Koko - Peter Straub - ebook + książka

Koko ebook

Peter Straub

3,1

Opis

Koko Petera Strauba to wciągający thriller psychologiczny, w którym horror i paranoja są nie do odróżnienia od rzeczywistości.

Koko. Tylko czterech mężczyzn wie co to znaczy. Teraz muszą to powstrzymać. Byli wietnamscy weterani - lekarz, prawnik, robotnik i właściciel restauracji.

Bardzo różnią się od siebie, łączy ich jednak wspólna historia i jedna przygniatająca tajemnica. Teraz połączyli się ponownie i wkrótce wyruszą na wyprawę, która poprowadzi ich z Waszyngtonu, przez cmentarze i zaułki Dalekiego Wschodu, do ludzkiej dżungli Nowego Jorku, gdzie zapolują na kogoś z przeszłości, kto powstał z mroku, aby zabijać, zabijać, zabijać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 787

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (7 ocen)
0
3
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwelinaV

Dobrze spędzony czas

W swojej kategorii gatunkowej bardzo dobre. Niezależnie od kategorii, mamy tu bardzo dobry opis stanu mentalnego weteranów z Wietnamu, PTSD i zadawnionych traum. Nie przeszkadzało mi, że każda postać kobieca jest nieco karykaturalna. Pasuje mi to do treści i głosu opowieści, gdzie kobiety widzimy wyłącznie oczami mężczyzn - jako gderliwe, nierozumiejące żony lub jako obiekt idealny (znaczące, że też z Azji). W końcu to intymnie męska opowieść o tym, co dawno temu przydarzyło się w męskim gronie. Opowieść o braterskości chłopców raczej niż mężczyzn bo to co zdaje się prawdziwie ważne w ich życiu, było tam i wtedy. Sama intryga była wciągająca. Przerzucałam kartki zaciekawiona i skończyłam usatysfakcjonowana.
10

Popularność




Część pierwsza. Monument

Część pierw­sza Monu­ment

1. Waszyngton

1

Waszyng­ton

1

O trze­ciej po połu­dniu w szary wietrzny listo­pa­dowy dzień lekarz pedia­tra Michael Poole spoj­rzał przez okno na par­king hotelu She­ra­ton. Fur­go­netka VW, poma­lo­wana sprayem w roz­myte sym­bole pokoju i pro­wa­dzona przez pijaka albo wariata, skrę­cała mię­dzy pierw­szym rzę­dem zapar­ko­wa­nych aut a wjaz­dem, zatrzy­mu­jąc trą­biące samo­chody na poje­dyn­czym pasie. Zakoń­czyła manewr, ude­rza­jąc przed­nim zde­rza­kiem w kratę chłod­nicy i reflek­tory zaku­rzo­nego małego camaro. Cały przód camaro zło­żył się w har­mo­nijkę. Ryk­nęły klak­sony. Fur­go­netka miała przed sobą zablo­ko­wane, sfru­stro­wane pojazdy wroga. Kie­rowca wyco­fał i Michael myślał, że uciek­nie, poje­dzie na wstecz­nym wzdłuż rzędu aut do wyjazdu na Woodley Road, ale auto wci­snęło się na wolne miej­sce dwa samo­chody dalej.

– Cóż, cho­lera – mruk­nął Michael. – Facet poświę­cił camaro dla miej­sca par­kin­go­wego.

Dwa razy dzwo­nił do recep­cji z pyta­niem o wia­do­mo­ści, ale żaden z trzech męż­czyzn jesz­cze się nie zamel­do­wał. O ile Conor Lin­kla­ter nie wpadł na pomysł, żeby jechać z Nor­walk moto­cy­klem, pra­wie na pewno wsiadł do waha­dła z Nowego Jorku, ale podo­bała mu się fan­ta­zja, że zoba­czy ich wszyst­kich wysia­da­ją­cych z fur­go­netki, jedy­nych oca­la­łych z ich plu­tonu: Harry’ego „Beansa” Beeversa, Zagu­bio­nego Szefa, naj­gor­szego porucz­nika świata; Tinę Puma, Pumo Pumę, zwa­nego przez Under­hilla „Lady” Pumo; dzi­kiego małego Conora Lin­kla­tera. Oczy­wi­ście pod­jadą przed hotel osobno, tak­sów­kami, ale chciał, żeby wysie­dli z fur­go­netki. Nie zda­wał sobie sprawy, jak bar­dzo pra­gnął, żeby do niego dołą­czyli – wpraw­dzie zamie­rzał naj­pierw sam zoba­czyć pomnik, ale jesz­cze bar­dziej chciał zoba­czyć go póź­niej z nimi.

Michael Poole patrzył, jak otwie­rają się drzwi fur­go­netki. Naj­pierw uka­zała się dłoń zaci­śnięta na szyjce butelki, którą natych­miast roz­po­znał – był to jack daniel’s sour mash.

Za jac­kiem daniel­sem powoli wysu­nęła się gruba ręka, a potem głowa nakryta okla­płym kape­lu­szem woj­sko­wym. Męż­czy­zna, który teraz zatrza­ski­wał drzwi po stro­nie kie­rowcy, miał ponad sześć stóp wzro­stu i ważył co naj­mniej dwie­ście trzy­dzie­ści fun­tów. Nosił masku­jący mun­dur polowy w tygry­sie pręgi. Dwóch niż­szych męż­czyzn w podob­nych stro­jach wysia­dło przez prze­su­wane drzwi z boku fur­go­netki. Rosły bro­dacz w pod­nisz­czo­nej kami­zelce kulo­od­por­nej zatrza­snął drzwi pasa­żera i obszedł przód fur­go­netki, żeby wziąć butelkę. Roze­śmiał się, potrzą­snął głową, pocią­gnął solidny łyk i prze­ka­zał flaszkę jed­nemu z pozo­sta­łych. Poole uznał, że indy­wi­du­al­nie i zbio­rowo są podobni do dzie­siąt­ków żoł­nie­rzy, któ­rych znał. Pochy­lił się i patrzył z czo­łem przy­ci­śnię­tym do szyby.

Oczy­wi­ście nie znał żad­nego z nich. Podo­bień­stwo miało cha­rak­ter ogólny. Wiel­ko­lud nie był Under­hil­lem i pozo­stali nie byli jego kole­gami.

Chciał zoba­czyć tam zna­jo­mych, tak wyglą­dała prawda. Marzyło mu się wiel­kie donio­słe spo­tka­nie po latach ze wszyst­kimi, któ­rych znał w Wiet­na­mie, żywych lub mar­twych. I chciał zoba­czyć pomnik – co wię­cej, chciał go poko­chać. Nie­mal bał się iść do miej­sca upa­mięt­nia­ją­cego pole­głych w Wiet­na­mie. Na zdję­ciach wyglą­dało pięk­nie, mocne, surowe i posępne. Warte kocha­nia. Jedy­nym pomni­kiem, jakiego kie­dy­kol­wiek spo­dzie­wał się dla sie­bie, był pomnik odręb­no­ści, ale prze­cież mógł na niego liczyć rów­nież każdy z tych kow­bo­jów na par­kingu, ponie­waż zawsze byli nie­po­dobni do innych, tak jak nie­po­dobni są zmarli. Wszy­scy razem odróż­niali się tak bar­dzo, że rów­nie dobrze mogliby nale­żeć do odręb­nego ple­mie­nia. Chciał zna­leźć na pomniku nazwi­ska, które zastą­piły jego nazwi­sko.

Wielki kow­boj wyjął z kie­szeni koszuli kawa­łek papieru i pisał zgięty wpół nad maską fur­go­netki. Pozo­stali wyła­do­wali worki mary­nar­skie. Butelka jacka danielsa prze­cho­dziła z rąk do rąk, aż kie­rowca wziął ostatni łyk i wsu­nął ją do worka.

Michael chciał być na zewnątrz, dzia­łać. Zgod­nie z har­mo­no­gra­mem, który ode­brał w recep­cji na dole, parada na Con­sti­tu­tion Ave­nue już się roz­po­częła. Zanim po raz pierw­szy spoj­rzy na pomnik i wróci, pozo­stali już będą zamel­do­wani.

Chyba że Harry Beevers pije w barze restau­ra­cji Tiny Puma i prosi o jesz­cze jedno mar­tini z wódką, o jesz­cze jedno malut­kie mar­to­oni. Wtedy zła­piemy waha­dło o pią­tej zamiast o czwar­tej, albo o szó­stej, a może o siód­mej. Tina Pumo, jedyny ze sta­rej grupy, z którą Poole widy­wał się mniej wię­cej regu­lar­nie, powie­dział mu, że Beevers cza­sami spę­dza u niego całe popo­łu­dnia. Sam od czte­rech czy pię­ciu lat tylko raz roz­ma­wiał z Beever­sem, trzy mie­siące temu, kiedy Beevers zadzwo­nił do niego, żeby prze­czy­tać na głos przy­słany mu przez brata arty­kuł ze „Stars and Stri­pes”, o serii przy­pad­ko­wych mor­derstw, które na Dale­kim Wscho­dzie popeł­nił ktoś, kto pod­pi­sał się Koko.

Poole cof­nął się od okna. Nie był to czas na roz­my­śla­nie o Koko. Wiel­ko­lud w tygry­sich paskach i kape­lu­szu woj­sko­wym wsu­nął kartkę pod wycie­raczkę na przed­niej szy­bie camaro. Co napi­sał? „Wybacz, że roz­wa­li­łem ci auto, stary, zapra­szam na szkla­neczkę jacka…”.

Poole usiadł na skraju łóżka, pod­niósł słu­chawkę i po chwili waha­nia wykrę­cił numer Judy, która o tej porze pra­co­wała w szkole.

– Jestem na miej­scu, ale inni jesz­cze się nie zja­wili – powia­do­mił ją, gdy ode­brała.

– Co mam powie­dzieć? „Biedny Michael”?

– Nie, uzna­łem, że chcia­ła­byś wie­dzieć, co się dzieje.

– Posłu­chaj, Michael, masz jakąś kon­kretną sprawę? Ta roz­mowa nie ma sensu. Spę­dzisz kilka dni na piciu i roz­rzew­nia­niu się ze swo­imi sta­rymi kum­plami z woj­ska. Czy jest w tym jakaś rola dla mnie? Przeze mnie poczuł­byś się winny, to wszystko.

– Na­dal żałuję, że nie poje­cha­łaś ze mną.

– Moim zda­niem prze­szłość należy do prze­szło­ści, bo tam jest jej miej­sce. Czy to ci coś mówi?

– Chyba tak – mruk­nął.

Zapa­dła cisza, która trwała zbyt długo. Judy nie ode­zwie się, dopóki on tego nie zrobi.

– Dobrze – powie­dział w końcu. – Pew­nie dziś wie­czo­rem zoba­czę się z Beever­sem, Tiną Pumem i Cono­rem, a jutro chciał­bym wziąć udział w obcho­dach. Przy­pusz­czam, że wrócę do domu w nie­dzielę około pią­tej lub szó­stej.

– Pań­scy pacjenci są nad­zwy­czaj wyro­zu­miali.

– Wysypka od pie­lu­chy rzadko koń­czy się śmier­cią – stwier­dził, a Judy prze­cią­gle wypu­ściła powie­trze. – Zadzwo­nić jutro?

– Nie trudź się. To miłe, ale nie zawra­caj sobie głowy, naprawdę.

– Naprawdę – powie­dział i odło­żył słu­chawkę.

2

Michael szedł powoli przez hol She­ra­tona, patrząc na męż­czyzn sto­ją­cych w kolejce do recep­cji, wśród nich wiel­kiego kow­boja w mun­du­rze w tygry­sie paski i jego trzech kum­pli, oraz na grupy ludzi sie­dzą­cych na wyście­ła­nych ciem­no­zie­lo­nych krze­słach i ław­kach. She­ra­ton nale­żał do tych hoteli, w któ­rych nie ma praw­dzi­wego baru. Kobiety w obci­słych, pra­wie przej­rzy­stych sukien­kach nosiły drinki do dwu­dzie­stu czy trzy­dzie­stu sto­li­ków w holu. Wyda­wało się, że wszyst­kie pocho­dzą z tej samej wyso­kiej, leni­wej, przy­stoj­nej rodziny. Zwy­kle te księż­niczki ser­wo­wały gin z toni­kiem i wodę per­rier z limonką mod­nie ostrzy­żo­nym biz­nes­me­nom w ciem­nych gar­ni­tu­rach – jak jego sąsie­dzi w hrab­stwie Wes­t­che­ster – a teraz sta­wiały kie­liszki tequ­ili i butelki piwa przed dzi­ku­sami w kurt­kach bojo­wych i kape­lu­szach, w baje­ranc­kich mun­du­rach polo­wych i jesz­cze bar­dziej odlo­to­wych czap­kach khaki z dasz­kiem.

Cierpka roz­mowa z żoną spra­wiła, że Michael miał ochotę usiąść wśród tych dzi­kich ludzi i zamó­wić drinka. Ale wie­dział, że jeśli usią­dzie, da się wcią­gnąć w różne rze­czy. Ktoś go zagada. Wtedy postawi drinka face­towi, który był w nie­któ­rych tych samych miej­scach co on, albo w pobliżu, albo miał przy­ja­ciela, który był w pobliżu tych miejsc. Wtedy facet postawi mu drinka. Dopro­wa­dzi to do opo­wie­ści, wspo­mnień, teo­rii, rzew­nych obiet­nic, ślu­bów bra­ter­stwa. W końcu dołą­czy do parady jako czło­nek bandy nie­zna­jo­mych i będzie oglą­dać pomnik przez gęsty kojący filtr alko­holu. Dla­tego szedł dalej.

– Kawa­le­ria powietrzna do samego końca! – krzyk­nął ktoś za jego ple­cami gło­sem prze­siąk­nię­tym whi­sky.

Wyszedł bocz­nymi drzwiami na par­king. Było tro­chę za zimno na twe­edową mary­narkę i swe­ter, posta­no­wił jed­nak nie wra­cać na górę po płaszcz. Cięż­kie kłę­biące się chmury gro­ziły desz­czem, ale uznał, że będzie mu wszystko jedno, jeśli się roz­pada.

Pod­jaz­dem z ulicy wjeż­dżały samo­chody: tablice reje­stra­cyjne z Flo­rydy, Tek­sasu, Iowa, Kan­sas i Ala­bamy, marki wszel­kiego rodzaju, od hard­co­ro­wych pic­ku­pów GM po maleń­kie japoń­skie importy. Fur­go­netka kow­boja i jego kum­pli przy­była do Waszyng­tonu z New Jer­sey, stanu ogro­dów. Pod wycie­raczką camaro tkwiła notatka: „Sta­łeś mi na dro­dze, więc pier­dol się!!!”.

Michael zatrzy­mał tak­sówkę i popro­sił kie­rowcę, żeby zawiózł go na Con­sti­tu­tion Ave­nue.

– Idzie pan w para­dzie? – zapy­tał od razu tary­fiarz.

– Zga­dza się.

– Jest pan wete­ra­nem? Był pan tam?

– Zga­dza się.

Michael spoj­rzał w lusterko wsteczne. Tak­sów­karz mógł być jed­nym z tych gor­li­wych, zde­spe­ro­wa­nych, lekko sza­lo­nych stu­den­tów ska­za­nych na wyrzu­ce­nie z uczelni medycz­nej: bez­barwne pla­sti­kowe oku­lary, włosy koloru pomyj, blada, mło­dzień­cza skóra. Pla­kietka infor­mo­wała, że nazywa się Tho­mas Strack. Krew z ogrom­nego prysz­cza zaschła na koł­nie­rzyku jego koszuli.

– Wal­czył pan? W wymia­nie ognia?

– Od czasu do czasu.

– Zawsze chcia­łem o coś spy­tać… mam nadzieję, że się pan nie obrazi.

Michael wie­dział, co zaraz usły­szy.

– Jeśli nie chcesz, żebym się obra­ził, nie zada­waj obraź­li­wych pytań.

– W porządku. – Tary­fiarz odwró­cił głowę, by na niego spoj­rzeć, po czym znów skie­ro­wał wzrok pro­sto przed sie­bie. – No dobra, nie ma potrzeby być nie­przy­jem­nym.

– Nie mogę ci powie­dzieć, jak to jest kogoś zabić.

– To zna­czy, że nikogo pan nie zabił.

– Nie, to zna­czy nie mogę ci powie­dzieć.

Tak­sów­karz prze­je­chał resztę drogi w peł­nym wście­kło­ści mil­cze­niu. Mogłeś mi coś powie­dzieć. Poka­zać krwawą jatkę, czemu nie? Pokaż mi to stare dobre poczu­cie winy, pokaż tę piękną starą eks­tazę. Prze­szłość należy do prze­szło­ści, bo tam jest jej miej­sce. Nie trudź się, naprawdę. Sta­łeś mi na dro­dze, więc pier­dol się.

Wezmę potrójne mar­tini z fin­lan­dią i lodem, zatrzy­maj oliwki, pro­szę, zatrzy­maj wermut, pro­szę, zatrzy­maj lód, pro­szę, i to samo dla moich czte­ry­stu kum­pli, pro­szę. Może wyglą­dają tro­chę śmiesz­nie, ale to moje ple­mię.

– W porządku? – zapy­tał tary­fiarz.

Obok samo­chodu stał mur ludzi. Michael widział flagi i trans­pa­renty. Zapła­cił i wysiadł.

Mógł spo­glą­dać ponad gło­wami więk­szo­ści osób na chod­ni­kach. Tutaj zebrało się ple­mię, zga­dza się. Męż­czyźni, któ­rzy kie­dyś byli żoł­nie­rzami, ubrani tak, jakby na­dal słu­żyli, zaj­mo­wali całą sze­ro­kość Con­sti­tu­tion Ave­nue. Masze­ro­wali nie­równo w gru­pach wiel­ko­ści plu­tonu, prze­pla­ta­nych orkie­strami ze szkół śred­nich. Inni stali na chod­niku i tylko patrzyli, ponie­waż pogo­dzili się z tym, kim byli i kim się stali z powodu tego, co robili. Gapie kla­skali. Michael zdał sobie sprawę, że do tej pory nie do końca wie­rzył w real­ność tej parady.

Nie ma ser­pen­tyn ani limu­zyn jak na Pią­tej Alei po uwol­nie­niu prze­trzy­my­wa­nych w Tehe­ra­nie zakład­ni­ków, ale pod wie­loma wzglę­dami tak jest lepiej, bar­dziej kame­ral­nie, mniej eufo­rycz­nie, za to bar­dziej emo­cjo­nal­nie. Michael prze­ci­snął się przez tłum na chod­niku. Zszedł z kra­węż­nika i ruszył za naj­bliż­szą liczną nie­re­gu­larną grupą. Nie­spo­dzie­wa­nie łzy zasnuły mu oczy.

Trzy czwarte męż­czyzn przed nim było wojow­ni­kami z dżun­gli wypo­sa­żo­nymi we wszystko poza clay­more’ami i M-16. Jedną czwartą sta­no­wili tędzy wete­rani dru­giej wojny świa­to­wej, przy­wo­dzący na myśl byłych bok­se­rów. Wyszło słońce, on jed­nak spo­strzegł to dopiero wtedy, gdy zoba­czył dłu­gie cie­nie peł­znące ku niemu po ulicy.

Widział Tima Under­hilla, kolejny długi cień kro­czący z wypię­tym brzu­chem i dry­fu­ją­cym dymem z cygara. Under­hill mam­ro­tał w myślach nie­przy­zwo­ite zabawne uwagi na temat wszyst­kich w zasięgu wzroku, ubrany w let­nią bluzę z ban­daną i wor­ko­wate spodnie khaki. Na lewym ramie­niu miał roz­sma­ro­waną krew komara.

Na prze­kór wszyst­kiemu Michael żało­wał, że Under­hilla nie ma teraz przy nim. Zdał sobie sprawę, że brał go pod uwagę – nie roz­my­ślał o nim ani się nad nim nie zasta­na­wiał, tylko brał pod uwagę – odkąd Harry Beevers zadzwo­nił do niego pod koniec paź­dzier­nika, by opo­wie­dzieć o arty­ku­łach pra­so­wych, które brat przy­słał mu z Oki­nawy.

W dwóch odręb­nych zda­rze­niach trzy osoby, angiel­ski tury­sta po czter­dzie­stce i dwoje star­szych Ame­ry­ka­nów, zostały zamor­do­wane w Sin­ga­pu­rze mniej wię­cej w cza­sie, gdy zakład­nicy wró­cili z Iranu do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Uwa­żano, że mor­der­stwa popeł­niono w odstę­pie od tygo­dnia do dzie­się­ciu dni. Anglika zna­le­ziono na tere­nie hotelu Goodwood Park, ame­ry­kań­ską parę w pustym bun­ga­lo­wie w dziel­nicy Orchard Road. Wszyst­kie trzy ciała były oka­le­czone, a przy dwóch leżały karty do gry z nie­zwy­kłym i zagad­ko­wym napi­sem: „Koko”. Sześć mie­sięcy póź­niej, latem 1981 roku, w pokoju hote­lo­wym w Bang­koku zna­le­ziono podob­nie oka­le­czo­nych dwóch fran­cu­skich dzien­ni­ka­rzy. Na zwło­kach leżały karty do gry z tą samą nazwą. Jedyna róż­nica mię­dzy tymi zabój­stwami a tam­tymi, które miały miej­sce po Ia Thuc pół­to­rej dekady wcze­śniej, pole­gała na tym, że karty nie były puł­kowe – pocho­dziły ze zwy­kłych komer­cyj­nych talii.

Michael pomy­ślał, że Under­hill mieszka w Sin­ga­pu­rze, a przy­naj­mniej zawsze twier­dził, że zamie­rza tam osiąść po zakoń­cze­niu służby. Nie mógł jed­nak wyko­nać men­tal­nego skoku, który był nie­zbędny, żeby ska­zać Tima Under­hilla za mor­der­stwa.

W Wiet­na­mie poznał dwóch nie­zwy­kłych ludzi, któ­rzy wyróż­niali się jako wyjąt­kowo godni sza­cunku i podziwu w tym na wpół cyrku, na wpół labo­ra­to­rium ludz­kich zacho­wań, jakim staje się ist­nie­jąca od dawna jed­nostka bojowa. Jed­nym był Tim Under­hill, a dru­gim chło­pak z Mil­wau­kee, M.O. Den­gler. Naj­od­waż­niejsi ludzie, jakich kie­dy­kol­wiek znał, Under­hill i mały Den­gler, czuli się w Wiet­na­mie jak ryby w wodzie.

Po woj­nie Tim Under­hill wró­cił na Daleki Wschód tak szybko, jak tylko się dało, i został odno­szą­cym umiar­ko­wane suk­cesy pisa­rzem kry­mi­na­łów. M.O. Den­gler zgi­nął w dzi­wacz­nym zda­rze­niu w Bang­koku, gdzie prze­by­wał na urlo­pie wraz z innym żoł­nie­rzem, Vic­to­rem Spi­tal­nym, i ni­gdy nie wró­cił z Azji.

Och, Michael Poole tęsk­nił za Under­hil­lem. Tęsk­nił za oby­dwoma, Under­hil­lem i Den­gle­rem.

Grupa wete­ra­nów za nim, rów­nie roz­pro­szona i zróż­ni­co­wana jak ta z przodu, stop­niowo go doga­niała. Uświa­do­mił sobie, że nie masze­ruje już sam; szedł szpa­le­rem tłu­mów na chod­ni­kach z dwójką wąsa­tych pie­chu­rów wzro­stu Den­glera i gro­madą wete­ra­nów róż­nych wojen w gar­ni­tu­rach z polie­stru.

Jakby czy­ta­jąc w jego myślach, jeden z idą­cych obok niego den­gle­ro­wa­tych pie­chu­rów przy­su­nął się i coś szep­nął. Michael pochy­lił się i osło­nił dło­nią ucho.

– Byłem cho­ler­nie dobrym wojow­ni­kiem, czło­wieku – szep­nął tro­chę gło­śniej niski były żoł­nierz. Łzy błysz­czały mu w oczach.

– Prawdę mówiąc, przy­po­mi­nasz mi jed­nego z naj­lep­szych żoł­nie­rzy, jakich kie­dy­kol­wiek zna­łem – odparł Michael.

– Bez jaj. – Męż­czy­zna ener­gicz­nie ski­nął głową. – W jakiej byłeś jed­no­stce?

Poole podał mu nazwę dywi­zji i bata­lionu.

– Który rok? – Męż­czy­zna prze­chy­lił głowę, żeby przyj­rzeć się jego twa­rzy.

– Sześć­dzie­siąty ósmy, sześć­dzie­siąty dzie­wiąty.

– Ia Thuc – powie­dział natych­miast pie­chur. – Pamię­tam. To wy, prawda? „Time” i cały ten szajs?

Poole ski­nął głową.

– Racja, kurwa. Powinni dać temu porucz­ni­kowi Beever­sowi pier­do­lony Medal Honoru za to, co zro­bił, a potem mu go ode­brać za chla­pa­nie ozo­rem przed pier­do­lonymi dzien­ni­ka­rzami – stwier­dził pie­chur i odsu­nął się płyn­nym ruchem, który byłby bez­gło­śny, gdyby szli po kru­chych gałąz­kach.

Dwie gru­ba­ski z krót­kimi puszy­stymi wło­sami, w paste­lo­wych spodniach i o spo­koj­nych kościelno-pik­ni­ko­wych twa­rzach, ryt­micz­nie machały czer­wo­nym trans­pa­ren­tem z suro­wymi czar­nymi lite­rami pow-mia1. Kilka kro­ków dalej dwóch mło­dych byłych żoł­nie­rzy masze­ro­wało z innym trans­pa­ren­tem: odszko­do­wa­nie za agent ora­nage.

Agent orange, czyn­nik poma­rań­czowy. Vic­tor Spi­talny prze­krzy­wił głowę, wysu­nął język i stwier­dził, że sma­kuje nie­źle. Skur­wy­syny, pij­cie to! To gówno boo-koo dobre dla fla­ków! Washing­ton, Spanky Bur­rage i Trot­man, czarni żoł­nie­rze w jed­no­stce, wybu­chli śmie­chem i wpa­dli w gęste poszy­cie dżun­gli przy szlaku, wza­jem­nie kle­piąc się po ple­cach i bokach, powta­rza­jąc „boo-koo dobre dla fla­ków”. Roz­zło­ścili Spi­talny’ego, który, jak wie­dzieli, na swój głupi spo­sób pró­bo­wał być zabawny. Zapach ni to ben­zyny, ni roz­pusz­czal­nika prze­my­sło­wego przy­wie­rał do nich wszyst­kich, dopóki nie zama­sko­wał go albo nie zmył pot, śro­dek odstra­sza­jący owady i brud.

Poole przy­ła­pał się na wycie­ra­niu dłoni, ale było za późno, żeby pozbyć się czyn­nika poma­rań­czo­wego. Jakie to uczu­cie zabić kogoś? Nie mogę ci powie­dzieć, bo nie mogę ci powie­dzieć. Sądzę, że może sam się zabi­łem, ale nie wcze­śniej, niż zabi­łem mojego syna. Sraj w gacie, czło­wieku, ze śmie­chu.

3

Gdy Michael Poole dotarł do parku, parada roz­to­piła się w tłum zło­żony z uczest­ni­ków prze­mar­szu i gapiów, któ­rzy teraz razem szli po tra­wie. Luźne grupy sunęły jak okiem się­gnąć, wędro­wały mię­dzy rzad­kimi drze­wami, zapeł­niały całą sce­ne­rię. Cho­ciaż jesz­cze nie widział pomnika, wie­dział, gdzie jest. Jakieś sto jar­dów przed nim tłumy scho­dziły do natu­ral­nej niecki, z któ­rej pły­nął psy­chiczny blask zbyt wielu ludzi. Na samym dole stał monu­ment. Michael czuł, jak mrowi go skóra na gło­wie.

Falanga męż­czyzn na wóz­kach inwa­lidz­kich jechała po dłu­gim pasie trawy przed niecką. Jeden wózek prze­chy­lił się i wypadł z niego wychu­dzony, czar­no­włosy, bez­nogi męż­czyzna o szo­ku­jąco zna­jo­mej twa­rzy. Serce mu zamarło – to Harry Beevers. Rzu­cił się z pomocą. Nagle wyha­mo­wał. Przy­ja­ciele już ota­czali leżą­cego męż­czyznę, który, tak czy ina­czej, nie mógł być jego daw­nym porucz­ni­kiem. Dwóch posta­wiło fotel. Trzy­mali go nie­ru­chomo, gdy męż­czyzna dźwi­gnął się na kiku­tach na meta­lowe pod­nóżki. Zła­pał się za pod­ło­kiet­niki i zwin­nie wcią­gnął na fotel.

Tłum stop­niowo wyprze­dzał inwa­li­dów. Michael rozej­rzał się. Ota­czały go zna­jome twa­rze, które po dru­gim rzu­cie oka zmie­niły się w twa­rze obcych. Do tra­wia­stej niecki zmie­rzały różne rosłe bro­date wer­sje Tima Under­hilla, a także kilku szczu­płych, umię­śnio­nych Den­gle­rów i Spi­tal­nych. Roz­pro­mie­niony pyzaty Spanky Bur­rage trzep­nął dłoń czar­no­skó­rego męż­czy­zny w kape­lu­szu Sił Spe­cjal­nych. Poole zasta­na­wiał się, co się stało z dapem, skom­pli­ko­waną serią uści­sków dłoni, któ­rymi zwy­kli witać się czarni w Wiet­na­mie. Dapy były cudowną mie­sza­niną powagi i weso­ło­ści ukry­tej za twa­rzą poke­rzy­sty.

Ludzie spły­wali do niecki. Star­sze kobiety i małe dzieci trzy­mały cho­rą­giewki. Po pra­wej stro­nie, za dwoma mło­dymi męż­czy­znami o kulach, drep­tał sta­ru­szek z łysiną w kolo­rze fabrycz­nej bieli, z rzę­dem medali nad lewą kie­sze­nią kra­cia­stej koszuli. Obok niego rumiany sie­dem­dzie­się­cio­la­tek w czapce gar­ni­zo­no­wej VFW zma­gał się ze lśnią­cym cho­dzi­kiem. Poole spo­glą­dał w twarz każ­demu męż­czyź­nie mniej wię­cej w swoim wieku i zauwa­żył, że więk­szość odpo­wiada mu spoj­rze­niem – krzy­żowy ogień sfru­stro­wa­nego roz­po­zna­nia. Zro­bił jesz­cze jeden krok po zdep­ta­nej tra­wie i spoj­rzał pro­sto przed sie­bie.

Monu­ment był długą linią czy­stej czerni, prze­ry­waną przez syl­wetki ludzi. Ludzie stali wzdłuż szczytu albo cho­dzili po przy­strzy­żo­nej na jeża tra­wie, jakby mie­rzyli ją kro­kami. Inni kucali lub pochy­lali się, żeby odszu­kać nazwi­ska wyryte w pole­ro­wa­nym kamie­niu. Poole prze­szedł kawa­łek dalej, zatło­czona niecka roz­sze­rzyła się i opa­dła, i teraz miał przed sobą całą scenę.

Ludzie stali przed ogrom­nym, zła­ma­nym czar­nym skrzy­dłem monu­mentu, ale go nie przy­tła­czali. Przy­pusz­czał, że pochło­nię­cie go wyma­ga­łoby znacz­nie licz­niej­szych tłu­mów. Zdję­cia nie do końca odda­wały jego skalę. Siła pomnika wyra­stała z jego ogromu. Na zwę­ża­ją­cych się krań­cach miał tylko kilka cali wyso­ko­ści, ale w zała­ma­nym środku ponad dwu­krot­nie prze­wyż­szał męż­czy­znę śred­niego wzro­stu. Wzdłuż niego, oddzie­lona sze­ro­kim na stopę pasem ziemi, już peł­nym cho­rą­gie­wek, liter przy­pię­tych do paty­ków, wień­ców i foto­gra­fii zmar­łych, bie­gła pochyła ścieżka z gra­ni­to­wych płyt.

Ludzie powoli szli przed tą wyra­zi­stą bli­zną w ziemi i coraz wyż­szymi gra­ni­to­wymi tabli­cami. Od czasu do czasu przy­sta­wali, żeby pochy­lić się i dotknąć jakie­goś nazwi­ska. Michael widział wiele uści­sków. Chud­sza wer­sja nie­lu­bia­nego sier­żanta z uni­tarki wsu­wała małe czer­wone maki jeden po dru­gim w szcze­liny mię­dzy pane­lami. Tłum w kształ­cie klina, ze szpi­cem naprze­ciwko cen­tral­nej czę­ści pomnika, roz­kła­dał się niczym wachlarz na łagod­nym tra­wia­stym zbo­czu niecki. Biła od niego gęsta, zbita fala emo­cji.

Oto co zostało z wojny. Wojna wiet­nam­ska skła­dała się z nazwisk wyry­tych na pomniku, a ludzie albo prze­cho­dzili tam i z powro­tem przed nimi, albo stali i się w nie wpa­try­wali. Dla Poole’a rze­czy­wi­sty Wiet­nam był teraz tylko kolej­nym kra­jem – odle­głym o wiele tysięcy mil, z histo­rią pełną wojen i spe­cy­ficzną nie­do­stępną kul­turą. Jego histo­ria i kul­tura przez krótki kata­stro­falny czas prze­ci­nała się z tą ame­ry­kań­ską. Ale rze­czy­wi­sty kraj Wiet­nam nie był jego Wiet­namem; jego Wiet­nam był tutaj, w tych ame­ry­kań­skich imio­nach i twa­rzach.

Obok niego znów zja­wił się duch Under­hilla, ugnia­ta­jąc musku­larne ramię zakrwa­wio­nymi pal­cami – jasne smugi owa­dziej krwi na opa­lo­nej skó­rze. Ach, lady Michael, oni wszy­scy są dobrymi ludźmi, po pro­stu dali się zepsuć woj­nie, to wszystko. Iro­niczny chi­chot. Nas to nie dotknęło, prawda, lady Michael? Mamy w zwy­czaju być ponad tym wszyst­kim, prawda? Powiedz mi, że tak.

Chyba widzia­łem, jak roz­bi­jasz samo­chód, żeby wje­chać na miej­sce par­kin­gowe – powie­dział Poole do wyima­gi­no­wa­nego Tima Under­hilla.

Roz­bi­jam samo­chody tylko na papie­rze.

Under­hill, zabi­łeś tych ludzi w Sin­ga­pu­rze i Bang­koku? Czy poło­ży­łeś karty Koko na ich cia­łach?

Nie sądzę, że zdo­łasz mi to udo­wod­nić, lady Michael.

– Powietrz­no­de­san­towy! – krzyk­nął ktoś.

– Do samego końca! – odkrzyk­nął ktoś inny.

Poole zbli­żał się do pomnika przez w więk­szo­ści nie­ru­chomy tłum. Sier­żant, który wyglą­dał jak jego stary sier­żant z Fort Sill, wsu­wał teraz malut­kie czer­wone maki w szcze­linę mię­dzy dwoma środ­ko­wymi wyso­kimi pane­lami. Maki wysta­jące spomię­dzy pio­no­wych płyt odbi­jały się dwu­krot­nie, za każdą czer­woną strzałką leżały dwa czarne cie­nie. Potężny roz­czo­chrany męż­czy­zna trzy­mał obszytą frędz­lami flagę wiel­ko­ści Tek­sasu. Poole sta­nął obok mek­sy­kań­skiej rodziny tuż przy gra­ni­to­wym chod­niku i po raz pierw­szy zoba­czył odbi­cie w wyso­kim czar­nym panelu. Lustrzani ludzie pły­nęli przed nim. Lustrzana mek­sy­kań­ska rodzina – męż­czy­zna i kobieta, dwie nasto­latki i mały chło­piec z flagą – wpa­try­wała się w to samo miej­sce na ścia­nie. Rodzice trzy­mali opra­wioną w ramkę foto­gra­fię mło­dego żoł­nie­rza pie­choty mor­skiej. Pool, z zadartą głową, podob­nie jak inni, szu­kał kon­kret­nego nazwi­ska. Nagle jakby w złu­dze­niu optycz­nym, praw­dziwy Poole zoba­czył imiona wyska­ku­jące z czar­nej ściany. Donald Z. Pavel, Melvin O. Elvan, Dwi­ght T. Poun­ce­foot. Spoj­rzał na następny panel. Art A. McCart­ney, Cyril P. Down­tain, Masters J. Robin­son, Billy Lee Barn­hart, Paul P.J. Bedrock. Howard X. Hoppe. Bruce G. Hyzop. Wszyst­kie nazwi­ska wyda­wały się w rów­nym stop­niu obce i zna­jome.

Ktoś za nim powie­dział: „Alfa Papa Char­lie”. Michael odwró­cił głowę, czu­jąc mro­wie­nie w uszach. Teraz ludzie zapeł­niali już całą płytką nieckę. Zasła­niali wznie­sie­nie. Alfa Papa Char­lie. Bez roz­py­ty­wa­nia nie spo­sób było powie­dzieć, który z męż­czyzn, siwych, łysych, z kucy­kiem, o twa­rzach gład­kich i dzio­ba­tych, ze szwami i bli­znami, prze­mó­wił naelek­try­zo­wany uczu­ciem. Z grupy czte­rech czy pię­ciu męż­czyzn w dżun­glo­wych kape­lu­szach i zie­lo­nych kurt­kach doszedł inny, bar­dziej szorstki głos: „…stra­ci­łem go pod Da Nang”.

Da Nang. Na tery­to­rium I Kor­pusu, w jego Wiet­na­mie. Przez dłuż­szą chwilę nie mógł poru­szać rękami ani nogami. Napły­wały do niego nazwy miejsc, któ­rych nie pamię­tał przez czter­na­ście lat – Chu Lai, Tarn Ky. Zoba­czył wąską ścieżkę za rzę­dem chat; czuł zapach pęków mari­hu­any suszą­cej się pod sufi­tem przy­bu­dówki, w któ­rej miesz­kała i pro­spe­ro­wała mama­san Si Van Vo. I Smo­cza Dolina, o Boże. Phu Bai, strefa lądo­wa­nia Sue, Hue, Quang Tri. Alfa Papa Char­lie. Po dru­giej stro­nie zbio­ro­wi­ska kry­tych strze­chą chat rząd bawo­łów sunął przez błot­ni­stą rów­ninę w kie­runku gór­skiego szlaku. Miliony owa­dów zaciem­niały wil­gotne powie­trze. Mar­mu­rowa Góra. Wszyst­kie te uro­cze miej­sca pomię­dzy Kor­dy­lierą Annam­ską a Morzem Połu­dnio­wo­chiń­skim, gdzie mar­twy spe­cja­li­sta Cot­ton, zabity przez snaj­pera Elvisa, leni­wie wiro­wał w spie­nio­nej różo­wej wodzie. Dolina A Shau: tak, cho­ciaż­bym cho­dził…

Tak, cho­ciaż­bym cho­dził ciemną doliną A Shau, zła się nie ulęknę. Michael widział M.O. Den­glera pod­ska­ku­ją­cego na wyso­kiej, wąskiej ścieżce, uśmie­cha­ją­cego się do niego przez ramię, z kla­mo­tami i amu­ni­cją na ple­cach. W tle rado­snej twa­rzy Den­glera roz­cią­gał się fali­sty kra­jo­braz o nie­wia­ry­god­nej głębi i deli­kat­no­ści, zanu­rza­jący się na setki metrów we mgle, poma­lo­wany dzie­siąt­kami róż­nych tonów zie­leni i toczący się ku zie­lo­nej nie­biań­skiej nie­skoń­czo­no­ści. Byłeś nie­grzeczny? – zapy­tał go Den­gler. Jeśli nie, nie masz się o co mar­twić. Tak, cho­ciaż­bym kro­czył doliną A Shau…

Poole w końcu zdał sobie sprawę, że pła­cze.

– Tak, Polacy po obu stro­nach. – Usły­szał w pobliżu głos star­szej kobiety. Otarł oczy, ale znów się zapeł­niły, tak szybko, że nie widział niczego poza kolo­ro­wymi pla­mami. – Cała oko­lica była pol­ska, z obu stron, w górę i w dół. Ojciec Toma wal­czył w dru­giej woj­nie świa­to­wej, ale roze­dma płuc zatrzy­mała go dzi­siaj w domu.

Wyjął z kie­szeni chu­s­teczkę i przy­ci­snął ją do oczu, pró­bu­jąc zapa­no­wać nad łzami.

– Powie­dzia­łam, sta­ruszku, możesz robić, co chcesz, ale mnie nic nie powstrzyma od wyjazdu do Waszyng­tonu na Dzień Wete­rana. Nie martw się, synu, nikt tutaj nie ma nic prze­ciwko, jeśli wypła­ku­jesz oczy.

Powoli zdał sobie sprawę, że ta ostat­nia uwaga była skie­ro­wany do niego. Opu­ścił rękę z chu­s­teczką. Otyła, siwo­włosa kobieta po sześć­dzie­siątce patrzyła na niego z bab­ciną tro­ską. Obok niej stał czar­no­skóry męż­czy­zna w wybla­kłej kurtce Sił Spe­cjal­nych, w kape­lu­szu Kor­pusu Woj­sko­wego Austra­lii i Nowej Zelan­dii na nie­sfor­nym afro.

– Dzięki – mruk­nął. – To coś… – wska­zał za sie­bie, na pomnik – …w końcu mnie dopa­dło.

Czarny były żoł­nierz ski­nął głową.

– Wła­śnie sły­sza­łem, jak ktoś coś powie­dział, już nawet nie pamię­tam, co takiego…

– Tak, ja też – powie­dział czarny męż­czy­zna. – Sły­sza­łem, jak ktoś powie­dział „jakieś dwa­dzie­ścia kilo­sów od An Khe” i… cho­lera, znik­nął mi żołą­dek.

– Pierw­szy Kor­pus. Byłeś tro­chę na połu­dnie ode mnie. Jestem Michael Poole, miło cię poznać.

– Bill Pierce. – Uści­snęli sobie dło­nie. – Ta pani tutaj to Flo­rence Maje­ski. Jej syn był w moim oddziale.

Poole nagle zapra­gnął zamknąć sta­ruszkę w ramio­nach, ale wie­dział, że jeśli to zrobi, znowu się roz­klei. Zadał pierw­sze pyta­nie, jakie wpa­dło mu do głowy:

– Śmi­gną­łeś ten kape­lusz Wiet­nam­cowi z połu­dnia? Kan­gu­rowi? ARVN-owi?

Pierce uśmiech­nął się.

– Zerwa­łem go, jadąc dżi­pem. Bie­da­czy­sko.

Wtedy już wie­dział, o co naprawdę chciał zapy­tać Pierce’a.

– Jak można w całej tej gęstwie zna­leźć nazwi­ska, któ­rych się szuka?

– Na obu krań­cach pomnika są żoł­nie­rze pie­choty mor­skiej. Mają książki ze wszyst­kimi nazwi­skami i nume­rami tablic, na któ­rych się znaj­dują. Możesz też zapy­tać jedną z żół­tych cza­pek. Po to tu są, ze względu na tych wszyst­kich dodat­ko­wych ludzi. – Pierce zer­k­nął na panią Maje­ski.

– Mieli Toma w księ­dze – powie­działa star­sza pani.

– Tam widzę jed­nego. – Pierce wska­zał na prawo od Micha­ela. – On znaj­dzie dla cie­bie, co trzeba.

W nie­wiel­kiej gru­pie ludzi wysoki, bro­daty, młody, biały męż­czy­zna w żół­tym kasz­kie­cie prze­glą­dał kartki w segre­ga­to­rze i wska­zy­wał kon­kretne panele.

– Niech cię Bóg bło­go­sławi, synu – powie­działa pani Maje­ski. – Jeśli kie­dyś będziesz w Iron­ton w Pen­syl­wa­nii, wpad­nij z wizytą.

– Powo­dze­nia – rzu­cił Pierce.

– Wza­jem­nie, wam obojgu. – Pool uśmiech­nął się i odwró­cił.

– Mówi­łam poważ­nie! – krzyk­nęła pani Maje­ski. – Zaj­rzyj do nas!

Michael poki­wał ręką i pod­szedł do męż­czy­zny w żół­tej czapce. Ota­czało go co naj­mniej dwa­dzie­ścia osób i wszyst­kie pochy­lały się w jego stronę.

– Po kolei, ina­czej nie dam rady – powie­dział męż­czy­zna pła­skim gło­sem miesz­kańca Środ­ko­wego Zachodu. – Pro­szę, dobrze?

Reszta powinna już być w hotelu, pomy­ślał Poole. To nie­do­rzeczny gest.

Młody czło­wiek w żół­tej czapce przej­rzał kartki, wska­zał panele, otarł wil­goć z czoła. Michael wkrótce sta­nął przed nim. Wolon­ta­riusz miał na sobie nie­bie­skie dżinsy i roz­piętą do połowy dżin­sową koszulę na wil­got­nym sza­rym T-shir­cie. Jego broda błysz­czała od potu.

– Nazwi­sko.

– M.O. Den­gler.

Męż­czy­zna prze­rzu­cił kartki, zna­lazł literę D i prze­su­nął pal­cem w dół kolumny.

– Jest. Jedy­nym Den­gle­rem jest Den­gler, Manuel Oro­sco, z Wiscon­sin. Aku­rat to mój stan rodzinny. Panel czter­na­sty na zachód, linijka pięć­dzie­siąta druga. Tam. – Wska­zał w prawo.

Małe maki jak czer­wone łebki szpi­lek cęt­ko­wały kra­wę­dzie płyty, przed którą stała liczna nie­ru­choma gro­mada ludzi. ni­gdy wię­cej wiet­namu, gło­sił jasno­nie­bie­ski trans­pa­rent.

Manuel Oro­sco Den­gler? Hisz­pań­skie imiona były nie­spo­dzianką. Nagła myśl zatrzy­mała Micha­ela, gdy szedł przez tłum w stronę nie­bie­skiego sztan­daru: prze­wod­nik wska­zał mu nie­wła­ści­wego Den­glera. Potem przy­po­mniał sobie, że prze­cież powie­dział, że to jedyny Den­gler. I ini­cjały się zga­dzały. Manuel Oro­sco musi być jego Den­glerem.

Ponow­nie zna­lazł się przed monu­men­tem. Jego ramię doty­kało ramie­nia kudła­tego łka­ją­cego wete­rana z pod­krę­co­nymi wąsami. Obok niego kobieta o pla­ty­no­wych wło­sach, dłu­gich do paska nie­bie­skich dżin­sów, trzy­mała za rękę dziew­czynkę, rów­nież blon­dynkę. Dziecko bez ojca, pod­czas gdy on już zawsze będzie ojcem bez dziecka. Po dru­giej stro­nie pasa darni, obsa­dzo­nego cho­rą­giew­kami, wień­cami i przy­pię­tymi do paty­ków foto­gra­fiami mło­dych żoł­nie­rzy, wzno­sił się przed nim czter­na­sty panel, zachodni. Poole liczył, aż dotarł do pięć­dzie­sią­tej dru­giej linii. Sko­czyło ku niemu pełne nazwi­sko M.O. Den­glera, manuel oro­sco den­gler, wyryte w czar­nym wypo­le­ro­wa­nym gra­ni­cie. Podzi­wiał chi­rur­giczną pre­cy­zję gra­we­runku, nie­upięk­szoną kla­row­ność liter. Wie­dział, że ni­gdy nie miał innego wyboru, jak sta­nąć przed tym nazwi­skiem.

Den­gle­rowi podo­bały się nawet racje żyw­no­ściowe, któ­rymi pogar­dzali inni. Twier­dził, że mięso z indyka o smaku psiej karmy, pusz­ko­wane w 1945 roku, jest lep­sze niż wszystko, co kie­dy­kol­wiek przy­rzą­dziła jego matka. Den­gler lubił patrole. (Hej, jako dzie­ciak przez cały czas byłem na patrolu). Upał, zimno i wil­goć nie robiły na nim więk­szego wra­że­nia. Według niego, pod­czas burz lodo­wych w Mil­wau­kee tęcze zama­rzały do samej ziemi i dzie­ciaki wybie­gały z domów, odłu­py­wały kawałki swo­ich ulu­bio­nych kolo­rów i lizały je, aż sta­wały się białe. Jeśli cho­dzi o bru­tal­ność i strach przed śmier­cią, Den­gler mówił, że na zewnątrz zwy­czaj­nej knajpy w Mil­wau­kee widzi się co naj­mniej tyle prze­mocy, co pod­czas prze­cięt­nej wymiany ognia; w środku, twier­dził, widzi się tro­chę wię­cej.

W Smo­czej Doli­nie Den­gler nie dbał o ostrzał, tar­ga­jąc ran­nego Trot­mana do sani­ta­riu­sza Petersa, przez cały czas gada­jąc spo­koj­nie i z humo­rem. Den­gler wie­dział, że nic go tam nie zabije.

Poole zro­bił krok do przodu, uwa­ża­jąc, żeby nie zdep­tać foto­gra­fii albo wieńca, i prze­su­nął pal­cami po ostrych kra­wę­dziach wyry­tego w zim­nym kamie­niu nazwi­ska Den­glera.

Mignęła mu szybka, nie­szczę­sna, zna­joma wizja Spi­talny’ego i Den­glera bie­gną­cych razem przez kłęby dymu w kie­runku wej­ścia do jaskini w Ia Thuc.

Odwró­cił się od gra­ni­to­wej ściany. Jego twarz wyda­wała się zbyt ścią­gnięta. Blon­dynka posłała mu współ­czu­jący, ostrożny pół­u­śmiech i pocią­gnęła córeczkę do tyłu.

Poole chciał zoba­czyć swo­ich wojow­ni­ków. Spo­wi­jało go doj­mu­jące uczu­cie samot­no­ści i izo­la­cji.

2. Wiadomość

2

Wia­do­mość

1

Michael był tak bar­dzo pewien, że w hotelu będzie na niego cze­kać wia­do­mość od przy­ja­ciół, że pro­sto od drzwi obro­to­wych poma­sze­ro­wał do recep­cji. Harry Beevers zapew­nił go, że będą „mniej wię­cej po połu­dniu”. Była za dzie­sięć piąta.

Zaczął prze­glą­dać prze­gródki za biur­kiem, gdy tylko mógł odczy­tać numery pokoi pod nimi. Mając za sobą trzy czwarte drogi przez hol, zoba­czył biały hote­lowy for­mu­larz w swo­jej pro­sto­kąt­nej prze­gródce. Od razu poczuł się znacz­nie mniej zmę­czony. Beevers i pozo­stali dwaj już są.

Pod­szedł do biurka i przy­cią­gnął uwagę recep­cjo­ni­sty.

– Jest dla mnie wia­do­mość. Pool, pokój dwie­ście cztery.

Wyjął z kie­szeni mary­narki duży klucz i poka­zał go męż­czyź­nie, który z nie­mal iry­tu­ją­cym bra­kiem pośpie­chu zaczął wodzić wzro­kiem po prze­gród­kach. W końcu zna­lazł wła­ściwą i wyjął for­mu­larz. Zer­k­nął na wia­do­mość, poda­jąc kartkę, po czym się uśmiech­nął.

– Pro­szę.

Michael wziął kartkę, spoj­rzał na nazwi­sko i sta­nął ple­cami do recep­cjo­ni­sty, żeby prze­czy­tać wia­do­mość. „Pró­bo­wa­łam oddzwo­nić. Naprawdę odło­ży­łeś słu­chawkę? Judy”. Godzina 15.55 została wybita fio­le­to­wym tuszem – zadzwo­niła tuż po tym, jak wyszedł z pokoju.

Odwró­cił się i zoba­czył, że recep­cjo­ni­sta patrzy na niego tępym wzro­kiem.

– Chciał­bym wie­dzieć, czy pewne osoby, które powinny tu być, już się zamel­do­wały.

Prze­li­te­ro­wał nazwi­ska.

Męż­czy­zna powoli wystu­kał je na kla­wia­tu­rze ter­mi­nala kom­pu­te­ro­wego, zmarsz­czył brwi, prze­krzy­wił głowę, znowu zmarsz­czył brwi. Ani tro­chę nie zmie­nia­jąc postawy, spoj­rzał na niego z ukosa i powie­dział:

– Pan Beevers i pan Pumo jesz­cze nie przy­byli. Nie mamy rezer­wa­cji dla pana Lin­kla­tera.

Conor praw­do­po­dob­nie chciał zaosz­czę­dzić i wale­to­wać w pokoju Puma.

Poole odwró­cił się, wło­żył wia­do­mość Judy do kie­szeni mary­narki i po raz pierw­szy od powrotu do hotelu rozej­rzał się po holu.

Męż­czyźni w ciem­nych gar­ni­tu­rach i pasia­stych kra­wa­tach sie­dzieli na ław­kach i przy sto­li­kach. Więk­szość z nich nie miała zaro­stu i nosiła gęsto zadru­ko­wane białe pla­kietki. Roz­ma­wiali ści­szo­nymi gło­sami, wer­to­wali notat­niki, wbi­jali liczby do kom­pu­te­rów kie­szon­ko­wych. Pod­czas pierw­szych sur­re­ali­stycz­nych osiem­na­stu mie­sięcy po powro­cie z Wiet­namu Michael Poole bez­błęd­nie roz­po­zna­wał tych, któ­rzy też tam byli. Z cza­sem instynkt pozwa­la­jący odróż­niać wete­ra­nów od cywi­lów osłabł, ale wie­dział, że co do tej grupy nie może się mylić.

– Dzień dobry panu – ode­zwał się ktoś tuż przy nim.

Spoj­rzał na pro­mien­nie uśmiech­niętą młodą kobietę o oko­lo­nej chmurką blond wło­sów twa­rzy fana­tyczki. Trzy­mała tacę ze szklan­kami czar­nego płynu.

– Mogę zapy­tać, czy jest pan wete­ra­nem kon­fliktu w Wiet­na­mie?

– Byłem w Wiet­na­mie.

– Kon­cern Coca-Cola Com­pany wraz z resztą Ame­ryki dzię­kuje panu oso­bi­ście za wysiłki pod­czas kon­fliktu wiet­nam­skiego. Korzy­sta­jąc z oka­zji, pra­gniemy wyra­zić naszą wdzięcz­ność i przed­sta­wić nasz naj­now­szy pro­dukt, Diet Coke, w nadziei, że panu zasma­kuje i podzieli się pan wra­że­niem z przy­ja­ciółmi i innymi wete­ra­nami.

Poole spoj­rzał w górę i zoba­czył, że wysoko pod sufi­tem holu wisi jasno­czer­wony trans­pa­rent z mate­riału podob­nego do jedwa­biu spa­do­chro­no­wego. Biały napis gło­sił: kor­po­ra­cja coca-cola i diet coke wita wete­ra­nów wiet­namu! Spoj­rzał na dziew­czynę.

– Chyba sobie daruję.

Dziew­czyna zwięk­szyła moc uśmie­chu. Zdu­mie­wa­jąco przy­po­mi­nała ste­war­desy z jego lotu z San Fran­ci­sco do Wiet­namu. Ode­rwała od niego wzrok i ode­szła.

– Miej­sca spo­tkań są na dole, pro­szę pana – ode­zwał się recep­cjo­ni­sta. – Może tam cze­kają pań­scy przy­ja­ciele.

2

Nale­żący do kadry kie­row­ni­czej męż­czyźni w nie­bie­skich gar­ni­tu­rach popi­jali drinki, uda­jąc, że nie wodzą wzro­kiem za dziew­czę­tami, które krą­żyły po holu z nie­ludz­kimi uśmie­chami i tacami die­te­tycz­nej coli. Michael dotknął wia­do­mo­ści od Judy w kie­szeni mary­narki. Albo kartka była gorąca, albo miał roz­pa­lone czubki pal­ców. Jeśli usią­dzie w barze w holu i będzie przy­glą­dać się wcho­dzą­cym przez drzwi przy­by­szom, w ciągu kilku minut ktoś go zapyta, czy jest wete­ra­nem kon­fliktu w Wiet­na­mie. Pod­szedł do wind i cze­kał, aż z kabiny wyj­dzie dziwna mie­sza­nina wete­ra­nów i dyrek­to­rów Coca-Coli, wza­jem­nie trak­tu­ją­cych się jak powie­trze. Poza nim do windy wsia­dła tylko jedna osoba, pijany wiel­ko­lud w mun­du­rze w tygry­sie pręgi. Męż­czy­zna przyj­rzał się przy­ci­skom i ze cztery albo pięć razy naci­snął szes­na­ście, po czym potknął się i zato­czył na poręcz z tyłu kabiny. Wydał mgli­ste bek­nię­cie o zapa­chu bour­bona. Poole w końcu roz­po­znał kie­rowcę fur­go­netki, który sta­ra­no­wał camaro.

– Znasz to, prawda? – zapy­tał go wiel­ko­lud. Wypro­sto­wał się i zaczął wywrza­ski­wać pio­senkę, którą Poole i każdy inny wete­ran znał na pamięć. – W dro­dze do domu, chciał­bym być w dro­dze do domu…

Poole dołą­czył do niego w dru­gim wer­sie, śpie­wa­jąc cicho i mono­ton­nie, a póź­niej kabina znie­ru­cho­miała i drzwi się otwo­rzyły. Olbrzym na­dal śpie­wał, z zamknię­tymi oczami, gdy Poole prze­szedł z brą­zo­wej wykła­dziny windy na zie­loną wykła­dzinę w holu. Drzwi się zamknęły. Winda poje­chała w górę i Poole sły­szał tłu­kące się w szy­bie echo głosu męż­czy­zny.

3. Spotkanie po latach

3

Spo­tka­nie po latach

1

Wiet­nam­ski żoł­nierz, który wyglą­dał jak dwu­na­sto­la­tek, stał nad nim i dźgał go w szyję lufą szwedz­kiego pisto­letu maszy­no­wego z prze­mytu; musiał kogoś zabić, żeby go zdo­być. Poole uda­wał trupa, żeby żoł­nierz go nie zastrze­lił; miał zamknięte oczy, ale wyraź­nie widział jego twarz. Szorst­kie czarne włosy opa­dały na sze­ro­kie gład­kie czoło. Czarne oczy i twarde, nie­mal pozba­wione warg usta wyda­wały się pra­wie spo­kojne w swoim braku wyrazu. Kiedy lufa kara­binu bole­śnie wbiła mu się w szyję, Poole bez­wład­nie prze­su­nął głowę po tłu­stej ziemi w reali­stycz­nej imi­ta­cji śmierci, jak miał nadzieję. Nie może umrzeć: jest ojcem i musi żyć. W powie­trzu nad jego twa­rzą trze­po­tały wiel­kie opa­li­zu­jące owady, ich skrzy­dła szczę­kały jak zardze­wiałe nożyce.

Czu­bek lufy prze­stał dźgać szyję. Ogromna kro­pla potu spły­nęła z pra­wej brwi do małego zagłę­bie­nia mię­dzy grzbie­tem nosa a kąci­kiem oka; jeden z zardze­wia­łych owa­dów wlazł mu do ust. Kiedy Wiet­nam­czyk nie odszedł do żad­nego z praw­dzi­wych tru­pów w pobliżu, Poole wie­dział, że zaraz umrze. Jego życie dobie­gło końca i ni­gdy nie pozna swo­jego syna, Roberta. Jego miłość do tego nie­zna­nego syna, podob­nie jak świa­do­mość, że żoł­nierz roz­wali mu głowę na tym zasła­nym tru­pami wąskim polu, nie miała gra­nic.

Strzał nie padł. Inny z zardze­wia­łych owa­dów spadł na śli­ski od potu poli­czek niczym kula, która stra­ciła impet, i przez iry­tu­jąco długi czas wier­cił się, leżąc na grzbie­cie, zanim się pozbie­rał i ocię­żale odle­ciał.

Nagle Poole usły­szał cichy trzask i szmer, jakby wycią­gano z fute­rału jakiś przed­miot. Stopy żoł­nie­rza poru­szyły się, gdy prze­niósł cię­żar ciała. Zdał sobie sprawę, że męż­czy­zna klę­czy obok niego. Zupeł­nie zwy­czajna ręka, drobna, jak dziew­częca, przy­ci­snęła jego głowę do zakrwa­wio­nej ziemi, po czym szarp­nęła za prawe ucho. Uda­wa­nie trupa oka­zało się zbyt udane – wiet­kong chciał uciąć mu ucho jako tro­feum. Oczy Poole’a same się otwo­rzyły. Przed nimi, po dru­giej stro­nie dłu­giego, sza­rego noża, tam, gdzie powinno być niebo, wisiały nie­ru­chome czarne oczy żoł­nie­rza. Wiet­nam­czyk sap­nął. Przez całe pół sekundy powie­trze wypeł­niał smród ryb­nego sosu.

Poole gwał­tow­nie usiadł w łóżku i żoł­nierz roz­pły­nął się jak mgła. Dzwo­nił tele­fon. Jego pierw­szą w pełni świa­domą myślą było to, że syn znów odszedł.

Znik­nęły też trupy i opa­słe owady. Po omacku się­gnął po słu­chawkę.

– Mike? – zapy­tał ktoś meta­licz­nym gło­sem.

Spoj­rzał przez ramię i zoba­czył nijaką bladą tapetę nad łóż­kiem, przed­sta­wia­jącą mgli­sty chiń­ski kra­jo­braz. Odkrył, że może oddy­chać.

– Michael Poole, słu­cham – powie­dział do słu­chawki.

– Mike! Jak się masz? Mówisz tro­chę dziw­nie, stary.

Wresz­cie roz­po­znał głos Conora Lin­kla­tera, który teraz z głową odwró­coną od tele­fonu mówił:

– Hej, mam go! Jest w swoim pokoju! Mówi­łem ci, stary, że Mike będzie w pokoju, pamię­tasz? – Potem znów ode­zwał się do niego: – Hej, stary, nie dosta­łeś naszej wia­do­mo­ści?

To mu przy­po­mniało, że roz­mowy z Cono­rem Lin­kla­te­rem są bar­dziej cha­otyczne niż z więk­szo­ścią innych ludzi.

– Raczej nie. O któ­rej się zja­wi­li­ście? – Spoj­rzał na zega­rek i zoba­czył, że spał pół godziny.

– Przy­je­cha­li­śmy około wpół do pią­tej, stary, i od razu zadzwo­ni­li­śmy do cie­bie. Na początku powie­dzieli, że cię tu nie ma. Tina kazał im spraw­dzić dwa razy i wtedy powie­dzieli, że jesteś, ale nikt nie odbie­rał w twoim pokoju. Czemu nie odpo­wie­dzia­łeś na naszą wia­do­mość?

– Posze­dłem pod pomnik – wyja­śnił Poole. – Wró­ci­łem parę minut przed piątą. Obu­dzi­łeś mnie w środku kosz­maru.

Conor nie poże­gnał się i nie odło­żył słu­chawki. Mówiąc ciszej niż wcze­śniej, dodał:

– Stary, mówisz tak, jakby ten kosz­mar naprawdę dał ci w kość.

Szorstka dłoń odry­wa­jąca ucho od głowy; zie­mia tłu­sta od krwi. Pamięć pod­su­nęła mu widok pola, na któ­rym wyczer­pani męż­czyźni niosą zwłoki w kie­runku nie­cier­pli­wych śmi­głow­ców w mgli­stym, nie­bie­skim świe­tle wcze­snego poranka. Nie­które zwłoki miały krwa­wo­czarne dziury tam, gdzie powinny być uszy.

– Chyba wró­ci­łem do Smo­czej Doliny – powie­dział. Wła­śnie to sobie uświa­do­mił.

– Spo­koj­nie. Już wycho­dzimy. – Conor Lin­kla­ter roz­łą­czył się.

W łazience Poole ochla­pał wodą twarz, z grub­sza wytarł ją ręcz­ni­kiem i przej­rzał się w lustrze. Mimo drzemki był blady i zmę­czony. Mega­wi­ta­miny w prze­zro­czy­stym bli­ste­rze leżały na bla­cie obok szczo­teczki do zębów. Wyłu­skał jedną kap­sułkę i połknął.

Przed wyj­ściem z pokoju zadzwo­nił do recep­cji i zapy­tał o wia­do­mo­ści.

Męż­czy­zna powia­do­mił go, że ma dwie.

– Pierw­sza, ode­brana o pięt­na­stej pięć­dzie­siąt pięć, brzmi „Pró­bo­wa­łam oddzwo­nić…”.

– Odbiorę na dole – prze­rwał mu Poole.

– Druga, ode­brana o szes­na­stej pięć­dzie­siąt, brzmi: „Wła­śnie przy­je­cha­li­śmy. Gdzie jesteś? Po powro­cie zadzwoń pod jeden trzy jeden pięć”. Pod­pi­sano „Harry”.

Zadzwo­nili, kiedy był jesz­cze w holu na dole.

2

Michael Poole cho­dził tam i z powro­tem mię­dzy oknem wycho­dzą­cym na par­king i drzwiami. Ile­kroć docie­rał do drzwi, zatrzy­my­wał się i słu­chał. Windy grze­cho­tały w szy­bach, kabiny prze­su­wały się z piskiem. Po chwili usły­szał sygnał i uchy­lił drzwi, żeby spoj­rzeć w głąb kory­ta­rza. Schludny siwy męż­czy­zna w bia­łej koszuli i nie­bie­skim gar­ni­tu­rze z pla­kietką w kla­pie śpie­szył w jego stronę kilka kro­ków przed wysoką blon­dynką w sza­rym fla­ne­lo­wym kostiu­mie z fan­ta­zyj­nie zawią­zaną apaszką w turec­kie wzory. Cof­nął głowę i zamknął drzwi. Usły­szał, jak męż­czy­zna mani­pu­luje klu­czem kawa­łek dalej w kory­ta­rzu. Wró­cił do okna i spoj­rzał na par­king. Sze­ściu męż­czyzn w mun­du­rach z nie­do­pa­so­wa­nych ele­men­tów, z pusz­kami piwa w rękach, sie­działo na maskach i bagaż­ni­kach samo­cho­dów. Wyglą­dało na to, że śpie­wają. Wró­cił do drzwi i cze­kał. Gdy tylko usły­szał, że winda ponow­nie zatrzy­muje się na jego pię­trze, otwo­rzył drzwi i wychy­lił się na kory­tarz.

Wysoki, prze­jęty Harry Beevers i Conor Lin­kla­ter wyszli razem na kory­tarz, a chwilę póź­niej poja­wił się znę­kany Tina Pumo. Conor zoba­czył go pierw­szy. Uniósł pięść, uśmiech­nął się i zawo­łał: „Mikey, dzie­cino!”. Ina­czej niż ostat­nim razem, kiedy się widzieli, był gładko ogo­lony, z rudymi wło­sami przy­strzy­żo­nymi nie­mal na punka. Zwy­kle nosił wor­ko­wate nie­bie­skie dżinsy i koszule w kratkę, ale tym razem wysi­lił się na bar­dziej wyra­fi­no­wany strój. Zdo­był gdzieś czarną koszulkę z dużymi nie­re­gu­lar­nymi żół­tymi lite­rami ukła­da­ją­cymi się w napis agent orange, a na niej miał dużą luźną czarną dżin­sową kami­zelkę z licz­nymi kie­sze­niami i rzu­ca­jącą się w oczy białą steb­nówką. Czarne spodnie miały kant.

– Conor, uczta dla oczu – powie­dział Poole. Wyszedł na kory­tarz, przy­trzy­mu­jąc drzwi lewą ręką.

Conor Lin­kla­ter, pół głowy niż­szy od niego, objął jego klatkę pier­siową i mocno go przy­tu­lił.

– Stary – powie­dział w jego szczękę i żar­to­bli­wie go cmok­nął. – Serce puch­nie na twój widok.

Uśmie­cha­jąc się iro­nicz­nie z tego doj­rza­łego lin­kla­te­ry­zmu, Harry Beevers pod­szedł do Poole’a i objął go nie­zręcz­nie w fali piż­mo­wej wody koloń­skiej. Róg aktówki trą­cił Poole’a w bio­dro.

– Michael, serce puch­nie – szep­nął mu Beevers do ucha.

Poole deli­kat­nie odsu­nął się i ujrzał zbli­że­nie dużych, zacho­dzą­cych na sie­bie prze­bar­wio­nych zębów Harry’ego.

Tina Pumo koły­sał się przed nimi w kory­ta­rzu, dziko szcze­rząc zęby pod sumia­stym wąsem.

– Spa­łeś? – zapy­tał. – Nie dosta­łeś naszej wia­do­mo­ści?

– Dobra, zastrzel mnie – odparł Poole z uśmie­chem.

Conor i Beevers ode­rwali się od niego i osobno ruszyli ku drzwiom.

Pumo prze­krzy­wił głowę jak Tomek Sawyer i nie­le­d­wie wbi­jał palce stóp w dywan.

– Oj, Mikey, ja też chcę cię przy­tu­lić – powie­dział i to zro­bił. – Dobrze cię znowu widzieć, stary.

– I cie­bie.

– Wejdźmy do środka, zanim aresz­tują nas za urzą­dza­nie orgii. – Harry Beevers już stał w wej­ściu do pokoju Micha­ela.

– Nie dziw się, porucz­niku – rzu­cił Conor Lin­kla­ter, ale i tak przy­śpie­szył, zer­ka­jąc spod oka na pozo­stałą dwójkę.

Pumo roze­śmiał się, wal­nął Micha­ela w plecy i go puścił.

– Co robi­li­ście od przy­jazdu? – zapy­tał Michael. – To zna­czy oprócz pomsto­wa­nia na mnie.

Krą­żąc po pokoju, Conor odparł:

– Teeny-Tiny zamar­twiał się o swoją restau­ra­cję.

Prze­zwi­sko Puma, Tiny, naro­dziło się w cza­sach, kiedy był nie­wy­ro­śnię­tym dzie­cia­kiem w mie­ści­nie na pół­nocy stanu Nowy Jork, póź­niej zostało zmie­nione na Teeny i osta­tecz­nie utrwa­liło się jako Tina. Po dzie­się­ciu latach pracy w branży Pumo doro­bił się wła­snej restau­ra­cji w SoHo, która ser­wo­wała wiet­nam­skie jedze­nie i kilka mie­sięcy temu docze­kała się pochwal­nej wzmianki w nowo­jor­skim cza­so­pi­śmie.

– Już tam dzwo­nił dwa razy, stary. Do spółki z sane­pi­dem nie pozwoli mi zmru­żyć oka przez całą noc.

– To nic takiego – zapro­te­sto­wał Tina. – Wypa­dła nie­zręczna pora na wyjazd, to wszystko. Wpro­wa­dzamy małe zmiany w restau­ra­cji i muszę pil­no­wać, żeby wszystko szło, jak trzeba.

– Z sane­pi­dem? – powtó­rzył Michael.

– Naprawdę, to nic poważ­nego. – Pumo uśmiech­nął się dziko, stro­sząc wąsy. Jego kurze łapki pogłę­biły się i wydłu­żyły bez suge­stii humoru. – Świet­nie nam idzie. Mamy rezer­wa­cje na więk­szość wie­czo­rów. – Usiadł na brzegu łóżka. – Harry może potwier­dzić. Inte­res kręci się jak ta lala.

– Co mam powie­dzieć? – zapy­tał Beevers. – Jesteś histo­rią suk­cesu.

– Rozej­rze­li­ście się po hotelu? – spy­tał Poole.

– Zaj­rze­li­śmy do sali na dole – odparł Pumo. – Wielka impreza. Możemy dzi­siaj zasza­leć, jeśli chce­cie.

– Też mi impreza – burk­nął Beevers. – Gro­mada face­tów stoi z kciu­kami w tył­kach. – Zdjął mary­narkę, odsła­nia­jąc szelki z roz­do­ka­zy­wa­nymi che­ru­bin­kami na czer­wo­nym tle, i rzu­cił ją na opar­cie krze­sła. – Zero orga­ni­za­cji, nada, rien. Tylko ci z kawa­le­rii powietrz­nej trzy­mają fason. Mają budkę, poma­gają ci szu­kać innych face­tów z two­jej jed­nostki. Rozej­rze­li­śmy się, ale chyba nie widzie­li­śmy nikogo z całej naszej cho­ler­nej dywi­zji. Poza tym wpa­ko­wali nas do brud­nej obskur­nej sali, która wygląda jak szkolna sala gim­na­styczna. Jest sto­isko z die­te­tyczną colą, jeśli to cię kręci.

– Szkolna sala gim­na­styczna, stary – mruk­nął Conor, inten­syw­nie wpa­tru­jąc się w lampkę nocną.

Poole uśmiech­nął się do Puma, który odwza­jem­nił uśmiech.

Lin­kla­ter pod­niósł lampkę i zba­dał wnę­trze aba­żuru, po czym odsta­wił ją i prze­su­wał pal­cami po sznu­rze, aż zna­lazł włącz­nik. Włą­czył i wyłą­czył lampkę.

– Usiądź, na litość boską, Conor – powie­dział Beevers. – Dener­wu­jesz mnie, gdy tak się mio­tasz. Mamy poważne sprawy do omó­wie­nia, jeśli nie pamię­tasz.

– Pamię­tam, pamię­tam. – Conor prze­stał bawić się lampką. – Hej, nie ma gdzie usiąść. Ty i Mike zaję­li­ście krze­sła, a Tina pano­szy się na łóżku.

Harry Beevers wstał, zdjął mary­narkę z opar­cia i sze­ro­kim gestem wska­zał puste krze­sło.

– Jeśli dzięki temu się uspo­ko­isz, chęt­nie oddam ci krze­sło. Bierz, Conor, daję ci je. Sia­daj. – Zabrał szklankę i klap­nął obok Puma na łóżku Micha­ela. – Myślisz, że dasz radę spać z tym face­tem w jed­nym pokoju? Pew­nie na­dal gada do sie­bie przez całą noc.

– W mojej rodzi­nie wszy­scy gadają do sie­bie, porucz­niku – zazna­czył Conor. Przy­su­nął krze­sło bli­żej stołu. Zaczął bęb­nić pal­cami po bla­cie, jakby grał na wyima­gi­no­wa­nym pia­ni­nie. – Pew­nie ci z Harvardu tak się nie zacho­wują…

– Nie posze­dłem na Harvard – powia­do­mił go Beevers ze znu­że­niem w gło­sie.

– Mike! – Conor uśmiech­nął się do Poole’a, jakby dopiero teraz go zoba­czył. – Dobrze cię widzieć! – Klep­nął go w plecy.

– Tak – mruk­nął Tina Pumo. – Jak tam sprawy, Michael? Minęło tro­chę czasu.

Ostat­nio Tina zamiesz­kał z piękną Chinką po dwu­dzie­stce, nie­jaką Mag­gie Lah. Jej brat był bar­ma­nem w Saj­go­nie, jego restau­ra­cji. Przed Mag­gie miał wiele dziew­czyn i o każ­dej mówił, że ją kocha.

– Cóż, myślę o pew­nych zmia­nach – odparł Michael. – Jestem zajęty jak dzień długi, ale w nocy led­wie pamię­tam, co robi­łem.

Prze­rwało mu gło­śne puka­nie do drzwi.

– Obsługa – powie­dział i wstał.

Kel­ner wpro­wa­dził wózek, usta­wił szkło na stole. Atmos­fera w pokoju stała się bar­dziej świą­teczna, gdy Conor otwo­rzył budwe­isera, a Harry Beevers nalał wódki do szklanki. Michael ni­gdy nie wyja­śnił swo­jego na wpół skry­sta­li­zo­wa­nego planu sprze­daży prak­tyki w Wester­hol­mie i prze­ko­na­nia się, czego mógłby doko­nać w jakiejś zapa­dłej dziel­nicy, na przy­kład na Połu­dnio­wym Bro­nxie, gdzie dzieci naprawdę potrze­bują leka­rzy. Judy zwy­kle wycho­dziła z pokoju, kiedy zaczy­nał o tym mówić.

Po odej­ściu kel­nera Conor wycią­gnął się na łóżku, prze­krę­cił na bok i zapy­tał:

– Więc widzia­łeś nazwi­sko Den­glera? Na pomniku?

– Pew­nie. Ale mam małą nie­spo­dziankę. Wie­cie, jak brzmiało jego pełne imię i nazwi­sko?

– M.O. Den­gler – odparł Conor.

– Nie bądź idiotą – powie­dział Beevers. – Chyba Mark. – Spoj­rzał na Tinę, szu­ka­jąc pomocy, ale Tina tylko zmarsz­czył brwi i wzru­szył ramio­nami.

– Manuel Oro­sco Den­gler – wyre­cy­to­wał Michael. – Byłem zdu­miony, że o tym nie wie­dzia­łem.

– Manuel? – powtó­rzył Conor. – Den­gler był Mek­sy­ka­ni­nem?

– Michael, zna­la­złeś nie­wła­ści­wego Den­glera – powie­dział ze śmie­chem Tina Pumo.

– Nie. Jest tylko jeden M.O. Den­gler. W ogóle jest tylko jeden Den­gler. Nasz.

– Mek­sy­ka­nin – mruk­nął w zadu­mie Conor.

– Sły­sza­łeś kie­dyś o Mek­sy­ka­nach z nazwi­skiem Den­gler? Pew­nie rodzice dali mu hisz­pań­skie imiona. Kto wie? A zresztą kogo to obcho­dzi. Był cho­ler­nie dobrym żoł­nie­rzem, tyle mi wia­domo. Szkoda, że…

Pumo uniósł szklankę do ust, zamiast dokoń­czyć zda­nie, i męż­czyźni nie odzy­wali się przez nie­mal ela­stycz­nie długą chwilę.

Lin­kla­ter wymam­ro­tał coś nie­zro­zu­mia­łego, prze­szedł przez pokój i usiadł na pod­ło­dze.

Michael wstał, żeby dorzu­cić świeże kostki lodu do swo­jej szklanki. Oparty o ścianę Conor Lin­kla­ter w czar­nym ubra­niu wyglą­dał jak cho­chlik, brą­zowa butelka piwa zwi­sała mu mię­dzy kola­nami. Poma­rań­czowy napis na jego piersi miał pra­wie ten sam odcień co włosy. Conor patrzył na Micha­ela z nie­znacz­nym tajem­ni­czym uśmie­chem.

3

Może Beans Beevers nie poszedł na Harvard ani do Yale, myślał Conor, ale gdzieś cho­dził – w miej­sce, które wszy­scy w zasięgu wzroku uwa­żali za oczy­wi­ste. Miał wra­że­nie, że jakieś dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent ludzi w Sta­nach Zjed­no­czo­nych mar­twi się o pie­nią­dze – brak wystar­cza­ją­cej ilo­ści gotówki dopro­wa­dza ich do sza­leń­stwa. Nie mając na gorzałę, posu­wają się do rabo­wa­nia: zapo­mnie­nie, napię­cie, zapo­mnie­nie. Pozo­stałe pięć pro­cent popu­la­cji unosi się nad tym zamę­tem jak piana na fali. Skoń­czyli szkoły, do któ­rych cho­dzili ich ojco­wie, pobie­rają się i roz­wo­dzą, jak Harry oże­nił się i roz­szedł z Pat Cald­well. Mają pracę pole­ga­jącą na prze­rzu­ca­niu papie­rów i gada­niu przez tele­fon. Zza biu­rek obser­wują, jak pie­nią­dze wcho­dzą przez drzwi, wra­ca­jąc do domu. Nawet prze­ka­zują sobie nawza­jem tę pracę – Beans Beevers, który spę­dzał tyle samo czasu w barze Puma, co za biur­kiem, pra­co­wał w kan­ce­la­rii praw­nej Pat Cald­well.

Kiedy dora­stał w South Nor­walk, swego rodzaju zdu­mie­nie i pełna urazy cie­ka­wość kazały mu peda­ło­wać sta­rym schwin­nem drogą numer 136 do Mount Ave­nue w Hamp­stead. Ludzie z Mount Ave­nue byli tak bogaci, że pra­wie nie­wi­doczni, podob­nie jak ich ogromne domy – z drogi widział tylko frag­menty cegla­nych albo stiu­ko­wych ścian. Miał wra­że­nie, że w więk­szo­ści tych nad­brzeż­nych rezy­den­cji nie ma nikogo poza służbą, a jed­nak od czasu do czasu dostrze­gał oczy­wi­stego wła­ści­ciela-miesz­kańca. Ze swo­ich krót­kich obser­wa­cji dowie­dział się, że cho­ciaż wła­ści­ciele-miesz­kańcy z Mount Ave­nue zwy­kle noszą takie same szare gar­ni­tury i nie­bie­skie mary­narki, co wszy­scy inni w Hamp­stead, cza­sami – jak Harry Beevers – para­dują w neo­no­wym różu i jado­wi­tej zie­leni, w śmiesz­nych musz­kach i jasnych dwu­rzę­do­wych gar­ni­tu­rach. Tro­chę przy­po­mi­nało to nowe szaty cesa­rza – nikt nie miał odwagi powie­dzieć tym pro­te­stanc­kim milio­ne­rom, że wyglą­dają idio­tycz­nie. (Conor był pewien, że żaden z nich nie jest kato­li­kiem). Muszki! Czer­wone szelki z dzi­dziu­siami!

Nie mógł powstrzy­mać się od uśmie­chu – oto on, pra­wie spłu­kany, myśli, że powi­nien współ­czuć boga­temu praw­ni­kowi. W przy­szłym tygo­dniu będzie wsta­wiać płyty kar­to­nowo-gip­sowe w odna­wia­nej kuchni, za co może wpad­nie mu kilka stó­wek. Harry Beevers praw­do­po­dob­nie zara­bia dwa razy wię­cej w cza­sie, gdy sie­dzi na stołku baro­wym i gawę­dzi z Jim­mym Lahem. Conor uniósł wzrok z bole­śnie skrzą­cym się poczu­ciem humoru i zoba­czył, że Michael Poole na niego patrzy, jakby cho­dziły mu po gło­wie takie same myśli.

Beevers ma w zana­drzu typowy kit, pomy­ślał, ale Michael jest za mądry, żeby się na to nabrać, cokol­wiek to będzie.

Conor uśmiech­nął się, wspo­mi­na­jąc, jak Den­gler nazy­wał ludzi, któ­rzy ni­gdy nie poznali uczu­cia stra­chu i wszystko uwa­żali za rzecz oczy­wi­stą: „dwu­wy­mia­rowi”, jak posta­cie w kre­sków­kach. Teraz ci dwu­wy­mia­rowi rzą­dzili wszyst­kim – pięli się w górę, tra­tu­jąc wszystko na swo­jej dro­dze. W dzi­siej­szych cza­sach wyda­wało się, że połowa face­tów w Dono­van’s, jego ulu­bio­nym barze w South Nor­walk, jest po stu­diach, nakłada piankę na włosy i pije kok­tajle z blen­dera. Odno­sił wra­że­nie, że nagle zaszła jakaś ogromna zmiana, że wszy­scy ci nowi ludzie wła­śnie wysko­czyli ze swo­ich tele­wi­zo­rów. Ich moral­ność była tak popie­przona, że nie­mal mógłby im współ­czuć.

Myśle­nie o kre­sków­kach go przy­gnę­biło. Miał ochotę wypić dużo wię­cej, cho­ciaż wie­dział, że zbliża się do swo­jego limitu. Ale czy nie jest to spo­tka­nie po latach? Sie­dzą w pokoju hote­lo­wym jak banda zgre­dów. Dopił ostat­nie piwo.

– Daj mi tro­chę tej wódki, Mikey – powie­dział i wrzu­cił pustą butelkę po piwie do kosza na śmieci.

– Brawo! – Pumo zasa­lu­to­wał szkla­neczką.

Michael nalał wódkę do szklanki i prze­szedł przez pokój, by ją podać.

– Dobra, toast – powie­dział Conor i wstał. – Rany! Dobrze jest to zro­bić. – Wzniósł szklankę. – Za M.O. Den­glera. Nawet jeśli był Mek­sy­ka­ni­nem, w co wąt­pię.

Wlał do gar­dła lodo­watą wódkę. Od razu poczuł się lepiej, tak dobrze, że wychy­lił resztę.

– Rany, cza­sami pamię­tam całe to gówno, jakby to było wczo­raj, a pra­wie wcale nie pamię­tam tego, co było wczo­raj. Cza­sami myślę o gościu, który pro­wa­dził klub w Camp Cran­dall, z gigan­tyczną ścianą skrzy­nek z piwem…

– Manly – wtrą­cił ze śmie­chem Tina Pumo.

– Manly. Pie­przony Manly. Zaraz zacznę myśleć o tym, skąd brał całe to piwo. A potem o dro­bia­zgach, co mówił, jak się zacho­wy­wał.

– Manly paso­wał do baru, zupeł­nie jakby się za nim uro­dził – zauwa­żył Beevers.

– Zga­dza się! Założę się, stary, że ma teraz mały biz­nes, wszystko poukła­dane, porządne auto i wła­sny dom, ma żonę, dzieci, obręcz do kosza na garażu… – Conor przez chwilę wpa­try­wał się w prze­strzeń, czer­piąc przy­jem­ność ze swo­jej wizji życia Manly’ego. Manly ide­al­nie paso­wałby do przed­mie­ścia. Myślał jak prze­stępca, nie będąc prze­stępcą, więc pew­nie zara­bia for­tunę na czymś takim, jak insta­lo­wa­nie sys­te­mów alar­mo­wych. Wtedy Conor przy­po­mniał sobie, że w pew­nym sen­sie to Manly zapo­cząt­ko­wał ich wszyst­kie kło­poty w Wiet­na­mie…

Dzień przed wej­ściem do Ia Thuc Manly odłą­czył się od kolumny i został sam w dżun­gli. Nie zamie­rzał hała­so­wać, ale nagle zaczął buczeć jak spa­ni­ko­wany dwu­me­trowy trzmiel. Wszy­scy w kolum­nie zamarli. Snaj­per zwany Elvi­sem tro­pił ich od dwóch dni i ten hałas był wszyst­kim, czego potrze­bo­wał do szczę­ścia. Conor wie­dział, co trzeba zro­bić – dawno temu nauczył się wta­piać w tło. Było to nie­mal mistyczne. Dosłow­nie sta­wał się nie­wi­dzialny (i wie­dział, że to działa, bo dwu­krot­nie patrole Wiet­kongu patrzyły pro­sto na niego i go nie widziały). Den­gler, Poole, Pumo, a nawet Under­hill pra­wie mu dorów­ny­wali w tej sztuce, nato­miast Manly był kom­pletną nogą. Conor zaczął cicho skra­dać się przez dżun­glę w kie­runku dźwięku – był dość wście­kły, by zabić Manly’ego, jeśli ina­czej nie da się go uci­szyć. Po ułamku sekundy, jakby dzięki tele­pa­tii, wie­dział, że Den­gler bez­gło­śnie podąża za nim.

Manly prze­dzie­rał się przez zasłonę zie­leni, rąbał ją maczetą, w dru­giej ręce trzy­ma­jąc M-16 na wyso­ko­ści bio­dra. Conor szedł ku niemu, na wpół myśląc o pode­rżnię­ciu mu gar­dła, gdy nagle obok Manly’ego zma­te­ria­li­zo­wał się Den­gler i zła­pał go za rękę z maczetą. Przez sekundę trwali nie­ru­chomo. Conor pod­kra­dał się, pełen stra­chu, że Manly wrza­śnie, gdy minie odrę­twie­nie. Usły­szał poje­dyn­czy trzask z pra­wej strony, skądś z góry, i zoba­czył prze­wra­ca­ją­cego się Den­glera. Doznał szoku tak sil­nego i nagłego, że zlo­do­wa­ciały mu dło­nie i stopy.

Razem z Man­lym zapro­wa­dzili Den­glera z powro­tem do kolumny. Wpraw­dzie impet rzu­cił go na zie­mię i rana obfi­cie krwa­wiła, ale na szczę­ście była powierz­chowna. Pocisk wyrwał mu z lewego ramie­nia kawa­łek ciała wiel­ko­ści myszy. Peters kazał mu się poło­żyć, opa­trzył i zaban­da­żo­wał ranę, po czym uznał, że jest zdolny do ruchu.

Conor pomy­ślał, że gdyby Den­gler nie został wtedy ranny, Ia Thuc mogłoby oka­zać się po pro­stu kolejną pustą wio­ską. Widok cier­pią­cego kolegi zwa­rzył im humory i spo­tę­go­wał nie­po­kój. Może wszy­scy byli głupi, wie­rząc w Den­glera tak, jak wie­rzyli. Widząc zakrwa­wio­nego kum­pla znów leżą­cego na ziemi, poczuł się rów­nie wstrzą­śnięty jak wtedy, gdy zoba­czył, że dostał. Po czymś takim łatwo było dać się ponieść, prze­kro­czyć gra­nicę w Ia Thuc. Po Ia Thuc nic już nie było takie samo. Nawet Den­gler się zmie­nił, może z powodu roz­głosu i sądu wojen­nego. On sam tyle ćpał, że na­dal nie pamię­tał pew­nych rze­czy, które wyda­rzyły się w mie­sią­cach dzie­lą­cych Ia Thuc od powrotu do cywila – ale wie­dział, że tuż przed sądem wojen­nym odciął uszy mar­twemu Wiet­nam­czy­kowi z Pół­nocy i wetknął mu w usta kartę Koko.

Conor zdał sobie sprawę, że zaraz wpad­nie w chan­drę. Żało­wał, że wspo­mniał o Man­lym.

– Dolewka – mruk­nął, pod­szedł do stołu i nalał wódkę do kie­liszka.

Pozo­stali trzej wciąż na niego patrzyli, uśmie­cha­jąc się do swo­jej che­er­le­aderki – zawsze liczyli na to, że zapewni im dobrą zabawę.

– Hej, za dzie­wiąty bata­lion dwu­dzie­stego czwar­tego pułku pie­choty. – Conor prze­łknął kolejny lodo­waty pocisk wódki i w jego umy­śle zama­ja­czyła twarz Har­lana Hueb­scha.

Har­lan Huebsch był dzie­cia­kiem z Ore­gonu, który kilka dni po przy­by­ciu do Camp Cran­dall wszedł na minę i wyle­ciał w powie­trze. Bar­dzo wyraź­nie pamię­tał jego śmierć, ponie­waż mniej wię­cej godzinę póź­niej, kiedy w końcu dotarli na drugą stronę małego pola mino­wego, prze­wró­cił się na tra­wia­stej gro­bli i zoba­czył długi skrę­cony drut zaplą­tany w sznu­ro­wa­dło na pra­wej nodze. Jedyna róż­nica mię­dzy nim a Hueb­schem pole­gała na tym, że mina Hueb­scha zadzia­łała.

Teraz nazwi­sko Har­lana Hueb­scha wid­niało na pomniku…

Obie­cał sobie, że je znaj­dzie, gdy pójdą tam razem.

Beevers posta­no­wił wznieść toast za Bla­sza­nego Drwala i cho­ciaż wszy­scy się do niego przy­łą­czyli, Conor wie­dział, że tylko Beans robi to na poważ­nie.

Mike Poole wzniósł toast za Si Van Vo, co Conor uznał za zabawne i zaraz potem kazał wszyst­kim wypić za Elvisa. A Tina Pumo skoń­czył wzno­sić toast za Dawn Cuc­chio, dziwkę poznaną na urlo­pie w Syd­ney. Conor dostał takiego ataku śmie­chu na myśl o piciu za Dawn Cuc­chio, że musiał oprzeć się o ścianę, by nie stra­cić rów­no­wagi.

Potem znów naro­sły w nim mrocz­niej­sze, posęp­niej­sze uczu­cia. Czas spoj­rzeć praw­dzie w oczy: jest bez­ro­bot­nym robo­lem, sie­dzą­cym z praw­ni­kiem, leka­rzem i face­tem, który ma tak ele­gancką knajpę, że jej zdję­cia publi­kują w gaze­tach.

Conor zdał sobie sprawę, że gapi się na Puma, który wyglą­dał jak z żur­nala GQ. Zawsze pre­zen­to­wał się ele­gancko, zwłasz­cza w swo­jej restau­ra­cji. Zacho­dził tam kilka razy w roku, cho­ciaż więk­szość pie­nię­dzy wyda­wał w barze. Pod­czas ostat­niej wizyty widział ape­tyczną małą Chinkę, z pew­no­ścią Mag­gie.

– Słu­chaj, Tina, jakie jest naj­lep­sze danie w two­jej restau­ra­cji?

Zająk­nął się na sło­wie „naj­lep­sze”, ale nie sądził, żeby to zauwa­żyli.

– Praw­do­po­dob­nie kaczka po saj­goń­sku – odparł Tina. – Przy­naj­mniej dla mnie. Mary­no­wana pie­czona kaczka, suszony maka­ron ryżowy. Sma­kuje nie­biań­sko.

– Dajesz na wierzch ten sos rybny?

– Sos nuoc mam? Pew­nie.

– Nie wiem, jak można jeść to paskudz­two. Pamię­tasz, jak tam byli­śmy? Wszy­scy wie­dzie­li­śmy, że to gówno jest nie­ja­dalne, stary.

– Mie­li­śmy wtedy po osiem­na­ście lat. Szczy­tem marzeń kuli­nar­nych był dla nas bur­ger z fryt­kami.

Conor nie przy­znał się Tinie, że na­dal uwiel­bia bur­gery z fryt­kami. Prze­łknął kolejną srebrną kulkę wódki i poczuł się przy­bity bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

4

Ale po chwili znów było pra­wie jak za daw­nych cza­sów. Conor dowie­dział się, że Tina poza wszyst­kimi zwy­czaj­nymi kło­po­tami ma dodat­kowe eks­cy­tu­jące kom­pli­ka­cje, ponie­waż Mag­gie jest pra­wie dwa­dzie­ścia lat młod­sza od niego i nie tylko rów­nie sza­lona jak on, ale też mądrzej­sza. Kiedy się wpro­wa­dziła, zaczął odczu­wać „zbyt dużą pre­sję”. Taka reak­cja była abso­lut­nie typowa. Mag­gie w porów­na­niu z innymi jego dziew­czy­nami wyróż­niła się tym, że po kilku mie­sią­cach znik­nęła. Wypu­mo­wała Puma. Dzwo­niła do niego, ale nie chciała mu powie­dzieć, gdzie jest. Cza­sami zamiesz­czała szy­fro­wane wia­do­mo­ści na ostat­niej stro­nie „Vil­lage Voice”.

– Wie­cie, jak to jest czy­tać ostat­nią stronę każ­dego numeru „Voice”, gdy ma się czter­dzie­ści jeden lat? – zapy­tał Pumo.

Conor ni­gdy nie prze­czy­tał ani jed­nej strony z żad­nego numeru „Vil­lage Voice”, więc pokrę­cił głową.

– Jest tam każdy błąd, jaki kie­dy­kol­wiek popeł­ni­łeś w rela­cjach z kobietą, czarno na bia­łym w zim­nym, twar­dym druku. Zako­cha­nie się w czy­jejś uro­dzie: „Piękna blon­dynko w koszulce Vir­gi­nia Woolf w Sedutto’s, nie nawią­za­łem roz­mowy i teraz pluję sobie w brodę. Wiem, że mogli­by­śmy stwo­rzyć wyjąt­kową parę. Zadzwoń, pro­szę, do męż­czy­zny z ple­ca­kiem. 581-4901”. Roman­tyczna ide­ali­za­cja: „Suki. Jesteś moją spa­da­jącą gwiazdą. Nie mogę bez cie­bie żyć. Bill”. Roman­tyczna roz­pacz: „Cier­pię, odkąd ode­szłaś. Samotny w Yor­kville”. Maso­chizm: „Bok­serko – nie miej wyrzu­tów sumie­nia, wyba­czam ci. Pur­chawka”. Prze­kom­bi­no­wa­nie: „Ci-puszka. Krę­cio­łek koffa mniam-mniam”. Nie­zde­cy­do­wa­nie: „Mesqu­ite. Cią­gle myślę. Mar­ga­rita”. Oczy­wi­ście jest też wiele innych rze­czy. Modli­twy do Świę­tego Judy. Numery, pod które możesz zadzwo­nić, jeśli chcesz rzu­cić kokę. Lekar­stwa na łysie­nie. Dużo ogło­szeń „strip­tiz na pre­zent”. I Żydzi dla Jezusa, tydzień w tydzień. Ale przede wszyst­kim zła­mane serca, te straszne męczar­nie ludzi po dwu­dzie­stce. Conor, mozolę się nad tą ostat­nią stroną jak nad kamie­niem z Rosetty. Biorę tę cho­lerną gazetę, gdy tylko w środę rano trafi na sto­iska. Czy­tam tę stronę cztery albo pięć razy, bo za pierw­szym łatwo prze­oczyć wska­zówki. Widzisz, muszę wykom­bi­no­wać, które wia­do­mo­ści są od niej. Cza­sami nazywa sie­bie „Typ A”, od Taj­pej, gdzie się uro­dziła, a kiedy indziej jest „Skó­rzaną Damą”. Albo „Pół­księ­ży­cem”, w zeszłym roku zro­biła sobie taki tatuaż.

– Gdzie? – zacie­ka­wił się Conor. Teraz czuł się w miarę nie­źle, tylko tro­chę pijany. W każ­dym razie nie był tak nawa­lony jak Pumo. – Na tyłku?

– Tro­chę poni­żej pępka. – Tina miał taką minę, jakby żało­wał, że poru­szył temat tatu­ażu swo­jej dziew­czyny.

– Mag­gie ma pół­księ­życ wyta­tu­owany na cipce?

Chciałby być wtedy w salo­nie tatu­ażu. Chinki, nawet jeśli nie były w jego guście, zawsze koja­rzyły mu się ze Smo­czą Damą z komiksu Terry and the Pira­tes, i musiał przy­znać, że Mag­gie jest bar­dziej niż ładna. Wszystko w niej wyda­wało się zaokrą­glone. Jakoś uda­wało jej się spra­wiać, że wyglą­dała nor­mal­nie z nastro­szoną pun­kową fry­zurą i w nowych ubra­niach z dziu­rami. Nie miał poję­cia, jak to robi.

– Nie. Prze­cież mówi­łem – burk­nął Pumo. Wyglą­dał na ziry­to­wa­nego. – Ciut poni­żej pępka. Więk­szą część zakrywa dół bikini.

– Pra­wie na cipce! Czy kawa­łek jest we wło­sach? Byłeś tam, kiedy facet to robił? Pła­kała czy coś?

– Pew­nie, że byłem. Chcia­łem mieć pew­ność, że gość się nie zde­kon­cen­truje. – Pumo pocią­gnął łyk drinka. – Mag­gie nawet nie mru­gnęła.

– Jaki jest duży? – docie­kał. – Jak pół dolara?

– Sko­roś taki cie­kawy, poproś ją, niech ci pokaże.

– Pew­nie. Już to widzę.

Póź­niej Conor pod­słu­chał część roz­mowy Mike’a Poole’a z Bean­sem Beever­sem – coś o Ia Thuc i o pie­chu­rze, z któ­rym Mike roz­ma­wiał na para­dzie.

Beevers zapy­tał:

– Był wete­ra­nem?

– Wyglą­dał tak, jakby wró­cił tydzień temu – odparł Mike z lek­kim uśmie­chem.

– Naprawdę mnie pamię­tał i powie­dział, że powi­nie­nem dostać Medal Honoru?

– Powie­dział, że powinni ci go dać za to, co zro­bi­łeś, a póź­niej ode­brać za chla­pa­nie jęzo­rem przy dzien­ni­ka­rzach.

Conor po raz pierw­szy był świad­kiem kon­fron­ta­cji Beeversa z nie­gdyś sze­roko roz­po­wszech­nioną opi­nią, że postą­pił jak palant, chwa­ląc się Ia Thuc przed prasą. Oczy­wi­ście Beevers zacho­wy­wał się tak, jakby usły­szał tę opi­nię po raz pierw­szy.

– Absurd – rzu­cił. – Mogę zgo­dzić się z nim tylko w kwe­stii Medalu Honoru, z niczym wię­cej. Jestem dumny ze wszyst­kiego, co tam zro­bi­łem, i mam nadzieję, że wy też. Gdyby to zale­żało ode mnie, wszy­scy dosta­li­by­śmy medale. – Spoj­rzał na przód koszuli, wygła­dził ją, po czym uniósł i wysu­nął pod­bró­dek. – Ale ludzie wie­dzą, że postą­pi­li­śmy wła­ści­wie. To rów­nie dobre jak medal. Ludzie zga­dzają się z decy­zją sądu woj­sko­wego, nawet jeśli zapo­mnieli, że to się w ogóle zda­rzyło.

Conor zasta­na­wiał się, jak Beans może mówić takie rze­czy. Niby skąd kto­kol­wiek mógł wie­dzieć, że w Ia Thuc postą­pili wła­ści­wie, skoro nawet ci, któ­rzy tam byli, nie­zu­peł­nie wie­dzieli, co się tam stało?

– Zdzi­wił­byś się, ilu face­tów spo­ty­kam. Mam tu na myśli praw­ni­ków, a także sędziów, któ­rzy znają moje nazwi­sko dzięki tam­tej akcji – kon­ty­nu­ował Beevers. – Prawdę mówiąc, bycie kimś w rodzaju boha­tera dru­giej ligi nie raz pomo­gło mi na grun­cie zawo­do­wym. – Popa­trzył na nich z tak słodką szcze­ro­ścią, że Conor miał ochotę się zrzy­gać. – Nie wsty­dzę się niczego, co zro­bi­łem w Wiet­na­mie. Trzeba szu­kać pozy­tyw­nych stron w tym, co się nam przy­da­rza.

Michael Poole par­sk­nął śmie­chem.

– Powie­dziane z serca, Harry.

– To ważne – upie­rał się Beevers. Przez sekundę wyglą­dał jed­no­cze­śnie na zmar­twio­nego i zdzi­wio­nego. – Mam wra­że­nie, że wy trzej o coś mnie oskar­ża­cie.

– O nic cię nie oskar­żam, Harry – zaprze­czył Poole.

– Ja też nie – zawtó­ro­wał mu ziry­to­wany Conor. Wska­zał na Tinę Puma. – On też nie!

– Byli­śmy ze sobą na każ­dym kroku – powie­dział Harry i Conor dopiero po chwili zorien­to­wał się, że wró­cił do roz­mowy o Ia Thuc. – Zawsze sobie poma­ga­li­śmy. Byli­śmy zespo­łem, wszy­scy, łącz­nie ze Spi­tal­nym.

Conor nie mógł już dłu­żej tego znieść.

– Szkoda, że ten dupek tam nie zgi­nął. Ni­gdy nie spo­tka­łem nikogo rów­nie pod­łego. Spi­talny nikogo nie lubił, stary. Mam rację? I twier­dził, że pożą­dliły go osy? W jaskini? Nie sądzę, żeby w Wiet­na­mie w ogóle były osy, stary. Widzia­łem tam robale wiel­ko­ści psów, stary, ale ni­gdy nie widzia­łem os.

Tina prze­rwał mu gło­śnym jękiem.

– Nie mów mi o osach. Nie mów mi o roba­lach, jakich­kol­wiek roba­lach!

– Mają zwią­zek z two­imi pro­ble­mami? – zapy­tał Mike.

– Sane­pid ma jed­no­znaczne odczu­cia w kwe­stii sze­ścio­no­gich stwo­rzeń – powie­dział Pumo. – Nie chcę o tym gadać.

– Wróćmy do tematu, jeśli nie masz nic prze­ciwko – zapro­po­no­wał Beevers, obrzu­ca­jąc Poole’a tajem­ni­czym spoj­rze­niem.

Do dia­bła, jakiego tematu? – zasta­no­wił się Conor.

– Może tro­chę tu zaba­lu­jemy, a potem zej­dziemy na dół, wrzu­cimy coś na ząb, tro­chę się roze­rwiemy? – zapro­po­no­wał Pumo. – Ma tu być Jimmy Ste­ward. Zawsze lubi­łem Jimmy’ego Ste­warta.

– Mike, czy tylko ty wiesz, do czego zmie­rza­łem? – zapy­tał Beevers. – Przy­po­mnij im, dla­czego tu jeste­śmy. Pomóż mi.

– Porucz­nik Beevers uważa, że czas poroz­ma­wiać o Koko – oznaj­mił Poole.

4. Automatyczna sekretarka

4

Auto­ma­tyczna sekre­tarka

1

– Podaj mi teczkę, Tina. Jest gdzieś pod ścianą. – Beevers pochy­lił się na łóżku i wycią­gnął rękę. Tina na oślep szu­kał pod sto­łem aktówki. – Masz cały dzień, nie ma pośpie­chu.

– Pchną­łeś ją krze­słem, gdy wsta­wa­łeś – powie­dział nie­wi­doczny pod sto­łem Pumo. Wynu­rzył się z teczką w obu rękach.

Beevers poło­żył ją na kola­nach i otwo­rzył.

Poole pochy­lił się i zoba­czył kse­ro­ko­pię zna­jo­mej strony ze „Stars and Stri­pes” z przy­pię­tymi do niej kopiami innych arty­ku­łów pra­so­wych. Beevers wyjął pliki papie­rów.

– Po kom­ple­cie dla każ­dego. Michael już zna nie­które z tych mate­ria­łów, ale uzna­łem, że wszy­scy powin­ni­śmy mieć kopie. W ten spo­sób każdy będzie wie­dział, o czym mowa. – Wrę­czył Cono­rowi pierw­szy spięty zszyw­kami plik. – Uspo­kój się i skup na tym.

– Sieg Heil – prych­nął Conor i zajął miej­sce obok Micha­ela Poole’a.

Beevers wrę­czył zszyte kartki Poole’owi i Pumie, ostatni zestaw poło­żył obok sie­bie na łóżku, zatrza­snął aktówkę i odsta­wił ją na pod­łogę.

– Masz cały dzień, nie ma pośpie­chu – mruk­nął Pumo.

– Aleś ty draż­liwy.

Beevers wziął papiery i zmru­żył oczy. Odło­żył plik na kolana i się­gnął do kie­szeni na piersi mary­narki. Wyjął etui, a z niego duże oku­lary z wąskimi owal­nymi szyl­kre­to­wymi opraw­kami. Poło­żył puste etui na mary­narce i zało­żył oku­lary na nos. Ponow­nie przej­rzał papiery.

Poole zasta­na­wiał się, ile razy dzien­nie Beevers odsta­wia tę małą praw­ni­czą szopkę.

Beevers uniósł wzrok znad papie­rów. Muszka, szelki, duże oku­lary.

– Przede wszyst­kim, mes amis, chcę powie­dzieć, że wszy­scy dobrze się bawi­li­śmy i że przed wyjaz­dem będzie znacz­nie wię­cej zabawy, ale… – zna­cząco spoj­rzał na Conora – …jeste­śmy tu razem, ponie­waż prze­ży­li­śmy wspól­nie kilka waż­nych doświad­czeń. I… prze­ży­li­śmy je, ponie­waż mogli­śmy wza­jem­nie na sobie pole­gać.

Spu­ścił wzrok na swoje papiery.

– Przejdź do rze­czy, Harry – popro­sił Pumo.

– Jeśli nie rozu­miesz, na czym polega praca zespo­łowa, wszystko ci umyka. – Powiódł po nich wzro­kiem. – Prze­czy­taj­cie arty­kuły. Są trzy, jeden ze „Stars and Stri­pes”, drugi z sin­ga­pur­skiego „Stra­its Timesa”, a trzeci z „Bang­kok Post”. Mój brat Geo­rge, który jest zawo­do­wym żoł­nie­rzem, sły­szał co nieco o incy­den­tach z Koko i gdy zoba­czył nazwę w arty­kule „Stars and Stri­pes”, przy­słał mi wyci­nek. Póź­niej popro­sił mojego dru­giego, star­szego brata, Sonny’ego… jest zawo­do­wym sier­żan­tem w Manili… żeby przej­rzał tyle azja­tyc­kich gazet, ile tylko zdoła. Geo­rge zro­bił to samo na Oki­na­wie. Razem spraw­dzili pra­wie wszyst­kie anglo­ję­zyczne dzien­niki wyda­wane na Dale­kim Wscho­dzie.

– Masz dwóch braci tre­pów? – zapy­tał Conor. – Sonny i Geo­rge, trepy w Manili i na Oki­na­wie? Z rodziny z Mount Ave­nue?

Beevers spoj­rzał na niego, znie­cier­pli­wiony.

– Dwa arty­kuły uka­zały się w gaze­tach w Sin­ga­pu­rze i Bang­koku i dzięki nim je mamy. Poszpe­ra­łem tro­chę na wła­sną rękę, ale naj­pierw prze­czy­taj­cie te kawałki. Jak zoba­czy­cie, nasz chło­pak nie próż­no­wał.