Kobiety Nowej Huty - Katarzyna Kobylarczyk - ebook + książka

Kobiety Nowej Huty ebook

Katarzyna Kobylarczyk

4,5

Opis

Nowa Huta jest kobietą
Nazywano ją perłą pięciolatki i młodszą siostrą Magnitogorska – nawet propaganda lat 50. nie miała wątpliwości, że Nowa Huta jest kobietą. Dlaczego więc jej symbolem został półnagi murarz, mężczyzna? Gdzie podziały się nowohuckie murarki i architektki, przodowniczki pracy i artystki, działaczki i opozycjonistki?
Zaglądamy na budowę najmłodszego polskiego miasta, do nowohuckich hoteli robotniczych i na stołówki, do pracowni architektonicznych i izby porodowej. Jesteśmy świadkami bicia rekordów i antyreżimowych demonstracji. Poznajemy dziewczyny: te, które kładły cegły, i te, które rzucały petardy.

Zofia Włodek jest pierwszą murarką Nowej Huty, przodowniczką pracy, gwiazdą propagandy, a potem… przepada bez śladu.
Marta Ingarden projektuje nowe miasto na desce kreślarskiej, ale nie poświęca mu ani słowa.
Jadwiga Beaupré uczy nowohucianki rodzić bez bólu w jednej z pierwszych polskich szkół rodzenia.
Krystyna Skuszanka tworzy dla robotników teatr, gdzie proletariatu nie karmi się szmirą.
Wiesława Ciesielska słyszy, jak ubek mówi do jej męża, działacza Solidarności: z wami to jeszcze można jakoś wytrzymać, gorzej z waszymi żonami!.
Zofia Fugiel ma w latach 80. osiemnaście rewizji mieszkania, dziś nie potrafi uwięzić nawet kanarka w klatce.

Katarzyna Kobylarczyk – autorka kilku reporterskich książek (Baśnie z bloku cudów. Reportaże nowohuckie czy Strup. Hiszpania rozdrapuje rany, za którą otrzymała Nagrodę im. R. Kapuścińskiego), dziennikarka (publikowała w Gazecie Wyborczej, Tygodniku Powszechnym czy Dzienniku Polskim). Laureatka nagrody krakowskiego środowiska dziennikarzy Zielona Gruszka oraz nagrody Za różnorodnością. Przeciw dyskryminacji. Pochodzi z Nowej Huty i do dziś tam mieszka.

Czas na poznanie historii robotnic, które na własnym przykładzie doświadczały emancypacji poprzez pracę. Zwykle przedstawia się ludzi PRL-u jako otumanionych i zmuszanych do niewdzięcznej pracy. Tymczasem dla wielu osób, w tym właśnie kobiet, współzawodnictwo czy przekraczanie norm budowlanych było elementem odzyskiwania godności. Bywały też przykre konsekwencje rywalizacji oraz osobiste dramaty. Dzięki Katarzynie Kobylarczyk poznajemy fascynującą historię nowohucianek: zanurzonych w pyle cegieł i wystrojonych w socrealistyczne perły.
Sylwia Chutnik

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (6 ocen)
3
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Guniek2013

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa historia świata, który choć tak nieodległy, zdążył już przeminąć. Opowiedziana przez kobietę próbującą spojrzeć na niego oczami innych kobiet.
00

Popularność




Miasto kobiet

Najpierw koleżanka powiedziała:

– Mieszkam w Nowej Hucie i otaczają mnie same kobiety.

Potem podsłuchałam rozmowę w tramwaju (często podsłuchuję rozmowy w tramwajach).

– …i nikt nie robi pani zakupów? – Dziwił się facet w średnim wieku.

– Syn, wnuki, wszystko siedzi w Irlandii – odpowiedziała stara kobieta. – Ja, proszę pana, mam 85 lat, ale nogi zdrowe. Jeszcze opiekuję się sąsiadką, ona ma 90, z domu już nie wyjdzie.

Wtedy zrozumiałam, że Nowa Huta, która zaczynała jako miasto młodych mężczyzn, na starość stała się miastem kobiet. Zrozumiałam też, że to one są jej pamięcią. Pamiętają łany zbóż na miejscu bloków, kurz, pył i błoto wielkiej budowy, obietnice raju i siermiężną rzeczywistość, całowanie ścian nowego mieszkania i kolejki po mięso, zamach na pomnik Lenina, ciężką pracę i miłość, huk petard i zapach gazów łzawiących…

Pomyślałam, że to niesprawiedliwe: przez lata symbolem Nowej Huty był murarz Piotr Ożański (pierwowzór Mateusza Birkuta, bohatera Człowieka z marmuru). Albo hutnik w żaroodpornym ubraniu. Jeśli już architekt, to mężczyzna, jeśli opozycjonista z hutniczej „Solidarności”, to brodacz w kraciastej koszuli, z palcami rozłożonymi w geście victorii. Chciałam, żeby tym razem to one przemówiły: pierwsze murarki, spawaczki, architektki, lekarki, sportsmenki, aktorki, rzeźbiarki, kucharki, suwnicowe, córki i wnuczki chłopów wywłaszczonych pod budowę socjalistycznego miasta, opozycjonistki, działaczki nowohuckiej „Solidarności”, kobiety, które obroniły nowohucki krzyż. Chciałam oddać im głos.

Odnalazłam notes z numerami telefonów z czasów, kiedy pracowałam w Nowej Hucie jako reporterka, i zaczęłam dzwonić. Okazało się, że wzięłam się do pracy zbyt późno. Większość starych numerów telefonicznych milczała.

Do niektórych kobiet, których losy chciałam opisać, nie udało mi się dotrzeć. Niewiele było o nich w archiwach. Nie odnalazłam Zofii Włodek, pierwszej murarki Nowej Huty, założycielki kobiecej brygady murarskiej, chociaż myślę, że wiem, co mogło się z nią stać.

Do innych kobiet dotarłam zbyt późno. Gdy udawało mi się je odnaleźć, słyszałam: Nie. Już nie. Za późno. Już nie chcę. Z początku byłam rozczarowana. Potem zrozumiałam.

Najuczciwiej jak umiałam, spisałam losy kobiet, które zbudowały, wykarmiły i wychowały Nową Hutę, a potem wywalczyły jej wolność. Wciąż tu mieszkają. To moje sąsiadki, nowohucianki.

Katarzyna Kobylarczyk

Kobieca brygada murarska w Nowej Hucie, lata 50.

Widok na Kopiec Wandy, lata 50. Ciasny kadr pokazuje Nową Hutę jako coś, co powstało w miejsce niczego

Zanim

Babcia Wiktoria zawsze była w drodze.

Ta ziemia w Bieńczycach, pola, ogród, sad, które odbierano jej piędź po piędzi, należała właśnie do niej, nie do dziadka. Babcia jeszcze długo chodziła z siatką pod stary orzech, zbierała owoce, przynosiła do mieszkania. W zamian za ziemię władza dała babci Wiktorii klitkę w bloku. Chyba nigdy nie czuła się tam u siebie. Wnuczka Małgorzata zapamiętała ją w butach. Kiedy przychodziły z siostrami w odwiedziny, babcia leżała w łóżku, w chustce na głowie, w trzech swetrach zapinanych na guziki i w butach. Właśnie w butach – w łóżku. Jakby za chwilę miała wstać i pójść sobie z tego miejsca, które nigdy nie było jej. Zawsze gotowa do drogi.

Na końcu władza odebrała jej dom. Kazała zrównać go z ziemią, wyburzyć. Babcia zburzyła dom, ale wywiozła z Nowej Huty wszystkie cegły. Zabrała je do Sulechowa, kazała wymurować z nich nowe ściany. Kiedy poczuła, że umiera, pojechała tam. Położyła się do łóżka, zapaliła gromnicę, nie pozwoliła wzywać do siebie pogotowia. I umarła – w nowym domu ze starych cegieł. Małgorzata zapamiętała ją w otwartej trumnie: w chustce, w trzech swetrach i w tych butach. Jakby całe życie była w drodze i w końcu – poszła.

Czy pola były szczere?

Z góry wygląda jak rozłożony wachlarz. Pozioma kreska głównej drogi biegnie niemal dokładnie z zachodu na wschód, wzdłuż skarpy Wisły, śladem dawnego traktu sandomierskiego. Środek wyznacza regularna plama placu Centralnego, szerokie ulice odchodzą od niego promieniście na północ, północny wschód i północny zachód. Długie pierzeje bloków chronią wnętrza osiedli. Podobno architekt Tadeusz Ptaszycki, generalny projektant miasta, pierwsze plany Nowej Huty szkicował na serwetkach, grubą kreską: proste linie, ład, spokój, klasyczna symetria. Praktycznie jedyne poza Gdynią współczesne miasto w Polsce wymyślone i zbudowane od podstaw. Perła planu sześcioletniego. Pierwsze socjalistyczne miasto w kraju. Miasto idealne. Miasto jasne, bez suteren. Miasto na surowym korzeniu, stworzone, nie zrodzone, zaprojektowane dla robotników kombinatu metalurgicznego z niczego, od początku. „Tak wyglądał w 1949 r. ogromny, płaski teren wybrany pod budowę Huty im. Lenina”, głosi podpis pod zdjęciem, które umieszczono w popularnonaukowej książce o kombinacie1. Zdjęcie jest czarno-białe, ale wystarczyłoby, gdyby było błękitno-zielone, a może błękitno-żółte. Linia horyzontu dzieli kadr niczym od linijki: górą jest niebieska płachta bezchmurnego nieba, dołem płaszczyzna pól przeciętych pylną, piaszczystą drogą. Po bokach kadr zamykają dwa drzewa. Między nimi pustka. Nic.

To zdjęcie to kłamstwo. Teren wybrany pod budowę Nowej Huty wcale tak nie wyglądał.

– Mój dom – mówiła wiele lat temu Marianna Zając – mój dom stał tam, gdzie te wysokie bloki przy rondzie, wie pani które? Obok biegła droga: z nawierzchnią z tłucznia, z rowami wyłożonymi czerwoną cegłą. I była tam karczma, a pani, która ją prowadziła, nazywała się Marysia. Marysia, może to sobie pani zapisać.

Siedziałyśmy przy stole w mieszkaniu Marianny na osiedlu Hutniczym i rozmawiałyśmy o świecie, który zniknął. Wcale nie po to się spotkałyśmy. Miałyśmy rozmawiać o bagażu – o tym, co ludzie, którzy zjeżdżali do Nowej Huty, przywieźli ze sobą (a przywozili święte obrazy, kryształowe salaterki na chrzan, pierzyny i jaśki, komunijne sukienki, szewskie piramidki do ścinania nadmiaru skóry z zelówek, patelnie, które starzy Cyganie powlekali czymś, co lśniło jak srebro, i inne rzeczy niezbędne, gdy zaczyna się zupełnie nowe życie w zupełnie nowym miejscu).

– Oj, to nie nadam się pani – martwiła się Marianna Zając. – Bo ja tu, owszem, przyjechałam. Ale zanim przyjechałam, to najpierw stąd wyjechałam…

Ojciec Marianny Zając był kowalem we wsi Czyżyny. Podkuwał konie, robił brony, naprawiał bryczki. To, co zarobił, inwestował w ziemię. Dorobił się 14 hektarów, miał dwie krowy, konia, zatrudniał służącą i parobka. Mamusia Marianny z początku wcale nie chciała za niego iść. Miała dopiero 16 lat, on był 10 lat od niej starszy; kiedy przyszedł w swaty, uciekła na piec chlebowy. Ślub mieli przepiękny. Mamusia wspominała go do końca swoich dni: poszła do niego po krakowsku, w wieńcu, z drużbami na koniach. Zamieszkali w domu, który stał dokładnie tam, gdzie dziś najwyższe, dziewięciopiętrowe bloki przy rondzie, które nazwano Czyżyńskim. Mieli sześcioro dzieci. Marianna była najmłodsza. Miała dwa lata, kiedy tatuś skaleczył się w dłoń i umarł.

Po jego śmierci mamusia podzieliła pola między starsze dzieci, tylko Marianna nie dostała nic. Nie należało jej się, była za mała, nigdy nie pracowała w polu.

Po śmierci taty zbiednieli.

Marianna pamiętała, jak pasała wujkowe krowy na błoniach.

– Błonia były o tam, niżej. – Wskazywała ręką, wymazując z rzeczywistości bloki, tory tramwajowe, chodniki oraz trawniki i umieszczając na ich miejscu pastwiska oraz łany zbóż tak wielkie, że aż szumiały, górali, którzy latem schodzili z pogórza wynajmować się do żniw, i cmentarz chorych na czerwonkę. Machała dłonią i z mapy znikał kanciasty wielobok placu Centralnego, a pojawiały się Ośne Doły, gdzie woda spływająca wiosną z łąk rozmywała drogę. A w Czyżynach pojawiała się też Marianna pasąca krowy, żeby zarobić na łyżwy. Dzieciaki jeździły zimą na zamarzniętych dworskich stawach.

– Po śmierci tatusia mamusia nie miała już pieniędzy, żeby mi dać. Musiałam sobie zarobić. A jak już zarobiłam, to dostałam raz takie lanie przez te łyżwy! – Śmiała się. Zawsze była strasznie prędka do wszystkiego, żywe srebro, nie usiedziała. A siostra urodziła akurat bliźniaki, kazali jej tych dzieci pilnować, lecz zamiast z nimi siedzieć, poleciała na łyżwy. – Albo jak bracia zrobili mi sanki! Tam była taka górka, zaraz za naszym domem. Bracia zbili mi saneczki z desek, ale zanim żeśmy dojechali na górkę, całkiem się rozleciały.

W Czyżynach było lotnisko i władze, te przedwojenne, zabrały mamusi Marianny kawałek pola pod rozbudowę. Dostała za to odszkodowanie. Przyzwoite. Kupiła synom dorożki, jeździli nimi do Krakowa.

A Marianna poszła do szkoły: najmniejsza, najchudsza. Miała tylko pięć lat, ale mamusia uważała, że wszystko już umie. Akurat w Czyżynach otwierała się nowa szkoła, z parkietami na podłogach. Mamusia zdecydowała, że Marianna pójdzie do niej od razu po otwarciu, w 1930 roku. Obok szkoły stał Dom Ludowy i Marianna pamiętała, jak chodziła na tańce, zabawy, kursy gotowania, przedstawienia, jasełka, występy… Umarł Piłsudski, całą szkołą pojechali na Wawel, do krypt. Witali Rydza-Śmigłego na Błoniach, wszystkie dziewczynki stały w krakowskich strojach. Potem sadziła kwiaty przed domem i te kwiaty – goździki, dalie, gerbery – cięła i na nogach nosiła na Rynek, na sprzedaż, siedem kilometrów drogą utwardzaną tłuczniem.

Potem przyszła wojna. Niemcy zbombardowali lotnisko, oberwały najbliżej położone chaty.

Zbiednieli jeszcze bardziej.

Mamusia mełła teraz zboże na żarnach, zagniatała z gotowanymi ziemniakami, piekła z tego chleb. Wychodził jak glina: ciężki, zbity, kleisty, zęby w nim można było zostawić. Dobrze, jeśli był. Jeśli wszyscy byli przy stole. Raz mamusi nie udało się uzbierać żywności na kontyngent. Przyjechali, zabrali wszystko, co było w piwnicy, do ostatniego ziemniaka. Mamę wzięli do więzienia, wyszła tylko dlatego, że poszedł za nią siedzieć brat.

Chłopca Marianna poznała już po wojnie. Nie był z Czyżyn, tylko z Bieżanowa, i kiedy przyjeżdżał na zabawy, musiał mieć się na baczności, żeby nie oberwać od miejscowych. Zawrócił Mariannie w głowie. Może to dlatego nie zauważyła, jak drogą tuż przy jej domu – z nawierzchnią z tłucznia, z rowami wyłożonymi cegłą – zbliża się koniec świata.

– Bo to był, proszę pani, taki trochę koniec świata. Lament. Jeden wielki szloch. Ludzie płakali i przeklinali2.

Widok z kopca

Do celu mają tylko 14 kilometrów, ale to trudna droga. Wyboista. Biegnie z Krakowa na wschód, na Sandomierz. Najpierw trzeba objechać wielki fort Pszorna, część starych austriackich fortyfikacji Twierdzy Kraków. Potem wytłuc się po tłuczniu: minąć lotnisko w Czyżynach, wieś, karczmę, zakłady tytoniowe i skierować się dalej: ku Mogile, na Pleszów. Kiedy wreszcie wysiadają z terenowych samochodów, które biuro oddało im do dyspozycji, muszą czuć każdą kość w swoim ciele. Jest pierwszy lub drugi dzień lutego 1949 roku. Mroźno. Niebo lekko zachmurzone, ziemia zamarznięta, na polach leży śnieg. Na szczęście za dnia słabnie lodowaty arktyczny wiatr; poczują go dopiero na szczycie.

To niewysoka wspinaczka. Ledwie 14 metrów.

Czy znają tę historię? Czy po drodze ktoś z nudów opowiedział im legendę o księżniczce Wandzie, córce księcia Kraka, co nie chciała Niemca i rzuciła się w fale Wisły, a te aż tu doniosły jej ciało? Czy poważnym inżynierom, ekspertom bratniego narodu, materialistom-komunistom, specjalistom od żelaza i stali wolno w ogóle opowiadać bajki o księżniczkach? Czy ktoś się ośmielił?

Zresztą i tak nie wiadomo, czy ona w ogóle tam jest. Kraków ma dwa pradawne kopce ziemne, nie wiadomo, kto je usypał, kiedy ani po co. Legenda mówi, że to kurhany Kraka, założyciela Krakowa, i jego córki Wandy. Kopiec Kraka rozkopano w latach 30. Marian Dąbrowski, magnat prasowy, właściciel i redaktor „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” i 100 innych gazet, dał na to 50 tysięcy złotych. Przez trzy lata szukano książęcych szczątków, ryjąc w ziemi coraz głębiej, wykopem w kształcie leja sięgając niemal podstawy pagóra. Żadnego szkieletu nie znaleziono. Wandy nawet nie szukano. Czy pierwsza porażka zniechęciła poszukiwaczy? Skończyły się pieniądze? A może Wanda po prostu wydała im się mniej ważna? Nieważna? Jej kopiec leżący nieopodal wsi Mogiła nigdy nie został otwarty. Dlatego kiedy w lutym 1949 roku grupa mężczyzn w płaszczach wspina się na sztuczny pagór, nie wiadomo, czy ona, jej ciało, jej prochy, naprawdę gdzieś tam są – pod metrami sześciennymi, pod tonami ziemi. Czy to naprawdę jej mogiła?

Inżynierów, którzy przyjechali pod kopiec, także nie interesują te kwestie. Ważne jest wzniesienie i „rozległy widok na płaszczyznę pól pleszowskich ku Wiśle i ku wzgórzom krzesławickim”3. Kilkanaście osób wspina się na szczyt kopca – wszyscy to mężczyźni i żaden nie wierzy w księżniczki. Wierzą w inne bajki: w stal i Stalina, w komunizm i forsowną industrializację. Są w drodze od wielu dni. Zjeździli Śląsk: Gliwice, Łabędy, Pyskowice, Dzierżno, wsie i miasteczka nad Kanałem Gliwickim. Leśnymi drogami przedarli się ku Brzeźcom, Koźlu, Bierawie, Libiszowie i Kuźni Raciborskiej. Byli w Zatorze, Spytkowicach, Skawinie i Borku Szlacheckim. Wszędzie im źle. Za ciasno. Za mało wody. Dlatego teraz w zimnym wietrze stoją na szczycie kopca Wandy i patrzą. Przed nimi ścielą się (tak przez najbliższe lata będzie się o tym pisać) zamarznięte pola.

Tadeusza Gołaszewskiego, kulturoznawcy z Uniwersytetu Jagiellońskiego, samozwańczego dziejopisa Nowej Huty, na pewno nie było wówczas w tej grupie. Ale kiedy sześć lat potem Gołaszewski stworzy swoją Kronikę Nowej Huty, będzie się miało wrażenie, że jednak tam był. Kronika to dzieło monumentalne. Sama mogłaby być osiągnięciem Sześciolatki. Złocone litery, motto z przemówienia Bieruta (tego o przesiadaniu się na „konia wyższej techniki”), 714 szytych stron pełnych nazwisk, nazw, dat i procent normy, z bardzo kiepskim indeksem. Oprawne w błękitnoszare płótno najpełniejsze źródło wiedzy o wielkiej budowie, opisujące ją niemal dzień po dniu: od pierwszych planów po pierwszy spust surówki. Wydawnictwo Literackie wydrukowało tylko 3205 egzemplarzy Kroniki. Większość dawno wylądowała na śmietnikach i została przemielona w skupach makulatury. Wszystkie, które znam, są pożółkłe, brudzą palce, czuć je wilgocią, stęchlizną, piwnicą. To taki nowohucki Stary Testament, pełen dobrej, socjalistycznej nadziei: na początku nie było właściwie nic, potem nadszedł inżynier Pleszkow.

„Jest coś twardego, mocnego w zdecydowanych ruchach i głosie rozprawiającego tak stanowczo. (…) Młody, z fajeczką w ustach, specjalista radziecki od lokalizacji i planu generalnego hut. Wyobraźnia przestrzenna i stanowcza postawa inżyniera mają zapewne związek z jego służbą frontową w czasie wojny przeciwko hitlerowcom. Ale teraz młody inżynier z równą energią i wolą zwycięstwa mówi o sprawach pokojowych”4.

To on wypowiada Słowo: „Tu można by najlepiej rozplanować hutę”.

Może nie widać tego spod śniegu. A może nie chcą tego zobaczyć, może – podobnie jak księżniczka Wanda – nie interesuje ich to. Zamarznięte pola, które ścielą się przed nimi to najlepsza ziemia w kraju, czarnoziem. W Polsce zaledwie 0,4 procent wszystkich gleb można zaliczyć do tej klasy. Tutaj, w okolicach Pleszowa, Mogiły, Krzesławic, Bieńczyc, gleby klasy pierwszej występują najgęściej, jest ich dużo, aż 15 procent ogółu5.

Wsie, które na nich leżą, to cały mikrokosmos.

Mikrokosmos

…piorun uderza w wieżę kościoła w Pleszowie, rozdziela się na sygnaturce i spływa do wnętrza świątyni. Jest 21 czerwca 1929 roku, godzina 19, trwa nabożeństwo. Piorun liże organy, oplata rękojeść czarnej chorągwi, ogłusza Marię Cyganównę, spada wprost na ołtarz Najsłodszego Serca Pana Jezusa. Spływa po złoconych filarach. Na stopniach ołtarza klęczą dzieci, lecz nie wyrządza im żadnej szkody, odpycha je tylko od siebie i przewraca. Omija proboszcza i wsiąka w ziemię, w posadzkę, znika. Płonie drewniana dzwonnica, za jej odbudowę parafia zapłaci 8000 złotych.

…woda ze studni w Bieńczycach nie nadaje się do prania. Jest bardzo smaczna, ale twarda, nie rozpuszcza mydła. Kobiety chodzą więc prać nad rzekę. Rzeka nazywa się Dłubnia, chociaż ludzie mówią też o niej „Gorąca Woda”, bo jej nurt jest wartki. Cierpliwie dłubie swoje koryto w glinie i czarnej ziemi, cierpliwie obraca młyńskimi kołami, napędza folusze, czasem zalewa łąki i niwy. Parobcy poją w niej konie. Pławią. Rzeka nie jest głęboka, więc pławić można tylko tam, gdzie dno obniża się i ucieka spod końskich kopyt. Takie miejsca nazywają się „końskimi dołami”. W innych pławią się także ludzie – wyżej nurtu mężczyźni, niżej z nurtem kobiety. Kobiety kąpią się w koszulach, mężczyźni nago. Czasem chłopcy kładą się na wodzie i cicho, cichuteńko spływają w dół, z nurtem, do miejsca, gdzie kąpią się dziewczęta. Albo wrzucają do rzeki tłuste sadze z komina, które lepią się do białych koszul i bladych ciał.

– …w krótkim czasie i tak cię piorun strzeli w samo serce – mówi do swej żony Maciej Paluch, szewc z Zesławic. Żona ma na imię Zofia i jest piękna. Pozuje (w stroju krakowskim) Kossakowi, Wodzinowskiemu i Stachiewiczowi. Szewc coraz więcej pije, więc Zofia wyprowadza się od niego z czwórką dzieci i żąda alimentów. Jest 14 maja 1927 roku. Zofia wchodzi do domu swojego męża i już nigdy z niego nie wychodzi. Jej poćwiartowane szczątki śledczy odnajdą w Dłubni. Maciej Paluch zostaje skazany na „15 lat ciężkiego więzienia, obostrzonego twardym łożem co miesiąc oraz ciemnicą każdego 15 maja, w rocznicę zbrodni”.

…najpiękniejsze gorsety szyje Maria Chmiel z Pleszowa. Maria jest samotna, na utrzymaniu ma dzieci, mąż zmarł. Córki pomagają jej szyć i haftować, synów posyła do szkół – jeden zostanie prokuratorem, drugi lekarzem. Za gorset Maria bierze sto złotych. Wie, jak haftować, by wprawne oko rozpoznało, skąd pochodzi właścicielka; układ korali i haftów jest inny w Mogile, inny w Pleszowie, Luboczy, Czyżynach.

…sodaliski „Dzieci Maryi”, oczko w głowie księdza Skarbka, pięknie trzymają się w Pleszowie. „Chłopaki, choćby chcieli, nie mają się z kim po nocach włóczyć” – zapisuje w 1917 roku zadowolony z siebie ksiądz. „W Luboczy np. wszystkie dziewczęta prócz trzech należą do sodalicji, a z tych trzech nie należących dwie miały nieślubne dzieci. Kiedy jedna z nich szukała druhny na wesele, żadna się tego nie podjęła – twierdząc słusznie, że może tylko uczciwej dziewczynie-koleżance być za druhnę. Owa niedoszła mężatka z ciotecznym bratem pasła psy, dla usunięcia zgorszenia otrzymała dyspensę, lecz jej bogdanek w dzień otrzymania dyspensy położył się do łóżka i umarł na suchoty. Umarł jak prawdziwy pokutnik! Dziwne są sądy Boże!”.

…nazywają to miejsce Myszanna. Grzebią tu padłe zwierzęta. Najpierw tylko konie. Potem – psy, koty, nawet świnie. To ładna łąka, z grubą, sztywną trawą, w której lubią wić gniazda polne myszy, bo nawet ugięta, nie sięga gruntu, utrzymując ciałka świeżo urodzonych, golutkich jeszcze myszek zawieszone nad zimną ziemią. Możliwe zatem, że nazwa łąki pochodzi od myszy. Ale niektórzy mówią, że nie, że dawniej Myszanna nazywała się Mszanna i że to od tych dziwnych, dziewczęcych mszy, które nad grobem swojego ukochanego konia odprawiała tu dziedziczka z Kościelnik. Koń był piękny, biały, z jedwabistą grzywą i złoconymi kopytami, dziedziczka dała go chłopcu, którego kochała, lecz obaj – koń i chłopiec – zabili się. Dziedziczka kazała pochować konia właśnie tu, na łące. Mówią, że przychodziła potem, co rok, na koński grób, z dziewczętami ze dworu, by odprawiać tu dziwne jakieś msze i obrządki. Msza, msza i panna…

„Myszanna” – zapisuje Helena Ściborowska-Mierzwina z Kościelnik. Helena zbiera ludowe opowieści: o duchach, strachach, boginkach. Ma dwadzieścia parę lat, ale jest już znaną działaczką ludową. Pisuje do gazet: O dobre stancje dla chłopskich dzieci, O porządnem myciu, Trudniejsze warunki rozwoju umysłowego kobiet, walczy o prawa wiejskich kobiet, o ich miejsce w polityce. Zbiera nie tylko opowieści, ale i zioła: kwiat lipy, miętę, rumianek, robi z nich domowe leki. Po wojnie organizuje małopolską sekcję kobiet PSL. Rodzi czwórkę dzieci, jej mąż spędzi lata w stalinowskich więzieniach. Ona będzie osobiście dbała o podupadającego na zdrowiu Wincentego Witosa, później stanie przy jego łożu śmierci. „Ta przez wszystkich za ciemną i gnuśną uważana kobieta wiejska razem z chłopem do walki staje i o prawa dla wsi się upomina i niezgorzej od chłopa to czyni?”, pyta w jednym ze swoich artykułów. I sama sobie odpowiada: „Tak! – owiane duchem miłości dla wsi, bo ona naszych najbliższych jest gniazdem, stajemy o lepszą przyszłość walczyć!…”6.

Wsie nazywają się Bieńczyce, Branice, Chałupki, Czyżyny, Grębałów, Kantorowice, Krzesławice, Lubocza, Łęg, Mistrzejowice, Mogiła, Pleszów, Ruszcza, Wadów i Zesławice. Mieszka w nich 15 tysięcy ludzi.

– I jak się tam żyło? – zapytał Adam Gryczyński.

– A jak komu? – odpowiedziała pytaniem Maria Zderkowska, córka przedwojennego nauczyciela ludowego z Luboczy.

Adam Gryczyński jest fotografikiem, członkiem ZPAF, kierownikiem działu foto-filmowego Nowohuckiego Centrum Kultury. Na zdjęcia „przednowohuckich” wsi trafił przypadkiem. Propaganda na dekady ugruntowała opinię, że przed Nową Hutą nie było tu przecież nic: trochę błota, kurne chaty, galicyjska bieda i piach.

– A ja zobaczyłem na zdjęciach łany zbóż i procesję idącą polami – opowiada Gryczyński. – Zobaczyłem sztandary, feretrony, kobiety w strojach ludowych, mężczyzn w garniturach… Pięknych ludzi w pięknych ubraniach. Żadnej biedy i słomy.

Poświęcił 13 lat, by na własną rękę i własnymi siłami odkopać to, co peerelowska propaganda starannie zakopała: cały mikrokosmos. Jeździł od wsi do wsi, pukał do drzwi, pytał o fotografie i wspomnienia. Na parapetach i taboretach fotografował stare rodzinne zdjęcia (nie chciał zabierać oryginałów), odcyfrowywał szkolne i kościelne kroniki, pamiętniki, ręczne zapiski. Jego archiwum liczy dziś kilkanaście tysięcy zdjęć. Tylko 20 procent z nich jest opisanych: wiadomo, kto na nich jest, gdzie je wykonano, przy jakiej okazji. Najciekawsze zdjęcia i wspomnienia umieścił w siedmiu tomach albumu Czas zatrzymany, gdzie na prawie 2000 stron przywrócił do życia pogrzebane przez Hutę wsie.

Wiele twarzy ze zdjęć zna już na pamięć, po imieniu i nazwisku, rozpoznaje je na innych fotografiach. Nikt nie wie lepiej od Gryczyńskiego, „jak się tam żyło”.

– A jak komu? – odpowiada słowami Marii. – To na pewno nie byli ludzie zacofani, prymitywni, tacy, jak chciała przedstawić ich propaganda. Wielu było dobrze wykształconych, obeznanych z nowoczesną techniką. Pracowali na lotnisku w Czyżynach, w fabryce Zieleniewskiego, w odlewni Klimka. Do Mogiły od wieków ciągnęły przecież pielgrzymki, jej mieszkańcy gościli pątników, mieli nowoczesne, świetnie prosperujące gospodarstwa, ba, mieli samochody! Potrafili też znakomicie się organizować, zrzeszać, działać. W Pleszowie prawie 150 osób należało do przedwojennego PSL-u i do kół „Wici”, w całym powiecie krakowskim nie było drugiej takiej wsi. W Bieńczycach działało Polskie Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”. W prawie każdej wsi była szkoła. Były ochronki, kursy, działali nauczyciele ludowi, ludzie się zrzeszali, wystawiali Kościuszkę pod Racławicami i Damy i huzary. W większości stały dwory, niektóre dzierżawione od kurii krakowskiej. Były młyny, folusze. Przy tym była też bieda, wielki kryzys lat 20. dotarł i tutaj. Były dwory, ale były i chaty z klepiskiem. Coś pani pokażę.

Wyjmuje kopię spisu dzieci zobowiązanych do podjęcia obowiązku szkolnego w latach 1871–1872. Obok nazwisk widnieją zajęcia rodziców. Najczęściej powtarza się słowo „zagrodnik”. – Zagrodnik miał zagrodę i dwie–trzy morgi pola – wyjaśnia Gryczyński. – Ale tu mamy „chałupnika”: on miał tylko chałupę i ogródek przy niej. Tu, proszę, „komornik”: nie miał nawet własnej chaty, mieszkał w komorze, przybudówce. Ale jest i „kmieć”, a więc bogaty gospodarz. A teraz zajrzymy dalej, do spisu frekwencji uczniów w styczniu, zobaczymy czemu dzieci nie chodziły zimą do szkoły.

W rubryce „przyczyna nieobecności” zapiski są drobiazgowe. „Ospa”. „Chory na zęby”. A potem: „Buty miał złe”. „Buty u szewca”. „Buty”. „Butów nie ma”…

– To było społeczeństwo zróżnicowane zarówno pod względem statusu, jak i poglądów – mówi Gryczyński. – Ale bez wątpienia ludzie byli przesiąknięci niekłamanym patriotyzmem. Potrafili działać, samoorganizować się. Świadomie kultywowali tradycje religijne i narodowe. Stanowili zaporę dla systemu i dlatego system postanowił ich zniszczyć. Skazać na niepamięć.

Ostatnia dziedziczka

„Po dawnych epokach archeolodzy znajdują po wielu wiekach ślady dawnych mieszkańców, chociażby w postaci skorup naczyń, zagubionych kobiecych koralików, kamiennych narzędzi. Po nich nie zostanie nawet to. Zatrą się w pamięci przyszłych pokoleń ich legendy, dzieje, przekazywane z ust do ust, pieśni, zwyczaje, zbutwieją nieużywane od dawna gorsety i sukmany, porąbane skrzynie krakowskie i wyrzucone unikalne obrazy, prymitywy kupowane po odpustach od nie istniejących już kołdryniarzy”7 – pisze.

Na imię ma Zofia. „Zofia z Nowej Huty”, takim godłem opatruje w 1987 roku pracę na zorganizowany przez kombinat konkurs na pamiętniki i wspomnienia budowniczych Nowej Huty. Naprawdę nazywa się Kulinowska. Chociaż dyskretnie pomija to w nadesłanych wspomnieniach, jest ostatnią dziedziczką dworu w Wadowie.

Wadów kupuje jej mama.

Mama ma głowę do interesów: dwór zaprojektowany przez Antoniego Łuszczkiewicza (nieco pretensjonalny, uważa Zofia) i 200 mórg ziemi to dobre wiano dla córki, która niedawno ukończyła agronomię. Zofia przeprowadza się tu w 1928 roku. Zaczyna gospodarzyć. Szybko polubi tę ziemię. Ma tu 60 krów, 14 koni, traktor i dużo psów. Oraz dwóch mężów. Jeden umiera, z drugim się rozwodzi.

Zofia dobrze żyje z chłopami z Wadowa. Trzyma do chrztu synów i córki swoich fornali oraz wszystkie nieślubne dzieci z okolicy. Chrześniaków zawsze zaprasza na wspólne ubieranie choinki, niania jej córek robi im na drutach czapeczki i szaliczki. Organizuje we dworze kursy gotowania i szycia, pomaga wystawiać przedstawienia, zaprasza magików i sztukmistrzów. Do końca życia będzie utrzymywać kontakt z ludźmi z Wadowa. Będzie przyjeżdżać do wsi, spotykać się z przedszkolakami, które w PRL-u opanują jej dwór, bronić dworskich drzew przed wycinką. Kiedy umrze w 1994 roku, jedna z jej chrześniaczek, 77-letnia Zofia, zaśpiewa na jej pogrzebie pieśń ze starego żałobnego śpiewnika:

„W tę podróż odchodzę, nie biorę nic z sobą

W postaci okrytej śmiertelną żałobą”.

Ale na razie Zofia czeka nie na śmierć, lecz na „konieczność dziejową”. Wie, że obie nadejdą. Matka Zofii, kobieta postępowa, „prawie socjalistka”, ostrzegła ją.

– Musi nadejść czas parcelacji gruntów – powiedziała córce. – To konieczność dziejowa. I ona nadejdzie za twojego życia.

Dlatego Zofia właściwie spodziewa się TEGO. Wie, że TO nadchodzi. Zna los folwarcznych chłopów, widzi, jak żyją jej fornale, jak ciężko pracują wiejskie dzieci. Wie, że będzie musiała oddać ziemię. Spodziewa się, ale też się łudzi. Wadów to nieduży majątek. Mająteczek właściwie. Co to jest 200 mórg? Może pozwolą jej tu zostać?

Zresztą najbardziej żal jej nie ziemi, lecz zwierząt.

– Przyszło dwóch komisarzy i powiedzieli, żebym oddała klucze fornalom – opowiadała o powojennych losach dworu Dorocie Terakowskiej. – Staliśmy wszyscy w salonie, fornale, komisarze i ja. Nikt nie chciał wziąć tych kluczy. Wtedy wymyśliłam sposób. Widzi pani, w każdej wsi, więc i w Wadowie, jest jakiś jeden taki wsiowy szaleniec. On te klucze wziął bez wahania. Nie, oni nie chcieli wziąć tych kluczy nie dlatego, żeby mnie tak kochali. Tylko nie wiedzieli na pewno, czy TO zostanie, pani rozumie? A ja już wiedziałam na pewno i naprawdę chciałam im te klucze oddać. Potem zaczęło się wielkie święto. Wszyscy pili wódkę, śpiewali, tańczyli. Cieszyli się, że przyszło NOWE. Komisarze w tym czasie – bardzo kulturalni ludzie – pomogli mi się zapakować, ułatwili nawet zabranie wszystkiego, co było moją prywatną własnością, co miało dla mnie jakieś znaczenie. Dobrze ich wspominam. Jeden był krakowskim tramwajarzem, drugi partyzantem8.

Czego Bierut nie zrozumiał

We wsiach, które ucierpią z powodu budowy Nowej Huty, właściwie nie ma państwowych gruntów. Poza dworskimi wiele jest klasztornych. W Mogile od XIII wieku gospodarują ojcowie cystersi, mają tu gotycki klasztor i nowoczesne gospodarstwo. Kopy siana na cysterskich polach są tak wysokie, że spadając z nich, można skręcić kark. Ale pozostała ziemia należy do chłopów. Od uwłaszczenia w 1848 roku są jej pełnoprawnymi właścicielami. Teraz, w sto pierwszą rocznicę, nowa władza – która nazywa samą siebie ludową, robotniczo-chłopską – postanawia im tę ziemię odebrać.

Pierwsi przyjeżdżają geodeci. Wyrastają na polach wiosną 1949 roku. Idą z tyczkami i taśmami przez zboża, przez buraki, przez czereśniowe sady. W miejscach przecięcia stawiają kołki. Takie kołki zwiastują nieszczęście. Najstarsi ludzie z Pleszowa i Luboczy wiedzą o tym dobrze, jeszcze pamiętają: w 1914 roku też przyjechali tacy, co powbijali słupki, potem otoczyli je drutem kolczastym. Kraków zamienił się wówczas w twierdzę, tu sięgały jej granice. Pleszów, Lubocza, Grębałów nie zmieściły się w środku, znalazły się za drutem. Stały się przedpolem i jako przedpole – w zgodzie ze sztuką wojskową – zostały oczyszczone. Żołnierze wysiedlili ludność, zburzyli domy, stodoły, stajnie. Wycięli drzewa. Grębałów dosłownie zniknął wówczas z powierzchni ziemi. Nie ostało się tu ani jedno drzewo, ani jeden dom. Luboczę zburzono w połowie. W Pleszowie na każde 10 drzew pod topór poszło osiem. „Legnął park dworski i tysiącletnie dęby, runął olbrzymi kasztan stojący na drodze od plebanii ku pałacowi dworskiemu, pod którym T. Kościuszko siedział, kiedy to swoje wojska stąd słał pod Racławice, z blisko 3-morgowego sadu plebańskiego ledwo kilka krzaków ocalało, płoty spalono, kasztany przy kościele ścinane, upadając, połamały mur naokoło kościoła”9 – pisał w Liber memorabilium, czyli kronice parafii, ksiądz Jan Skarbek.

Tak, Pleszów, Lubocza, Grębałów mają już pewną wprawę w znikaniu. Potrafią rozpoznać symptomy, wiedzą, jak to się zaczyna.

Tadeusz Gołaszewski notuje w Kronice Nowej Huty: „Ludność miejscowa wypytuje z zainteresowaniem, w jakim celu robione są pomiary”.

Jest coś, o czym ludność miejscowa jeszcze nie wie: wojny przychodzą i odchodzą, zostawiają po sobie zgliszcza i rany, lecz z czasem pozwalają odbudować domy, zaorać na nowo pola, zasadzić sady. Gigant, który za kilka lat siądzie na tej ziemi, nie pójdzie sobie nigdy.

Gigant – taki ma pseudonim.

To rzeczywiście będzie gigant. Moloch.

Przed wojną produkcja wszystkich polskich hut nie przekracza półtora miliona ton stali. Teraz zaledwie jedna huta, ta nowa, ma dać rocznie milion ton. A już przebąkuje się o tym, że można by rozbudować ją do półtora miliona ton.

Plany budowy w Polsce wielkiego kombinatu metalurgicznego snuje się od zakończenia wojny. W lipcu 1945 roku inżynier Zygmunt Widera wygłasza na posiedzeniu Komisji Rozbudowy i Racjonalizacji Hutnictwa referat, w którym już nawet nie głosi potrzeby uruchomienia nowej huty, ale analizuje, gdzie ją zbudować. Gdzie zatem? To proste – na Śląsku, nad Kanałem Gliwickim, między Dzierżnem, Pyskowicami i Łabędami. To świetne miejsce, z zapleczem, z infrastrukturą, z dostępem do węgla i kadr hutniczych, blisko węzła kolejowego. W 1946 roku istnieje nawet wstępny projekt zatytułowany „Nowa huta nad Kanałem Gliwickim”.

Niecały rok później, na przełomie 1946 i 1947 roku, to, co ma powstać, niespodziewanie przestaje być nową hutą. Staje się Nową Hutą. Powstają wówczas „Zasadnicze wytyczne projektu Nowej Huty”, debatuje nad nimi Komisja Budowy Nowej Huty. Czy ktoś myśli już wówczas, że tak właśnie będzie się nazywało „niewielkie osiedle robotnicze” w cieniu Giganta? Nie wiadomo. O tym (o miejscu zamieszkania dla połowy z jakichś 5000 pracowników) jeszcze się nie rozmawia. Zresztą nigdy nie odbędzie się szeroko zakrojona debata o nazwie pierwszego socjalistycznego miasta nowej Polski, nie będzie żadnego konkursu ani plebiscytu. Nie padnie (przynajmniej nie publicznie) propozycja, by nadać mu imię Stalina. To dziwne. Nowe miasta, które rosną w latach 50. w krajach bloku sowieckiego, z reguły mają go w nazwie: Stalinstadt, Sztálinváros…

W Polsce na razie mówi się tylko o niej – o hucie. Żeby była wielka.

Z początku mają projektować ją Amerykanie. Freyn Engineering Company z Chicago dostaje zlecenie na przygotowanie kompleksowego projektu technicznego kombinatu, który da milion ton stali rocznie i zatrudni 5000 ludzi na wszystkich etapach procesu produkcyjnego od koksowni po walcownie. Koszty budowy molocha szacuje się na 200 milionów dolarów. Wciąż nie wiadomo, gdzie stanie. W Dzierżnie? W Blachowni? A może na Pomorzu? Czy Polska nie powinna mieć jakiejś dużej huty nad Bałtykiem? Dobrze byłoby przecież zapewnić równomierną industrializację, wyprowadzić przemysł poza Śląsk, pokryć kraj siecią dużych zakładów produkcyjnych, gdzie – poza stalą – będzie się wykuwać klasa robotnicza, nowy, socjalistyczny człowiek. W 1947 roku ZSRR odrzuca plan Marshalla i zmusza do tego samego Polskę i Czechosłowację. Zaraz potem do Moskwy jadą przedstawiciele Centralnego Zarządu Przemysłu Hutniczego. W styczniu 1948 roku gotowa jest umowa o współpracy gospodarczej między Polską a ZSRR. Amerykańskie plany kombinatu można już (przynajmniej oficjalnie) wyrzucić do śmieci. Nowe i lepsze zrobią nam radzieccy specjaliści od czarnej metalurgii.

Gigant rośnie. Na razie na papierze.

– To była osobista decyzja Stalina – opowiadał mi kiedyś Zbigniew Loreth, dyrektor inwestycyjny Huty im. Lenina, który znał wszystkie najlepsze anegdoty o budowie kombinatu. – Stalin powiedział Bierutowi w Moskwie, że oni już nie robią takich malutkich zakładów. Że dadzą nam dużą hutę, taką na półtora miliona ton, i że to będzie wielkie wyzwanie dla naszego narodu. Potem popatrzył na Bieruta i zapytał: „Zrozumiał?”. A Bierut na to, że tak, tak, oczywiście, zrozumiał. Stalin odwrócił się wtedy do swojej świty, pokręcił głową i powiedział z tym swoim uśmiechem: „Nie zrozumiał”. Bierut zzieleniał, bo wiadomo było, co to znaczy nie zrozumieć Stalina…

Jedno jest pewne: huta na półtora miliona ton stali nie zmieści się w Dzierżnie. Gdzie zatem stanie? W 1948 roku wciąż nie wiadomo.

Wiadomo, że pod koniec 1948 roku Polska wkracza na drogę forsownej industrializacji. Państwowa Komisja Planowania Gospodarczego z Hilarym Mincem na czele postanawia całkowicie przeorganizować polską gospodarkę. Jej podstawą ma być przemysł ciężki. Wydobycie i produkcja. Polska ma jak najszybciej wzbogacić się o 12 nowych wielkich zakładów oraz o gigantyczną hutę stali. Jeszcze w 1949 roku w hutach „Florian” i „Szczecin” rozpala się nowe wielkie piece. Władze chcą, by produkcja przemysłowa się podwoiła. Zakłady metalurgiczne mają wytwarzać o 250 procent więcej, chemiczne – o 300. Odtąd – zapowiada Partia – nieważne, co będziemy jeść, jak mieszkać, czym się myć, w co się ubierać. Ważne, ile wydobędziemy węgla, ile wytopimy stali, ile zrobimy z niej czołgów. To dlatego w 1951 roku nakłady na przemysł ciężki sięgają 34 procent budżetu, a na produkcję towarów konsumpcyjnych i zapewnienie usług dla ludności wynoszą ledwie 7 procent. Produkty użytkowe wytwarza się „przy okazji”. Stanowią uboczną produkcję zakładów o innym, poważniejszym profilu. Liczy się przemysł ciężki. Liczy się wojsko.

Władze zakładają, że w ramach sześcioletniego planu rozwoju na lata 1950–1955 produkcja przemysłowa będzie o 158 procent wyższa niż w roku 1949. Perłą Sześciolatki ma być wielki kombinat metalurgiczny.

Zimą 1949 roku do Polski przyjeżdża delegacja specjalistów radzieckich. Dostają terenowe samochody, jeżdżą od Dzierżna do Pleszowa. Wspinają się na kopiec Wandy.

Po kawałeczku

– To był lament. Jeden wielki szloch. Ludzie płakali i przeklinali – opowiadała Marianna Zając. – Wszyscy moi bracia mieli pola po mamusi, pobudowali sobie domy… Wszystkie te domy im zabrali. Wszystkie. Siostra dostała nasz rodzinny, po mamie… Była urodzoną rolniczką. Za nic nie chciała oddać – ani domu, ani pola. Ale przyszła pani z rady dzielnicowej i powiedziała, że jak nie, to przyjedzie spychacz i… no wie pani. Z siostrą w środku.

W 1949 roku, kiedy wreszcie zapada decyzja o lokalizacji kombinatu pod Krakowem, nie ma nawet prawa, które pozwalałoby na szybkie i masowe wywłaszczenia. Dlatego 26 kwietnia władze w trybie pilnym wydają dekret o nabywaniu i przekazywaniu nieruchomości na cele związane z realizacją narodowych planów gospodarczych. To przepis skrojony specjalnie pod industrializację. Odtąd właściciel ma obowiązek oddać państwu swoje nieruchomości po ustalonej przez władze cenie. Ewentualnie może dostać coś w zamian – mieszkanie, grunty (gospodarzom z Czyżyn, Mogiły, Pleszowa, Luboczy, Bieńczyc proponuje się wyjazd w Bieszczady albo na ziemie zachodnie). Można jeszcze odwołać się do komisji przy Wojewódzkiej Radzie Narodowej, ale jeśli w ciągu 15 dni rolnik nie dogada się z państwem, wywłaszczenie wchodzi w życie. Przeważająca większość wywłaszczeń pod budowę Nowej Huty odbywa się właśnie na podstawie tego dekretu. Odpowiednia ustawa wejdzie w życie dopiero w 1958 roku.

Ludzie z początku nie wierzą. Huta? Tutaj? Na najżyźniejszych ziemiach? W tym zbożu, w tych burakach, w tych truskawkach, w tych sadach czereśniowych? Niektórzy liczą jeszcze na odszkodowania, ale zaraz zrzednie im mina. Ze metr kwadratowy pola państwo płaci od 47 do 98 groszy (w tym czasie bilet tramwajowy kosztuje 50 groszy10) – im większe gospodarstwo, tym mniej. Za morgę pola wychodzi jakieś 2–3 tysiące złotych. To niemal kradzież. Ludzie dobrze pamiętają: kiedy sanacyjne władze wywłaszczały pod rozbudowę lotniska, za morgę płacono 17 tysięcy solidnych, przedwojennych polskich złotych. Dlatego teraz wielu gospodarzy nie zniża się do tego, by odebrać ten ochłap, tę żałosną jałmużnę. Skoro jej nie przyjęli, umowa nie obowiązuje, prawda?

Nieprawda.

Początkowo listy z nazwiskami wywłaszczonych wiszą w urzędzie gminy w Mogile. Gospodarze stają przed nimi w ponurym milczeniu. Potem zawiadomienia przynosi listonosz. Można się od nich odwoływać i Józef Salwiński, adwokat z Czyżyn, pisze setki listów z prośbą o unieważnienie decyzji o wywłaszczeniu. Zawsze dostaje tę samą odpowiedź.

„Niniejsze orzeczenie należy traktować jako ostateczne”.

W Bieńczycach jako pierwszego wywłaszczają robotnika ze stolarni. Dom, który mu zabierają, zbudował sam własnymi rękami. To ubogi człowiek. Każdą deskę na ten dom przywiózł na rowerze. Kiedy przychodzą, nie zastają go, wyszedł do pracy. W domu jest tylko żona z dziećmi.

„To ona obrazki święte powystawiała do tych okien, dzieci za tymi obrazkami się modliły, a ona dostała szału i z siekierą goniła wkoło domu, że jak któryś przyjdzie, to mu łeb utnie. Nie ma się co dziwić, to byli biedni ludzie, przepadł dorobek ich całego życia”11.

W Pleszowie gospodyni rzuca się pod spychacz, który przyjechał ryć na jej polu.

„– Najpierw przychodzili z komitetu partyjnego – opowiadała Adamowi Gryczyńskiemu kobieta z Bieńczyc, jej wspomnienia znalazły się w książce Czas zatrzymany. – Do naszego domu przyszli. Było popołudnie. Wszyscy gdzieś poszli, ja zostałam sama w domu. I przyszedł jakiś pan i pyta: – Czy to jest wasze pole? – To jest nasze pole. – A gdzie jest gospodarz? – Nie ma gospodarza, pasie krowy. – To jutro przyjeżdża ciągnik i przywiezie cegłę, będą doły kopać na waszym polu. A tam rosła pszenica i buraki cukrowe kontraktowane. A było to tak, że dwa tygodnie było do żniw, a buraki były dużej wielkości… No więc nie było rady, ktoś poszedł to pole wykosić i tę nie dorośniętą pszenicę dawało się na oborę. I ojciec, który miał 67 lat, to płakał jak dziecko. Serce go bolało, bo to była jego praca, która została tak potraktowana”12.

Wywłaszczona rodzina liczy pięć osób: matka, ojciec i trójka dzieci. Pieniędzy z odszkodowania starcza im na buty.

Inni za dorobek całego życia, za rodzinny dom, za ojcowiznę kupują zegarek. Maszynę do szycia. Garnitur. Szafę. Rower.

Tadeusz Gołaszewski zapisuje w Kronice Nowej Huty: „Ludność zasadniczo rozumiała konieczność opuszczenia swoich gruntów i domostw wobec wyższej konieczności państwowej. Wypadki ostrzejszego protestu były bardzo rzadkie, a do awantur nie doszło”13.

Rzeczywiście, awantur jest mało. To, co się dzieje, odbywa się w ciszy. Niektórzy po prostu siwieją. Nagle, w jedną noc. Ktoś się wiesza, też po cichu, rodziny latami trzymają to w sekrecie. Nadzwyczaj wielu starych gospodarzy, ojców, dziadków nagle czuje ostry, kłujący ból w piersi. Pęka im serce, mówią kobiety.

Władze wywłaszczają ponad 4000 gospodarstw. Odbierają ludziom 13 tysięcy hektarów ziemi. Na 2000 hektarów stanie kombinat metalurgiczny, na kolejnych 11 tysiącach hektarów wyrosną bloki.

Niektórzy jeszcze próbują walczyć. Pleszów, Bieńczyce to przedwojenne centra ruchu ludowego, ludzie są tu dobrze zorganizowani, znają swoje prawa, potrafią się o nie upominać. Franciszek Ptak, chłop z Bieńczyc w dwudziestoleciu międzywojennym był członkiem Stronnictwa Ludowego i posłem na sejm galicyjski. To o nim wspomina w Weselu Stanisław Wyspiański, gdy każe Gospodarzowi pytać: „Toście Ptaka wybierali?”. Teraz jego wnuk jedzie z kilkoma gospodarzami do prezydenta Krakowa walczyć o przetrwanie wsi.

„Siedzieliśmy tam w poniedziałek – konferencja, we wtorek – konferencja. Nie przyjmie! Było nas czterech. W środę już tylko trzech, jeden zrezygnował. We czwartek zostało nas dwóch. W piątek też konferencja – pan prezydent nie przyjmuje. Przyszedłem w sobotę, już sam, czekam na korytarzu, w sobotę urzędy pracowały do godziny 14, przed 12 podszedłem do sekretarki i pytam, czy mnie pan prezydent przyjmie czy nie. «Wie pan co, konferencja jest, bardzo w to wątpię» – odpowiedziała. Ja na to, że przyjdę jeszcze w poniedziałek, bo Sapieha chodził na Wawel siedem dni, żeby Frank nie mordował Żydów, a ja jeszcze przyjdę też w siódmy dzień i powiem: «Oddaliśmy piękne ogrody, wszystkie sady, zostały nam tylko te domy, ojcowizna, proszę nie burzyć tego». Poszedłem na korytarz, usiadłem i nie minęło 20 minut, jak usłyszałem: – «Pan prezydent pana prosi». Musiała mu powtórzyć, co mówiłem, takie mam wrażenie. Wchodzę: kawa na stole, gazeta (taka konferencja). Siedzieliśmy chyba do trzeciej, przekonałem go. Powiedziałem mu wiele o sobie. O tym, że mój ojciec miał 60 lat, kiedy zmarł. Był inwalidą, jak ja, pracował bardzo ciężko. Dostał zawału serca widząc wycinanie pięknego (wywłaszczonego) sadu. Kochał się w tych drzewach po prostu”14.

Ale w propagandzie wszystko jest jasne: prości chłopi ze zrozumieniem i nadzieją patrzą na budowę Nowej Huty. Ci, którzy się buntują i sprzeciwiają, to obszarnicy, bogacze, kułacy. „Bogacze wiejscy, najzagorzalsi obrońcy malowniczego pejzażu nędzy podkrakowskiej, od pierwszej chwili zwietrzyli niebezpieczeństwo i zajęli zdecydowanie wrogie stanowisko w stosunku do mających nastąpić zdarzeń”, napisze Marian Brandys w książce Początek opowieści.

To też nieprawda.

Ziemie tracą głównie zwykli, małorolni chłopi. W Pleszowie, który jest – obok Luboczy i Bieńczyc – jedną z najbardziej poszkodowanych wsi, 49 procent wywłaszczonych to małe gospodarstwa, nieprzekraczające trzech hektarów powierzchni. Kolejne 22 procent to gospodarstwa liczące od trzech do pięciu hektarów. Tylko 2 procent wywłaszczonych ziem pochodzi z dużych, ponaddziesięciohektarowych gospodarstw15.

Ziemię zabiera się po trosze. Po kawałeczku.

Marianna Zając, córka kowala, nie mieszka już wtedy w Czyżynach. W 1950 roku poszła na sylwestra.

Poszła – z chłopakiem z Bieżanowa. Wyszła – z innym.

Wyszła za tego innego.

Zamieszkali w Krakowie, teściowa odstąpiła im pokój, ale mieli jeszcze kawałek pola na obrzeżach Czyżyn.

– Najpierw zabrali nam trochę. Potem – znów trochę – opowiadała Marianna. – Został nam kawalątek z altanką, taka działeczka. Zrównali to spychaczem, nawet się nie pytali.

Drogę wyłożoną tłuczniem wyasfaltowali, na miejscu karczmy Marysi puścili tramwaj. Ośne Doły zrównali, opletli szynami, obłożyli blokami. Na polu mamusi Marianny wyrosła Rada Narodowa.

Marianna nigdy nie chciała mieszkać w tej nowej rzeczywistości, która zastąpiła starą, w blokach na miejscu chat i pól. – Tam było po prostu niebezpiecznie – mówiła mi. – Do Huty nazjeżdżało się różnego elementu, nikt nie miał nad tymi ludźmi kontroli. Znajomi mieszkali na parterze, to ktoś wybił im okno flaszką, ot tak, przechodząc. Na osiedlu Stalowym w bramie zadźgali szofera. Dziewczyny z hoteli robotniczych topiły w wapnie nieślubne dzieci!

Ale tak się jakoś złożyło, że w 1956 roku, po sześciu latach z teściową, mąż Marianny wylosował mieszkanie na osiedlu Hutniczym w Nowej Hucie. Przeprowadzili się. Marianna przywiozła tu solidne drewniane meble, które kiedyś wywiozła z domu w Czyżynach: sypialnię, trzydrzwiową szafę i okrągły stół. Poszła do pracy – w żłobku, gdzie pracownice monopolu tytoniowego zostawiały dzieci na dzień, dwa lub tydzień.

Pochowała mamusię. Do trumny ubrała ją w strój krakowski.

W końcu polubiła Hutę. Miała tu dobre życie.

Jeden z numerów „Życia Literackiego”, z lipca 1959 roku, w całości poświęcony jest Nowej Hucie. Maria Bohdanowicz dzieli się tam swoimi Impresjami socjologa. Wspomina badania, jakie prowadziła w nowohuckich hotelach robotniczych.

„Czy pani wie, że w 1949 roku skoszono tu pod budowę łany pszenicy w czerwcu?”, zapytał ją jeden z robotników, chłop z pochodzenia.

„Tym pytaniem otworzył mi drzwi do swych najintymniejszych przemyśleń i niepokojów”, zapisała socjolożka.

Robotnik opowiedział jej wówczas o wiśniowym sadzie. Sad rósł po lewej stronie szosy prowadzącej z Krakowa na budowę Nowej Huty. Na wiosnę okrywał się bielą, czerniały wśród niej pnie kwitnących drzew. Śpiewał skowronek, na gałęziach przysiadała „sroka zalotnica”. Pachniała wiosenna ziemia.

Socjolożka i inni robotnicy słuchali tej opowieści jak zaczarowani, tak jak słucha się bajki, lecz w napięciu. Z rosnącą obawą.

Na koniec mężczyzna spojrzał na nich i powiedział: „Jeden inżynier mówił mi, że tam budowa nie dojdzie”.

Doszła.

Na osiedlu Kolorowym na skraju Nowej Huty, na miejscu dawnej wsi Czyżyny, pomiędzy blokami jest park. Nazywa się Wiśniowy Sad.

Późną wiosną na trawniku przed dawną Radą Narodową, dziś filią Urzędu Miasta Krakowa na osiedlu Zgody, na dawnym polu mamusi Marianny, wśród trawy i petów wciąż można znaleźć cienkie źdźbła zielonej, zdziczałej pszenicy. Kosiarki Zarządu Zieleni Miejskiej koszą je nisko przy ziemi, wraz z trawą.

Co roku odrastają.

Kobieca brygada murarska buduje osiedle C-2 (czyli dwa osiedla: Krakowiaków i Górali), 1952 rok

Murarka – karykatura z prasy, „Echo Krakowa”, 18 października 1950 roku

1 Zdjęcie znalazło się w książce Huta im. Lenina (Warszawa 1954), autorstwa Jana Anioły, dyrektora Działu Projektowania Nowej Huty oraz pierwszego dyrektora nowohuckiego kombinatu

2 Marianna Zając zmarła w 2012 r. Rozmawiałam z nią w maju 2006 r.,kiedy brała udział w projekcie „Bagaż odnaleziony” Małopolskiego InstytutuKultury w Krakowie. Była bohaterką mojego reportażu Tygiel,opublikowanego wówczas w „Dzienniku Polskim”. Dodatkowe informacjeo jej życiu pochodzą z wywiadu, który przeprowadziła z nią BarbaraRostek w publikacji Nowa_huta. Księga uwolnionych tekstów (ŁucjaPiekarska-Duraj (red.), Nowa_huta. Księga uwolnionych tekstów, Kraków2005, s. 41–51).

3 T. Gołaszewski, Kronika Nowej Huty, Kraków 1955, str. 33.

4 Tamże.

5 B. Luchter, Kierunki przemian użytkowania ziemi w aglomeracji krakowskiej (maszynopis pracy doktorskiej), Akademia Ekonomiczna w Krakowie,1987.

6 Wspomnienia i opowieści o wsiach, które ucierpiały podczas budowy Nowej Huty, pochodzą z książek (wydawanych przez Nowohuckie Centrum Kultury) w ramach serii Czas zatrzymany pod redakcją Adama Gryczyńskiego, który odnalazł je i uchronił od zapomnienia.

7 Praca Zofii Kulinowskiej dostępna jest w maszynopisie w Archiwum Narodowym w Krakowie, 29/777/0/-/23385. Była także publikowana w „Gazecie Krakowskiej” pt. W zwykłej rundzie życia.

8 D. Terakowska, Życie na kilkanaście życiorysów, „Przekrój”, 21 grudnia 1980, nr 1863–1864.

9 Pamiętnik, czyli Liber memorabilium parafii Pleszów, cytuję za: A. Gryczyński (red.), Czas zatrzymany 2. Wybór tekstów oraz fotografie z terenów Nowej Huty i okolic, t. 2, Kraków 2008, str. 5.

10 Wspomnienia Stanisława Sudera, w: A. Gryczyński (red.), Czas zatrzymany 2. Wybór tekstów oraz fotografie z terenów Nowej Huty i okolic, t. 1, Kraków 2008, s. 329–331.

11 Rozmowa o Bieńczycach, których już nie ma, w: A. Gryczyński (red.), Czas zatrzymany 2, t.1, s. 294–295. Opis tych wydarzeń przewija się w wielu wspomnieniach – zarówno mieszkańców przednowohuckich wsi, jak i junaków czy pierwszych budowniczych. Ich ślady można też odnaleźć w produkcyjnych powieściach o początkach Nowej Huty.

12 Tamże.

13 T. Gołaszewski, Kronika Nowej Huty, Kraków 1954, s. 65.

14 Wspomnienia Andrzeja Ptaka, w: A. Gryczyński (red.), Czas zatrzymany 2, t. 1, s. 194.

15 Dane podaję za: J. Wódz, Przeobrażenia społeczne wsi Pleszów włączonej do Nowej Huty 1949–1969. Studium z socjologii prawa, Warszawa–Wrocław–Kraków–Gdańsk 1971.

Cegły

– Człowiek – mówiła Helena – po prostu chciał się wyrwać.

W domu było ich ośmioro, na gospodarce miał zostać brat. Ona zresztą i tak nie nadawała się do pracy w polu. To nie było dla niej. Widziała się w handlu. Postanowiła wyjechać. Najpierw trafiła pod Radom do obozu junaków w Pionkach, do kuchni, gotowała im. Był tam taki piękny chłopak… Karol, nazywał się Karol, pochodził spod Lublina, ale poszedł do kina z inną, a ona miała wtedy 19 lat. Jak się ma 19 lat i chłopak pójdzie do kina z inną, robi się różne rzeczy. Akurat do obozu przyjechało auto werbowników, namawiali, żeby młodzież jechała budować Nową Hutę.

– Wsiadłam.

Siedem wspaniałych

Jedne są piękne, przedwojenne. Ceramiczne.

Inne sparszywiałe, robaczywe. Z grzybem.

Przyjeżdżają wagonami i wywrotkami, z wytwórni, ale też z wyburzonego fortu Pszorna i z ruin zniszczonych wojną miast, głównie Wrocławia. Ciągle ich mało. Nowa Huta nie ma jeszcze własnej cegielni. Ta, która powstaje we wsi Zesławice, by dawać 40 milionów cegieł rocznie wyłącznie na potrzeby Nowej Huty, jest w budowie. Pracują tam junacy z 45. Brygady; zdążyli wyrzeźbić łopatami w gliniastej ścianie wykopu zarys fabryki i gołąbka pokoju, ale zakład nie rozpocznie produkcji przed 1952 rokiem (a i tak da wówczas tylko 20 milionów cegieł rocznie).

Więc na razie cegły są różne: piękne i robaczywe.

Połamane także.

Zofia Włodek zżyma się na to.

– Cegłą nie należy rzucać – mówi. – Należy ją podawać z rąk do rąk.

Mam kilka zdjęć Zofii. Jest taki czas – pół roku pomiędzy lipcem a grudniem 1950 roku – kiedy Zofia jest wszędzie. Niemal żadne wydanie nowohuckiej gazety „Budujemy Socjalizm” nie może się bez niej obejść. Zdjęcia są niewyraźne, z ziarnem, na podłym papierze. Trudno zobaczyć na nich twarz. Ale w „Echu Krakowskim” Julian Żebrowski rysuje jej karykaturę: wąski nosek, drobne ząbki, chusta na włosach. Podpisuje: „Zofia Włodek, przodownica pracy, pierwsza kobieta murarz w Nowej Hucie”16.

Ten opis jest wyczerpujący. Niewiele więcej o Zofii wiadomo.

Ożywa tylko na taśmie filmowej, na chwilę. Teraz widać: twarz ma drobną, ostrą, podbródek szpiczasty, włosy krótkie, chyba ciemne, kręcą się jak kłąb szklanej waty. Kiedy muruje, chowa je pod szeroką haftowaną opaską.

Jest 26 września 1950 roku. Ekipa Polskiej Kroniki Filmowej przygotowuje w Nowej Hucie materiał do wydania numer 5070. Ten fragment nigdy nie znajdzie się w Kronice. Zostanie w archiwum: dwie minuty czarno-białego filmu, bez dźwięku, lecz z opisem montażowym.

Minuta 00:00:01:19 – „Murarka Włodek Zofia przepoławia młotkiem cegłę”.

Minuta 00:00:52:16 – „Układa cegłę Włodek Zofia (uśmiecha się do aparatu)”.

Zofia nie uśmiecha się sama z siebie. To operator Władysław Forbert coś do niej zawołał. Nie wiadomo co (film jest niemy, Forbert już nie żyje, wyjechał z Polski po wydarzeniach marcowych, zmarł w Danii w 1992 roku), pewnie: „koleżanko, poprosimy o uśmiech” czy coś podobnego, co mówi się przy takich okazjach. Ale uśmiech, choć wymuszony, jest ładny. Zofii robią się od niego dołeczki w policzkach i kurze łapki w kącikach oczu. Może nawet rumieni się trochę z zakłopotania, ze skrępowania. Zofia – to widać – jest raczej poważną dziewczyną.

Operator wyraźnie woli od niej Stasię Ostasz. Stasia jest blondynką ze ślicznym noskiem i pucułowatymi policzkami, a uśmiech ma jak dziecko Wyspiańskiego – i kamerzysta poświęca długie ujęcie, by pokazać, jak Stasia kładzie na mur zaprawę, wygładza kielnią, układa cegły. Stasia ma dopiero 15 lat, ale to sekret, nie wie o tym nikt, lub prawie nikt. Zofia Włodek jest jednak ważniejsza i ujęcie musi do niej wrócić. Nie wiadomo, ile Zofia ma lat. Wygląda na starszą od Stasi. Brwi ma zmarszczone, wąskie usta zacięte, szybkimi, krótkimi uderzeniami rozłupuje cegłę. Potem muruje.

– Ja wiem – powie kiedyś Zofia dziennikarzowi – że każda cegła ułożona przez naszą grupę składającą się z siedmiu kobiet to nowa kula skierowana przeciw podżegaczom wojennym, to jeszcze jeden krok naprzód w budowie Nowej Huty.

Rzeczywiście, na murze jest ich siedem.

Prawie nikt ich nie pamięta.

W latach 50. Nowa Huta ma tylko dwa stany skupienia – błoto i pył. Ciężka tłusta ziemia zmienia się w błoto po każdym deszczu, grzęzną w nim nie tylko buty, ale i maszyny, nawet największe spychacze – stalińce. Ludzie szybko uczą się chodzić wszędzie w gumiakach. Noszą je wszyscy: zwykli robotnicy, majstrowie i poważni dyrektorzy. Dziewczyny tańczą w nich na potańcówkach. Gumowce w Nowej Hucie wkłada się na dwa sposoby: normalnie do pracy, a od święta, po niedzielnemu – wywinięte.

Długo, bardzo długo Kraków będzie mówił o ludziach z Nowej Huty właśnie tak: gumiaki, gumiory.

Kiedy nie ma deszczu, błoto zmienia się w pył. Każda wywrotka z cegłami, każdy samochód wznieca za sobą żółty tuman pyłu. Włosy kobiet robią się od niego sztywne i szorstkie, łatwo dostać zapalenia spojówek.

Nowa Huta to w tym czasie największy plac budowy w kraju. W latach 50. zjeżdża tu średnio 10 tysięcy ludzi rocznie, połowa z przeludnionych, ubogich wsi województwa krakowskiego, inni głównie z rzeszowskiego, kieleckiego i lubelskiego. Najczęściej przyjeżdżają młodzi mężczyźni. W ciągu pierwszych pięciu lat budowy stanowią średnio 65 procent mieszkańców, zdecydowana większość nie przekroczyła trzydziestki. Ale kobiety są tu także. Szacuje się, że na 27 tysięcy osób pracujących przy budowie miasta w 1956 roku, 3000 to kobiety i dziewczęta. Są częścią wielkiej migracji, która przetacza się po wojnie przez Polskę. One też chcą się skądś wyrwać.

– To był raj, nie wiedziała pani? – mówią ludzie z Nowej Huty. – W tym czasie to był taki dyżurny raj, tak nam przynajmniej opowiadano. Każdy mógł tu przyjechać, dostać pracę, zarobić pieniądze, wybudować sobie mieszkanie. Jak ktoś nie miał się gdzie podziać, to jechał właśnie tu.

Na tych, którzy przyjeżdżają, czeka wiele zadań. W ciągu pierwszych pięciu lat budowy będą musieli przerzucić dziewięć milionów metrów sześciennych ziemi, wybudować 240 obiektów największego w Polsce kombinatu metalurgicznego, zamontować 200 tysięcy ton konstrukcji stalowych, wylać 700 tysięcy metrów sześciennych betonu, ułożyć 120 kilometrów dróg i torów. I wznieść miasto – najpierw dla 60, potem już dla 100 tysięcy mieszkańców.

„Miasto będzie proletariackie, bo rodzi się w robotniczych dłoniach – zachwyca się reporter gazety «Budujemy Socjalizm» Ryszard Kłyś. – Będzie piękne, bo budują je również kobiety”.

Kłyś pisze reportaż o bloku-szybkościowcu. Chodzi po budowie, wspina się na rusztowania. Podziwia, jak pracuje mistrz Wadowski, jeden z najlepszych majstrów Nowej Huty. „Opalony, ten muruje z napiętym na twarzy wyrazem uwagi i czujności. Co raz sprawdza położoną cegłę czy dobrze siedzi i czy nie pływa w murarskiej zaprawie. Dobry murarz”. Z murów szybkościowca dziennikarz dostrzega, że naprzeciw kobiety, „nachylając się nad każdą cegłą, tworzą żłobek dla nowych dzieci, przyszłego jutra”.

Co to jest „szybkościowiec”? Długo nikt nie potrafi mi wyjaśnić, bo pytam niewłaściwych osób: historyków, architektów. Trzeba było od razu zapytać junaka.

Stefan Zaborowski przyjechał do Nowej Huty w kwietniu 1950 roku. Zaciągnął się do 52. Brygady Służby Polsce. Dziś ma 87 lat. Pamięta, jak wznosili każdy blok, garaż, barak, teatr, pamięta każdą rozpoczętą i zakończoną budowę.

– „Szybkościowiec”, bo tak szybko go zbudowali – tłumaczy. – Junacy postawili cały blok w 14 dni.

Pech – przy budowie „szybkościowca” pracują chłopcy z 51. Brygady SP. Stefan Zaborowski należał do 52. – Ale tam też bywałem – uspokaja. – Byłem stolarzem, robiłem szalunki, rusztowania, to byłem potrzebny. Zresztą, jak było trzeba, to przerzucali nas tam, gdzie brakowało ludzi. Myśmy wszędzie poszli. Wszystko robiliśmy.

Czy pamięta budowę naprzeciwko „szybkościowca”. Czy pamięta murarki?

– Pamiętam windziarki – opowiada. – Murarki? Nie, nie przypominam sobie. Kobiety pracowały przy obsłudze wind i nosiły zaprawę i cegły w nosiłkach. To pamiętam. Dalej, na wyższy poziom muru cegły transportowano na ruchomej taśmie albo drewnianymi ażurowymi windami warszawskimi. Kobiety zajmowały się jednym i drugim: kładły cegły na taśmę albo obsługiwały te windy.

Nowa Huta to budowa bez dźwigów. Przeważającą większość prac wykonuje się ręcznie lub przy użyciu najprostszych narzędzi i maszyn. Zresztą w tym robotniczym raju brakuje dosłownie wszystkiego. Materiałów budowlanych. Desek na szalunki i drewna na stolarkę. Wody. „Brak narzędzi jest katastrofalny”17, donosi zaopatrzeniowiec Społecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego, które stawia pierwsze nowohuckie budynki.

Ludzi także brakuje.