Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W młodości, aby grać i strzelać bramki był zdolny niemal do wszystkiego. Chował się za murkiem przed nauczycielką rosyjskiego, ryzykował ojcowskie lanie pasem, a nawet zagrał nielegalny mecz w barwach innego klubu. Wzbudzał respekt rywali, strach w oczach bramkarzy, a koledzy narzekali, że wykańcza akcje samodzielnie. Święcił wielkie sukcesy w kadrze Kazimierza Górskiego, ale przegrał rywalizację z Grzegorzem Lato. Przeżywał trudne chwile, gdy Jacek Gmoch nie zabrał go na drugi mundial, choć był wtedy królem strzelców polskiej ligi…
Wspomnienia, podsumowania i nieznane historie. Poznaj całe życie Legendy.
Kazimierz Kmiecik – jeden z najbardziej utytułowanych polskich piłkarzy: medalista mistrzostw świata (1974) i igrzysk olimpijskich (1972, 1976), mistrz Polski (1978), czterokrotny król strzelców polskiej ligi (1976, 1978, 1979, 1980), a także najlepszy snajper w historii Wisły Kraków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 442
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KMIECIK. Legenda mimo woli
Copyright © by Kazimierz Kmiecik 2025Copyright © by Michał Chudziński 2025Copyright © by Przemysław Radzyński 2025Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Niebieskie 2025
Redakcja – Bartosz KarczKorekta – Anna Czech, Janusz DobryOkładka – Łukasz PryczkatZdjęcie na I stronie okładki – PAP/Maciej SochorKonsultacje – Zdzisław Skupień, Michał Gelata (obaj Stowarzyszenie Historia Wisły), Piotr Kmiecik
Wszelkie prawa zastrzeżone.Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie lub elektronicznie, ani odczytywana w środkach masowego przekazu bez zgody wydawcy. W przypadku cytowania należy podać źródło pochodzenia oraz obowiązuje zakaz zmiany treści. Dziękujemy za uszanowanie pracy autorów i zespołu redakcyjnego.
Wydanie IKraków 2025
ISBN: 978-83-977429-4-9
Wydawnictwo Niebieskie Sp. z [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Dwudziesty pierwszy listopada 1982 roku był ważnym dniem. To wtedy ostatni raz w oficjalnym meczu Wisły Kraków zagrał Kazimierz Kmiecik. Biała Gwiazda wygrała z GKS-em Katowice 3:0, a Suchy strzelił w osiemdziesiątej czwartej minucie tego spotkania swoją ostatnią ligową bramkę dla klubu, który tyle dla niego znaczył i znaczy. Dla mnie ta data też jest szczególna, wówczas bowiem mój świętej pamięci ojciec zabrał mnie pierwszy raz, w chłodną, choć słoneczną, listopadową niedzielę, na stadion przy ul. Reymonta. Oczywiście jako mały chłopak nie miałem zielonego pojęcia, że nie tylko debiutuję jako kibic na meczu drużyny, która tak mocno naznaczy później moje życie, ale że biorę również udział w wydarzeniu historycznym – najlepszy snajper w historii właśnie schodzi z wiślackiej sceny. Przynajmniej jako piłkarz.
W moich pierwszych latach związanych z Wisłą, Kazimierz Kmiecik, wprawdzie już dla Białej Gwiazdy nie grał, ale wciąż co jakiś czas powracał. Na przykład na łamach specjalnych wydań krakowskiego nieodżałowanego „Tempa”, które przed każdym sezonem przygotowywało skarby kibica, a Kmiecik tradycyjnie figurował tam jako najlepszy z najlepszych snajperów Wisły. Jego sto pięćdziesiąt trzy bramki w klasyfikacji wszechczasów ekstraklasy mocno działały mi wtedy na wyobraźnię, a jednocześnie pojawiało się pytanie – czy ktoś kiedyś, grając dla Wisły, będzie w stanie ten legendarny wynik przebić? Próbowało kilku, nie udało się do tej pory żadnemu… To pokazuje, z piłkarzem jakiego formatu mamy do czynienia.
W tamtych latach Kazimierz Kmiecik był dla mnie bardziej jak pomnikowa postać niż ktoś realny. Owszem, czytało się o jego wielkich sukcesach międzynarodowych, medalach mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich czy też wielkich meczach w barwach Wisły, ale jak to u małych chłopców, bliższe im jest to, co można zobaczyć i czego można dotknąć. A w tamtej Wiśle wciąż grało wielu kolegów Kmiecika z boiska: największy idol wiślackiej młodzieży tamtych czasów, nieżyjący już niestety Andrzej Iwan, obok niego Piotr Skrobowski, Leszek Lipka, Krzysztof Budka, Adam Nawałka czy Marek Motyka. To było pokolenie „cudownych wiślackich dzieci”, które już za moment miało przejść do historii. Wisła miała wkroczyć w mroczne lata, rozpoczęte w 1985 roku drugim w dziejach spadkiem z najwyższej klasy rozgrywkowej. Niecałe trzy lata po ostatnim meczu Kmiecika w barwach Białej Gwiazdy.
Kazimierza Kmiecika nie było wtedy w Krakowie. Czytało się od czasu do czasu o jego zagranicznych sukcesach w Grecji i w Niemczech. Nie były to jednak takie czasy jak dzisiaj, kiedy dzięki Internetowi wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Pojawiały się raczej strzępki informacji, pojedyncze wyniki, czasem jakiś dłuższy artykuł. Ale Kmiecik był wciąż obecny na Reymonta! We wspomnieniach kibiców, którzy pamiętali nie tak odległe wówczas wspaniałe wiślackie dni, a którzy opowiadali o nich swoim młodszym kolegom. Choćby o tych czterdziestu pięciu tysiącach kibiców na Celticu, którzy oszaleli ze szczęścia po golach swojego idola. Takie opowieści to nic innego jak te, które teraz starsi koledzy snują dwudziestolatkom, gdy przypominają regularnie zdobywane tytuły mistrza Polski ery Bogusława Cupiała, wierząc, że chwile chwały ukochanego klubu już niedługo wrócą…
Gdy Kazimierz Kmiecik wracał do Polski na stałe, Wisła znów grała w najwyższej klasie rozgrywkowej. Było mu jeszcze wciąż mało piłki od strony boiska i dzięki temu, że grał jeszcze dla przyjemności w swojej Węgrzcance Węgrzce Wielkie, to i ja miałem kolejny raz okazję spotkać na swojej drodze wiślacką legendę. Tym razem, grając przeciwko niemu w krakowskiej klasie okręgowej, gdy jeszcze trochę bawiłem się w piłkę w Bronowiance Kraków. Ależ to była przyjemność znaleźć się na jednym boisku z TYM Kmiecikiem! Pan Kazimierz oczywiście był przez nas – młodych chłopaków – darzony ogromnym szacunkiem, a na boisku nawet nie przyszło nam do głowy, żeby zwracać się do niego na „ty”. Podziwialiśmy jego wciąż wielkie umiejętności piłkarskie i boiskowy spryt.
Kolejny raz nasze drogi przecięły się, gdy zacząłem pracę w roli dziennikarza, a Kazimierz Kmiecik pracował dla Wisły jako trener. Tym razem mogłem lepiej poznać tego wielkiego piłkarza jako człowieka. Moje wyobrażenie o nim się dopełniło. I szczerze tutaj przyznam, że trochę zszedł z pomnika, na który go wyniosłem…, ale nie dlatego, żebym umniejszał jego ogromną sportową klasę. Przede wszystkim dlatego, że okazał się po prostu zwyczajnym, otwartym na innych człowiekiem. Zero gwiazdorstwa, jakiegokolwiek pozerstwa. Bo i po co? Co miałby jeszcze udowadniać ktoś, kto jest najskuteczniejszym strzelcem w historii takiego klubu jak Wisła Kraków?
W tych latach Kazimierz Kmiecik pozostawał już bardziej w cieniu, wychodząc z niego w momentach kryzysowych, gdy jego ukochana Wisła potrzebowała pomocy. Głównie pełnił jednak rolę asystenta, członka sztabu przy kolejnych trenerach, którzy pojawiali się w Wiśle Kraków. Z jednymi współpracowało mu się lepiej, z innymi gorzej, ale wciąż pozostawał i pozostaje ważną częścią wiślackiego krajobrazu.
Wisła wiele przez te wszystkie lata przeszła, Kmiecik wiele rzeczy widział, wciąż był przy klubie, który stał się dla niego tym najważniejszym. Dlatego być może zabrzmi to mocno, ale wręcz do szału doprowadzają mnie internetowe komentarze osób domagających się usunięcia Kazimierza Kmiecika ze sztabu pierwszej drużyny czy też z klubu, jakby był tam jakimś ciężarem… Takie komentarze świadczą jedynie o autorach i braku świadomości, jak funkcjonują kluby, sztaby, jak buduje się piłkarską tożsamość kolejnych pokoleń. Warto przypomnieć sobie obrazek z czasów, gdy przez krótki moment trenerskie stery w Wiśle, w dość specyficzny, delikatnie mówiąc, sposób dzierżył Peter Hyballa. Pamiętacie, jak po jednej z bramek zachował się Jakub Błaszczykowski? Kogo pobiegł wyściskać, oddając szacunek? Komu jak komu, ale Kubie chyba nikt nie może zarzucić, że nie orientuje się, jak funkcjonuje się w futbolu na tym najwyższym poziomie i jakie wartości w nim, ale też w normalnym życiu są ważne. Kolejnym przykładem niech będą wyjątkowo ciepłe relacje z Kazimierzem Kmiecikiem dzisiejszej największej gwiazdy Wisły – Ángela Rodado. Dzieli ich blisko czterdzieści sześć lat, łączy nie tylko strzelanie bramek dla Białej Gwiazdy, ale też wzajemna sympatia i szacunek. Kto wie, może to właśnie Hiszpan będzie tym, który strzeli dla Wisły więcej bramek niż Kmiecik…?
Książka, którą Państwo trzymacie w rękach, nie jest tylko piłkarską opowieścią o zawodniku, który w swojej długiej karierze odnosił wielkie sukcesy. To również opowieść o tym, jak do tego dochodził i o czasach, w których to wszystko się wydarzyło. Trudnych czasach – dodajmy, zupełnie innych niż obecne, ale też pięknych sportowo dla bohatera tej opowieści. O czasach, w których stał się Legendą. Nawet jeśli nie do końca był na coś takiego przygotowany ze względu na swoją skromność i charakter. „Kazimierz Kmiecik. Legenda mimo woli” – trudno wyobrazić sobie lepszy tytuł biografii tego świetnego piłkarza. Myślę, że przyzna to każdy, komu dane było Kazimierza Kmiecika poznać. Jestem pewien, że przyznają to również ci, którzy książkę tę przeczytają.
Bartosz Karcz, dziennikarz
„Dziennik Polski” / „Gazeta Krakowska”
Część I
1951–1968
1951
W środę, dziewiętnastego września 1951 roku, gdy w Krakowie panowała Biała Gwiazda (po wygranej w derbach 5:0 dwa tygodnie wcześniej), trzy dni przed zdobyciem przez Polki w Paryżu wicemistrzostwa Europy w siatkówce, miało miejsce także inne ważne dla polskiego sportu wydarzenie. Na świat przyszedł Kazimierz Kmiecik. Nie stało się to ani w Krakowie, gdzie miał się planowo urodzić, ani w Węgrzcach Wielkich, gdzie według wszystkich dokumentów i dotychczasowych biogramów oficjalnie przyszedł na świat (i mieszka tu do dziś), a w nieco mniejszej wsi Kokotów, oddalonej od Węgrzc Wielkich o około dwa kilometry w stronę Krakowa.
Julia Kmiecik wiedziała, że już czas. Przybyła karetka, która miała zawieźć ciężarną do krakowskiego szpitala, ale Kazkowi było bardzo śpieszno na ten świat. Poród rozpoczął się już w drodze do szpitala. Ówczesne karetki nie były do tego przystosowane, zwłaszcza ze względu na swój niewielki rozmiar, więc akcję trzeba było przenieść do prywatnego domu. Stało się to na terenie wspomnianego Kokotowa, w okolicach dzisiejszej Biedronki, sklepu wcześniej znanego pod nazwą Szeląg. Tak się złożyło, że najbliżej był dom państwa Szumidłów – krewnych Julii Kmiecik.
– Właśnie dlatego cały czas jeżdżę po świecie! – tak rozpoczęcie akcji porodowej w karetce, w drodze do szpitala, komentuje sam Kazimierz Kmiecik.
Ale zanim wejdziemy w wielki świat, podróże, bramki i medale, przyjrzyjmy się bliżej małemu Kaziowi w Węgrzcach Wielkich.
Rok, w którym urodził się Kazimierz to zaledwie sześć lat po zakończeniu okrutnej i bardzo dotkliwej dla Polski II wojny światowej. Powojenna Polska Ludowa zaczynała leczyć rany, co nie było łatwe ze względu na silną zależność od Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Przykładem tego niech będzie korekta granic, która nastąpiła w lutym 1951 roku – zaledwie kilka miesięcy przed urodzeniem Kazimierza. Odebrała ona Polsce tereny zakola Bugu nieopodal Zamościa, gdzie – jak się „okazało” – znajdowały się cenne złoża węgla kamiennego, dziś wyceniane na prawie dwa miliardy dolarów. W zamian otrzymaliśmy, co prawda urokliwe, ale jednak niewiele warte, obszary w Bieszczadach, na południe od Przemyśla. Wątpliwej korzyści „zamiana” nastąpiła oczywiście oficjalnie na wniosek władz polskich, co jasno oddaje zależność i wpływy zewnętrzne.
Straty infrastrukturalne spowodowane wojną w Węgrzcach nie były wielkie, wojska jedynie przechodziły przez tamtejsze tereny, a w okolicy nie było większych starć. Jednak wojna odcisnęła swoje piętno na mieszkańcach.
Tereny Węgrzc leżały na trasie przemarszu wojsk, ale szlak ten był popularny także dużo wcześniej. W X wieku biegł tędy trakt handlowy łączący Ruś i Węgry z Krakowem. Najprawdopodobniej podróżujący do Krakowa Węgrzy budowali w tych okolicach tymczasowe osady i właśnie stąd powstała nazwa Węgrzyce, a obecnie Węgrzce Wielkie. Historycy nie wykluczają także osadnictwa węgierskiego o charakterze przymusowym na bazie jeńców wziętych do niewoli w trakcie starć wojów. Naukowcy węgierskiego pochodzenia doszukują się w okolicach Krakowa licznych nazw miejscowości wskazujących na powiązania z ich krajem1. Pierwotnie i aż do początku XX wieku Węgrzce Wielkie obejmowały większe tereny niż obecnie – także tereny aktualnych Strumian i Małej Wsi2.
Przenieśmy się jednak w okres powojenny, ale jeszcze przed narodzinami Kazimierza.
W domu ludowym w Węgrzcach co sobotę odbywały się potańcówki, tzw. festyny. Najpierw był mecz na stadionie Węgrzcanki, a później impreza. Najprawdopodobniej na takiej potańcówce, na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych poznali się Julia i Władysław, który z rodzinnej Wieliczki nie miał daleko do Węgrzc Wielkich.
Matka Kazimierza Kmiecika – Julia, z domu Jarzyna, pochodziła z Węgrzc Wielkich i była od pokoleń związana z tymi okolicami. Przez wiele lat pracowała w Spółdzielni Tworzyw Sztucznych. Ojciec – Władysław, pochodził z pobliskiej Wieliczki, był milicjantem. Pracował w Nowej Hucie, która dopiero kilka miesięcy przed narodzinami Kazimierza została włączona do Krakowa i stała się jego dzielnicą. Do dziś mieszkańcy Nowej Huty, gdy wybierają się do centrum miasta, to mówią, że jadą do Krakowa.
Na początku lat pięćdziesiątych, Julia i Władysław wzięli ślub. Najpierw tylko cywilny (podobną kolejność, chociaż z zupełnie innych względów, powtórzą ponad trzy dekady później Kazimierz i Małgorzata Kmiecikowie). Władysław był dzielnicowym w Nowej Hucie – ślub kościelny nie wchodził więc w grę. Wzięli go później po kryjomu, żeby milicjant nie miał problemów w pracy. Społeczeństwo nie przepadało za milicją, ale w rodzinie Julii Władysław został dobrzy przyjęty. – Nie wtrącał się do niczego. I to dobrze mu zrobiło w rodzinie. Więcej pomógł niż zaszkodził – opisuje skrótowo jego szwagier Jan Jarzyna.
Po ślubie Julia i Władysław Kmiecikowie zamieszkali w małym, drewnianym domku, bez dostępu do bieżącej wody. Na podwórku była studnia, koło której biegały kury. Standard lat pięćdziesiątych na małopolskiej wsi. Oboje byli prostymi ludźmi, szanowanymi i lubianymi w okolicy, udzielali się w lokalnej społeczności. Przez wiele lat ciężko pracowali, aby zarobić na budowę nowego, murowanego już domu. Wzniesiono go na miejscu drewnianego w latach sześćdziesiątych. To tu, aż do śmierci w 2019 roku, mieszkała najwierniejsza fanka syna i Wisły Kraków – Julia Kmiecik. Oba te domy pamiętają dziecięce lata Kazia. Kilkadziesiąt metrów obok, w głąb dzisiejszej ulicy Wrzosowej, stoi dom zbudowany w 2005 roku, w którym obecnie mieszkają Kazimierz i Małgorzata Kmiecikowie.
Julia była niezwykle ważną postacią dla przyszłości piłkarskiej Kazimierza, jak sam nostalgicznie wspomina: – To ona popychała mnie, żebym trenował. Nie miała nic przeciwko temu. – Po chwili zadumy, szczerze przyznaje, że był „synem mamusi”. Jej zaangażowanie wspomina i docenia również żona Kazimierza, Małgorzata: – Dopingowała go. Cały czas żyła piłką. – Do końca życia chodziła na Wisłę – dodaje Kazimierz. Chodziła wiernie, niezależnie od tego, czy syn w niej grał, czy nie, czy był trenerem, czy nie. W ostatnich latach życia, za każdym razem komentowała wynik meczu Wisły, po wygranej dumnie mówiąc: „Ale se gramy!”, a w przypadku porażki: „Dlaczego nie strzelają?!”. Przez kilkadziesiąt lat nie opuściła żadnego domowego spotkania, aż do śmierci w pięknym wieku dziewięćdziesięciu jeden lat. Który z kibiców może się pochwalić takimi statystykami dotyczącymi frekwencji?
Od zawsze zwolenniczką uprawiania sportu przez Kazika była mama Julia, nie zawsze towarzyszył jej w tym jednak ojciec Władysław, choć i on w swoim czasie odegrał ważną rolę w rozwoju kariery Kazimierza. – Tata się nie angażował [w sport]. Za to, że grałem i nie przychodziłem do domu, czasem chciał mi przylać pasem, ale mama mnie broniła. Nieraz było tak, że to ona dostała, bo broniła mnie. Mama była bardzo za tym, żebym grał. Była prawdziwą kibicką – dodaje Kmiecik.
Na pytanie o ojcowskie wymagania wobec Kazimierza, Jan i Kazimiera Jarzynowie – brat Julii wraz z żoną – mówią: – Wymagał tyle, ile było potrzeba, ale nie było tam żadnych nadużyć. – Władek był dobrym człowiekiem. Bardzo dobrym – mówi pani Kazimiera i przypomina, jak jej syn starał się o działkę budowlaną w Węgrzcach. Po ślubie przeniósł się do Niepołomic, ale mieli bardzo małe mieszkanie. W Węgrzcach problemem okazała się sprzedaż ziemi mieszkańcowi Niepołomic. Wtedy w gminie interweniował właśnie Władysław Kmiecik oburzony, że blokowana jest sprzedaż gruntu chłopakowi urodzonemu w Węgrzcach.
Piotr Kmiecik nie poznał swojego dziadka, bo urodził się już po jego śmierci, ale z rodzinnych opowieści pamięta, że mimo iż dziadek był milicjantem, cieszył się dużym poważaniem wśród lokalnej społeczności. Jego wnuk zwraca uwagę na to, że był społecznikiem. Poza byciem skarbnikiem w klubie sportowym, był zaangażowany przy budowie ośrodka zdrowia w Węgrzcach. Kmiecikowie byli też lubiani w swojej miejscowości z tego powodu, że mieszkańcy mogli korzystać w ich domu z telefonu. Jedynego oprócz tych u doktora, sołtysa i proboszcza.
Piłka nożna była miła sercu Julii Kmiecik również dlatego, że ten sport uprawiał jej brat – wspomniany już Jan Jarzyna. To właśnie mecz, w którym występował wujek, był pierwszym oficjalnym wydarzeniem piłkarskim, jakie obejrzał Kazimierz. Drużyna Węgrzcanki grała wtedy w klasie A i miała spore grono kibiców, którzy przychodzili dopingować swoich zawodników. – Wszystko dzięki mamie. Jak jej brat, Jan Jarzyna, grał gdzieś za Krakowem, to ona mnie wzięła, niosła na plecach, żebym zobaczył mecz. Dużo od niej dostałem – docenia Kazimierz.
To właśnie tę historię wspominała Kazimiera Jarzyna (zmarła niedługo po naszym spotkaniu w 2024 roku – przyp. aut.). – Julka to była Julka. To była taka dobra babka. Taka żartobliwa, taka pogadana. Kazek miał chyba z pięć lat, jak na plecach niosła go na Kleparz. Węgrzcanka grała z Clepardią. To był pierwszy mecz, który zobaczył na żywo. Gdzie Węgrzcanka grała, to ona taskała go na swoich plecach. Nie opuściła żadnego meczu na Wiśle. Siedziała w pierwszej ławce. Wszyscy ją znali. Ile razy się pokazałam… byłam na przykład na placu w Niepołomicach, to wszyscy mi migali, bo wiedzieli, że idzie ta, co z Kmiecikową chodzi – opowiada bratowa Julii Kmiecik.
W latach pięćdziesiątych Jan Jarzyna zrobił we Wrocławiu kurs kinooperatora. Przez dwa lata wyświetlał filmy w kinie w Węgrzcach. Nieistniejąca już dziś sala kinowa na dwieście, trzysta osób mieściła się tam, gdzie dziś jest budynek straży pożarnej. Co wówczas wyświetlał na ekranie mieszkańcom Węgrzc i okolic kinooperator Jan Jarzyna? Przypomina sobie różne kowbojskie filmy czy kostiumowy dramat Królowa Margot z Jeanne Moreau w roli głównej (światowa premiera w 1954 roku). Julia pracowała już wtedy w spółdzielni w Krakowie. Skusiła brata większymi zarobkami. Jan faktycznie zdecydował się na tę pracę, ale musiał odrobić finansowo kurs operatora, dlatego przez dwa lata pracował równolegle w kinie.
W spółdzielni wytwarzano różne przedmioty z tworzywa sztucznego – m.in. długopisy, wiaderka, zabawki. Jan był ustawiaczem na maszynach, a jego siostra pracowała przy obróbce i składaniu wyprodukowanych elementów. Początkowo ta praca była wymagająca fizycznie, przełom technologiczny przyniosły dopiero niemieckie maszyny, które były bardziej zaawansowane i w większości obsługiwane automatycznie.
Kazimiera pochodziła spod Wieliczki. To tam Jarzynowie zamieszkali po ślubie. Jan Jarzyna przyjeżdżał do rodzinnych Węgrzc motorem, Jawą 250, przede wszystkim na mecze. Zawsze wtedy odwiedzał Juleczkę – jak mówią o mamie Kazimierza Jarzynowie – i rozmawiał z nią o meczu. – Kazek, gdy był mały, to wołał: „wuja, wuja”, bo wiedział, że wujek pozwoli mu wszędzie jechać – wspomina Jan Jarzyna, który zabierał małego siostrzeńca na przejażdżki po okolicy.
Gdy mały Kazek był na koloniach organizowanych przez szkołę w Limanowej czy Muszynie, Jan zabierał siostrę motorem i odwiedzali jego siostrzeńca. Na jedne z takich odwiedzin wybrał się ze szwagrem. Na miejscu okazało się, że dzieci są brudne, a do tego głodne, bo nie było obiadu. – Władek poszedł na milicję. Urządził rozróbę. Zaraz przyjechała kontrola. Zrobili porządku trochę – opowiada Kazimiera. – Gdy wracaliśmy, to złapała nas straszna burza. W górach, jak pioruny biją i leje deszcz, to jest niebezpiecznie. Władek się strasznie bał. Mówię mu: złap mnie mocno za brzuch i zamknij oczy. Dojechaliśmy szczęśliwie – dodaje Jan.
Na wspomnianej już Jawie 250 Jan Jarzyna przewiózł większość materiałów budowlanych na nowy dom. O ile było co wozić… Opowiada, że na okucie komina i ofasowanie dachu potrzebował piętnastu arkuszy blachy. Dostał przydział na …jeden. Po cement jeździł do Gdowa. Żelazo załatwiał u znajomego w gminie.
Obie rodziny pomagały sobie zresztą przy budowie. Najpierw Jan po pracy pomagał Julii i Władysławowi, a później szwagier, po powrocie z posterunku, przychodził na budowę do Jarzynów. – Oni się szanowali. To po prostu byli dobrzy ludzie – podsumowuje ten wątek Kazimiera.
Dzisiejszy dom Jarzynów jest otoczony licznymi zabudowaniami, ale gdy powstawał, był pierwszy w okolicy. Ma numer sto trzydzieści osiem, a dziś najnowsze adresy w Węgrzcach zaczynają się po numerze tysiąc pięćsetnym. Kazimiera wspomina, że jak po pracy chodziła ze stacji kolejowej pod górę do domu, to nie mijała żadnych zabudowań i rzadko też spotykała ludzi. Wtedy w Węgrzcach mieszkało około pięciuset osób. Dziś do wsi można dojechać także komunikacją miejską z Krakowa.
– O rany boskie, to był taki piłkarz, że niech cholera weźmie. Bez przerwy siedział na meczu! – mówi o swoim mężu Kazimiera Jarzyna. W piłkę grał od dziecka. Raz uciekł z domu rowerem na mecz, gdy mama kazała mu paść krowę. W klubie zaczął grać w roku 1950. Grał dwanaście lat. – Wszyscy byli swoje chłopaki. Stąd. Nie było żadnych obcych. A dziś jestem wściekła, jak widzę, że ciągle kogoś obcego ściągają – mówi kobieta. Jan Jarzyna dostał nawet propozycję, żeby przejść do Czarnochowic, które wówczas grały w trzeciej lidze (Węgrzcanka była wtedy w klasie B). – Przyjechali, żebym przeszedł. Ale zarząd Węgrzcanki ich wygonił – śmieje się Jan.
W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych piłka nożna cieszyła się wielką popularnością lokalnej społeczności, zarówno z Węgrzc, jak i okolic. Jarzynowie wspominają, że gdy na stadionie Węgrzcanki odbywał się mecz, to „było tyle narodu”, że ludzie z Zakrzowca i Zakrzowa szli całą ulicą, a na stadionie nie mogli się pomieścić. – Niedziela to był całkowity raj na Węgrzcach – mówi Kazimiera. Plakaty były rozwieszone – każdy wiedział, kiedy będzie mecz. Grały wówczas drużyny m.in. z Czarnochowic, Podłęża, Puszcza z Niepołomic czy krakowskie kluby. Jan Jarzyna wspomina mecz z Cracovią, na który zabrakło biletów w Krakowie, bo takie było zainteresowanie kibiców z Węgrzc i okolic. – Ludzie chodzili wtedy na mecze – mówi Jan. – Dzisiaj nie ma kto przyjść – dodaje z rozczarowaniem Kazimiera. Oboje zauważają, że ludzie wówczas byli dla siebie życzliwsi, przebywali często ze sobą, rozmawiali. Dziś nawet sąsiedzi nie mówią sobie „dzień dobry”… – To były inne czasy, inni ludzie – zaznacza Kazimiera. – Wszystko było całkiem inaczej. Więcej było kibiców, więcej ludzi grało w piłkę. To wpływało na zdrowie – dodaje Jan. – On szedł na mecz i siadał z chłopami. Ja siadałam tam, gdzie lubiłam i rozmawiałam z ludźmi na każdy temat – podkreśla Kazimiera, która nieraz przegapiła przez to strzeloną bramkę, o której głośno „informowała” Julia Kmiecik, z przejęciem krzycząc: „gol!”.
Mecz był okazją do spotkań i rozmów z bliższymi i dalszymi sąsiadami. – Już po meczu, jak wracaliśmy z boiska, to mąż zawsze wracał z jakimś kolegą. Podyskutowali na wszystkie możliwe tematy, różnego kalibru. Wszystko o sobie wiedzieli – nawet kto kiedy posadził ziemniaki – śmieje się Kazimiera.
Od najmłodszych lat wujek Jan był wzorem dla Kazka. Koło domu rosła trawa, na której razem kopali piłkę. Julia nieraz prosiła brata, by przypilnował syna w nauce. Kazik dwa razy coś przeczytał i już szybko chciał iść grać w piłkę. Wtedy prosił wujka: „poprzyj mnie!”. Gdy już byli na trawie, mały Kazek stawał na bramce i mówił z pewnością w głosie: „wujek, ja ci każdą piłkę obronię”. – Już w juniorach w Węgrzcance było widać, że ma też smykałkę do strzelania bramek. Wyróżniał się wśród rówieśników – mówi Jan.
– Miał tylko jedną wadę. Ja lubię dużo gadać, prawda? Od razu powiem, co myślę, od razu. A on raczej nie lubił dużo gadać. Gdyby więcej gadał, miałby więcej sympatyków – mówi ciocia Kazimiera. – Dla niego to było dobre. On się nie interesował jakimiś tam bajami różnymi tylko grał – sprzeciwia się żonie Jan.
Już od początku gry w Wiśle Kazimierz Kmiecik bardzo dobrze się zapowiadał. Jan Jarzyna wspomina, że jego siostrzeniec dostał wtedy „kartę wcielenia” do Lublina. – Legia wykapowała sprawę. Zaczęli wąchać tu w Wiśle, żeby go ściągnąć do Legii. Widzieli, że w lidze grał dobrze – mówi wujek zwracając uwagę na pewne kombinacje wojskowego klubu z Warszawy, które rozszyfrowały władze krakowskiej drużyny i zadbały o to, aby Kazimierz Kmiecik został w Wiśle.
Pytany o pierwsze wspomnienia z najmłodszych lat, Kazimierz od razu przywołuje boisko. – Do boiska miałem pięćdziesiąt metrów. Było w tym samym miejscu co teraz. Spędzałem tam cały czas. Wtedy nie było tyle rzeczy do robienia. Nie było telewizji. Ciągle przebywałem na boisku, nawet jeszcze nie chodząc do szkoły – mówi. Pierwszy raz piłkę kopnął jak miał około pięciu, sześciu lat. Boisko, które przywołuje, to aktualnie niewielki stadion Ludowego Klubu Sportowego Węgrzcanka Węgrzce Wielkie, od drugiego lipca 2023 roku noszący jego imię. Węgrzce są wierne Kazimierzowi, tak jak on jest wierny im, co zaszczepiła mu wielka lokalna patriotka – mama.
We wczesnym dzieciństwie dużo czasu spędzał u babci Anny, której dom był kilkaset metrów dalej. Dopiero, gdy Julia wracała z pracy, odbierała syna spod opieki swojej mamy. – Babcia krówkę chowała. Kurki były. Mleczko, jajeczko… On to nawet lubił. Wolał tu, bo więcej obcował ze mną – wspomina wuj Kazimierza, Jan Jarzyna. A poza swojskim „mleczkiem i jajeczkiem” oraz troskliwym okiem babci była właśnie możliwość pokopania piłki z wujkiem. Dziadek Kazimierza, Jakub, pracował na kolei w Płaszowie. Jarzynowie mieli też około dwa hektary ziemi, które pomagały utrzymać rodzinę.
W wieku przedszkolnym Kazio często bawił się z młodszym kuzynostwem – Zosią i Józkiem, i bywał u cioci – Marii Sobiechowskiej. Do pierwszej klasy chodził do szkoły w pobliskich Strumianach. – Rodzice przed godziną szóstą wyjeżdżali do pracy, dlatego zawsze odprowadzali mnie na noc do ciotki, i to ona zaprowadzała mnie do szkoły. Sobotę i niedzielę spędzałem w domu – wspomina. W Węgrzcach Wielkich szkoła powstała dopiero rok później i Kazimierz naukę w niej zaczął od drugiej klasy. Co ważne, nowa szkoła znajdowała się koło boiska (nie na odwrót!). Znajduje się tam zresztą nadal, a boisko należy do wspomnianego klubu LKS Węgrzcanka Węgrzce Wielkie, w którym Kazimierz Kmiecik jest również patronem akademii, a jego wizerunek można zobaczyć na muralu widocznym bezpośrednio z boiska. Malunek nie jest zbyt urodziwy, ale Kazimierzowi to nie przeszkadza, czuje dumę i radość, że jest pamiętany.
Zanim jeszcze stał się patronem i legendą, musiał na tym boisku spędzić niemałą liczbę godzin. – Po szkole zostawałem zawsze na boisku. Dwie godziny, dwie i pół. Rodzice przyjeżdżali z pracy, mama wcześniej, tata później, bo z Huty. Jak mama mnie zobaczyła, to szybko wracałem do domu, żeby nie widzieli, zwłaszcza tata, że ciągle siedzę na boisku. Chodziło o to, żebym napalił w piecu, żeby mama po powrocie mogła ugotować obiad. Nieraz wołali mnie po trzy razy, żebym zszedł z boiska. Przygotowałem piec i znowu na boisko. Wołali mnie… aż nieraz przyszli po mnie z pasem (śmiech), żebym wrócił do domu. Cały czas tak było. Do szkoły miałem blisko, ale zawsze boisko było pierwsze i bliższe – wspomina Kazimierz. Na tym samym boisku rozpoczęły się także pierwsze rozgrywki, w których brał udział. – W szkole zaczęły się rozgrywki międzyklasowe. Klasa na klasę. A były takie klasy, zwłaszcza starsze, że były bardzo mocne, grało tam paru, co umieli grać w piłkę. A u mnie, jak jedenastkę wybierałem, to nie zawsze było tak mocno. Musiałem więc grać równocześnie i w ataku, i w obronie. Nagoniłem się, ale to później procentowało… – opowiada. Głód piłki u Kazimierza i jego rówieśników był wielki choćby dlatego, że nie było wtedy jeszcze nawet ogólnodostępnej telewizji, a o komputerach czy Internecie nikt nawet nie marzył. Do 1970 roku był dostępny tylko jeden kanał telewizyjny, oczywiście w czarno-białym telewizorze, a liczba odbiorników w miejscowości takiej jak Węgrzce nie przekraczała dwóch czy trzech. Dlatego też dla wielu chłopaków to właśnie piłka była głównym zajęciem poza szkołą i domem.
Później telewizor był już częstą rozrywką dla tych, którzy zrywali się z lekcji. Chodzili do kolegów, których rodzice byli akurat w pracy. Nie mogli tego czasu spędzać ani u Kmiecików, bo Władysław pracował na różne zmiany, ani u Mańków, bo rodzice kolegi, jako rolnicy, często przed południem byli w domu. Wagary zdarzały się najczęściej wtedy, gdy z grafiku wypadała jakaś lekcja i trzeba było czekać na kolejną. Wówczas prowodyrami pójścia do lasu albo na boisko byli Kazimierz i Józef. Musieli też włożyć trochę wysiłku w to, żeby przekonać około trzydziestki rówieśników, żeby nikt nie zdecydował się wrócić na ostatnią lekcję. Niestety byli tacy, którzy dezerterowali. To nie zdarzało się Mańkowi ani Kmiecikowi. Wagarów wprawdzie nie pochwalają, ale ważniejsza – tak wtedy, jak i dziś – jest dla nich zasada: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.
Latem, zwłaszcza w czasie wakacji, dzieciaki z Węgrzc chodziły na basen, którego dzisiaj już nie ma, a chłopaki tradycyjnie na boisko – także do sąsiedniego Kokotowa. Węgrzcanka to klub z tradycjami sięgającymi swoich początków w roku 1925. Z podobnego okresu pochodzą też kluby z Czarnochowic i Bieżanowa. W późniejszym czasie powstały drużyny piłkarskie w Śledziejowicach, Kokotowie, Grabiu i Brzegach. Poza piłką nożną nie było innych dyscyplin sportu, które masowo można było uprawiać w podkrakowskich wioskach. Na przyszkolnych czy gminnych boiskach gromadzili się chłopcy z kilku miejscowości i po prostu grali.
1961–1965
Pierwszym klubem Kazimierza był naturalnie Ludowy Klub Sportowy Węgrzcanka Węgrzce Wielkie, na którego boisku trenował, kiedy tylko mógł, a robił to… nawet jeśli nie mógł. O grze w tamtym czasie opowiada Józef Maniek – rówieśnik i sąsiad z naprzeciwka. Całą podstawówkę chodzili razem do szkoły. Do pierwszej klasy do Strumian, a później, aż do siódmej klasy (wówczas była siedmioletnia szkoła podstawowa – przyp. aut.)do Węgrzc Wielkich. Przed lekcjami i po lekcjach chłopaki chodziły na boisko przy szkole. – On był piłkarsko dużo lepszy ode mnie. Zazwyczaj wygrywał, więc to się na ogół kończyło jakimiś dąsami – wspomina Józef. Uczucie zazdrości nie trwało zwykle dłużej niż do obiadu, bo chwilę później chłopaki wypatrywały się nawzajem z domów, żeby znowu wyjść i pokopać piłkę.
Przewagę piłkarską Kazka nad rówieśnikami było widać od samego początku. Gdy uczniowie starszych klas organizowali jakieś rozgrywki, to często do swoich drużyn powoływali Kmiecika. W pierwszych latach podstawówki uczniowie z Węgrzc Wielkich tworzyli trampkarską drużynę Węgrzcanki. Józef Maniek wspomina mecz z Wieliczanką:
– Mieliśmy osiem, dziewięć lat. To mogła być druga klasa. Była jesień, późna jesień. Do Wieliczki z Węgrzc jest ponad siedem kilometrów. Szliśmy na nogach. Same dzieciaki, bez żadnego opiekuna. Kazik miał rower, taki à la BMX. Sprzęt na nim wieźliśmy. Pogoda była deszczowa, a boisko stare, nie to, co obecnie. Czarna, mokra ziemia. Po meczu byliśmy bardzo umorusani. O łazience i prysznicach mogliśmy wtedy tylko pomarzyć. Gdzieś tam była chyba studnia, już nie pamiętam. Ale zostaliśmy godnie potraktowani przez tamtych działaczy sportowych. Uraczyli nas po tym meczu herbatą. Dziwili się, że myśmy przyszli sami ten mecz rozegrać. Czy dzisiaj jakieś dzieci zdecydowałby się iść do Wieliczki? A my po prostu chcieliśmy grać – opowiada. Wówczas z Węgrzc do Wieliczki można było dojechać pociągiem, przesiadając się w Bieżanowie, ale podróż wiązałaby się z kosztami. Na początku lat sześćdziesiątych nikomu nie było lekko pod kątem finansowym. Także Kmiecikowie musieli ciężko pracować, żeby coś osiągnąć. Chociaż, jak przyznaje rówieśnik Kazimierza, z pewnością było łatwiej w domu, w którym wychowywał się jedynak.
– Kazek miał wielkie zacięcie do grania. Piłkarsko w Węgrzcach był najlepszy. Było jeszcze może dwóch, trzech chłopaków; może gdyby ich losy potoczyły się inaczej, toby gdzieś zaistnieli. On kopnął lepiej i jemu się udało – wspomina Józef Maniek. Węgrzcanka wygrała wówczas z Wieliczanką, choć trudno dziś przypomnieć sobie kto i ile bramek strzelił. Józef dobrze pamięta wynik innego meczu w lidze trampkarzy. Przywołuje nawet fakt, że linie na tym boisku nie były wysypane, a pole do gry wyznaczały białe taśmy. Chłopaki z Węgrzc Wielkich, podobnie jak do Wieliczki, samodzielnie pojechały do Krakowa, gdzie mierzyły się z drużyną Kabla. Zawodnicy Węgrzcanki na boisku pojawili się w dziewiątkę. Józef Maniek i Kazimierz Kmiecik musieli zostać dłużej na lekcjach i dotarli do Krakowa nieco spóźnieni. Gdy przybyli na miejsce, okazało się, że przegrywają 0:1. Jak wiadomo, nieszczęścia chodzą parami – Kazik zapomniał swoich trampek do gry. W szatni, jak relacjonuje Józef, znalazł „czarne szmaciaki” jednego z kolegów. Może w koleżeńskim pożyczaniu obuwia nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że tamte zamszowe buty na płaskiej gumowej podeszwie były o jakieś dwa numery za duże. Kazik dostał wtedy dobrą radę od Józka: „zwiąż bardziej, żeby ci nie spadły”. – Jak weszliśmy, Kazek od razu strzelił na wyrównanie. I później chyba jeszcze jedną bramkę. Wygraliśmy 3:1. Widzę te buty dzisiaj – z tyłu to ze trzy palce by mu weszły, ale je jakoś związał i grał w nich do końca meczu – wspomina Józef Maniek.
Kazimierz znany jest ze swoich bramek i niemal od zawsze kojarzono go z pozycją napastnika. W pierwszych latach, w Węgrzcance, sprawdzał się jednak na wielu pozycjach na boisku, także na tych defensywnych. – Próbowałem grać i w obronie, i nawet raz na bramce. Cieszyłem się wszędzie, jak była piłka – wspomina Kmiecik. Jednakże od początku najlepiej czuł się w ataku i tam też najczęściej widzieli go kolejni trenerzy. On odwdzięczał się im jak mógł najlepiej, czyli strzelonymi bramkami.
W Węgrzcance Kazimierz spędził oficjalnie lata 1961–1965, ucząc się równocześnie w pobliskiej szkole. Ze szkołą nie zawsze było mu po drodze, zwłaszcza z językiem rosyjskim. Z lekcjami tego przedmiotu Kazimierz ma specyficzne wspomnienia. – Jak był dzwonek, kładłem się za murkiem, żeby mnie nikt nie widział, i czekałem. Jak zaczynała się lekcja, to zaczynałem grać w piłkę – śmieje się, wspominając swój młodzieńczy „spryt”.
Jego ulubionymi przedmiotami były geografia i matematyka. Liczenie bramek i podróżowanie miało się stać jego codziennością. Pierwsze podróże i transfery zaczęły się niewiele później, choć do Węgrzc zawsze wracał. I wraca. To miejsce go ukształtowało, wychowało – tu był i jest jego dom.
1961–1965
W szóstej klasie, w wieku trzynastu lat, grając jeszcze w Węgrzcance, Kazimierz pojechał na kolonie letnie. – Byli tam chłopcy, którzy grali w Cracovii. Polubiliśmy się – opowiada. Znajomość się rozwijała. – W zimie był turniej halowy „dzikich drużyn”. Złożyłem z tych kolegów drużynę. Pojechaliśmy w sześciu. Po tym turnieju zaczepiali mnie, żebym przeszedł do Cracovii. Trochę to trwało, ale chodzili, chodzili i wychodzili – nie ukrywa Kazimierz. Udział w pozyskaniu do klubu, choć głównie czynami i słowami swoich młodych zawodników, miał także słynny łowca talentów Pasów, nieżyjący od 2005 roku, Ignacy Książek, który przez wiele lat zajmował się młodzieżą w Cracovii i zwerbował wielu zawodników grających w „dzikich drużynach”, zwłaszcza na łąkach krakowskich Błoń. Przenosiny do Krakowa były możliwe rok później, po ukończeniu siedmioletniej szkoły podstawowej. – Jak przeniosłem się do szkoły zawodowej do Krakowa, to mogłem podjąć treningi w Cracovii – wspomina Kmiecik. W szkole znajdującej się przy ul. Podbrzezie, Kazimierz uczył się na tokarza. Chodziło do niej wielu juniorów grających w Cracovii i przez to funkcjonowanie było ułatwione – zawodnicy byli bez problemów zwalniani na treningi i mogli pogodzić sport ze szkołą. Jednym z nauczycieli w tej szkole był także Romuald Meus, który pracował z młodzieżą przy ul. Kałuży i ułatwiał im łączenie gry z nauką.
Kazimierz miał jednak dopiero czternaście lat, mieszkał nadal w domu rodzinnym. Dojazdy z Węgrzc Wielkich nie były wtedy proste. Jedyną opcją był pociąg. Pobudka o piątej, trzy dni w tygodniu praktyki od szóstej, trzy dni szkoły od ósmej, po szkole i praktykach zawsze trening, powrót do domu około dziewiętnastej. – A jak było trochę czasu, to się znowu szło tutaj na boisko i się trenowało – dodaje Kazimierz.
Ten czas wspomina Jerzy Opiela, spiker i kronikarz Węgrzcanki Węgrzce Wielkie, cztery lata młodszy kolega Kazimierza Kmiecika. – Pamiętam początki, jak zaczął jeździć na Cracovię. Do gry w Krakowie dopingował go też wujek Jan Jarzyna, sam bardzo dobry zawodnik w swoim czasie. To on – w pewnym sensie – był jego opiekunem sportowym. Wtedy do Cracovii, a później do Wisły wybrało się stąd więcej chłopaków. Było ich chyba trzech czy czterech, ale tylko on pozostał. To wymagało od niego dużego samozaparcia. To nie jest tak jak teraz, że dzieci są wożone samochodem na treningi. Trzeba było wsiąść do pociągu, jechać do Krakowa, później dojechać na stadion, później wrócić. To wiązało się z wieloma wyrzeczeniami – zauważa Jerzy Opiela.
Co motywowało młodego Kazika do wczesnego wstawania? Piłka. – Cały czas byłem zapatrzony w piłkę. Jak później oglądałem różne mistrzostwa i widziałem tylu ludzi na stadionie, to mnie to ciągnęło – wspomina Kazimierz. Pierwszym dużym turniejem, jaki oglądał, były Mistrzostwa Świata w Anglii w 1966 roku, które wygrali gospodarze. Telewizja była wtedy trudno dostępna. – Niektóre mecze pokazywali, to oglądałem. My mieliśmy telewizor pierwsi albo drudzy we wsi – sąsiedzi przychodzili oglądać też do nas – przypomina sobie. Tak właśnie poznał pierwsze wzory do naśladowania i zaczęły się wielkie marzenia.
Pierwszym jego idolem piłkarskim, zauważonym właśnie podczas mundialu, był Portugalczyk Eusébio, nazywany Czarną Panterą. Eusébio występował na pozycji środkowego napastnika i zdobywając dziewięć trafień, został na tej imprezie królem strzelców. Stał się wielką legendą lizbońskiej i portugalskiej piłki. Dziś możemy podziwiać jego pomnik przed stadionem Estádio da Luz, na którym najczęściej swoje domowe mecze rozgrywa reprezentacja Portugalii. Później serce Kazimierza skradł już na dobre Holender Johan Cruyff.
W czasie pobytu w Cracovii, po udanych spotkaniach w drużynach młodzieżowych, pojawiły się pierwsze powołania do reprezentacji juniorskich. Najpierw do reprezentacji miasta Krakowa, a następnie do reprezentacji Polski. W 1966 roku system reprezentacyjny był mocno rozbudowany. – Miałem piętnaście lat, jak wyjechałem pierwszy raz z reprezentacją Krakowa do Holandii. A po tych meczach zostałem powołany do reprezentacji Polski juniorów – drugiej drużyny, z którą pojechaliśmy do Cannes na turniej. Po powrocie zacząłem grać w pierwszej reprezentacji Polski juniorów, gdzie trenerem był Jerzy Słaboszewski – wspomina pierwsze kontakty z reprezentacją Kazimierz. Jedynym zachowanym źródłem na ten temat jest, wskazana nam przez redaktora naczelnego Biblioteki PZPN Rafała Byrskiego, wydana ponad pięćdziesiąt lat temu, książka – Polska piłka nożna autorstwa Józefa Hałysa. Wynika z niej, że pierwszy oficjalny mecz w pierwszej reprezentacji Polski juniorów, Kmiecik rozegrał szesnastego września 1967 roku w Błoniu przeciwko NRD i był to mecz wygrany 4:0. Strzelcem trzeciej bramki odnotowany jest nie kto inny, jak Kazimierz Kmiecik. W drugiej połowie Kazimierza na boisku zmienił Krzysztof Obarzanowski, zawodnik Wisły Kraków, który odegrał istotną rolę przy późniejszej zmianie strony Błoń. W reprezentacji juniorów w 1967 roku Kmiecik rozegrał jeszcze dwa mecze – w październiku z Rumunią (przegrany 2:4) oraz w listopadzie ponownie z NRD (wygrany 3:2). Kazimierz strzelił w nich trzy gole i stał się podstawowym zawodnikiem narodowej drużyny juniorskiej.
W Klubie Sportowym Cracovia Kazimierz Kmiecik spędził lata 1965–1967, co przełożyło się na ponad dwa pełne sezony juniorskie. Sporo grał, ale jak sam wspomina, kiedy miał czternaście, szesnaście lat czas bardzo szybko płynął i nie przypomina sobie szczególnie żadnego meczu ani bramki. Dobrze pamięta jedną z tego okresu, ale nie była ona strzelona dla Pasów…
W trakcie gry w Cracovii miał miejsce pewien incydent. Kazimierz, głodny gry przy każdej możliwej okazji i wdzięczny Węgrzcance za swoje piłkarskie wychowanie, postanowił wspomóc ją w jednym z meczów. Będąc formalnie zawodnikiem Pasów nie mógł występować w barwach innej drużyny podczas oficjalnego meczu. Skoro jednak była potrzeba, znalazło się i „rozwiązanie”. Na mecz wyjazdowy Węgrzcanki w klasie B, który odbywał się pod Skawiną, najprawdopodobniej w Zelczynie lub jednej z sąsiednich miejscowości, Kazimierz pojechał „oficjalnie” jako trzy lata starszy Edward Nawalany. Prawdziwy zawodnik był wtedy nieobecny. Kazimierz zagrał w pierwszym składzie i może nikt by się nie zorientował w tej zamianie, ale Kmiecik… strzelił bramkę. Po jej zdobyciu, został rozpoznany przez kogoś z trybun i zrobiło się zamieszanie, nie dotarło to jednak jeszcze do sędziego. Przerażony potencjalnymi konsekwencjami dla siebie oraz klubu, Kazimierz udał kontuzję i konspiracyjnie został zmieniony jeszcze przed przerwą. Szybko się przebrał, po czym pieszo czym prędzej udał się do Skawiny na pociąg do Krakowa. W przerwie kontrowersje narosły, był poszukiwany przez sędziego, aby wyjaśnić sytuację i potwierdzić tożsamość. Drużyna i przedstawiciele Węgrzcanki utrzymywali, że kontuzjowany zawodnik udał się od razu do lekarza. Druga połowa została rozegrana do końca, temat się rozmył i jakimś cudem obeszło się bez konsekwencji.
Dziś Kazimierz całą historię wspomina z uśmiechem na ustach, ale przez wiele lat był to drażliwy temat i do momentu zdradzenia sekretu nam, niewiele osób wiedziało o tej sytuacji. Strzelona wtedy bramka, ze względu na okoliczności, jest jedną z tych, które pamięta najlepiej, nawet bardziej niż swoje debiutanckie trafienie w pierwszej drużynie Wisły Kraków.
1967/1968
W dzisiejszych czasach kibicowi piłki nożnej z Krakowa ciężko sobie wyobrazić transfer na linii klubów znajdujących się po dwóch, można by nawet rzec wrogich, stronach Błoń. Jeśli już takowy nastąpi, jest on napiętnowany i piłkarz zmieniający barwy w jedną lub drugą stronę nie ma łatwego startu w nowym klubie i oczach kibiców. Zwłaszcza u tych nazywanych oficjalnie „najzagorzalszymi”.
W latach sześćdziesiątych było to jednak standardem, zawodnicy bardzo często trafiali z Wisły do Cracovii i na odwrót. Praktycznie wszyscy zawodnicy krakowskich drużyn pochodzili spod Wawelu, rzadko w drużynie pojawiał się ktoś z innej części kraju, nie mówiąc już o jakichkolwiek zagranicznych zawodnikach. Wspólne towarzystwo i długoletnie znajomości powodowały, że piłkarze krakowskich zespołów nie tylko dobrze się znali, ale i lubili. Przejście Kazimierza do Wisły nie odbyło się jednak w polubownej atmosferze. W przypadku nieletniego (szesnaście lat) zawodnika kluczowe znaczenie mieli rodzice. W domu Kmiecików panował na tym tle rozdźwięk ze względu na ich miejsca pracy. Julia, podobnie jak jej brat Jan, pracowała w Spółdzielni Tworzyw Sztucznych, w której mile widziane było, że syn gra również w klubie spółdzielczym, jakim była Cracovia (od lat pięćdziesiątych – Spółdzielczy Klub Sportowy Cracovia – przyp. aut.). Co więcej, nawet pracownicy tych zakładów licznie przychodzili na mecze, aby go dopingować. Zupełnie inaczej było w przypadku Władysława, milicjanta. Dopóki Kazimierz się nie wyróżniał, co trwało krótko, nie było problemu. Jednak szybko zaczął zwracać na siebie uwagę jako junior drużyn Pasów, a później także narodowych. Po debiucie w pierwszej reprezentacji Polski juniorów był już rozpoznawalny w kraju. Wtedy wiele osób zauważyło, że syn milicjanta zamiast w „milicyjnej” Wiśle, trenuje i gra w „spółdzielczej” Cracovii.
Problem stał się poważny nie tylko w domu Kmiecików, ale i dla Komendy Milicji. W tamtych czasach transfery piłkarzy do klubów milicyjnych czy wojskowych, jak Legia Warszawa czy Śląsk Wrocław, były kwestią polityczną, często ważniejszą od kwestii sportowej. Ale z tego drugiego powodu Kazimierz w Wiśle był również wyczekiwany. Krzysztof Obarzanowski, poznany na jednym ze zgrupowań juniorskiej reprezentacji Polski, zachęcał go do przejścia do Wisły, przekazał także swoje wrażenia trenerowi wiślackiej młodzieży, Marianowi Kurdzielowi. Trener Kurdziel już wtedy widział Kmiecika w swojej drużynie. Miał rację, bo później Kazimierz stał się jego podstawowym zawodnikiem, zarówno w juniorach, jak i w pierwszej drużynie Wisły, którą prowadził kilka lat później. Relacjonując tamte wydarzenia na łamach „Tempa”, Leszek Rafalski nazywa juniora Kazimierza Kmiecika „talentem czystej wody”3.
Względy sportowe wzmacniane były politycznymi. Władysław otrzymywał coraz częściej służbowe milicyjne „zalecenia”, wzywany był na rozmowy, co przeważyło sprawę. Jesienią 1967 roku wraz z synem napisali wniosek o „zwolnienie” z Cracovii i zgodę na przejście do Wisły. W przypadku widocznego już wielkiego talentu Kmiecika, Cracovia próbowała jeszcze jakiś czas o niego walczyć, interweniować nawet w związku w Warszawie, ale bezskutecznie. Wniosek został przyjęty i „transfer” Kazimierza Kmiecika do Wisły stał się faktem.
Dla Kazimierza była to zmiana na lepsze. Cracovia borykała się wtedy z wieloma problemami, zwłaszcza finansowymi. Teorie spiskowe głosiły nawet o celowym podpaleniu swojego stadionu w grudniu 1963 roku, żeby wyłudzić pieniądze z odszkodowania. Wielomiesięczne śledztwo potwierdziło intencjonalne podpalenie, ale poza pijanym stróżem stadionowym nikogo nie ukarano. Stadion odbudowywano przez trzy lata, w tym czasie Wisła solidarnie gościła na swoich obiektach sportowców z drugiej strony Błoń4. W tym gronie był też Kazik, który widział różnicę możliwości krakowskich klubów. – Wisła miała więcej do zaoferowania i w przeciwieństwie do Cracovii, miała wtedy własny stadion. Jej pierwsza drużyna grała w najwyższej lidze, rok wcześniej zdobyła także Puchar Polski. Wisła mogła też zaproponować Kazimierzowi stypendium, niewielkie, ale robiące różnicę. – Przejście do Wisły to był bardzo dobry ruch – mówi Kazimierz Kmiecik, oceniając, że tamta decyzja zaważyła na jego piłkarskiej karierze. – W Cracovii bym tyle nie osiągnął. Cracovia w tym czasie nie grała dobrze, spadła, grała w trzeciej lidze, cały czas się męczyła, a Wisła była w górze, w ekstraklasie, czyli ówczesnej pierwszej lidze, a dzięki temu i ja, jako zawodnik mogłem osiągać sukcesy – uzasadnia Kmiecik.
W późniejszych latach, gdy dziennikarze zastanawiali się, czy jest wiślakiem, czy pasiakiem rzuconym na drugą stronę Błoń, odpowiedział jednoznacznie: „Po niedługim pobycie w Cracovii znalazłem się w drużynie Wisły, choć wcale nie musiałem dokonywać tej zmiany. Dziś wiem, że nie jestem pasiakiem w niewoli Wisły. Czuję się i jestem wiślakiem z krwi i kości”5.
Po tym transferze wpływ ojca na karierę i rozwój Kazimierza Kmiecika – choć pośredni i głównie związany z wykonywanym zawodem – stał się faktem, i to w kluczowym dla piłkarza momencie.
Formalnie Kazimierz spędził w Wiśle jako junior jeden sezon – 1967/1968. Trenował od razu z pierwszą seniorską drużyną, ale mecze grał jeszcze w juniorskiej, łącząc je także z meczami w młodzieżowej reprezentacji Polski, z którą wyjeżdżał na dwu-, trzytygodniowe turnieje, m.in. do Korei Północnej czy NRD. Z orientalnej wyprawy do Korei Północnej młody Kazimierz przywiózł sobie wódkę żmijówkę. Jest ona jednym z nietypowych eksponatów, które z radością prezentuje w swoim kameralnym, „piwnicznym” muzeum. Żmija w butelce z trunkiem robi wrażenie. Kmiecik przyznaje, że nigdy nie odważył się tego spróbować, a alkohol po ponad pięćdziesięciu latach częściowo już wyparował. Podobną butelkę z późniejszej wyprawy, również do Korei Północnej, przywiózł Andrzej Iwan, który po latach wspominał związaną z tym historię: „Wraz z Krzyśkiem Budką kupiliśmy wódkę żmijówkę. W hotelu zawinęliśmy ją w papier i schowaliśmy do szafy. Niestety pokojem musiała zająć się sprzątaczka i… bidulka zemdlała. Powód: wódka zawinięta była w gazety z podobizną Kim Ir Sena. Wobec takiego potraktowania Wielkiego Wodza układ nerwowy sprzątaczki odmówił posłuszeństwa, jakiś wewnętrzny bezpiecznik musiał się przepalić. I padła na miejscu”6.
W tamtym sezonie Wisła miała bardzo mocną drużynę juniorów, z braćmi Szymanowskimi na czele. Starszy z nich, Antoni, dobrze pamięta początki Kazimierza w drużynie. – Interesowałem się wówczas reprezentacją Polski juniorów. Wiedziałem, że Kazek już tam był podstawowym zawodnikiem. Kiedy dowiedziałem się, że chłopak z Cracovii przechodzi do Wisły, byłem tym bardzo zaskoczony. To było duże wzmocnienie dla naszej drużyny juniorskiej, która i tak już wtedy była bardzo dobra – mówi Antoni Szymanowski, późniejszy ojciec chrzestny Piotra, drugiego syna Kazimierza. Wybitny obrońca Wisły i reprezentacji Polski wspomina także pierwszy trening nowego kolegi. – Przyszedł poobijany po jakimś wypadku na rowerze. Cały w strupach. Tak sobie pomyślałem: „cholera, Kazek, jak ty będziesz trenował, jak jesteś cały oblepiony strupami, jeszcze taki niewygojony?”. Ale widać było od razu, że to jest twardy chłopak. Nie przyszedł od razu do pierwszej drużyny, ale najpierw do nas, do juniorów. Ale było oczywistym, że lada moment po prostu wystąpi w pierwszym składzie. To było duże dla nas wyróżnienie, wzmocnienie dla naszej drużyny – zauważa Antoni Szymanowski.
Solidna gra i ciężka praca na treningach przybliżały Kazimierza do pierwszej seniorskiej drużyny. Na debiut w niej czekał prawie rok, w tym czasie ukończył szkołę zawodową i zdobył zawód tokarza. Nie był to jeszcze definitywny koniec edukacji Kazimierza, ale w tamtej chwili skupił się w pełni na piłce.
Dalsza część w wersji pełnej
1 „Przegląd historyczny”, t. 85, nr 3, 2025, praca zbiorowa, dostęp: https://bazhum.muzhp.pl/media/texts/przeglad-historyczny/1994-tom-85-numer-3/przeglad_historyczny-r1994-t85-n3-s279-285.pdf.
2 „Węgrzce Wielkie – info”, 2025, praca zbiorowa, dostęp: http://www.wegrzcewielkie.pl/.
3 „Tempo”, nr nieznany, z dn. 30.07.1990.
4 Kasprzyk A., „Stadion Cracovii doszczętnie spłonął. Sprawców nigdy nie ujęto”, 2023, dostęp: https://sport.interia.pl/pilka-nozna/news-stadion-cracovii-doszczetnie-splonal-sprawcow-nigdy-nie-ujet,nId,7211433.
5 „Encyklopedia FUJI”, Tom 3, „Księga Jubileuszowa 90-lat Białej Gwiazdy”, GIA, Katowice 1996.
6 Iwan A., Stanowski K., „Spalony”, Buchmann 2012.
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Spis treści
Wstęp
Dzieciństwo i piłkarska młodość
1. Pierwsza podróż
2. Powojenne Węgrzce
3. Julia i Władysław
4. Pierwszy wzór
5. Dom i pierwsze kontakty z piłką
6. Węgrzcanka
7. Cracovia, pierwszy idol i pierwszy raz z orzełkiem na piersi
8. Nielegalny mecz
9. Docelowa (właściwa) strona Błoń
Materiały publikowane
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
Meritum publikacji
Przypisy
