiedzi. Toteż pewnego dnia postanowił sam powiedzieć Zygowej, co o tym myśli. Okazja ku temu nadarzyła się podczas ich przypadkowego spotkania na polanie. Było to kilka lat temu, ale od tego czasu Szymon schodzi żonie Zygi z drogi i dziękuje Bogu, że ta ich… hm… – Szymon chciałby nazwać tamtą ich rozmowę wymianą zdań, ale tak naprawdę była to gorąca jak piekło awantura, którą żona Zygi mu zrobiła. I dziękuje także za to, że odbyło się to bez świadków. Nawet teraz, po latach, sam przed sobą nie umie bez wstydu i złości przyznać, że on słowami i gestami sąsiadki jędzy został rozbity jak schabowy kotlet. Zygowa nazwała wtedy Szymona podstarzałym i obleśnym capem, który wrzuca swoje cuchnące bubki w jej prywatne sprawy i udaje świętego, choć czortostem czuć go na kilometr…

– W duszu zamiast anielskoj sładyczy wy nabrali goroncu smołu i ziajacie niu niczym bazyliszek. I tolko patrzeć, jak wasze kaślawe giry stanu sia kapytami, a na durnom łbie pakażu sia dwa lucyferskie różki. Wy lepiej baczcie na swoju familju, a to pakażu wam tu belku, katoroj wy nie widzicie w swoim oku, a z zawiści dastrzegacie drobinku pyłka w moim…

Tą swoją śpiewną, zaburzańską mową wyrzucała cały potok słów, mieszając polskie słowa z rosyjskimi, co w innej sytuacji może byłyby zabawne, ale wtedy Szymona zmiażdżyło. On, tak zawsze elokwentny i zawsze pewny swych racji, wtedy zupełnie zbaraniał. Ona zaś, odchodząc, uniosła spódnicę, pokazała mu goły tyłek i zakręciła nim tak prowokacyjnie, że Szymon zbaraniał.

– Co to za diablica! – Wspomnienie tamtego spotkania aż go poderwało.

Przez dłuższy czas nic nie powiedział, sapiąc tylko i pochrząkując, zanim ponownie wrócił myślami do wędrówki po sąsiadach.

– Taki Grabiczko ma głowe na karku, ale z niej nie korzysto, bo za niego myśli Braszczan. – Szymon przerzucił swoje zirytowanie na drugiego sąsiada, niezbyt przez siebie lubianego. – Trzymo się tego Braszczana jak rzep psiego ogona i wszystko po nim papuguje…

Szymon wiedział, że właśnie teraz on oraz obaj sąsiedzi kończą wspólnie prowadzone zwożenie siana, toteż zdał sobie sprawę, że sąsiedzkiego wsparcia w tych dniach u nich nie znajdzie. Bo jeśliby nawet tę robotę skończyli, to Braszczan nie musi się najmować na odrobek u innych, gdyż ma dorosłe i pomagające mu dzieci. Grabiczko zaś, który ma dzieci małe i u którego się nie przelewa, mógłby pomóc innym sąsiadom za pieniądze, woli jednak nosić piasek za rękawy i zbijać bąki. Ale kiedy Braszczan weźmie swój tyłek w troki, ten obibok zacznie udawać, że coś tam w gospodarstwie robi. O tym, by w tym wolnym swoim czasie chciał pomagać innym, nie ma nawet co marzyć i żadną wizytą u niego nie trza sobie głowy zawracać. Trza pomyśleć o przyszłości i sąsiadach. Na przykład z Dotkiewiczem. Trza!

– Ale Dotkiewicz nie miał ochoty na sąsiadzkie pogaduszki.

Nie, nie zmitygował się od razu.

– Mom tylko dwie lewe ręce i sieczkę w głowie, więc to tak, jakby wyrzucić pieniądze w błoto. Nie popchniesz, bedzie stał jak słup; nie krzykniesz, bedzie gapił się pół dnia, nie wiadomo na co. W gospodarstwie wszystko mu się wali, a on całe dni wisi na tym swoim chyboczącym się płocie i gapi na przechodzących ludzi. Że też takiego święto ziemia nosi. Jedy! Jedy!

Krytyczne uwagi pod adresem sąsiadów wyciszyły nieco Szymona, choleryka czystej wody, wybuchającego z byle powodu i równie szybko gasnącego jak płomień palonej słomy. Mógł teraz już spokojniej wyrokować, pomocy którego sąsiada może oczekiwać.

– Trza bedzie poprosić Sztuma – zdecydował w końcu. – On mo jeszcze troche siana na łące, ale jest nom życzliwy, a Sztumowa nigdy nie zrobi mi piekła… Tak, Sztumowie som pewni i to z nimi trza sie na jutro umówić. Bo dzisiej my sami, mama i ja, siano skopim.

Ustaliwszy dzienny plan działania, Szymon powrócił myślami do swoich dzieci, zastanawiając się, co mogło opóźnić ich przyjazd, ale nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy. Może Hanna coś wie? Podniósł głowę i zerknął w kierunku żony. Spała obok niego, leżąc na wznak i lekko pochrapując. Siwe jak i jego włosy, rozrzucone w nieładzie na poduszce, okalały jej pomarszczoną twarz, nie przydając jej piękna. Twarz miała jednak bardzo beztroską i Szymon tego jej pozazdrościł.

– Śpi, jakby dzisiaj było święto i nie trza było iść do siana. Lekceważy sobie robote, tak jak jej dzieci.

Znów obudziło się w nim zniecierpliwienie, a w takich chwilach dzieci przestawały być ich wspólne i stawały się tylko jej – Hanny.

– Obudź się! – Potrząsnął ramieniem żony. – Śpisz i śpisz, jakby nic nie było do roboty, a mie troska o siano spać nie daje.

– Co?… Co?… Co się stało? – Hanna, podobnie jak on godzinę wcześniej, nie od razu zorientowała się, co się dzieje. – Czy czas wstawać?

– Czas, czas! Ino patrzeć, jak będzie szósto, a ty śpisz i śpisz. Ja nie wiem, że ty tak możesz.

– Szósto? Już szósto? Gdzie ten budzik?

Aby dosięgnąć zegarek stojący na stoliku po jego stronie łóżka, przechyliła się przez męża, przygniatając go swoim ciężarem.

– Co ty, kobito?… Chcesz mie udusić? Mie tak wszystkie kości bolo, a ty rzucosz sie na mie, jak jaki zwierz… Ta, przesuń sie…

Niecierpliwie się wiercił, chcąc się uwolnić od jej ciężaru.

Nie zważając na jego protesty, spokojnie ujęła budzik i przysunąwszy go do twarzy gestem krótkowidza, spojrzała na cyferblat.

– Jako szósto? Jest dopiero dwadzieścia po piątej. – Postawiła budzik na miejsce i dopiero wtedy ponownie położyła się obok męża. – Po coś mie tak wcześnie obudził? – spytała czupurnie. – Mogłam jeszcze z pół godziny pospać

– Pospać! A potem na łapu-capu brać co popadnie. Robote trza zaplanować. Po tych upałach siano na łące wyschło na pieprz. Nie dej Boże, żeby przyszedł deszcz.

– Jak mo przyjść, to przyjdzie, nawet jakbym całą noc oka nie zmrużyła. – Hanna nie była tak impulsywna, jak jej mąż i spokojnie reagowała na zdarzenia, na które nie mieli wpływu. – A to, że po rannym obrządku trza iść na łąke, zaplanowalim już wczoraj.

– O jedy, kobito, że też ty zawdy szukosz dziury w całym. Korona ci z głowy spadła, bo obudziłaś sie pół godziny za wcześnie?

– A żebyś wiedział, ty mój wieczny marudo… – Delikatnie dotknęła jego policzka.

– Marudo! A potem bedzie ci wszystko z rąk leciało z pośpiechu.

Szymon, udając niezadowolonego, uległ jednak błogiemu uczuciu, jakie ogarniało go zawsze, ilekroć jego ciała pieszczotliwie dotknęła dłoń żony. Przez wszystkie długie lata ich małżeństwa jej bliskość i jej miłość były dla niego ostoją. W ciężkich chwilach, których mu życie nie szczędziło, podtrzymywała go świadomość, że ona czeka na niego ze słowami pociechy. Jego rogatą duszę i buńczuczne usposobienie zawsze skutecznie pętały jej uspokajające gesty, zapadające w jego serce brylantami szczęścia.

Ich związek był udany dla obojga. Poznali się ponad trzydzieści lat temu w mroźny, zimowy dzień i zauroczyli w sobie od pierwszego spotkania. Szymon, wtedy dwudziestotrzyletni młodzian, wywodzący się z zamożnej, choć niezbyt światłej, ziemiańskiej rodziny, przyjechał specjalnie aż spod Uzhoroda do małej wsi Cembrowina koło Dukli. Powiedziano mu, że jedna z dwóch ładnych i pracowitych córek skromnego chłopa, z trudem, ale wiążącego koniec z końcem na trzyipółmorgowym gospodarstwie, byłaby dla niego odpowiednią partią. Bo w majątku należącym do jego rodziny i rządzonym przez despotyczną matkę potrzebna była para zdrowych, silnych rąk do pracy i Szymon postanowił je zdobyć. Cieszył się więc, że dziewczyna była urodziwa. Bo była! Szymon jeszcze dzisiaj dokładnie pamięta to ich pierwsze spotkanie.

Wjechał w obejście jej ojca z fasonem, saniami zaprzężonymi w parę dorodnych koni, pokrzykując wesoło:

– Hej! Hej! A jest tam kto? Hej!

Na progu stanęła niezbyt wysoka, ale zgrabna dziewczyna z warkoczem ciemnych włosów spadającym na piersi.

– Słucham pana? – Głos jej zabrzmiał czysto i dźwięcznie.

– Ładno szelma! – Uśmiechnął się radośnie i głośno zapytał: – Czy zastałem ojców?

– Nie, wyjechali na targ…

„Dobrze się składo” – pomyślał, przywiązując lejce do luśni. „Nie trza bedzie stosować fortelu, by dziewke urobić…”

Zgrabnie zeskoczył z sań i skierował się do progu domu. Był wysokim, dobrze zbudowanym, jasnowłosym młodzieńcem o niebieskich oczach i zadartym nosie. Kiedy tak szedł od sań do progu ich domu, Hannę opanowało jakieś dziwne, radosne uczucie. Zauroczona młodzieńcem, nie spuszczała z niego oczu. On, idąc ku niej, także na nią spoglądał. Stanął wreszcie tak blisko, że musiała otworzyć drzwi domu, by się cofnąć i wejść do sieni, a potem do kuchni. Nie czekając na jej zaproszenie, bezceremonialnie wszedł za nią i rozejrzał się po izbie.

– Czy dostane czego gorącego do picia? – spytał wesoło.

Zaraz potem podszedł do glinianych dzbanków, wiszących nad płytą kuchenną, i przejechał po nich palcem, by sprawdzić, czy nie ma na nich kurzu. Palec pozostał czysty i to go ucieszyło. Zwrócił się do dziewczyny z radosnym błyskiem w oczach, trzymając ten wyciągnięty palec przed sobą, ale w jej spojrzeniu dostrzegł urazę.

– Co to, przyjechoł pan sprawdzać porządki? – powiedziała zgryźliwie, nie kryjąc rozczarowania. Jego bezczelne zachowanie uraziło jej dumę.

– A tak! I po to też. – Z jej dąsania się nic sobie nie robił. – Moja żona musi lubić porządki… A ja tu po niom przyjechał. – Nie czekając na jej odpowiedź, usiadł przy stole, uśmiechnął się szeroko i pewnym siebie głosem powiedział: – Proszę mi dać czegoś gorącego do picia.

Hanna, nalewając gorącej, zbożowej kawy do sporego, glinianego kubka, czuła, jak pod wpływem tego jego uśmiechu topnieje jej niechęć; słyszała, jak szalenie bije jej serce.

„Przyjechoł się żenić” – myślała. „Chce się żenić… Może ze mną? Nie!… To pewnie chodzi o Helenke… Tak, na pewno o nią. Jest młodsza… No, może nie ładniejsza, ale zawsze co siedemnaście lat, to nie dziewiętnaście… Tylko że nic z tego nie bedzie”. Ucieszyła się nagle i wesoło, głośno się odezwała:

– Helenka jest zaręczona!

– A mie ona nie interesuje – odpowiedział szybko, patrząc na nią znad kubka kawy. – Ty bedziesz mojom żoną!

Hanna aż ręce przyłożyła do serca, a on wstał i podszedł do niej. Czuła dziwne wzruszenie i wielką radość, kiedy delikatnie dotknął jej policzka i powtórzył:

– Ty niom bedziesz…

– Co ty, tatuś, nie słyszysz, co do ciebie mówie? – Hanna tarmosiła męża za rękaw koszuli.

– Co?… Co?… Tak się troche zadumałem. Mówiłaś coś?

– Tak. Teroz już naprawde czas wstawać. Zaroz bedzie piąto i tylko patrzeć, jak przyjedzie mleczarek.

Jakby na potwierdzenie jej słów przeraźliwie zaterkotał budzik.

– To mosz racji. – Szymon zaczął niezdarnie gramolić się z łóżka. – Teroz to już trza wychodzić…

Na łąkę jechali wozem zaprzężonym w dwa konie, do którego z tyłu dowiązali grabarkę. Jej duże, metalowe koła niemiłosiernie terkotały po bruku wiejskiej drogi. Hanna nie mogła znieść tego hałasu. Miała wrażenie, że jej głowa za chwilę rozleci się na tysiące drobniutkich kawałków.

– Zjedź, tatuś, troche bardziej na pobocze – zwróciła się do męża, przekrzykując turkot. – Bo od tego hałasu zwariuje.

– To nic nie do, grabarka jest szerszo od latówki! – odkrzyknął, ale posłusznie skierował konie na sam skraj drogi.

Teraz po bruku terkotało tylko jedno koło i hałas był mniejszy. Wieś, przez którą przejeżdżali, o tej porze roku tonęła w powodzi kwitnących kwiatów, wychylających się spoza niezbyt solidnych płotów i bram otaczających zabudowania mijanych sąsiadów. Widząc ich na podwórzu, Szymon unosił nieco kapelusza, na co reagowali w podobny sposób. Za kościołem skręcili w prawo i znaleźli się na drodze jeszcze należącej do wsi, ale już poza nią leżącej. Dorodne kasztany posadzone po obu jej stronach już teraz rano dawały chłód, który Hanna chłonęła pełną piersią. Wolała nie myśleć o wysiłku, jaki ją czeka na łące w tak upalny i parny dzień, na jaki się zanosiło. Przejechali solidny most, przerzucony przez cuchnący, wojenny kanał zaporowy i skręcili w polną drogę biegnącą wzdłuż starego, zaniedbanego parku, okalającego opuszczony pałac, należący kiedyś do niemieckiego grafa. Gałęzie starych klonów wychylały się daleko nad drogę, splatając się ściśle z tak samo wszędobylskimi gałęziami rosochatych buków, rosnących po drugiej stronie drogi, tworząc naturalny, zielony tunel. Przesiewające się przez niego słoneczne promienie rzucały na jadących kaskadę złotych blasków, utrudniając swobodne patrzenie. Za parkiem droga wbiegła między wiejskie łąki, które – niczym zielone morze – ciągnęły się hen, po horyzont. Rosnące na ich obrzeżu mizerne olchy wyglądały jak małe stateczki, zagubione w bezkresie tej zieloności. Teraz już swobodnie operujące słońce oślepiało i Hanna musiała nasunąć chustkę głęboko na czoło.

Zatrzymali się przy swojej działce, tuż obok jednej z tych wątłych olch, gęsto oplecionych jeżynami obsypanymi białymi, delikatnymi kwiatkami, rokującymi duży urodzaj.

– Mama, połóż jedzenie i picie pod tym drzewem, a ja pojade wozem nad kanał i zostawie tam gniadego na popas. Do grabarki zaprzęgne karego.

Hanna zaczęła schodzić z wozu, ciężko gramoląc się po kole, a potem zdjęła kankę z piciem oraz zawiniątko z jedzeniem i ruszyła w kierunku olchy.

– Zostaw tutej moje widły! – krzyknęła za mężem. – I grabie!

Szymon, nie zatrzymawszy nawet koni, wykonał jej polecenie. Zrzucił najpierw jedne, a potem drugie.

– Tatuś! – krzyknęła donośniej. – Zostaw grabarke. Po co będziesz ją ciągł na drugi koniec łąki.

W odpowiedzi tylko machnął ręką.

– Po co mom ją zostawiać tam i pieszo po nią wracać, skoro moge zacząć grabić siano z drugiego końca łąki – mruknął pod nosem, sam do siebie. – Ale! Ale! Czy ja sam dom rade jom odczepić? – Zrobił gest, jakby chciał zatrzymać konie, lecz się rozmyślił. „Najwyżej zawołom mame do pomocy” – pogodnie pomyślał i leniwie podciął konie batem, na co każdy z nich zareagował jedynie żwawszym machnięciem ogonem.

Hanna, patrząc w ślad za odjeżdżającym mężem, uświadomiła sobie, że będzie się musiała wlec na drugi koniec łąki, bo Szymon sam nie poradzi sobie z odpięciem grabarki od wozu i będzie tam na nią czekał.

– Po co kazałam mu zrzucać tutaj widły i grabie – ciężko westchnęła. – Teroz musze je tam sama targać.

Przyjście żony wyraźnie Szymona ucieszyło. Puścił właśnie na popas spętanego gniadego i to, że nie musi jej wołać, było mu na rękę.

„Nie wydo sie, że som bym sobie nie poradził z tom grabarkom” – pomyślał pogodnie. „A jak już mama przyszła, to niech pomoże”.

– Chodź, mama, chodź – powiedział głośno, prawie radośnie, bo czas jest na wagę złota.

Pracowali, nie szczędząc sił. Szymon, jeżdżąc wzdłuż łąki na niewygodnej grabarce, zbierał siano w długie, grube wały, które Hanna z mozołem zgarniała na kopy. Małżonkowie nie odzywali się do siebie. Szkoda było czasu – w powietrzu wisiał deszcz. Kiedy Szymon skończył grabienie, podjechał grabarką w pobliże drogi, by ją tam zostawić. Ciężko zszedł z maszyny i – oparłszy dłonie na biodrach – przechylił się do tyłu, prostując obolałe plecy. Potem wyprzągł z grabarki karego, przerzucił mu puszory przez grzbiet, wyjął z pyska wędzidło, założył na przednie nogi pęta i klepnąwszy ręką po szyi, puścił na popas w pobliżu gniadego. Sam poszedł kilka kroków w kierunku pracującej na środku łąki żony i zawołał:

– Mama, chodź, zjemy troche i napijem się kawy. Chodź! Chodź!

Nie czekając na jej odpowiedź, odwrócił się i ruszył w stronę olchy.

Hanna też była spragniona. Wbiła w ziemię widły i wolno ruszyła w jego kierunku, ocierając rąbkiem fartucha twarz. Szymon w międzyczasie wyciągnął kankę, daremnie rozglądał się za jakimś garnuszkiem.

– Mama, czyś ty nie wzięła żadnego garnuszka do picia?

– Ano nie wzięłam – odpowiedziała, siadając ciężko na trawie, w wątłym cieniu drzewka.

Powietrze było tak duszne, że utrudniało oddychanie. Pot spływał kroplami z jej twarzy i znaczył swą obecność mokrymi plamami na bluzce i spódnicy.

– Ja nie wiem, o czym ty, kobito, myślisz – zirytował się. – O jedy! Jedy! No powiedz sama, jak ja mom się z tego napić? – Zdenerwowany wskazał na dużą i nieporęczną kankę.

– Wlej do dekielka – odpowiedziała, nic sobie nie robiąc z jego zrzędzenia.

– To se sama wlej – odpowiedział nadąsany. – Ja nie wiem, jak można być tako zapominalsko. Czemu to ja mam pamiętać o babskich sprawach?

– A czemu to ja mam pamiętać o chłopskich? – spytała. – Wziąłbyś dzisiaj grabie, jakbym ci nie przypomniała?

– Grabie to babskie narzędzie. Kobiety nimi grabią, a nie chłopy…

– Dejże już spokój! Mosz, pij! – Podała mężowi dekielek pełen ciemnej i słodkiej kawy.

– No, jak tu pić…

– Pij, nie marudź. Jak się troche rozleje, straty nie będzie, to nie złoto. – Rozwinęła węzełek z jedzeniem, wzięła do ręki dwie pajdy chleba posmarowane masłem, odłamała kawałek twarożku własnej roboty i wszystko to podała mężowi. – To dla ciebie – powiedziała.

– Czy wziełaś sól? Pewnie też zapomniałaś…

– A żebyś wiedzioł!

– Kawa ciepło, ser bez soli… Już trawa byłaby lepszo.

– Jak wolisz trawe, to możeś ty koń? – zażartowała.

– Kobito, radze ci po dobroci, nie zaczynaj!…

– Coś ty, tatuś – delikatnie pogłaskała jego rękę – na żartach się nie znosz? W taki upał to wcale nie dziwno, że kawa jest ciepło. A musisz też wiedzieć, że w upały soli się nie używo. Bez soli mniej się chce pić i przez to mo się więcej sił. A nom jej potrza. Popatrz, ile siana trzeba jeszcze skopić. A deszcz ino wisi…

– Myślisz, że bedzie padać? – spytał rozbrojony jej miłym gestem.

– Bedzie…

– I nie zdążym zwieźć?

– Proś Boga, żebyśmy zdążyli skopić…

– To masz racji… No, trza się brać za robote.

Odstawił dekielek i ciężko wstał z ziemu.

Hanna kończyła swój chleb z serem, popijając nieudolnie kawę z dekielka przejętego od męża.

– Ja bede zgarnioł widłami, a ty grabiami.

– Nie, i ty, i ja bedziem zgarniać widłami. Za grabienie weźmiemy sie, jak starczy nom czasu.

– Niech i tak bedzie. No, to chodźmy…

Józef Sztum i jego żona Katarzyna, najbliżsi sąsiedzi Pielmowiczów, wracając drabiniastym wozem z resztką siana z dalej położonej łąki, obserwowali zmordowanych staruszków. Godzina była prawie dwunasta, powietrze parne jak łaźnia rzymska, a Pielmowicze mieli do skopienia jeszcze cztery grube wały siana. Ich powolne ruchy świadczyły o ogromnym zmęczeniu, a deszcz czuło się już przez skórę.

– Chyba im pamożem, co, Kasiu? – Sztum zwrócił się do żony z tym swoim śpiewnym, zaburzańskim akcentem. – Zajmie nam to pół godziny, a oni – wskazał ruchem głowy Pielmowiczów – bez naszej pamocy tego siana nie skopio i zamoknie, bo deszczu ino patrzeć…

– Chyba tak. Som tacy zmordowani. Nie wypada nie pamoc – odpowiedziała pogodnie i śpiewnie jak mąż.

– Prr! – zawołał na konie, kiedy dojechali do działki Pielmowiczów. – Nu, rebionka – zwrócił się do dwójki swoich dzieci, które mieli ze sobą – zeskakujta z woza. Musicie sia jeszcze trochu same pabawić.

– Mie już się nie chce – marudziła pięcioletnia Zosia, układając buzię w podkówkę.

– Tylko na minutku, na jednu chwilku, a potom w doma opowiem ci historyjku o smoku. A teraz chodź. – Ujął dziewczynkę pod ramionka i podał żonie stojącej obok wozu. – A ty, Janek – zwrócił się do syna – zeskakuj sam.

Siedmiolatek posłusznie wykonał polecenie ojca.

– Ale tej historyjki o smoku też bende słuchać – zastrzegł się ojcu.

– Bendziesz, bendziesz, ale teraz uważaj na Zochne.

– A czy ona mie pasłucha?

– A to paprobuj – zachęcił go ojciec. – Czymś tam zainteresuj, coś opowiedz …

– Chodź, pójdziem papatrzeć na żabki. – Chciał ująć siostrę za rękę, ale ona schowała ją za siebie. Ponowił próbę i znów napotkał na opór dziewczynki. – Nie bondź durna, żabki su takie malutkie i takie ładne.

– Nie chce żabek, chce zrywać kwiatki – powiedziała płaczliwie, cofając się z rączkami założonymi do tyłu. – Chce mieć wianuszek… – Była bliska płaczu.

– A gdzie ty znajdziesz kwiatki, kiedy łąki skoszone…

– Chce kwiatków – powtórzyła z uporem.

Zanosiło się na poważną kłótnię dzieci i Sztum zrozumiał, że musi temu zaradzić. Podszedł do cofającej się córki i pogłaskał ją po głowie, a kiedy ją uniosła i spojrzała na ojca, uśmiechnął się do niej, zwracając się do syna zaś, powiedział:

– Idzicie wzdłuż drogi, a to przy drzewkach znajdziecie kwiatki, katorych maszyna nie ścieła. No, idzicie, idzicie – dodał trochę zniecierpliwiony, widząc niezdecydowanie dzieci.

Lekko popchnął ich we wskazanym kierunku i chwilkę za nimi popatrzył. Był rad, że obyło się bez płaczu Zosi i bez potrzeby straszenia karą za nieposłuszeństwo.

Żona obserwowała ich z uśmiechem. Bawiła ją kłótnia dzieci i cieszyła szybka reakcja męża.

„Dobry z niego ojciec” – pomyślała ciepło i w myśli dodała: „Dziękuje ci, Panie, żeś dał mi adwage podejścia do niego na toj wiejskoj guliance. A to by stał sam całyj czas i tolko na mnie sia gapił”. Na chwilkę uchyliła wieko kuferka wspomnień.

– Padaj mi widły – poprosiła, zwracając się do męża.

– Bierz i moje – dodał, podając jej dwoje wideł. – Ja zwalniu puszory z arczyka, coby konie nie paniosły…

– Szczęść wam Boże! – krzyknęła Katarzyna Sztum do Pielmowiczów, zaczynając bez pytania kopić siano za pokosie leżącym najbliżej drogi.

– Dej Boże, dej! – odpowiedział wesoło Szymon.

Lubił swoich młodych sąsiadów zza miedzy i w wolnych chwilach chętnie szedł do nich na pogawędkę, która zawsze przeradzała się w jego monolog. Pielmowicz lubił opowiadać i miał o czym. W swoim długim życiu przechodził różne koleje losu, które w miarę upływu czasu zawodząca pamięć koloryzowała i coraz mocniej splątywała ze sobą. Sztumowie znali już wszystkie fakty z życia sąsiada, ale zawsze poddawali się urokowi fantazji, zakwitającej na kanwie historycznej prawdy jego życiowych przeżyć. Kiedy jednak te nastrojami malowane opowieści Szymona stawały się tylko bajkowymi historyjkami, wykorzystywali odpowiedni moment, by sprowadzić Szymona na ziemię, co najczęściej oznaczało podjęcie rozmowy na temat rolnictwa.

Szymon był dobrym i doświadczonym gospodarzem i miał wiele do przekazania, a to, co mówił, było odbiciem tego, co rzeczywiście stosował w praktyce swego gospodarstwa. Sztumowie zaś, najbliżsi sąsiedzi Pielmowicza, mogący na bieżąco śledzić jego poczynania i efekty tychże poczynań w postaci plonów, od razu weryfikowali prawdę jego słów. Właściwie to dopiero od Pielmowiczów uczyli się kierowania gospodarstwem. Bo Sztum dotarł do Polski zza Bugu, będąc młodym człowiekiem, mającym za sobą zaledwie rozpoczętą pracę młodszego koniuszego w kołchozie „Dorodny Kłos”, a jego żona była polowym pracownikiem owego kołchozu.

Młodzi małżonkowie tam właśnie się spotkali i zauroczyli w sobie, choć pobrali się już na Ziemiach Odzyskanych. A raczej – w drodze na te Ziemie. I kiedy objęli w Jędrzychowicach gospodarstwo, nie bardzo wiedzieli, jak nim kierować. Uważnie więc Pielmowiczów podpatrywali; on – Szymona, ona – Hannę. Chłonęli wszystkie ich fachowe rady, odpłacając się za nie życzliwością i samorzutną pomocą przy różnych pracach gospodarskich, bez której Szymon i Hanna nie daliby sobie rady. Obie strony doskonale się uzupełniały, tworząc zgrany duet, łączący młodość z wiekiem bardziej niż średnim, umiejętności starszych z chłonnością umysłów młodych oraz doświadczenie życiowe z optymizmem. Dzieląca ich różnica lat była dla nich zupełnie nieistotna. Żadną przeszkodą nie był także brak pokrewieństwa, bo i bez tego czuli się sobie bliscy. Pielmowicz traktował Sztuma po ojcowsku, a ten okazywał mu synowski szacunek. Teraz też, zanim zaczął pomagać, podszedł do Pielmowicza i przywitał się z nim, Hannę zaś powitał tym śpiewnym tonem.

– Dzień dobry – odpowiedziała, przystając na chwilkę. – Dziękuje z całego serca za pomoc. Całkiem już nie mom sił, a deszcz ino, ino…

Kiedy już skopili siano i jechali do domu, Szymon z Hanną na pierwszym wozie z tą swoją z tyłu doczepioną grabarką, a za nimi Sztum z rodziną, ten ostatni, wskazując na wóz sąsiadów, spytał:

– A kiedy przyjadu jeich dzieci, Magda i Paweł?

– Lada dzień, bo każdego roku w tom porom wracaj ze swoich szkół – odpowiedziała Pielmowiczowa.

Sztumowa siedziała z tyłu za mężem, trzymając na kolanach córkę i obejmując ramieniem opartego o nią syna. Chętnie podjęła ten wątek rozmowy. Lubiła młodych Pielmowiczów i też oczekiwała ich przyjazdu. Bo kiedy dorosłe dzieci sąsiadów były w domu, ona i jej najstarsza córka Dorotka w wolnych chwilach wpadały do nich na pogadanki przy kompocie. Rozmawiali wtedy najczęściej o mieście, w którym Magda i Paweł studiowali i potrafili – jak to określała: „apawiadać jak w kinie i nie zadzierać nosa, choć su uczone…”. Sztumowie, podobnie jak wszyscy rolnicy we wsi, wiedzieli, że starzy Pielmowicze noszą się z zamiarem przekazania gospodarstwa któremuś z dzieci, bo tak kiedyś publicznie o tym napomknął sam Pielmowicz. Z tychże informacji i z własnych obserwacji próbowali wysnuć jakieś wnioski. Wiedzieli, że Magda na wieś nie wróci, bo sama im to powiedziała; wiedzieli też, że Paweł w tym roku kończy studia, i domyślali się, że Szymon chciałby, aby syn został na gospodarstwie. Ale czy tak się stanie?

– Czy Hanna mówiła ci, co będzie Paweł robił pa szkole? – zapytał Sztum.

Ale Katarzyna niczego więcej nie wiedziała; Hanna nie wypowiadała się na ten temat.

– Może Pielmowicze gaspadarstwo sprzedadzu, bo Magda tu nie bendzie – dodała.

– To ci powiedziała Hanna? – Sztum żywo zareagował na słowa żony.

– To ja tak ad siebie myślu, bo tak pa prawdzie oni starzy i młodzi maju twardy orzech do zgryzienia.

Katarzyna