Klucz Sary - Tatiana de Rosnay - ebook + audiobook

Klucz Sary ebook i audiobook

Tatiana de Rosnay

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Francuska odpowiedź na Listę Schindlera i Wybór Zofii.

Powieść, która została przetłumaczona na wiele języków, a wysokość nakładów czyni z niej niekwestionowany bestseller.

W jej ekranizacji jedną z głównych ról zagrała Kristin Scott Thomas.

Miała na imię Sara i tylko dziesięć lat, kiedy pewnej lipcowej nocy 1942 roku została brutalnie wyrwana ze snu i zabrana z rodzicami z domu. Myślała, że uda jej się szybko wrócić, ukryła więc małego braciszka w tajnym schowku za ścianą. Tymczasem tak jak tysiące innych Żydów została wywieziona na paryski stadion kolarski Vel d’Hiv.

Kiedy ponad pięćdziesiąt lat później amerykańska dziennikarka Julia Jarmond pisze o tych strasznych czasach, wciąż widzi przed oczami małą Sarę i jej braciszka.

Wbrew wszystkiemu decyduje się wyjaśnić, co naprawdę zdarzyło się w Paryżu tej tragicznej lipcowej nocy. Lecz nie zdaje sobie sprawy, że te poszukiwania mogą kosztować ją znacznie więcej, niż przypuszcza, i na zawsze zmienić jej życie.

To niezwykła powieść przedstawiająca mroczny rozdział historii i pokazująca postawy Francuzów wobec Żydów w okupowanym przez Niemców Paryżu. Podobnie jak Wybór Zofii, na zawsze pozostaje w sercu i duszy czytelnika.

Naomi Ragen, autorka Nic nie mów

Klucz Sary otwiera drzwi do tego rozdzierającego serce epizodu II wojny światowej, który został zamieciony pod dywan.

„Book Page”

Tatiana de Rosnay błyskotliwie kreuje subtelny, ale przekonujący portret Francji pod okupacją, łamie tabu i przerywa milczenie wokół tego tematu.

„News & Record”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 7 min

Lektor:
Oceny
4,7 (128 ocen)
99
22
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dziubcius

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia
00
Kamilatok

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna!!! Polecam z czystym sercem.
00
Dominikaswatkowska

Nie oderwiesz się od lektury

piękna, wzruszająca historia
00
Jakubiaczki

Nie oderwiesz się od lektury

Tak smutna a tak dobra, bardzo emocjonalna i świetnie napisana, bardzo dobre wykonanie lektorów, polecam każdemu
00
koksina

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Karta tytułowa

Tytuł oryginału:

ELLE S’APPELAIT SARAH/SARAH’S KEY

Copyright © Éditions Héloïse d’Ormesson – Paris 2007

All rights reserved

Published by arrangement with SAS Lester Literary Agency & Associates

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Polish translation copyright © Maciej Sulmicki 2007

Redakcja: Anna Kowalska

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

Zdjęcia na okładce: © Jenny Boot/Arcangel (dziewczyna); © Joanna Czogala/Arcangel (wagon)

ISBN 978-83-6742-697-8

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu epub na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik

FRANCUSKA ODPOWIEDŹ NA LISTĘ SCHINDLERA I WYBÓR ZOFII. W JEJ EKRANIZACJI JEDNĄ Z GŁÓWNYCH RÓL ZAGRAŁA KRISTIN SCOTT THOMAS

SĄ HISTORIE, KTÓRE NIE POWINNY SIĘ WYDARZYĆ

ALE RÓWNIEŻ NIE POWINNY ZOSTAĆ ZAPOMNIANE

Miała na imię Sara i tylko dziesięć lat, kiedy pewnej lipcowej nocy 1942 roku została brutalnie wyrwana ze snu i zabrana z rodzicami z domu. Myślała, że uda jej się szybko wrócić, ukryła więc małego braciszka w tajnym schowku za ścianą. Nie mogła wiedzieć, że właśnie trwa największa w czasie wojny obława na ludność żydowską we Francji. Tysiące niewinnych zostało wywiezionych na paryski stadion kolarski Vel d’Hiv, skąd dalej mieli trafić do obozów koncentracyjnych.

Kiedy ponad pięćdziesiąt lat później amerykańska dziennikarka Julia Jarmond pisze o tych strasznych czasach, wciąż widzi przed oczami małą Sarę i jej braciszka. Wbrew wszelkim przeszkodom decyduje się wyjaśnić, co naprawdę zdarzyło się w Paryżu tej tragicznej nocy. Lecz te poszukiwania mogą kosztować ją znacznie więcej, niż przypuszcza, i na zawsze zmienić jej życie.

Tatiana de Rosnay

(ur. 1961)

francuska pisarka. Studiowała na renomowanym Uniwersytecie Anglii Wschodniej w Norwich, gdzie uzyskała licencjat z literatury angielskiej. Po powrocie do Paryża pracowała jako rzeczniczka prasowa, a następnie dziennikarka i krytyczka literacka.

Od 1992 roku opublikowała 14 powieści, a największą popularność osiągnął Klucz Sary – niekwestionowany bestseller, który sprzedał się dotąd w 11 milionach egzemplarzy w 44 krajach. Na jego podstawie nakręcono ceniony film pod tym samym tytułem (jedną z głównych ról zagrała Kristin Scott Thomas).

Mojej matce Stelli

Mojej pięknej, buntowniczej Charlotte

Pamięci mojej babci Natachy (1914–2005)

Od autorki

Bohaterowie tej powieści to postacie całkowicie fikcyjne. Jednak niektóre z opisanych wydarzeń są prawdziwe – przede wszystkim te, które miały miejsce w okupowanej Francji latem 1942 roku, a zwłaszcza masowe aresztowania i przetrzymywanie Żydów w Vélodrome d’Hiver, do których doszło w centrum Paryża 16 lipca 1942.

Książka ta nie jest pracą historyczną i nie aspiruje do statusu takowej. Jest moim sposobem na złożenie hołdu dzieciom z Vel d’Hiv. Dzieciom, które nigdy nie wróciły.

Oraz tym, które przeżyły, by dać świadectwo.

Mój Boże! Co ten kraj robi ze mną? Skoro odrzucił mnie, spójrzmy na niego chłodno, patrzmy, jak traci swój honor i ginie.

Irène Némirovsky, Francuska suita (1942)

O Tygrysie, w gęstwinie nocy

Gorejący, jakiej mocy

Nieśmiertelna dłoń lub oczy

Mogły stworzyć twej symetrii grozę?

William Blake, (przeł. Roman Klewin, za: S. Barańczak, Ocalone w tłumaczeniu, Wydawnictwo a5, Poznań 1992, s. 49)

Paryż, lipiec 1942

Dziewczynka pierwsza usłyszała głośne walenie do drzwi. Jej pokój znajdował się najbliżej wejścia do mieszkania. Na początku, zaspana, myślała, że to ojciec wraca z ukrycia w piwnicy. Zapomniał kluczy i niecierpliwił się, że nikt nie usłyszał cichego pukania. Wtedy usłyszała głos, donośny i brutalny w głuszy nocy. Na pewno nie przypominał głosu ojca. „Policja! Otwierać! Natychmiast!” W mieszkaniu znów rozbrzmiało dobijanie się do drzwi, tym razem głośniejsze. Czuła je w całym ciele, aż do szpiku kości. Jej młodszy brat poruszył się przez sen w sąsiednim łóżku. „Policja! Otwierać! Otwierać!” Próbowała zorientować się, która może być godzina. Spojrzała przez okno. Na dworze wciąż było ciemno.

Bała się. Pamiętała kilka cichych rozmów, podsłuchanych niedawno późno w nocy, kiedy rodzice myśleli, że już śpi. Podkradła się wtedy do drzwi dużego pokoju i słuchała, patrząc przez niewielką szparę między deskami. Nerwowy głos ojca. Zaniepokojona twarz matki. Mówili swoim rodzimym językiem, który dziewczynka rozumiała, choć nie mówiła nim równie płynnie. Ojciec szeptał, że nadchodzą ciężkie czasy, że będą musieli być dzielni i bardzo ostrożni. Używał dziwnych, nieznanych słów: „obozy”, „aresztowania, masowe aresztowania”, „obławy o świcie”. Dziewczynka zastanawiała się, co one wszystkie znaczą. Ojciec powiedział cicho, że zagrożeni są jedynie mężczyźni, a nie kobiety i dzieci, więc co noc będzie się ukrywał w piwnicy.

Rano wyjaśnił dziewczynce, że dla bezpieczeństwa przez jakiś czas będzie sypiał na dole. Dopóki się nie uspokoi. Co dokładnie ma się uspokoić? – zastanawiała się dziewczynka. Na czym polegał ten spokój? Kiedy to coś będzie znowu spokojne? Chciała się dowiedzieć, co znaczyły te „obozy” i „obławy”, o których mówił, ale bała się przyznać, że podsłuchiwała rodziców, i to kilkakrotnie. Nie odważyła się więc zadać pytania.

– Otwierać! Policja!

Czy policjanci znaleźli tatę w piwnicy? Czy dlatego tu przyszli? Czy zabiorą go do miejsca, o którym wspominał szeptem o północy, do jednego z odległych obozów poza miastem?

Dziewczynka pospiesznie, ale bezszelestnie podreptała do pokoju matki na końcu korytarza. Matka obudziła się od razu, gdy tylko poczuła dłoń na swoim ramieniu.

– To policja, maman – szepnęła dziewczynka. – Dobijają się do drzwi.

Matka wysunęła nogi spod kołdry i odgarnęła włosy z czoła. Dziewczynce wydawało się, że wygląda na zmęczoną, sprawia wrażenie starej, jakby miała znacznie więcej niż trzydzieści lat.

– Czy przyszli zabrać tatę? – Głos dziewczynki był rozpaczliwy, trzymała matkę za ręce. – Czy przyszli po niego?

Matka nie odpowiedziała. Na korytarzu znowu słychać było głośne rozkazy. Pospiesznie włożyła szlafrok, po czym wzięła dziewczynkę za rękę i podeszły do drzwi. Miała gorącą i spoconą dłoń. Jak u dziecka, pomyślała dziewczynka.

– Słucham – powiedziała nieśmiało matka, nie odsuwając zasuwki.

Męski głos wykrzyknął jej imię i nazwisko.

– Tak, monsieur, to ja – odpowiedziała. Wyraźnie słychać było jej akcent.

– Otwierać. Natychmiast. Policja.

Matka ukryła twarz w dłoniach. Dziewczynka zauważyła, że jest strasznie blada. Matka znieruchomiała. Wydawała się wyczerpana, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Dziewczynka nigdy nie widziała takiego strachu na twarzy matki. Była zrozpaczona, czuła suchość w ustach.

Mężczyźni znowu zaczęli dobijać się do drzwi. Matka otworzyła je niezdarnymi, drżącymi rękami. Dziewczynka wzdrygnęła się, spodziewając się widoku szarozielonych mundurów.

Za drzwiami stało dwóch mężczyzn. Jeden z nich był policjantem, ubranym w ciemnoniebieską, długą do kolan pelerynę i cylindryczną czapkę z daszkiem. Drugi miał na sobie beżowy płaszcz przeciwdeszczowy. W ręce trzymał listę. Raz jeszcze odczytał imię i nazwisko matki. Następnie ojca. Mówił płynną francuszczyzną. Zatem jesteśmy bezpieczni, pomyślała dziewczynka. Jeśli są Francuzami, a nie Niemcami, nic nam nie grozi. Jeśli są Francuzami, nie zrobią nam nic złego.

Matka przyciągnęła dziewczynkę do siebie. Przez szlafrok czuć było, jak wali jej serce. Dziewczynka chciała odepchnąć matkę, chciała, aby jej matka wyprostowała się i spojrzała mężczyznom prosto w oczy, aby przestała się kulić ze strachu, aby powstrzymała serce, które łomotało jak u przestraszonego zwierzęcia. Chciała, aby jej matka była odważna.

– Mojego męża… nie ma w domu – wyjąkała matka. – Nie wiem, gdzie jest. Nie wiem.

Mężczyzna w beżowym płaszczu odepchnął je i wszedł do mieszkania.

– Niech się madame pospieszy. Macie dziesięć minut. Spakujcie parę ubrań. Tyle, aby wystarczyło na kilka dni.

Matka wciąż stała w miejscu. Patrzyła szeroko otwartymi oczami na policjanta, stojącego na klatce, tyłem do drzwi. Wydawał się obojętny, znudzony. Położyła rękę na jego granatowym rękawie.

– Proszę pana, proszę… – zaczęła.

Policjant obrócił się, strącając jej dłoń. Obrzucił matkę i dziewczynkę zimnym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem.

– Słyszała pani? Idzie pani z nami. Córka też. Proszę wykonywać polecenia!

Paryż, maj 2002

Bertrand spóźniał się jak zwykle. Nie chciałam mieć mu tego za złe, ale bez powodzenia. Znudzona Zoë opierała się o ścianę. Przypominała swojego ojca do tego stopnia, że czasem aż mnie to bawiło. Jednak dzisiaj nie było mi do śmiechu. Podniosłam wzrok, by spojrzeć na stary, wysoki budynek. Mieszkanie Mamé – stare mieszkanie babki Bertranda. Mieliśmy tu zamieszkać, opuścić hałaśliwy boulevard du Montparnasse z nieustannym wyciem karetek pędzących do jednego z trzech pobliskich szpitali, kafejki i restauracje i zamieszkać w tej cichej, wąskiej uliczce na prawym brzegu Sekwany.

Nie znałam zbyt dobrze dzielnicy Marais, choć podziwiałam jej nieco sypiące się piękno. Czy byłam zadowolona z przeprowadzki? Trudno powiedzieć. Bertrand tak naprawdę nie spytał mnie o zdanie. W zasadzie prawie w ogóle nie omówiliśmy zasadności tej decyzji. Bertrand, tak jak miał to w zwyczaju, po prostu zabrał się do roboty. Beze mnie.

– Jest – powiedziała Zoë. – Spóźnił się tylko pół godziny.

Patrzyłyśmy, jak Bertrand idzie ulicą swoim charakterystycznym zmysłowym krokiem. Smukły, ciemnowłosy, seksowny, archetypiczny Francuz. Jak zwykle rozmawiał przez telefon. Za nim widać było brodate, zaróżowione oblicze jego wspólnika, Antoine’a. Mieli biuro na rue de l’Arcade, tuż za kościołem Madeleine. Bertrand pracował w pracowni architektonicznej jeszcze przed naszym ślubem, a własną założył z Antoine’em pięć lat temu.

Bertrand pomachał do nas, po czym wskazał na telefon, marszcząc brwi i kręcąc głową.

– Jakby nie mógł powiedzieć, że musi kończyć – powiedziała zgryźliwie Zoë. – Jasne.

Zoë miała zaledwie jedenaście lat, ale chwilami wydawało się, że jest już nastolatką. Po pierwsze, ze względu na wzrost – górowała nad wszystkimi koleżankami. Stopami też je przerastam, dodawała ponuro. A po drugie, z powodu pewnego przedwczesnego blasku, który nieraz powodował, że zapierało mi dech w piersiach. Było coś dojrzałego w jej poważnym spojrzeniu piwnych oczu i w jej sposobie podnoszenia brody, gdy była zamyślona. Widziałam to od zawsze, nawet we wczesnym dzieciństwie. Spokojna, dojrzała, czasem zbyt dojrzała jak na swój wiek.

Antoine przyszedł przywitać się z nami, podczas gdy Bertrand rozmawiał dalej, dostatecznie głośno, by słyszała go cała ulica, wymachiwał przy tym rękami, krzywiąc się i obracając od czasu do czasu, by nabrać pewności, że wsłuchujemy się w każde jego słowo.

– Ma problem z kolegą po fachu – wyjaśnił Antoine, uśmiechając się dyskretnie.

– Konkurencja? – spytała Zoë.

– Tak, konkurencja – odparł Antoine.

Zoë westchnęła.

– To znaczy, że możemy tu stać przez cały dzień.

Wpadłam na pewien pomysł.

– Antoine, czy masz może klucz do mieszkania madame Tézac?

– Owszem, mam, Julio – rzekł z uśmiechem. Antoine zawsze odpowiadał po angielsku na moje wypowiedzi po francusku. Pewnie robił to, bo chciał być miły, jednak efekt był odwrotny do zamierzonego. Wydawało mi się, że mój francuski wciąż nie jest na odpowiednim poziomie, mimo że mieszkałam tu od tak dawna.

Antoine zamaszyście wyjął klucz. Postanowiliśmy wejść we trójkę na górę. Zoë wystukała swoimi zwinnymi palcami kod w domofonie. Przez chłodne, zasypane liśćmi podwórko poszliśmy do windy.

– Nie cierpię tej windy – powiedziała Zoë. – Papa powinien coś z nią zrobić.

– Kochanie – zwróciłam uwagę – on remontuje mieszkanie twojej prababci, a nie cały budynek.

– I tak powinien coś z nią zrobić.

Gdy czekaliśmy na windę, moja komórka zabrzmiała motywem z Gwiezdnych wojen. Spojrzałam na numer mrugający na wyświetlaczu. Dzwonił Joshua, mój szef.

– Co tam? – odebrałam.

Joshua mówił zwięźle i dorzecznie. Jak zwykle.

– Jesteś potrzebna przed trzecią. Kończymy numer lipcowy. Bez odbioru.

– Gee whiz, o kurczę – powiedziałam bezceremonialnie. Usłyszałam śmiech po drugiej stronie linii. Joshua zawsze lubił, gdy mówiłam gee whiz. Może przypominało mu to młodzieńcze lata. Antoine wydawał się rozbawiony moimi staromodnymi amerykanizmami. Wyobraziłam go sobie, jak na osobności próbuje je powtarzać z tym swoim francuskim akcentem.

Winda była z gatunku tych, które można znaleźć tylko w Paryżu: miała malutką kabinę zamykaną przesuwaną ręcznie żelazną kratą i podwójnymi drewnianymi drzwiami wahadłowymi, które za każdym razem zamykały się na tobie. Ściśnięta pomiędzy Zoë a Antoine’em – muszę przyznać, że nieco przesadzał ze swoją wodą kolońską marki Vétiver – zerknęłam na swoją twarz w lustrze, gdy winda jechała w górę. Sprawiałam wrażenie równie zmęczonej i zużytej jak ta skrzypiąca winda. Gdzie się podziała młodzieńcza piękność z Bostonu w stanie Massachusetts? Kobieta, która spoglądała na mnie z lustra, była w tym okropnym wieku przed pięćdziesiątką, tej ziemi niczyjej wiotczejącej skóry, nadchodzących zmarszczek i skradającej się menopauzy.

– Mnie też się ta winda nie podoba – powiedziałam ponuro.

Zoë uśmiechnęła się szeroko i uszczypnęła mnie w policzek.

– Mamo, nawet Gwyneth Paltrow wyglądałaby w tym lustrze jak strach na wróble.

Musiałam się uśmiechnąć. Cała Zoë.

Matka zaczęła szlochać, najpierw cicho, a potem coraz głośniej. Dziewczynka patrzyła na nią oszołomiona. Nigdy przez dziesięć lat życia nie widziała płaczącej matki. Patrzyła z konsternacją na jej łzy spływające po bladej twarzy. Chciała jej powiedzieć, żeby przestała; nie mogła znieść wstydu, jaki przynosił widok matki pociągającej nosem przed tymi nieznajomymi mężczyznami. Ale oni nie zwracali uwagi na te łzy. Kazali jej się pospieszyć. Nie było czasu do stracenia.

W sypialni chłopczyk nadal spał.

– Ale dokąd chcecie nas zabrać? – spytała błagalnym tonem matka. – Moja córka jest Francuzką. Urodziła się w Paryżu. Dlaczego ją też chcecie wziąć? Dokąd chcecie nas zabrać?

Mężczyźni milczeli. Byli niemymi, złowieszczymi postaciami górującymi nad głową dziewczynki. W oczach matki widać było strach. Poszła do sypialni i opadła na łóżko. Po kilku sekundach wyprostowała się i zwróciła do dziewczynki szeptem, prawie nie poruszając ustami:

– Obudź brata. Oboje macie się ubrać. Weź trochę ubrań dla siebie i dla niego. Szybko! Szybko, już!

Brat zaniemówił ze strachu, gdy wyjrzał zza drzwi i zobaczył dwóch mężczyzn. Patrzył, jak jego roztrzęsiona, łkająca matka próbuje się pakować. Zebrał całą siłę swojego czteroletniego ciała i odmawiał wykonania jakiegokolwiek ruchu. Dziewczynka próbowała go przekonać, ale nie słuchał. Stał nieruchomo z rączkami skrzyżowanymi na piersi.

Dziewczynka zdjęła nocną koszulę, pospiesznie wcisnęła się w bawełnianą bluzkę i spódniczkę. Wsunęła stopy do butów. Brat patrzył, jak się ubiera. Oboje słyszeli dochodzący z pokoju matki płacz.

– Idę do naszej tajnej kryjówki – szepnął.

– Nie! Idziesz z nami, musisz pójść z nami!

Złapała go, jednak wyślizgnął jej się z rąk i na czworakach przedostał do długiej, głębokiej szafki ukrytej w ścianie ich sypialni. Często się w niej bawili. Chowali się tam, zamykali na klucz i czuli, jakby to był ich własny mały dom. Maman i papa znali tę kryjówkę, ale zawsze udawali, że nic nie wiedzą. Wykrzykiwali imiona dzieci i mówili wesoło: „Och, gdzież mogły się podziać te dzieci? Jakie to dziwne, przed chwilą jeszcze tu były!”. A ona wraz z bratem chichotała radośnie w ukryciu.

Mieli tam latarkę, parę poduszek, kilka zabawek i książek, a nawet butelkę, którą maman codziennie napełniała wodą. Braciszek nie umiał jeszcze czytać, więc dziewczynka czytała mu na głos Małego, dobrego diabełka. Uwielbiał opowieść o sierocie Karolku i okropnej madame Mac’miche, a szczególnie to, jak Karolek zemścił się za wszystkie jej okrucieństwa. Dziewczynka czytała mu to opowiadanie wiele razy.

Widziała, jak twarzyczka brata patrzy na nią z mroku. Przytulony do swojego ulubionego misia chłopiec już się nie bał. Może rzeczywiście byłby tam bezpieczny. W końcu miał wodę i latarkę. Poza tym mógłby przeglądać obrazki w książce hrabiny de Ségur – najbardziej lubił ten, który przedstawiał wspaniałą zemstę Karolka. Może powinna go tam na razie zostawić. Mężczyźni na pewno go tu nie znajdą. A kiedy później w ciągu dnia pozwolą im już wrócić do domu, wypuści go. Poza tym papa, kiedy w końcu wyjdzie z piwnicy, będzie wiedział, gdzie szukać chłopca.

– Boisz się? – spytała cicho. W tej samej chwili mężczyźni zawołali ponaglająco.

– Nie – odpowiedział. – Nie boję się. Zamknij mnie tu. Nie znajdą mnie.

Zamykając drzwiczki, zasłoniła drobną białą twarz, po czym obróciła klucz w zamku i wsunęła go do kieszeni. Zamek był schowany za mechanizmem obrotowym udającym włącznik światła. Dostrzeżenie w boazerii konturów szafki było niemożliwe. Tak, tam będzie bezpieczny. Była tego pewna.

Dziewczynka wyszeptała jego imię i przyłożyła dłoń do drewna.

– Wrócę po ciebie później. Obiecuję.

Weszliśmy do mieszkania. Wielokrotne pstrykanie wyłącznikami światła nie odniosło żadnego skutku. Antoine otworzył kilka okiennic. Do środka wlało się światło słoneczne. Pokoje były puste i zakurzone. Pozbawiony mebli duży pokój sprawiał wrażenie ogromnego. Złociste promienie kierowały się ukosem przez wysokie, brudne tafle szyb na ciemnobrązowy parkiet.

Rozejrzałam się po pustych półkach i ciemniejszych prostokątach na ścianach, zaznaczających miejsca, w których jeszcze niedawno wisiały piękne obrazy. Przyjrzałam się marmurowemu kominkowi, w którym widziałam płomień rozpalanego zimą ognia. Pamiętałam też Mamé wyciągającą delikatne, blade ręce w stronę ciepła.

Podeszłam do jednego z okien i wyjrzałam na ciche zielone podwórko. Byłam zadowolona, że Mamé nie widziała swojego mieszkania opróżnionego. Ten widok zasmuciłby ją, tak jak mnie.

– Wciąż pachnie Mamé – powiedziała Zoë – i perfumami Shalimar.

– I tą straszną Minette – dodałam, marszcząc nos. Minette była ostatnim zwierzęciem Mamé, rozpuszczonym kotem syjamskim.

Antoine spojrzał na mnie, zdziwiony.

– Kotką – wyjaśniłam. Tym razem użyłam angielskiego. Oczywiście wiedziałam, że „kotka” po francusku to la chatte, lecz słowo to mogło też oznaczać żeńskie narządy płciowe. A ostatnią rzeczą, jaką chciałam usłyszeć, był głośny śmiech Antoine’a wywołany jakąś dwuznacznością.

Antoine oceniał lokal okiem profesjonalisty.

– Instalacja elektryczna jest przestarzała – powiedział, wskazując na staroświeckie bezpieczniki z białej porcelany. – Zresztą grzewcza też.

Łuszcząca się farba na pokaźnych rozmiarów kaloryferach była przykryta grubą warstwą kurzu.

– Poczekaj, aż zobaczysz kuchnię i łazienki – odpowiedziałam.

– Wanna stoi na pazurach – wtrąciła się Zoë. – Będzie mi ich brakowało.

Antoine badał ściany, obstukując je ręką.

– Zapewne chcecie z Bertrandem przerobić je całkowicie? – spytał, patrząc na mnie.

Wzruszyłam ramionami.

– Tak naprawdę nie wiem, co Bertrand chce zrobić. Przeprowadzenie się tutaj było jego pomysłem. Mnie to aż tak nie kręciło. Skłaniałam się raczej ku czemuś bardziej… praktycznemu. Czemuś nowemu.

Antoine uśmiechnął się szeroko.

– Ależ gdy je wykończymy, będzie nowiuteńkie.

– Być może. Ale dla mnie będzie to zawsze mieszkanie Mamé.

Wciąż można było wyczuć jej obecność, mimo że przeprowadziła się do domu spokojnej starości dziewięć miesięcy temu. Babka mojego męża mieszkała tu od lat. Pamiętałam nasze pierwsze spotkanie szesnaście lat temu. Byłam pod wrażeniem obrazów starych mistrzów, marmurowego kominka, na którym stały rodzinne zdjęcia oprawione w ozdobne ramy ze srebra, prostych, a jednak eleganckich mebli, rozlicznych książek stojących w szeregach na półkach biblioteki i wielkiego fortepianu przykrytego miękkim czerwonym aksamitem. To tutaj po raz pierwszy ją zobaczyłam, po raz pierwszy podałam jej rękę, wciąż czując się niezręcznie z tym, co moja siostra Charla nazwała „tym ciągłym francuskim obcałowywaniem”.

Paryżance nie podawało się dłoni, nawet jeżeli widziało się ją po raz pierwszy w życiu. Całowało się ją, raz w każdy policzek.

Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.

Mężczyzna w beżowym płaszczu raz jeszcze przyjrzał się liście.

– Zaraz – powiedział – brakuje jednego dziecka. Chłopca.

Odczytał jego imię.

Dziewczynce serce stanęło w gardle. Matka spojrzała na nią. Dziewczynka przyłożyła palec do ust na tyle szybko, by nie dostrzegli tego mężczyźni.

– Gdzie jest chłopiec? – Głos mężczyzny nie znosił sprzeciwu.

Dziewczynka zrobiła krok naprzód, załamując ręce.

– Mojego brata tu nie ma, monsieur – powiedziała swoją doskonałą francuszczyzną, językiem osoby tutejszej. – Wyjechał na początku miesiąca z paroma kolegami. Na wieś.

Mężczyzna w płaszczu przyjrzał się jej uważnie, po czym skinął pospiesznie na policjanta.

– Przeszukaj mieszkanie, byle szybko. Być może ojciec też się tu ukrywa.

Policjant zaczął przeszukiwać mieszkanie, pokój po pokoju, niezdarnie otwierając drzwi, zaglądając pod łóżka i do szaf.

Wsłuchując się w odgłosy dochodzące z kolejnych pokoi, mężczyzna w płaszczu chodził w kółko. W chwili gdy był odwrócony plecami, dziewczynka szybkim ruchem pokazała matce klucz. Papa przyjdzie i go zabierze, papa przyjdzie po niego, powiedziała bezgłośnie. Matka kiwnęła głową. Zdawało się, że mówi: Dobrze, rozumiem, gdzie jest chłopiec. Jednak po chwili zmarszczyła brwi, obróciła dłoń, jakby przekręcała klucz – gdzie zostawić klucz papie, skąd będzie wiedział, gdzie go szukać? Mężczyzna obrócił się gwałtownie i zaczął im się przyglądać. Matka znieruchomiała. Dziewczynka drżała ze strachu.

Patrzył na nie uważnie przez jakiś czas, po czym nagle zamknął okno.

– Proszę pana – powiedziała matka – tu jest tak gorąco.

Mężczyzna się uśmiechnął. Dziewczynka nigdy nie widziała okropniejszego uśmiechu.

– Musimy je zamykać, madame – odpowiedział. – Dziś rano pewna pani wyrzuciła swoje dziecko przez okno, po czym sama wyskoczyła. Nie chcielibyśmy, aby to się powtórzyło.

Matka nic nie odpowiedziała, oniemiała ze strachu. Dziewczynka patrzyła złowrogo na mężczyznę. Nienawidziła go, nienawidziła z całej duszy. Nienawidziła jego zaczerwienionej twarzy, jego wilgotnych ust, jego chłodnego, martwego spojrzenia, gdy tak stał z rozstawionymi nogami, w filcowym kapeluszu zsuniętym na oczy i z rękami założonymi za plecami.

Nienawidziła go z całej siły, tak jak jeszcze nie zdarzyło jej się w całym życiu, nienawidziła go bardziej niż tego okropnego chłopca ze szkoły, tego Daniela, który szeptał jej na przerwach okropne rzeczy, straszne rzeczy o akcencie jej matki, o akcencie jej ojca.

Słuchała, jak policjant niezdarnie kontynuował przeszukiwanie mieszkania. Nie znajdzie chłopca. Szafka była zbyt dobrze schowana. Chłopiec będzie bezpieczny. Nigdy go nie znajdą. Nigdy.

Policjant wrócił. Wzruszył ramionami i pokręcił głową.

– Nikogo tu nie ma – stwierdził.

Mężczyzna w płaszczu popchnął matkę w stronę drzwi. Kazał oddać sobie klucze. Matka przekazała je w milczeniu. Zeszli ze schodów w szeregu, spowolnieni torbami i pakunkami niesionymi przez matkę. Dziewczynka myślała pospiesznie: jak może przekazać klucz ojcu? Gdzie powinna go zostawić? U dozorczyni? Czy o tej porze będzie już na nogach?

O dziwo, dozorczyni już wstała i czekała za swoimi drzwiami. Dziewczynka dostrzegła dziwny wyraz jej twarzy, jakby scena, której się przyglądała, napawała ją satysfakcją. Skąd taka mina? – pomyślała dziewczynka. Dlaczego nawet nie spojrzy na matkę ani na nią, a tylko na mężczyzn, jakby udawała, że nie widzi ich obu, jakby nigdy ich nie znała. A przecież matka zawsze była dla tej pani miła, od czasu do czasu opiekowała się jej dzieckiem, malutką Suzanne, która często płakała z powodu bólu brzucha, a matka była taka cierpliwa, śpiewała Suzanne w swoim rodzimym języku, bez końca, a dziecko to uwielbiało i zasypiało spokojnie.

– Czy wie pani, gdzie jest ojciec i syn? – spytał policjant, przekazując dozorczyni klucze do mieszkania.

Kobieta wzruszyła ramionami. Wciąż nie patrzyła na dziewczynkę ani na jej matkę. Schowała klucze do kieszeni pospiesznym, łapczywym ruchem, który nie spodobał się dziewczynce.

– Nie – powiedziała policjantowi. – Męża nie widywałam ostatnio zbyt często. Może się ukrywa z chłopcem. Mogą panowie sprawdzić w piwnicach albo w pokojach gospodarczych na strychu. Mogę panom pokazać.

Niemowlę w małym mieszkaniu zaczęło kwilić. Dozorczyni obejrzała się przez ramię.

– Nie mamy czasu – powiedział mężczyzna w płaszczu. – Jest jeszcze dużo do zrobienia. Wrócimy później, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Dozorczyni poszła po płaczące dziecko i przycisnęła je do piersi. Powiedziała, że wie o innych rodzinach w sąsiednim budynku. Wymieniła ich nazwiska z niesmakiem, jakby wymawiała przekleństwo, pomyślała dziewczynka, jedno z tych brzydkich słów, których nigdy nie powinno się używać.

Bertrand w końcu schował telefon do kieszeni i skierował uwagę na mnie. Uśmiechnął się w swój czarujący sposób. Dlaczego mam tak nieskończenie atrakcyjnego męża? – pomyślałam po raz n-ty. Dawno, dawno temu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, na nartach w Courchevel, we francuskich Alpach, miał jeszcze chłopięcą urodę. Teraz, w wieku czterdziestu siedmiu lat, był masywniejszy i silniejszy. Epatował męskością, „francuskością” i klasą. Był jak dobre wino, dojrzewające z wdziękiem i mocą, podczas gdy ja sama czułam się, jakbym utraciła swoją młodość gdzieś pomiędzy rzeką Charles a Sekwaną, przy czym raczej nie rozkwitałam w wieku średnim. Jeżeli srebrne włosy i zmarszczki jakby podkreślały urodę Bertranda, byłam pewna, że mojej nie służą.

– No i? – powiedział, chwytając mnie niedbale zaborczą ręką za tyłek, nie zastanawiając się nad spojrzeniami wspólnika czy naszej córki. – Czyż nie jest wspaniałe?

– Wspaniałe – powtórzyła Zoë. – Antoine właśnie powiedział, że wszystko trzeba zrobić od nowa. Co znaczy, że pewnie nie wprowadzimy się tu przez kolejny rok.

Bertrand się roześmiał. Był to wyjątkowo zaraźliwy śmiech, coś pomiędzy hieną a saksofonem. Na tym polegał problem z moim mężem. Uwielbiał korzystać do granic możliwości ze swojego odurzającego uroku. Zastanawiałam się, po kim go miał. Po rodzicach: Colette i Edouardzie? Szalenie bystrzy, wytworni, oczytani. Ale nie czarujący. Siostrach, Cécile i Laure? Dobrze wychowane, błyskotliwe, o nienagannych manierach. Ale śmiały się tylko wtedy, gdy uważały, że wypada. Zatem zapewne miał go po Mamé – buntowniczej, niepokornej Mamé.

– Antoine jest strasznym pesymistą – rzekł ze śmiechem Bertrand. – Będziemy tu mieszkać już wkrótce. Jest dużo do zrobienia, ale zatrudnię do tego najlepsze ekipy.

Poszliśmy za nim długim, wyłożonym skrzypiącą klepką korytarzem, by obejrzeć sypialnie, których okna wychodziły na ulicę.

– Tej ściany trzeba się pozbyć – oznajmił Bertrand, wskazując palcem, a Antoine przytaknął. – Kuchnia musi być bliżej. W innym przypadku nasza droga panna Jarmond uzna ją za impractical.

Powiedział „niepraktyczną” po angielsku, mrugając do mnie frywolnie i pokazując palcami małe cudzysłowy w powietrzu.

– Całkiem spore to mieszkanie – zwrócił uwagę Antoine. – Zdecydowanie robi wrażenie.

– Teraz tak, lecz dawniej było dużo mniejsze, znacznie skromniejsze – odpowiedział Bertrand. – Moim dziadkom nie żyło się łatwo. Dziadek zarabiał niewiele. Dopiero w latach sześćdziesiątych zaczęło mu się lepiej wieść, wtedy kupił mieszkanie po drugiej stronie korytarza i je przyłączył.

– Czyli kiedy grand-père, dziadek, był dzieckiem, mieszkał w tej małej części? – spytała Zoë.

– Zgadza się – powiedział Bertrand. – W tej oto części. To był pokój rodziców, a on spał tutaj. Miał znacznie mniej miejsca.

Antoine pukał w ścianę, zamyślony.

– Tak, wiem, o czym myślisz – rzekł Bertrand i uśmiechnął się. – Chcesz połączyć te dwa pokoje, prawda?

– Prawda! – przyznał Antoine.

– To nie jest zły pomysł, choć trzeba go jeszcze przemyśleć. Jest tu kłopotliwy kawałek ściany, później ci pokażę. Gruba boazeria, rury i tym podobne w środku. Nie jest to takie proste, jak się wydaje.

Spojrzałam na zegarek – wpół do trzeciej.

– Muszę iść – rzuciłam. – Mam spotkanie z Joshuą.

– A co robimy z Zoë? – spytał Bertrand.

Zoë westchnęła i pokręciła głową.

– Wiesz, tato, mogę z powrotem do Montparnasse pojechać autobusem.

– A co z lekcjami?

Kolejne westchnienie.

– Tato! Jest środa. W środy po południu nie ma zajęć, pamiętasz?

Bertrand podrapał się w głowę.

– Za moich czasów…

– Nie było lekcji w czwartki, mieliśmy wolne czwartki – wyrecytowała Zoë.

– Absurdalne francuskie szkolnictwo – stwierdziłam i westchnęłam. – A do tego jeszcze zajęcia w sobotnie poranki!

Antoine zgodził się ze mną. Jego syn chodził do prywatnej szkoły, gdzie nie było zajęć w sobotnie przedpołudnia. Ale Bertrand – jak jego rodzice – był zagorzałym zwolennikiem francuskiego systemu edukacji. Chciałam umieścić Zoë w dwujęzycznej szkole, których było w Paryżu kilka, lecz klan Tézaców nigdy by na to nie przystał. Zoë była Francuzką, urodzoną we Francji. Miała pójść do francuskiej szkoły. Obecnie uczęszczała do liceum Montaigne’a, nieopodal Ogrodu Luksemburskiego. Tézacowie wciąż zapominali, że Zoë ma amerykańską matkę. Na szczęście Zoë mówiła doskonale po angielsku. Zawsze mówiłam do niej w tym języku, a ponadto dostatecznie często jeździła do Bostonu, w odwiedziny do moich rodziców. Większość wakacji spędzała na Long Island, z moją siostrą Charlą i jej rodziną.

Bertrand obrócił się w moją stronę. W jego oczach widać było błysk, który wzbudzał we mnie czujność, mógł bowiem oznaczać, że za chwilę będzie bardzo śmieszny lub bardzo okrutny, jeśli nie jedno i drugie. Antoine najwyraźniej również znał ten wyraz twarzy, sądząc po tym, jak intensywnie zaczął się przypatrywać swoim skórzanym mokasynom z frędzlami.

– No tak, oczywiście wiemy, co panna Jarmond myśli o naszych szkołach, naszych szpitalach, naszych niekończących się strajkach, naszych długich wakacjach, naszych wodociągach, naszej poczcie, naszej telewizji, naszych politykach, naszym psim gównie na chodnikach – powiedział Bertrand, pokazując idealne zęby w uśmiechu skierowanym w moją stronę. – Słyszeliśmy to już tak wiele, wiele razy, prawda? Lubię być w Ameryce, wszystko jest takie czyste w Ameryce, wszyscy zbierają psie gówna w Ameryce!

– Tato, przestań, zachowujesz się ordynarnie! – powiedziała Zoë, biorąc mnie za rękę.

Gdy znalazła się na dworze, dziewczynka zobaczyła wychylającego się z okna, ubranego w piżamę sąsiada. Był bardzo miły i uczył muzyki. Grał na skrzypcach i lubiła go słuchać. Często grał dla niej i jej brata przez podwórko stare francuskie piosenki, typu Sur le pont d’Avignon czy À la claire fontaine, jak i piosenki z kraju rodziców, do których zawsze wesoło tańczyli. Pantofle matki ślizgały się po deskach podłogi, a ojciec obracał matką w kółko i w kółko, aż wszystkim kręciło się w głowie.

– Co robicie? Dokąd je zabieracie? – zawołał.

Jego głos rozniósł się po podwórku, przygłuszając krzyk dziecka. Mężczyzna w płaszczu nie odpowiedział.

– Przecież nie możecie tego zrobić. To dobrzy i uczciwi ludzie! Nie możecie tego zrobić!

Dźwięk głosu nauczyciela przywołał sąsiadów do okien – okiennice zaczęły się rozwierać, a za firankami pojawiały się twarze.

Dziewczynka spostrzegła jednak, że nikt się nie poruszał, nikt nic nie mówił. Po prostu patrzyli.

Matka nagle zatrzymała się w miejscu, jej plecy drżały konwulsyjnie od płaczu. Trzykrotnie wykrzyknęła imię męża.

Mężczyźni złapali ją za ramiona i gwałtownie nią potrząsnęli. Torby i pakunki wyleciały jej z rąk. Dziewczynka próbowała ich powstrzymać, lecz została odepchnięta.

W drzwiach pojawił się człowiek – chudy, w pomiętym ubraniu, nieogolony, z zaczerwienionymi, zmęczonymi oczami. Wyprostował się i ruszył przez podwórze.

Gdy zbliżył się do mężczyzn, wyjaśnił, kim jest. Mówił z wyraźnym akcentem, takim samym jak kobieta.

– Zabierzcie mnie wraz z rodziną – powiedział.

Dziewczynka wsunęła rączkę w dłoń ojca.

Jestem bezpieczna, pomyślała. Bezpieczna, z matką, z ojcem. To nie może trwać długo. To francuska policja, a nie Niemcy. Nikt nie zrobi nam krzywdy.

Wkrótce będą z powrotem w domu, a maman przygotuje śniadanie. Chłopczyk wyjdzie z ukrycia, a papa pójdzie do fabryki na końcu ulicy, gdzie pracował jako brygadzista i wraz z pozostałymi robotnikami produkował paski, torebki i portfele. Wszystko będzie tak jak dawniej. Wkrótce będzie znowu bezpiecznie.

Na dworze zrobiło się już jasno. Wąska ulica była pusta. Dziewczynka obejrzała się w stronę budynku, w którym mieszkała, w stronę milczących twarzy w oknach, w stronę dozorczyni tulącej małą Suzanne.

Nauczyciel muzyki podniósł powoli rękę w geście pożegnania.

Uśmiechnęła się i odmachała mu. Wszystko będzie dobrze. Niedługo wróci, niedługo wszyscy wrócą.

Jednak nauczyciel zdawał się załamany.

Po jego twarzy spływały łzy, nieme łzy bezsilności i wstydu, których nie mogła zrozumieć.

Ordynarnie? Twoja matka to uwielbia – powiedział ze śmiechem Bertrand, puszczając oko do Antoine’a. – Prawda, skarbie? Prawda, chérie?

Obrócił się na pięcie w stronę dużego pokoju, pstrykając palcami w rytm melodii z West Side Story.

Czułam się głupio, ośmieszona przed Antoine’em. Dlaczego Bertrand czerpał taką przyjemność z przedstawiania mnie jako zgryźliwej, uprzedzonej do wszystkiego Amerykanki, wiecznie krytykującej Francuzów? Dlaczego pozwalałam mu na to? Kiedyś było to śmieszne. Zaraz po ślubie rozśmieszało do łez zarówno naszych amerykańskich, jak i francuskich znajomych. Kiedyś.

Uśmiechnęłam się jak zwykle. Jednak mój uśmiech wydawał się dzisiaj nieco wymuszony.

– Byłeś ostatnio u Mamé? – spytałam.

Bertrand był już zajęty obmierzaniem.

– Co takiego?

– Mamé – powtórzyłam cierpliwie. – Sądzę, że chętnie by cię zobaczyła i porozmawiała o mieszkaniu.

Nasze spojrzenia się skrzyżowały.

– Nie mam czasu, amour. Pójdziesz?

Błagalne spojrzenie.

– Odwiedzam ją co tydzień, dobrze o tym wiesz.

Westchnął.

– To twoja babka – zwróciłam uwagę.

– A kocha ciebie, l’Américaine, Amerykankę – uśmiechnął się szeroko – tak jak ja, bébé, kochanie.

Podszedł i pocałował mnie lekko w usta.

Amerykanka. Więc to ty jesteś tą Amerykanką – stwierdziła Mamé tyle lat temu, w tym samym pokoju, przyglądając mi się wnikliwie szarymi oczami. L’Américaine. Jak amerykańsko się wtedy poczułam, ze swoją trwałą, tenisówkami i szerokim, białym uśmiechem. Ta siedemdziesięcioletnia kobieta o prostych plecach, patrycjuszowskim nosie, z nienagannie upiętym kokiem i bystrymi oczami była uosobieniem francuskości. Mimo to polubiłam Mamé od razu, jej zaskakujący gardłowy śmiech i cięte poczucie humoru.

Musiałam przyznać, że nawet dziś wolałam ją od rodziców Bertranda, przy których wciąż czułam się jak przyjezdna, mimo że mieszkałam w Paryżu od dwudziestu pięciu lat, byłam żoną ich syna od piętnastu i urodziłam ich pierwszą wnuczkę Zoë.

Po drodze na dół, stanąwszy znowu twarzą w twarz ze swoim dokuczliwym odbiciem w lustrze windy, nagle uświadomiłam sobie, że zbyt długo tolerowałam docinki Bertranda, zbywając je za każdym razem dobrodusznym wzruszeniem ramion.

Dzisiaj, z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu, po raz pierwszy poczułam, że mam dość.

Dziewczynka trzymała się blisko rodziców. Poganiani przez mężczyznę w beżowym płaszczu, przeszli już znaczną część ich ulicy. Dokąd ich prowadzono? Skąd ten pośpiech? Kazano im wejść do dużego garażu. Znała te okolice, byli niedaleko domu i fabryki ojca.

W garażu pochyleni nad silnikami mężczyźni w poplamionych olejem niebieskich kombinezonach patrzyli na nich w milczeniu. Nikt nic nie mówił. Dziewczynka zauważyła w garażu dużą grupę ludzi z ustawionymi u stóp torbami i koszykami. Zwróciła uwagę, że w większości były to kobiety i dzieci. Znała niektóre z nich z widzenia. Jednak nikt nie odważył się pomachać czy przywitać. Po jakimś czasie pojawiło się dwóch policjantów. Odczytywali nazwiska. Ojciec dziewczynki podniósł rękę, gdy usłyszał swoje.

Dziewczynka się rozejrzała. Zauważyła znajomego ze szkoły, Léona. Wyglądał na zmęczonego i przestraszonego. Uśmiechnęła się do niego, chcąc mu powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że niedługo wszyscy wrócą do domu. To nie potrwa długo, wkrótce wszystkich odeślą z powrotem. Lecz Léon spojrzał na nią, jakby była szalona. Opuściła wzrok, zarumieniona ze wstydu. Może źle to wszystko zrozumiała. Serce waliło jej młotem. Może wcale nie będzie tak, jak jej się wydawało. Poczuła się bardzo naiwną i głupią małą dziewczynką.

Ojciec pochylił się nad nią. Jego nieogolona broda łaskotała ją w ucho. Powiedział jej imię. Gdzie jest brat? Pokazała mu klucz. Braciszek schował się w ich tajnej szafce, szepnęła dumnie. Tam będzie bezpieczny.

Ojciec otworzył szeroko oczy. Złapał dziewczynkę za ramię. Nie martw się, powiedziała, nic mu się nie stanie. To głęboka szafka, jest w niej dość powietrza – nie udusi się. Poza tym ma wodę i latarkę. Nic mu się nie stanie, papo. Nie rozumiesz, odparł ojciec, nie rozumiesz. Ze zgrozą patrzyła, jak jego oczy wypełniają się łzami.

Pociągnęła go za rękaw. Nie mogła znieść widoku płaczącego ojca.

– Papo – powiedziała – wrócimy do domu, prawda? Wrócimy po tym, jak odczytają nas z listy?

Ojciec otarł łzy. Spojrzał na nią wielkimi smutnymi oczami. Nie mogła znieść tego spojrzenia.

– Nie – odparł – nie wrócimy. Nie pozwolą nam wrócić.

Poczuła przenikające straszliwe zimno. Raz jeszcze przypomniała sobie, co kiedyś podsłuchała, zobaczyła twarze rodziców widziane zza drzwi, ich strach, ich rozpacz w środku nocy.

– Jak to, papo? Dokąd mamy iść, jeśli nie do domu? Dlaczego? Powiedz mi! Powiedz! – prawie wykrzyczała ostatnie słowa.

Ojciec ponownie skierował wzrok w jej stronę. Po czym powtórzył bardzo cicho jej imię. Wciąż miał mokre oczy, na policzkach łzy. Położył dłoń na jej ramieniu.

– Bądź dzielna, córeczko. Bądź dzielna, tak dzielna, jak tylko potrafisz.

Nie była w stanie płakać. Strach przerastał i pochłaniał wszystko inne, jakby każde uczucie było przez niego wsysane, niczym przez potworny odkurzacz.

– Ale obiecałam mu, że wrócę, papo. Obiecałam.

Dziewczynka spostrzegła, że ojciec znów zaczął płakać i już jej nie słuchał. Był pochłonięty własną rozpaczą i własnym strachem.

Kazano wszystkim wyjść na dwór. Na ulicy nikogo nie było, stały jedynie ustawione wzdłuż chodnika autobusy. Zwykłe autobusy, jakimi dziewczynka jeździła z matką i bratem po mieście: najzwyklejsze, biało-zielone autobusy z platformami z tyłu.

Kazano im wsiadać, wpychano do środka. Dziewczynka wypatrywała raz jeszcze szarozielonych mundurów, nasłuchiwała szorstkiego gardłowego języka, którego nauczyła się bać. Ale tu byli tylko policjanci. Francuscy policjanci.

Przez zakurzoną szybę autobusu rozpoznała jednego z nich, młodego, z rudymi włosami, który często pomagał jej przejść przez ulicę po drodze do domu. Zapukała w szybę, by przyciągnąć jego uwagę. Gdy ich spojrzenia spotkały się, szybko odwrócił wzrok. Wydawał się zawstydzony, wręcz zirytowany. Była ciekawa dlaczego. Jeden z mężczyzn zaprotestował i został gwałtownie popchnięty. Policjant krzyknął, że zastrzeli każdego, kto będzie próbował uciekać.

Niewidzącym wzrokiem dziewczynka patrzyła na przesuwające się za szybą drzewa. Mogła myśleć tylko o jednym: o czekającym na nią braciszku zamkniętym w szafce w pustym domu. Nie mogła myśleć o niczym innym. Gdy przejeżdżali przez most, patrzyła na skrzącą się Sekwanę. Dokąd jechali? Papa nie wiedział. Nikt nie wiedział. Wszyscy się bali.

Nagły huk pioruna przestraszył wszystkich. Deszcz lunął tak gwałtownie, że autobus musiał się zatrzymać. Dziewczynka wsłuchiwała się w odgłos kropli bębniących o dach. Ulewa wkrótce ustała, a autobus wrócił na drogę, przetaczając się po lśniącym bruku. Wyszło słońce.

Autobus zatrzymał się i wszyscy wysiedli, objuczeni pakunkami, walizkami, rozpłakanymi niemowlętami. Dziewczynka nie znała tej ulicy. Nigdy tu nie była. Na końcu ulicy zobaczyła naziemny odcinek metra.

Zaprowadzono ich do ogromnego jasnego budynku. Widniał na nim jakiś napis, jednak nie mogła przeczytać wielkich ciemnych liter. Zauważyła, że ulica była wypełniona rodzinami, takimi jak jej, wychodzącymi z autobusów, poganianymi przez policję. Francuską policję.

Nie puszczała ręki ojca, gdy wtłaczano i wpychano ich na ogromną zadaszoną przestrzeń. Były tu tłumy, zarówno na środku toru, jak i na twardych żelaznych siedzeniach na widowni. Ile tu było osób? Nie sposób zliczyć. Wyglądało, że setki. A napływało coraz więcej. Dziewczynka spojrzała w górę na ogromny niebieski świetlik w kształcie kopuły. Słońce świeciło przez niego bezlitośnie.

Ojciec znalazł miejsce, gdzie mogli usiąść. Dziewczynka obserwowała, jak ciągle przybywają ludzie, a tłum gęstnieje. Stawało się coraz głośniej, budowlę wypełniał ciągły szum tysięcy głosów, pochlipywania dzieci i jęki kobiet. Skwar robił się nieznośny; im wyżej słońce znajdowało się na niebie, tym trudniej było oddychać. Było coraz mniej miejsca, wszyscy byli ściśnięci jeden obok drugiego. Przyglądała się mężczyznom, kobietom i zapłakanym dzieciom z przerażonymi oczami.

– Papo – spytała – jak długo tutaj będziemy?

– Nie wiem, kochanie.

– Dlaczego tu jesteśmy?

Położyła dłoń na żółtej gwieździe przyszytej z przodu jej bluzki.

– To przez to, prawda? – powiedziała. – Wszyscy tutaj takie mają.

Ojciec uśmiechnął się ponuro.

– Tak – odpowiedział – to przez to.

Dziewczynka zmarszczyła brwi.

– To niesprawiedliwe, papo – syknęła. – To niesprawiedliwe!

Przytulił ją, wymówił jej imię czułym głosem.

– To prawda, najdroższa, masz rację. To niesprawiedliwe.

Siedziała przytulona do niego, z policzkiem przyciśniętym do gwiazdy naszytej na jego marynarkę.

Jakiś miesiąc temu matka naszyła gwiazdy na wszystkie jej ubrania. Na wszystkie ubrania rodziny, poza tymi należącymi do braciszka. Przedtem w ich dokumentach odbito pieczątki ze słowami „Żyd” lub „Żydówka”; nagle nie wolno im było robić wielu rzeczy. Nie mogli już bawić się w parku. Nie mogli jeździć na rowerze, chodzić do kina, teatru, restauracji czy na basen. Nie mogli już pożyczać książek z biblioteki.

Widziała napisy, które pojawiały się niemal wszędzie: „Żydom wstęp wzbroniony”. Na drzwiach fabryki, w której pracował ojciec, widniał duży napis „Firma żydowska”. Maman musiała robić zakupy po szesnastej, kiedy w sklepach nic już nie było z powodu racjonowania żywności. Musieli jeździć w ostatnim wagonie metra. Musieli wracać do domu przed godziną policyjną i nie wychodzić przed porankiem. Co jeszcze wolno im było robić? Nic. Nic, pomyślała.

To niesprawiedliwe. Tak strasznie niesprawiedliwe. Dlaczego? Czemu akurat oni? Dlaczego to wszystko? Wydawało się, że nie ma nikogo, kto mógłby jej to wytłumaczyć.

Joshua był już w sali konferencyjnej. Popijał swoją ulubioną słabą kawę. Weszłam szybkim krokiem i usiadłam pomiędzy Bamberem, kierownikiem działu fotografii, i Alessandrą, redaktorką tematów przewodnich.

Za oknami widać było ruchliwą rue Marbeuf, o rzut kamieniem od Champs-Élysées. Nie przepadałam za tą częścią miasta; była zbyt zatłoczona, zbyt krzykliwa. Codziennie przychodziłam tutaj do pracy i zdążyłam przywyknąć do przeciskania się między turystami, zapełniającymi szerokie zakurzone chodniki o każdej porze dnia i nocy, niezależnie od tego, czy było lato, jesień, czy zima.

Od sześciu lat pracowałam dla amerykańskiego tygodnika „Sceny znad Sekwany”. Publikowaliśmy zarówno wydanie papierowe, jak i internetowe. Pisałam o wszystkim, co mogło zainteresować mieszkających w Paryżu Amerykanów. Artykuły z kolorytem lokalnym, życie społeczne i kulturalne: od przedstawień, filmów, restauracji i książek po nadchodzące francuskie wybory prezydenckie.

Prawdę powiedziawszy, była to ciężka robota. Mieliśmy niewiele czasu na przygotowanie tekstów, a Joshua był tyranem. Lubiłam go, ale był tyranem. Należał do tego rodzaju szefów, których niewiele obchodzi czyjeś życie prywatne, małżeństwo czy dzieci. Kobieta, która zachodziła w ciążę, przestawała dla niego istnieć. Jeśli komuś zachorowało dziecko, musiał się liczyć z piorunującym spojrzeniem. Joshua miał jednak predyspozycje do swojego stanowiska: spostrzegawczość, talent redaktorski i doskonałe wyczucie czasu. Wszyscy padaliśmy przed nim na kolana. Za jego plecami bez przerwy narzekaliśmy, ale żadne z nas nie chciało pracować dla kogoś innego niż dla tego pozornie łagodnego rodowitego nowojorczyka mieszkającego w Paryżu od dziesięciu lat. Miał pociągłą twarz i głęboko osadzone oczy; gdy tylko otworzył usta, przejmował kontrolę nad wszystkim. Nie można było nie słuchać Joshui, a tym bardziej niepodobna było mu przerywać.

Bamber był prawie trzydziestoletnim londyńczykiem. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i górował nad resztą. Nosił okulary z fioletowymi szkłami, miał rozsiane po ciele kolczyki, włosy farbował na kolor marmolady. Nie mogłam się oprzeć jego wspaniałemu brytyjskiemu poczuciu humoru, które Joshua rzadko kiedy wychwytywał. Miałam słabość do Bambera. Był taktowny i dobrze się z nim pracowało. Można też było liczyć na jego wsparcie, gdy Joshua miał zły dzień i wyżywał się na wszystkich po kolei. Nieraz cieszyłam się, że jest po mojej stronie.

Alessandra była pół-Włoszką. Miała gładką skórę i niepohamowaną ambicję. Ładna dziewczyna z czupryną błyszczących czarnych loków oraz wydatnymi wilgotnymi ustami, którym mężczyźni nie potrafili się oprzeć. Nigdy nie mogłam się do końca zdecydować, czy ją lubię, czy nie. Była o połowę młodsza ode mnie, a już dorównywała mi zarobkami, choć w nagłówku jej nazwisko znajdowało się poniżej mojego.

Joshua przedstawiał rozpiski tematów do kolejnych numerów. Wkrótce miał się ukazać pokaźny artykuł o wyborach prezydenckich, które stały się poważnym tematem od czasu wzbudzającego kontrowersje zwycięstwa Jeana-Marie Le Pena w pierwszej turze. Nie miałam zbytniej ochoty o tym pisać i skrycie cieszyłam się, gdy temat przydzielono Alessandrze.

– Julio – powiedział Joshua, patrząc na mnie znad okularów – tu jest coś z twojej działki. Obchody sześćdziesiątej rocznicy Vel d’Hiv.

Odchrząknęłam. Co on powiedział? Zabrzmiało jak „weldif”. Miałam pustkę w głowie.

Alessandra spojrzała na mnie pobłażliwie.

– Szesnasty lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Kojarzysz? – spytała. Czasami nienawidziłam jej przemądrzałego tonu. Na przykład dzisiaj. – Masowe aresztowania i zwożenie do Vélodrome d’Hiver. Vel d’Hiv to skrót od nazwy słynnego krytego stadionu, na którym odbywały się wyścigi kolarskie. Całymi dniami trzymano tam w okropnych warunkach tysiące żydowskich rodzin. Następnie wysłano ich do Oświęcimia. I zagazowano.

Coś kojarzyłam, choć słabo.

– Oczywiście – powiedziałam zdecydowanie, patrząc na Joshuę. – Zatem co mam zrobić?

Wzruszył ramionami.

– Mogłabyś zacząć od znalezienia paru osób, które przetrwały Vel d’Hiv albo były świadkami tego, co się wtedy działo w Paryżu. Następnie zorientuj się, jak będą wyglądać same obchody: kto je organizuje, gdzie i kiedy. Na koniec poszukaj faktów. Ustal, co dokładnie się zdarzyło. Pewnie się domyślasz, że nie będzie to łatwe. Francuzi nie przepadają za rozmawianiem o państwie Vichy, Pétainie i całej reszcie. Nie są z tego zbyt dumni.

– Znam kogoś, kto mógłby ci pomóc – wtrąciła się Alessandra, nieco mniej zarozumiale. – Franck Lévy. Jest założycielem jednej z największych organizacji pomagających członkom rozbitych przez Holokaust żydowskich rodzin odnaleźć się wzajemnie.

– Słyszałam o nim – przytaknęłam, zapisując nazwisko. Rzeczywiście słyszałam. Franck Lévy był postacią publiczną. Organizował konferencje i pisał artykuły na temat rozkradzionych majątków żydowskich i okropieństw deportacji.

Joshua skończył kolejną kawę.

– Byle bez wyciskaczy łez – ostrzegł. – Nie chcemy sentymentalizmu, tylko faktów, wywiadów i – tu spojrzał na Bambera – dobrych, mocnych fotografii. Poszukajcie też materiałów archiwalnych. Zbyt wiele ich nie ma, zresztą sami się o tym przekonacie, ale może ten Lévy wam pomoże.

– Zacznę od odwiedzenia Vel d’Hiv – powiedział Bamber. – Zobaczę, jak wygląda.

Joshua uśmiechnął się ironicznie.

– Vel d’Hiv już nie istnieje. Rozebrano go w pięćdziesiątym dziewiątym.

– A gdzie był? – zapytałam, zadowolona, że nie tylko ja nie byłam zorientowana w temacie.

Znowu odpowiedziała Alessandra.