Klub Łgarzy - Mary Karr - ebook + książka

Klub Łgarzy ebook

Karr Mary

4,2

Opis

Nie mieli stałego punktu ani terminu spotkań. Nigdy ich nie planowali, a mimo to – jednocześnie, o określonej godzinie – przybywali krętymi drogami w to samo miejsce. Kiedy ich żony były przekonane, że poszli zapłacić rachunki, oni spotykali się, by grać w domino i pić alkohol. Jedna z kobiet nazwała ich Klubem Łgarzy.

Mary Karr, uznana poetka i eseistka, wraca pamięcią do spotkań tego klubu i pozostałych wydarzeń z dzieciństwa przypadającego na lata sześćdziesiąte w Teksasie i Kolorado. Przywołuje postać matki ze skłonnością do butelki i wymachiwania bronią – brała ślub siedem razy, aż wreszcie zabrali ją „daleko”, bo była „nerwowa”. Babci, która zamieszkała z nimi krótko przed śmiercią i stworzyła domowe narzędzie do chłostania niesfornych wnuczek. Starszej siostry Lecii, która już jako dwunastolatka potrafiła prowadzić samochód, ale też przekonać policjanta, by nie wlepiał jej mandatu.

Klub Łgarzy to niezwykle osobisty list miłosny do niedoskonałych bliskich, a także opowieść o tym, że każda rodzina w jakimś sensie odbiega od normy. W świecie dzieciństwa, w którym autorka czuła się tak samotna, znajdzie się miejsce dla wszystkich.

„Autorka kreśli bezlitosny obraz swoich zmagań z niełatwym dzieciństwem. Gdy opowiada o kolejnych tragicznych wydarzeniach, jej głos się nigdy nie łamie ani nie brzmi fałszywie.” „Vogue”

„Z materii bolesnych doświadczeń Karr stworzyła książkę pełną ciepła i humoru, szczerą aż do bólu. „Klub Łgarzy” to barwne wspomnienia z dzieciństwa, jakiego nikt by dla siebie nie wybrał, lecz Karr kocha swoją rodzinę miłością tak bezwzględną, a jej głos jest tak surowy i wymowny, że z przyjemnością wchodzimy w jej świat i z żalem go opuszczamy.” Tobias Wolff

„„Klub Łgarzy” mieni się od wielkich prawd, z trudem wywalczonych i naprawdę godnych poznania. Mary Karr bez lęku, z przejęciem, a niekiedy z poczuciem humoru zapuściła się w szalony mrok amerykańskiego dzieciństwa, skąd przyniosła wspomnienia o niewinności i przemocy, utracie i nadziei. Prawdziwie humanistyczna książka.” Bradford Morrow

„Motywem przewodnim tej książki jest bezkompromisowe dążenie autorki do szczerości, jasności i ujawniania tajemnic.” „The Voice Literary Supplement”

„Nogi w kowbojskich butach oprzyj na balustradzie werandy, otwórz zimne piwo i wsłuchaj się w głos tej urodzonej opowiadaczki […] porywający, zabawny i płynący z serca.” „Los Angeles Times”

„Karr pisze porywająco […] jakby snuła jedną ze wspaniałych opowieści Klubu Łgarzy […]. Potrafi sprawić, by czytelnik całym sobą wczuł się w to, czego żadne dziecko nie powinno nigdy przecierpieć.” „Newsweek”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 523

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (9 ocen)
5
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PannaZu

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna historia bardzo trudnej rodziny. Autorka usiłuje wypowiedzieć miłość, jaka wiązała ją z rodzicami i innymi krewnymi, jak również całe cierpienie, jakiego jej przysporzyli. Trochę też o zderzeniu międzypokoleniowym: o tym, jakie rodziny mogli stworzyć ludzie wychowani w okrucieństwie (ojciec autorki był do krwi chłostany przez własną matkę, tak że podarła mu koszulę na plecach; matkę autorki po raz pierwszy wydano za mąż, gdy miała 15 lat). Napisane z wielkim talentem do snucia historii. Szczere do bólu.
00

Popularność




SERIA AMERYKAŃSKA

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 2 zmienione)

Rachel Louise Snyder Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej

Jon Krakauer Wszystko za życie

Ewa Winnicka Greenpoint. Kroniki Małej Polski

Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji (wyd. 2)

Lawrence Wright Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki (wyd. 2)

Timothy Egan Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych

Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje (wyd. 2)

Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago (wyd. 2)

Piotr Jagielski Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie

Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side (wyd. 2)

Woody Guthrie To jest wasz kraj, to jest mój kraj

Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę (wyd. 2 zmienione)

Sara Marcus Do przodu, dziewczyny! Prawdziwa historia rewolucji Riot Grrrl

Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę (wyd. 2)

Nicholas Griffin Miami 1980. Rok niebezpiecznych dni

Nicholas D. Kristof Sheryl WuDunn Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu

Richard Grant Najgłębsze Południe. Opowieści z Natchez, Missisipi

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary (wyd. 2)

Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 3)

Rosecrans Baldwin Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach

Alex Marzano-Lesnevich Pamięć ciała. Przemoc seksualna, morderstwo i kara

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały (wyd. 2)

Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii (wyd. 2)

Bob Drury Tom Clavin Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 3)

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija (wyd. 2)

Olivia Laing Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych

Jenn Shapland Moja autobiografia Carson McCullers

Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków (wyd. 2)

Patti Smith Pociąg linii M (wyd. 2)

Harry Crews O mułach i ludziach. Dzieciństwo w Georgii

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci (wyd. 3)

John Bloom Jim Atkinson Bardzo spokojna okolica. Zbrodnia w Teksasie

Patrick Radden Keefe Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Liars’ Club. A Memoir

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Universal Images Group / Getty Images

Fotografie wewnątrz tomu z archiwum Autorki

Copyright © by Mary Karr, 1995

All rights reserved

This edition published by arrangement with Viking, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Hanna Jankowska, 2023

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Sandra Trela

Korekta Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl, Anna Hegman / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-785-8

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2023

Wydanie I

Przedmowa

Niedługo przed śmiercią mojej matki kafelkarz, który remontował jej kuchnię, zdjął ze ściany płytkę z dziwną okrągłą dziurą. Gdy przyklęknął i podniósł ją do góry, zdawało się, jakby słońce, które przebijało się przez stare żółte firanki, przewierciło ją niby laser. Zanim zwrócił się do siwowłosej matki, pochylonej nad Markiem Aureliuszem i miseczką piekielnie ostrego chili, mrugnął do mojej siostry Lecii i do mnie, a potem powiedział żartem:

– Pani Karr, to wygląda jak otwór po kuli.

Lecii nawet nie drgnęła powieka.

– Mamo, to tutaj strzelałaś do taty?

Matka zmrużyła oczy, zsunęła okulary z patrycjuszowskiego nosa i nader beznamiętnym tonem odparła:

– Nie, tutaj strzelałam do Larry’ego.

Odwróciła się, żeby wskazać na inną ścianę.

– Do waszego taty strzelałam tam.

I to wyjaśnia, dlaczego postanowiłam napisać Klub Łgarzy w formie wspomnienia, a nie powieści: kiedy los obdarza cię takimi postaciami, po co zawracać sobie głowę wymyślaniem fabuły? Jest to również klucz do niepokornego charakteru Matki i pozwala zrozumieć, do jakiego stopnia pogodziła się, nie odczuwając zbytniego wstydu, z tym, co kiedyś przyniósł jej los. Przy czym zaznaczyć należy, że pić przestała na długo przed śmiercią.

Uprzedziłam Matkę i Lecię, które zdarzenia zamierzam przenieść na karty książki, a Matka od razu powiedziała: „Do diabła, wyrzuć to z siebie… Gdyby mnie, kurwa, obchodziło, co ludzie sobie pomyślą, piekłabym ciasteczka i działała w komitecie rodzicielskim”. Lecia, duch bardziej powściągliwy, też mnie zachęcała, ponieważ bardzo potrzebowałam pieniędzy na samochód (byłam samotną matką w Syracuse w stanie Nowy Jork, gdzie autobusy rzadko kursują, a śniegu potrafi napadać ponad metr). Potrzeba pieniędzy to dla takich jak my nadzwyczaj szlachetny motyw, ale Lecia poparłaby każde moje przedsięwzięcie. („Seria zabójstw. Świetnie, masę skurwysynów należałoby pozabijać”).

Niespodziewany bonus otrzymałam, kiedy Klub Łgarzy (a potem siostrzana książka Cherry) trafił do publiczności: gdy ulotniły się tabu dotyczące dawnych rodzinnych problemów, poziom szczerości w moim klanie znacznie wzrósł. Nie trzeba już było przemilczać dawnej skłonności Matki do butelki i wymachiwania bronią palną czy też jej licznych małżeństw (było ich siedem, w tym dwa z moim tatą – pracownikiem rafinerii w Teksasie).

Kiedy fakty, które kiedyś raniły nas od wewnątrz i niemal zdziesiątkowały naszą rodzinę, zostały tysiąc razy udostępnione, jakoś dziwnie się do nich przyzwyczailiśmy. Można to nazwać terapią awersyjną, ale zdarzenia przeniknęły głębiej. Ujawnienie ich uzdrowiło nas, choć wcale nie taki był zamysł. Nasze odległe w czasie katastrofy stały się w jakiś sposób możliwe do przyjęcia. Grecy nazywają to katharsis.

Teraz będzie śmiesznie: wesoła prezenterka porannego talk-show w Houston, gdzie moja siostra, republikanka, ma wielką firmę ubezpieczeniową, zwróciła się kiedyś do mnie przed kamerą (szczebiocząc beztrosko, jakby prosiła o przepis na ciasto z rodzynkami) z pytaniem: „Co się czuje, kiedy matka próbuje zabić cię rzeźnickim nożem?”. Czekała, aż obmyślę równie beztroską odpowiedź, a promienny uśmiech nie zszedłby zapewne z jej uszminkowanych ust, gdyby moja siostra nie krzyknęła tuż spoza kadru: „To jeden wielki pierdolony koszmar!”. Parsknęłam śmiechem, operatorzy kamer aż zgięli się wpół i całe nagranie trzeba było zacząć od nowa.

Na kolejnych stronach zobaczycie, jakie okropne brzemię musiała dźwigać Lecia od czasu szkoły podstawowej, kombinowała bowiem, by nasza zapalczywa matka całkiem nie spłonęła. Mając jedenaście lat czy coś koło tego, nie tylko potrafiła jeździć samochodem z manualną skrzynią biegów, ale i umiała przekonać policjanta z drogówki, żeby nie wlepiał jej mandatu – wmawiała mu, że zostawiła w domu prawo jazdy: „Panie władzo, wiozę maleńką siostrzyczkę do domu, do mamy, biedactwo ma taką gorączkę, że aż parzy”. Moje zadanie polegało zwykle na tym, żeby wyglądać na zbolałą. (Napomknęłam już kiedyś, że gdy moja siostra spisze swoje wspomnienia, ja zawsze będę w nich wymiotować, sikać w majtki albo szlochać).

Choć są to historie osobiste, przestały w pewnym sensie należeć do mnie, ponieważ po dziesięciu latach nie jestem już tą samą osobą, która napisała Klub Łgarzy. Kiedy promujesz książkę, która ukazała się tak dawno, stajesz się, jak określił to powieściopisarz Ian McEwan, kimś wynajętym przez swoje poprzednie ja. Odkąd nagrałam audiobooka, nie rozłamywałam grzbietu książki, chyba że poproszono mnie od czasu do czasu o przeczytanie jakiegoś fragmentu. Nie miałam na to ochoty.

Nadal jednak książka obdarowuje mnie najświetniejszymi klejnotami, jakimi są czytelnicy, do których dotarła. Kiedy po spotkaniu autorskim rozdaję autografy, zawsze ktoś zostaje do samego końca, żeby odciągnąć mnie na bok, a kiedy publiczność się rozchodzi, zostaję wybrana na powierniczkę, ludzie wyobrażają sobie bowiem, że ich zrozumiem, i nie będzie przesadą stwierdzenie, że tak jest.

Wkraczałam jednak na tę drogę z dręczącym duszę lękiem, z obawą, że ci, których najbardziej w świecie kochałam, zostaną wyśmiani i uznani za postacie z groteski, a ja stanę się obiektem litości, jak sierota z powieści Dickensa. Stało się coś przeciwnego. W miastach całego kraju wszelkiego autoramentu czytelnicy należący do rozmaitych klas i warstw społecznych zwierzali się, opowiadając o dzieciństwie, które z pewnością różniło się od mojego – zdarzały się podpalenia i roztrwonione majątki. Uczucia były jednak takie same. Podróżując z miasta do miasta, miałam wrażenie, że gromadzi się wokół mnie cała wspólnota.

Nawet najbardziej idealnie wyglądający klan rodzinny miewał za sobą trudną drogę.

– Jestem z jednej z tych rodzin jak z serialu Donna Reed Show, przez które zawsze chciała pani zostać adoptowana – zwróciła się do mnie elegancka dama na spotkaniu w Chicago. Jej ojcu, lekarzowi, wytoczono jednak sprawę o fatalny błąd w sztuce lekarskiej. Skutek był taki, że co wieczór nalewał sobie ze srebrnego shakera kilka porcji martini więcej niż zwykle. Poszła plotka, że się zbliżył z pielęgniarką.

I co się stało? Opowieść przykuła moją uwagę.

– Jakoś się ułożyło – powiedziała. – Minęło.

Ale najpierw po wieczornym pijaństwie najechał swoim cadillakiem na jej rower i matka zagroziła rozwodem. Moja rozmówczyni, tak jak ja, leżała nocami, nie mogąc zasnąć, i czuła, jak walą się metaforyczne fundamenty jej rodziny, podczas gdy rodzice w maskach potworów wrzeszczeli na siebie.

Nie każda ze spotykanych przeze mnie osób wspominała takie okresy zamętu jako zwykłe incydenty w dziejach rodziny. Rodzice pewnego mężczyzny, dealerzy narkotyków, ciągali go, kiedy był mały, z kraju do kraju z woreczkami heroiny ukrytymi pod jego kocykiem. Pewna kobieta, kiedy była pięcioletnim dzieckiem, widziała, jak jej matka, alkoholiczka, powiesiła się. Ona sama próbowała zakryć oczy maleńkiemu braciszkowi.

Te historie obaliły mit, według którego takie burzliwe tragedie rodzinne skazują człowieka na to, że kończy zwinięty w kłębek w najdalszym kącie szpitala psychiatrycznego. Większość moich rozmówców sprawiała wrażenie, przynajmniej z pozoru, że doszła do siebie po przeżyciach trudnego dzieciństwa, wcale ich nie wypierając.

W księgarni w Portland pewna terapeutka opowiedziała, jak ważna w jej życiu okazała się narracja. Wychowała ją matka chora na schizofrenię, ubrania do szkoły wybierał jej sam Pan Bóg, który wydawał mamie instrukcje przez radio. Dziewczynka okazała się mistrzynią (tak jak ja) w szukaniu schronienia w cudzych domach. W college’u zwalczyła depresję dzięki terapii. W wieku pięćdziesięciu lat nosiła elegancki płaszcz przeciwdeszczowy Burberry i była szczęśliwą mężatką, matką dorosłych dzieci. Poza tym utrzymywała bliski kontakt ze swoją matką, której wahania nastroju zostały złagodzone dzięki nowym lekom, a stres z wiekiem coraz mniej dokuczał.

Pani z Chicago przetrwała, jak mi się zwierzyła, dzięki opowieściom. To sedno tradycyjnej terapii: odtworzenie na nowo sagi rodzinnej. Stara mądrość mówi: opowiedz o tym, a poczujesz się lepiej. Z narracji z dzieciństwa stworzyła sobie własne ja, ani nie odcinając się od przeszłości, ani w niej nie grzęznąc.

W naszej samotnej tęsknocie za jakimkolwiek zapewnieniem, że w odizolowanych rodzinach zachowujemy się tak jak trzeba, osobiste doświadczenie jest w stanie przemienić zarówno tych, którzy o nim opowiadają, jak i słuchaczy. Podobnie jak powieść, która jako forma literacka ujęła doświadczenia miejskiego społeczeństwa przemysłowego, niepodejmowane przedtem w kazaniach, listach czy poematach epickich, tak i wspomnienia – będące bardzo osobistym głosem pojedynczej osoby – zmagają się z problemami rodzinnymi w sposób przyciągający dzisiejszych czytelników. Te dobre potwierdzają moje własne doświadczenia z okresu dorastania w rodzinie z problemami. Są dla nas pożywne jak komunia, dostarczany przez nie pokarm zdaje się tworzyć nowe ciało.

Zdaniem innych pisarzy, wśród których przeprowadziłam nieformalny sondaż, Klub Łgarzy i Cherry są pod względem dokumentacyjnym wyjątkowe nie tyle dlatego, że wywołały tak wielką falę listów (błogosławieństwo i przekleństwo bestsellerów), ale ze względu na to, że listy były tak długie i emocjonalne. U szczytu cyklu sprzedaży pierwszej książki, kiedy zawędrowała na drugie miejsce listy bestsellerów „New York Timesa” (nie, na pierwszym nigdy się nie znalazła), dostawałam co tydzień od stu do pięciuset listów. Teraz ich liczba zmalała do dwudziestu–sześćdziesięciu rocznie. Bóg jeden wie, od czego to zależy.

Nie zliczę, ile listów zaczynało się od słów: „Nigdy nikomu o tym nie mówiłam, ale…”. Cała masa.

Owszem, było mnóstwo propozycji małżeństwa nadesłanych z więzień – od kryminalistów, którzy daliby mi spisać sensacyjne opowieści o tym, jak zostali niesprawiedliwie wtrąceni za kraty, przy czym liczyli na możliwy bonus wizyt małżeńskich. Większość listów przychodziła jednak od zwykłych ludzi przelewających na papier historie swoich rodzin w długich epistołach. Dostawałam cudze zdjęcia z czasów szkolnych, wycinki prasowe, nekrologi, a nawet (raz to się zdarzyło) ksero sądowego nakazu ochrony. Wielu psychiatrów napisało do mnie, że dali moją książkę do czytania swoim klientkom i że okazała się przydatna w terapii skutków molestowania seksualnego w dzieciństwie, alkoholizmu i wczesnych traum.

Lektura Klubu Łgarzy otwiera coś w ludziach, jakby wyłamując łomem. „Pani książka przywołała tyle wspomnień…”. Albo: „Po przeczytaniu Klubu Łgarzy pogodziliśmy się z bratem…”. Albo: „Spisałem to, przez co przechodziliśmy, kiedy ojciec wrócił z Wietnamu”. Albo: „Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że przez śmierć matki, która zmarła na raka, gniłam od wewnątrz…”.

To reakcja, o jakiej marzy każdy autor, tego właśnie łaknęłam, kiedy jako dziecko zaczynałam rysować kredką na kartonie w Dzień Matki: podłączyć czytelnika do jakiegoś gniazdka ukrytego gdzieś głęboko w maszynie jego lub jej psychiki, by mógł wystartować do życia, w którym uczucia będą się bardziej liczyć.

W zeszłym tygodniu w knajpce na Manhattanie zaskoczyło mnie to, co nazywamy w rodzinie momentem Klubu Łgarzy. Zaraz po tym, jak po zajęciach jogi przedstawiłyśmy się sobie z nowo poznanymi osobami, rozmowa zeszła na temat wspomnień. Jedna z kobiet przerwała w połowie smarowanie kanapki musztardą i podekscytowana zwróciła się do mnie:

– Powinnaś przeczytać Klub Łgarzy Mary Karr.

Była to znana aktorka z Broadwayu, a na jej twarzy malował się entuzjazm godny mistrzyni inforeklamy.

– Ja jestem Mary Karr – powiedziałam.

Wybuchnęła płaczem, zaczęła przepraszać i ocierać oczy serwetką.

– Twoja książka zmieniła moje życie – stwierdziła.

Może to zabrzmi samochwalczo i patetycznie, ale zdarza się na tyle często, że warto o tym wspomnieć. Na spotkaniach ze mną tak wiele czytelniczek płacze, że zawsze kiedy rozdaję autografy, mam przy sobie pudełko chusteczek. Wysmażyłam nawet rozładowujący napięcie żart o tym, że przy osobistym poznaniu bardzo rozczarowuję. A kiedy ktoś mi mówił (jak ta kobieta), że książkę podsunął jej psychiatra, zasugerowałam, żeby wytoczyła mu sprawę o błąd w sztuce lekarskiej, bo książka bynajmniej nie przedstawia godnych naśladowania wzorów zdrowia psychicznego. Kiedy wychodziłyśmy z restauracji, aktorka wsunęła mi swoją wizytówkę.

– Mam bardzo wiele historii do opowiedzenia – dodała.

Jej opowieści z pewnością potwierdzą tę jedyną niezbitą, dziś często powtarzaną mądrość na temat rodziny, jakiej nauczyła mnie odyseja Klubu Łgarzy: dysfunkcyjną rodziną jest każda, która składa się z więcej niż jednej osoby. Innymi słowy, łódka, w której czuję się tak samotnie, w rzeczywistości mieści nas wszystkich.

Klub Łgarzy, któryzaczął się jako list miłosny do moich niedoskonałych krewniaków, wywołał (na swoich zasadach) lawinę listów miłosnych z całego świata. Niespodziewanie, w połowie życia, publikacja tej książki zbudowała dla mnie coś, czego tak rozpaczliwie pragnęłam jako marzycielskie dziecko znajdujące pociechę jedynie w czytaniu: legendarną wioskę zamieszkaną przez pokrewne dusze, które rozkwitają, dzieląc się starymi opowieściami – takimi, które nas pobudzają i uwalniają, prawdziwymi. A więc wejdźcie do niej.

Mary Karr

Profesor literatury im. Jessego Truesdella Pecka

Syracuse University

Grudzień 2004

Dla Charlie Marie Moore Karr

i J. P. Karra,

którzy nauczyli mnie kochać –

jedno książki, drugie opowieści

Wszyscy mamy swoje tajemnice i potrzebę ich ujawnienia. Być może pamiętamy, jak w dzieciństwie dorośli początkowo byli w stanie nas przejrzeć na wylot, jakim dokonaniem było dla nas pierwsze, wypowiedziane drżącym ze strachu głosem, kłamstwo. Odkryliśmy wtedy, jak rozpaczliwie samotni pozostajemy w pewnych okolicznościach. Dowiedzieliśmy się, że na naszym terytorium odnajdujemy ślady tylko naszych stóp.

R. D. Laing, Podzielone „ja”[1]

I. TEKSAS, 1961

liczy się tylko jakość uczucia –

ostatecznie – które w pamięci wyryło ślad

dove sta memoria

Ezra Pound, Pieśń LXXVI[2]

1

Moje najbardziej wyraziste wspomnienie to pojedyncza chwila, którą spowija mrok. Miałam siedem lat, siedziałam na materacu na podłodze, a przede mną klęczał nasz lekarz rodzinny. Ubrany był w żółtą koszulkę polo rozpiętą pod szyją, tak że w wycięciu w kształcie litery V widać było włosy na jego piersi. Zawsze widywałam go w białej krochmalonej koszuli i szarym krawacie. Teraz wyglądał inaczej, co wzbudziło we mnie niepokój. Ciągnął za skraj mojej ulubionej nocnej koszulki w powiązane wstążeczką bukieciki teksaskich łubinów na tle białej bawełny. Naciągnęłam ją na kolana, tworząc namiot. Doktor mógłby łatwo jednym ruchem zdjąć mi ją przez głowę, ale z jakiegoś powodu był delikatny.

– Pokaż mi ślady – powiedział. – No już. Nic ci nie zrobię.

Miał wodniste niebieskie oczy przesłonięte grubymi szkłami okularów i wąsy, które wyglądały jak gąsienica.

– Proszę. Podciągnij koszulkę i pokaż, gdzie boli – nalegał. Trzymał rąbek między kciukiem a palcem wskazującym. Nie płakałam, nie pamiętam, żeby coś mnie bolało, ale doktor przemawiał do mnie proszącym głosem jak wtedy, gdy ukrywał za plecami długą igłę. Lubiłam go, lecz nie bardzo mu ufałam. W pokoju, który dzieliłam z siostrą, było ciemno, ale ja nie miałam ochoty podnosić koszulki, kiedy w salonie kłębiło się tyle obcych ludzi.

Musiało minąć trzydzieści lat, żeby tamta chwila się odmroziła. Z pomocą sąsiadów i rodziny udało mi się ten jeden slajd rozbudować w panoramę. Rama łóżka oparta o ścianę za doktorem wyglądała w ciemności przerażająco, miała w sobie coś pajęczego. Przewrócona komoda w rogu pokoju, z której wysypały się szuflady, przypominała wyrzuconego na brzeg żółwia. Wszędzie leżały stosy porozrzucanych ubrań, puzzli, komiksów i Złotych Książeczek, które mama kupowała mi, gdy stała w kolejce w supermarkecie, jeśli grzecznie siedziałam w wózku. Zawsze mogłam pod tym względem na nią liczyć. Drzwi wypełniała wielka, oświetlona od tyłu sylwetka szeryfa Watsona, który jedną silną ręką podtrzymywał moją dziewięcioletnią siostrę ubraną w różową piżamę. Lecia oplatała go nogami w pasie i bawiła się jego odznaką, skupiając na niej uwagę zbyt intensywnie jak na rzeczywiste zainteresowanie, jakie ta rzecz mogła w niej wzbudzić. Już w tym wieku miała cyniczny stosunek do wszelkich autorytetów. Znana była z tego, że publicznie naśmiewała się z zakonnic i pyskowała nauczycielom. Teraz mogłam jednak dostrzec, że przywołała na twarz wyraz szacunku. Choć kowbojski kapelusz skrywał w głębokim cieniu minę szeryfa, zauważyłam łagodny półuśmiech, jakiego nigdy u niego nie widziałam.

Czułam przed szeryfem instynktowny lęk, a powodem była skłonność ojca do wdawania się w bójki. Podrapanymi i krwawiącymi dłońmi otwierał tylne drzwi, po czym przykucał, żeby wydać wskazówki mnie i Lecii (kazałaby mi wymówić swoje imię jako „Lisa”): „Jeśli szeryf tu zajrzy, powiedzcie, że mnie od paru dni nie widziałyście”. Szeryf nigdy nie zajrzał, więc nie miałam okazji spróbować, czy potrafię bez zmrużenia oka okłamać przedstawiciela prawa. Tamtego wieczoru sama jego obecność sprawiła jednak, że poczułam się nieswojo: Zrobiłam coś złego, dlatego przyszedł szeryf. Gdybym potrafiła wtedy wydać głos albo gdyby ktoś znajdujący się w pobliżu zechciał posłuchać, mogłabym coś takiego powiedzieć. Kiedy jednak jest się dzieckiem i dzieje się coś poważnego, można równie dobrze być obojętną jak mebel na wszystko, co do ciebie mówią.

Dopiero z czasem panorama nabrała życia, jak scena w kryształowej kuli, gdzie z wirującej mglistej plamy wyłaniają się ostre kontury. Najpierw można było dostrzec powolne ruchy, potem wszystko gładko ożyło. Szczęka szeryfa Watsona to zanurzała się w świetle, to wracała do cienia, mówił bowiem coś, czego nie słyszałam, do mojej jasnowłosej siostry, która nagle zaczęła odgrywać aniołka. W sąsiednim pokoju poruszali się strażacy w kanarkowożółtych nieprzemakalnych kurtkach, a grube palce doktora Boudreaux znów pocierały skraj mojej wzorzystej koszulki nocnej, tak jak starsze panie sprawdzają tkaniny sprzedawane z metra w tanim sklepie. Przed domem stała chyba karetka pogotowia, bo co jakiś czas pokój omiatały wielkie trójkąty czerwonego światła. Niemal czułam na twarzy ich dotyk, a w oknie, przez siatkę wiciokrzewu, widziałam na podwórku płomienie, jak te z ogniska rozpalanego po meczu futbolowym.

Wśród nocy zaczął narastać dźwięk. Ludzie w ciężkich butach tupali po domu. Ktoś wyłączył syrenę karetki. Tylne drzwi otworzyły się i zamknęły z trzaskiem. Na podwórku Nipper, pies ojca, głucho warczał i pobrzękiwał łańcuchem. Było to ponure zwierzę, przyuczone do picia piwa i gryzienia obcych. Znany był z tego, że na widok innego psa potrafił wyskoczyć przez okno pędzącego samochodu, żeby go dopaść i wdać się z nim w walkę. Zagryzł chihuahuę jednej pani, potrząsał nim jak szmatą, podczas gdy Tata próbował wywabić go z jej garażu, a ona krzyczała i płakała. Kiedy nieznany mi głos kazał jakiemuś sukinsynowi usunąć się z drogi, wiedziałam, że chodzi o Nippera, który tamtego wieczoru zniknął gdzieś na bagnach wschodniego Teksasu – a raczej, jak domyślała się później moja siostra, w komorze gazowej lokalnego schroniska. W każdym razie nigdy więcej go nie widziano, z czego byłam zadowolona. Nieraz mnie pogryzł.

Trzaskanie drzwi, tupot butów, trzeszczące radio w stojącym na ulicy radiowozie.

– No, dziecko – powiedział doktor Boudreaux – pokaż mi te ślady. Nic ci nie zrobię.

Czekałam, żeby nawiązać kontakt wzrokowy z siostrą, niech mi da jakiś znak, co mam robić, ale ona była skupiona wyłącznie na odznace szeryfa.

Nie pamiętam, czy coś mówiłam. W końcu musiałam powiedzieć doktorowi Boudreaux, że nie mam na ciele żadnych śladów. Nie było ich. Wiele czasu upłynęło, zanim nabrałam co do tego pewności, jeszcze więcej – by przenieść się pamięcią od tego pojedynczego miejsca w czasie ku dalszemu ciągowi mojego życia.

Następne, czego byłam świadoma, to to, że szeryf Watson mnie wyprowadza. Wciąż trzymał na ręku Lecię, która postanowiła udawać, że śpi. Na wysokości mojego wzroku zwisały jego służbowy rewolwer i niewielka skórzana pałka, jaka nawet wtedy musiała być w Teksasie nielegalna. Miała kształt ogromnej czarnej łzy. Oparłam się pokusie, żeby jej dotknąć. Lecia przez cały czas wtulała twarz w szyję szeryfa, ale ja wiedziałam, że nie śpi. Sen miała jak kot, a tu panowało takie zamieszanie, że z pewnością nie zasnęła. Szeryf trzymał mnie za lewą rękę. Wyciągnęłam drugą i uszczypnęłam Lecię w brudną kostkę. Wierzgnęła w moją stronę, wygięła stopę, żebym nie mogła jej dosięgnąć, i znów przytuliła się do piersi szeryfa, udając, że śpi.

Policjanci z drogówki i strażacy stali wokół, ciążąc bezwładnie swoją obecnością jak nieproszeni goście, którzy zamierzają zostać na długo. Ktoś zaparzył dzbanek kawy i orzechowy zapach przesłonił słaby chemiczny smród benzyny palącej się na podwórku. Mężczyźni w salonie ominęli nas szerokim łukiem i przeszli do kuchni.

Wiedziałam, że żadne z rodziców się nie zjawi. Tata pracował na nocnej zmianie, szeryf powiedział, że jego zastępca pojechał do fabryki, żeby spróbować go znaleźć. Mamę zabrali Daleko – poinformował nas później – ponieważ była Nerwowa.

Powinnam w tym miejscu wyjaśnić, że w żargonie wschodniego Teksasu słowo Nerwowy odnosiło się równie dobrze do chronicznego obgryzania paznokci, jak i do pełnoobjawowej psychozy. Pan Thibideaux z naszej ulicy odstrzelił głowy żonie i trzem synom, podpalił dom, po czym przystawił sobie lufę strzelby do podbródka i dużym palcem u nogi pociągnął za cyngiel. Spędzałam u nich w domu sobotnie wieczory z jego córką, która w szkole średniej była mażoretką i cieszyła się pewną popularnością. Pamiętam tylko, że był ostrzyżony na jeża i surowy. Pracował w rafinerii, jak mój Tata, był też diakonem w Pierwszym Kościele Baptystycznym.

Kiedy pan Thibideaux zamordował swoją rodzinę, miałam dwadzieścia kilka lat. Z upodobaniem nazywałam siebie poetką i pozowałam na czytelniczkę rozmiłowaną w klasycznych tekstach (oczywiście w tłumaczeniu – byłam leniwą studentką). Trzydzieści sześć godzin jechałam autobusem Greyhound ze Środkowego Zachodu do Leechfield, a potem całymi dniami ubrana na czarno przesiadywałam w upale na werandzie mojej matki, pogrążona w lekturze Homera (albo Owidiusza, albo Wergiliusza), czekając, aż ktoś mnie zapyta, co czytam. Nikt taki się nigdy nie trafił. Ludzie pytali, co piję, ile ważę, gdzie mieszkam i czy już wyszłam za mąż, ale nikt nie dał mi szansy wygłoszenia wykładu o Wielkiej Literaturze. To podczas jednej z tych wizyt w rodzinnym domu zobaczyłam spalony dom rodziny Thibideaux i natknęłam się na greckie słowo ate. W starożytnych eposach, kiedy ktoś przeleciał dziewczynę, uśmiercił człowieka albo ogólnie się rozgorączkował, mógł zwalić winę na ate, rodzaj szalonej namiętności, pseudodemonicznej, odbierającej rozum. Gdy Agamemnon zabrał Achillesowi ulubioną niewolnicę, powiedział: „Zaślepiła mnie ate, a Zeus pomieszał mi zmysły”. Wino może przywołać ate, ale tylko wtedy, gdy zostanie w jakiś sposób zaczarowane. Ate, jako zjawisko nadprzyrodzone, uwalnia osobę, którą owładnęło, od wszelkiej odpowiedzialności za jej postępki. Kiedy sąsiedzi próbowali wyjaśnić, jak po trzydziestu latach strzyżenia trawnika, wynoszenia śmieci i chodzenia do kościoła doszło w rodzinie Thibideaux do morderstwa i samobójstwa, skwitowali to jednym przymiotnikiem, który od tamtej pory kojarzyłam z homerycką koncepcją ate: pan Thibideaux był Nerwowy. Żadne dochodzenie z mojej strony nie przyniosło bardziej szczegółowego wyjaśnienia.

Tamtej nocy, kiedy szeryf zjawił się u nas w domu, a Matkę uznano za mniej lub bardziej nieuleczalnie Nerwową, nie rozumiałam jeszcze tego słowa. Ściskało mnie tylko w żołądku od nieokreślonego poczucia paniki, jaka nas ogarnia, kiedy rodziców nie ma w zasięgu wzroku, nie wiemy nawet, kto się nami opiekuje i gdzie w końcu będziemy spać.

Gdy zbliżyliśmy się do drzwi wyjściowych, usłyszałam cichy pogwar rozmawiających sąsiadek. Zebrały się po drugiej stronie rowu znajdującego się przed naszym domem i stały tam w nocnych koszulach, jak oddział antyterrorystów, czekający bezczynnie na rozkazy. Kiedy wyszliśmy, szeryf puścił moją rękę. Spod wysokiego cienia swego kapelusza, wciąż trzymając moją siostrę, przytuloną do niego w udawanym śnie, powiedział, żebym poczekała na najwyższym stopniu, a on porozmawia z paniami. Podszedł do kobiet, które natychmiast zaczęły obciągać koszule i zapinać swetry.

Przez cienką koszulkę czułam pod pupą zimny beton. Z siatki w drzwiach zdjęłam dwa chrząszcze i próbowałam ustawić obok siebie, żeby ścigały się po cegle, ale jeden odleciał, a drugi przewrócił się na grzbiet i bezradnie machał nogami.

W pewnym momencie zaświtało mi, że szeryf Watson i panie sąsiadki decydują właśnie, co się ze mną stanie dzisiejszej nocy. Miałam wtedy zwyczaj targować się z Bogiem, zaczęłam się więc chyba modlić o to, kto zabierze nas do siebie do domu. Spraw, żeby to nie byli Smothergillowie. Mieli sześcioro dzieci i znani byli z tego, że panowały u nich ścisłe zasady regulujące, kto ma co jeść i kiedy. Jedyny raz, kiedy u nich nocowałyśmy z Lecią, skończyło się na tym, że po północy w łazience jadłyśmy pastę do zębów. Zjadłyśmy całą tubkę, za co szary na twarzy pan Smothergill wychłostał nas rano rózgą. Brał wtedy co tydzień chemię, bo miał raka w ustach, a wszystkie dzieciaki z sąsiedztwa zgadywały, kiedy umrze. Rak i śmierć były synonimami. Szeleszczący głos i ponure usposobienie pana Smothergilla przerażały nas bardziej niż chłosta. Jego dzieci nazywały go za plecami Wesołym Chuckiem. Najstarszej córce Smothergillów tylko raz pozwolono nas odwiedzić. (Nasz dom uchodził za Niebezpieczny, ponieważ Matka była Nerwowa). Tak jej się spodobało, że wolno nam otwierać lodówkę, kiedy chcemy, że rozpuściła w rondlu całą kostkę masła i wypiła z kubka na kawę. Panie Boże, wolę zjeść chrząszcza, niż spać na twardym posłaniu u Smothergillów. Poza tym rano chłopaki stają w samych majtkach wokół telewizora i robią pierdy pod pachą. Spraw, żebym trafiła do Dillardów, a będę już zawsze wieść bogobojne życie. Nie będę pluć, drapać ani szczypać, ani nakłaniać Babby Carter do zjedzenia kupy. Pani Dillard w jasnoniebieskim szlafroku zapinanym na zamek błyskawiczny stała koło innych pań z rękami złożonymi na piersi. Rano piekła bułeczki z cynamonem i pozwalała mi robić na nich wzory z lukru. Jej synowie, kiedy tam byłyśmy, musieli nosić spodnie od piżamy. Ale u Dillardów było miejsce tylko dla jednej z nas, na trzeszczącej kanapie w salonie. Może Lecia poszłaby do Smothergillów, a ja do Dillardów – zaproponowałam Bogu, bez względu na to, kim był. Nie życzyłam Lecii źle, ale jeśli w misce pozostał tylko jeden banan, nie wahałam się go porwać, a jej nic nie zostawić. Pomyślałam sobie, że jeśli chrząszcza da się przegonić przez całą długość cegły, zanim policzę do pięciu, moje życzenie się spełni. Ale chrząszcz wciąż się przewracał i machał nogami, zanim przeszedł choć jeden cal, a pani Dillard wybrała okrężną drogę, chyba po to, żeby na mnie nie spojrzeć.

Nie pamiętam, komu oddano nas pod opiekę ani na jak długo. Później dowiedziałam się, że przez jakiś czas mieszkałyśmy u bezdzietnego małżeństwa, które hodowało ptaki. Kołacze się wspomnienie osiatkowanej wiaty z zielonymi żaluzjami z listewek. Przykurzone cytrynowe światło, wszędzie pełno niebieskozielonych papużek aleksandrett, ich szalone loty kojarzyły mi się z filmem Alfreda Hitchcocka, w którym ptaki wariują i zaczynają wydziobywać ludziom oczy. Nie udaje mi się jednak przywołać twarzy moich opiekunów, choćbym nie wiadomo jak mocno zaciskała powieki.

Ponieważ sklejenie w całość tego, co się wtedy zdarzyło, zajęło mi tyle czasu, zostawię na razie tę część historii do późniejszego uzupełnienia. Długo nie nabierała kształtu, a ja chcę ją tutaj zachować w takiej formie. Rzecz nie w tym, że się wstydzę. Kiedy prawda jest nie do wytrzymania, umysł ją często zaciera, ale jakieś widmo zdarzenia może zostać w naszej głowie. Potem zaś, jak ślad brzydkiego słowa startego pospiesznie ze szkolnej tablicy, widmo takie potrafi ściągnąć na siebie nadmierną uwagę przez swoją niejasność. Wciąż analizujesz jego niewyraźny kształt, jakby w czarodziejski sposób miała się z niego wyłonić oryginalna forma. Ta biała plama w mojej przeszłości przemawiała do mnie najgłośniej właśnie dlatego, że była biała. Była w moim życiu dziurą, której zarówno się bałam, jak i wciąż wracałam do niej, ponieważ nie potrafiłam jej wypełnić.

Od tamtej nocy wiedziałam już na pewno, że w moim domu działo się źle, choć zdarzenia, które właśnie opisałam, nie miały wielu zewnętrznych konsekwencji. Nikt nigdy nie wspomniał o tamtej nocy. Nie przypominam sobie, żeby odwiedził nas potem ktoś z opieki społecznej albo zaniepokojonych sąsiadów. Doktor Boudreaux interesował się czasami moim zdrowiem, okazując nietypową czułość. Sąsiadki zaciągały moją siostrę i mnie na lekcje religii, do wakacyjnej szkółki biblijnej i wysyłały na różne obozy myśliwskie, nie wspominając ani słowem, że nasza rodzina się nigdy nie rewanżowała. W porze obiadu często zjawiałam się na progach cudzych domów, szukając paszy, jak to określał Tata. Mówił, że przypomina mu to jego podróże pociągami w czasach Wielkiego Kryzysu. Nikt jednak ani razu nie odmówił mi poczęstunku, choć miałam w domu mnóstwo jedzenia, o czym wszyscy wiedzieli, a u rodzin, do których wpadałam, nie zawsze tak było.

Najpoważniejsze konsekwencje tamtej nocy dotyczyły mojej psychiki. To, że mój dom był Niewłaściwy, rozrosło się jak rak w przekonanie, że ja sama jestem pod jakimś względem Niewłaściwa albo że chcąc przetrwać na tym świecie, muszę być nieustannie wyczulona na różne formy Niewłaściwości. Kiedy wchodziłam na jezdnię na jedynych w Leechfield światłach, spodziewałam się, że rozjedzie mnie ciężarówka firmy Red Ball, która niespodziewanie wypadnie nie wiadomo skąd (mało prawdopodobne, bo ruchu samochodowego nie było). Wycofywałam się, a zarazem walczyłam. Łatwo wybuchałam złością podczas gry w podwórkowy baseball i równie łatwo potrafiłam, niesprowokowana, walnąć kogoś w głowę. W sąsiedztwie krążyła legenda: miałam ponoć rąbnąć kiedyś łopatką pięcioletniego towarzysza zabaw, po czym spokojnie kopałam dalej. Ta skłonność do wybuchów wynikała oczywiście częściowo ze złego charakteru, częściowo również jednak z tamtej nocy, kiedy mój umysł zatarł wszystko, co się stało do chwili, kiedy doktor Boudreaux zaczął mnie prosić, żebym pokazała mu ślady – teraz wiem, że nawet wtedy ich nie było.

Zapomniana część historii zaczyna się przed moim urodzeniem, kiedy matka i ojciec poznali się i z powodów, których do tej pory nie ogarniam, wzięli ślub.

Matka dopiero co przyjechała do Leechfield. Jechała aż z Nowego Jorku z włoskim kapitanem żeglugi o imieniu Paolo. Miał pięćdziesiąt lat, ona trzydzieści, był jej czwartym mężem. Matka nie umawiała się na randki, lecz brała ślub. Tak przynajmniej stwierdziliśmy, kiedy się wreszcie dowiedziałam o jej wszystkich małżeństwach, zanim wyszła za Tatę. Łącznie zaliczyła siedem ślubów, w tym dwa z moim ojcem. Winą za te wczesne małżeństwa obarczała swoją matkę i jej surowy metodystyczny system wartości, który nie pozwalał wyszaleć się przed ślubem, na co miała taką ochotę. Ledwo skończył się miesiąc miodowy z Paolem, ledwo osiedli w Leechfield, skąd miał wypływać w morze, a już zaczęli się kłócić.

Pewnego wilgotnego zimowego wieczoru w 1950 roku wrzuciła swoje ciuchy, książki i pudła z kapeluszami do bagażnika starego forda i z piskiem opon wyjechała z Leechfield, nie mając zamiaru nigdy tu wracać. Jechała do swojej matki, na jej farmę bawełny odległą o mniej więcej osiemset kilometrów na zachód. Tuż za Leechfield, tam gdzie widziane z drogi instalacje rafinerii ustępują miejsca zalewiskom i polom ryżowym, złapała gumę. Stało się to blisko dwadzieścia metrów od postoju ciężarówek, gdzie pracował Tata. Miał stałą pracę gwarantowaną przez związek jako praktykant w rafinerii Gulf Oil, ale tego wieczoru wziął zastępstwo za swojego kolegę Cootera, który zdesperowany wydzwonił go, bo grał w kości w Baton Rouge i podobno właśnie wypadał jego rzut.

Wszystkie małżeństwa Matki, kiedy, będąc po dwudziestce, je odkryłam, przedstawiono mi jako przypadki. Najmniej prawdopodobne było chyba jej pierwsze spotkanie z Tatą. Gdyby Cooterowi nie dopisywało szczęście w spelunie w Baton Rouge, gdyby Paolo nie wkurzył Matki podczas rozpakowywania skrzynek i gdyby opona w fordzie nie została nadwerężona podczas niedawnej jazdy przez cały kraj (matka Paola mieszkała w Seattle, dokąd pojechali z Nowego Jorku, a potem na południe do Teksasu, gdzie prawo rozwodowe umożliwiło Matce szybkie pozbycie się męża numer trzy przed podpisaniem aktu z mężem numer cztery)… Wszystkie te zdarzenia zmówiły się, żeby tamtego wieczoru matka wylądowała dosłownie u stóp mojego ojca przy drodze numer 73.

Jak opowiadał, kiedy pierwszy raz ją zobaczył, księżyc General Electric świecił tak jasno, że była niczym w świetle reflektora. Zaproponował, że podniesie samochód lewarkiem, ale ona odrzuciła jego pomoc i klęła jak marynarz, bo nie mogła odkręcić śrub mocujących koło. Utrzymuje, że dopiero niedawno nauczyła się kląć od Paola. W relacji Taty potok wyszukanych inwektyw, jakich nie spodziewał się usłyszeć z ust elegancko ubranej pani (miała na sobie jedwabny beżowy kostium) w samochodzie na nowojorskich numerach, zrobił na nim ogromne wrażenie. Nigdy dotąd nie słyszał, żeby kobieta tak przeklinała.

Zmieniła koło, a zanim skończyła, musiała zauważyć surową męską urodę Taty. Miał indiańskich przodków – nigdy nie doszliśmy, z jakiego plemienia – stąd czarne włosy i ostre rysy. Uśmiechał się szeroko jak Clark Gable. Ponieważ Matka sama się uważała za swego rodzaju cygańską Scarlett O’Harę, poczuła do niego niepohamowany i nagły pociąg. Powinnam też zauważyć, że miała skłonność do eksperymentów z nawracaniem się na różne wiary i od jakiegoś czasu była żarliwą marksistką. Przez całe lata nie rozstawała się z Kapitałem. Tata był działaczem Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Naftowego, Chemicznego i Atomowego. Kiedy renegocjowali kontrakt, a odbywało się to co dwa lata, słynął z tego, że dzielnie walczył na pikietach. Jednym słowem, był robotnikiem z Teksasu z domieszką indiańskiej krwi i cechami charakteru, które uznała za bohaterskie.

W Lubbock Babcia wałkowała właśnie ciasto na kolację powitalną dla Matki, kiedy ta zadzwoniła, że utknęła w Leechfield. Babcia modliła się za nią, żeby ułożyło im się z Paolem. Już od piętnastego roku życia Matki wystawiała ją różnym kandydatom na mężów. Matka lubiła mówić, że tuczyła ją dla tego, który da najwięcej, niczym krowę na wystawę. Paolo ze spłaconym fordem i oczekującym na niego statkiem w Zatoce Meksykańskiej był w wyobrażeniu Babci mężczyzną, co potrafi utrzymać rodzinę. Poza tym wyciągnął Matkę z Nowego Jorku, gdzie Bóg wie co się wyprawiało, i sprowadził do Teksasu. Mojego ojca uważała za wyszczekanego prostaka, który zmusił jej jedyne dziecko do zamieszkania w nędznym szeregowcu, podczas gdy córka zasługiwała na wielkie ranczo. Paolo był jedynym mężem Matki, którego istnienie Babcia uznawała – zupełnie innym oczywiście niż Tata, a jego nie mogła ignorować. Uważała, że historia Paola będzie dla mnie nauczką, lekcją, której morał brzmi mniej więcej tak: nie uchodzi rozwodzić się z facetem z przyzwoitą pensją dla kogoś, kto odbija w pracy kartę zegarową. Opowiedziała mi przynajmniej to i owo o Paolu. Naleganie na Matkę, żeby ujawniła jakieś szczegóły ze swojej przeszłości, kończyło się zawsze tym, że przewracała oczami, zażywała aspirynę i pogrążała się w długiej popołudniowej drzemce.

Trzeba przyznać Paolowi, że nie wyrzekł się Matki tak łatwo jak inni. Gonił za nią, jak powiadają, niczym kaczka za chrząszczem. Co tydzień posyłał jej do hotelu żółte róże, a Tata w końcu zaczął wystawiać pudełka przeznaczonych dla niej wiśni w czekoladzie we wspólnym salonie hotelu pracowniczego, w którym mieszkał, a jego współlokatorzy pożerali je garściami. Paolo zebrał się w końcu na odwagę albo był już tak zdesperowany, że zjawił się tam, by się ostatecznie rozprawić. Wyobrażam sobie Tatę wyciągniętego na wąskim łóżku, w siatkowym podkoszulku i bokserkach, z oczami przymrużonymi jak u węża, tymczasem Paolo – widzę go w garniturze z kory, który miał na sobie do ślubnego zdjęcia – wparowuje do pokoju pod skośnym sufitem. Matka tam była i wszystko obserwowała. W jakimś momencie rozmowa przybrała gwałtowny obrót i Paolo nazwał Matkę ladacznicą, za co Tata sprał go na kwaśne jabłko. Po raz pierwszy Matka widziała, jak się bije. (W rzeczywistości długo te bójki nie trwały, przynajmniej z tego, co pamiętam. Jak Tata komuś przyłożył, od razu go nokautował. No i koniec bójki). Widzę oczyma duszy, jak Paolo spełza po schodach. Popłynął do Arabii Saudyjskiej i więcej się nie pojawił, dopóki po kilkudziesięciu latach jego zdjęcie nie wychynęło z jakiegoś pudełka, a ja zapytałam Mamę, kto to u diabła był.

Na ślubie rodziców w ratuszu miasta Leechfield Tata zakończył ceremonię, wznosząc toast na cześć Matki ze srebrnej piersiówki, którą kupiła mu w prezencie. „Dziękuję, że wyszłaś za mnie, starego bidaka” – powiedział. Dotąd znał tylko kelnerki z przydrożnych barów i kowbojki, a Matka reprezentowała całkiem nowy i wyższy typ istoty ludzkiej.

A tak naprawdę było chyba inaczej: wyszła za Tatę między innymi dlatego, że zaczęła się bać. Podczas wojny lubiła się przechwalać, że studiuje sztukę w Greenwich Village – a wierzcie mi, w Leechfield to było coś – i zaliczyła strasznie wielu mężów, tak wielu, że robiła wszystko, żeby ich istnienie zachować w tajemnicy. Jej sytuacja finansowa stale się pogarszała: w ciągu piętnastu lat z wiejskiego domu w Connecticut trafiła do przyczepy na parkingu w Leechfield. Jej nieokiełznany charakter nie pasował do sterylnych lat pięćdziesiątych. Po drodze to i owo utraciła, a utrata rzeczy ją przerażała. Tata był wystarczająco przystojny i odpowiednio łączył w sobie cechy wyrzutka społeczeństwa i obywatela. Nie przejmował się zbytnio jej dziwactwami, które miały robić wrażenie na zimnokrwistych jankeskich mężach. Znał tylko jednego Marksa, Groucho, i tylko jeden taniec, cajuński two-step. Zanim po raz pierwszy poszedł z nią do łóżka, wziął myjkę i drzewnym spirytusem zmył jej makijaż, mówiąc, że chce widzieć, w co się pakuje.

Początki były całkiem szczęśliwe. Za zasiłek dla weteranów kupili mały domek w szeregu identycznych domków. Było to więcej, niż się Tacie kiedykolwiek marzyło. Taki był dumny, że ma żonę, którą obchodzi coś więcej niż jej fryzura, że zrobił półki na jej książki o sztuce, porozwieszał po całym domu jej obrazy i obiecał, że kiedyś zbuduje dla niej pracownię, by nie musiała trzymać sztalug w jadalni.

Tata dorastał z trzema hałaśliwymi braćmi i siostrą w obozie drwali na wyrębie w porośniętym sosnowymi lasami rejonie wschodniego Teksasu zwanym Wielkim Gąszczem. Rodzina obchodziła się przeważnie bez gotówki, kawę i cukier kupowała za talony w sklepie Kirby Lumber Company. Z wyjątkiem wyżej wymienionych produktów oraz takich luksusowych rzeczy jak perkal na ubrania wszystko inne sami uprawiali, odstrzeliwali i łapali.

Był to świat, który zanikł na długo przed moimi narodzinami, ale go pamiętam. Ojciec opowiadał mi tyle historii ze swojego dzieciństwa, że pod wieloma względami wydaje mi się, że bardziej żywo je pamiętam niż własne przeżycia. Opowiadał je wielokrotnie, a jego słuchaczami byli popijający mężczyźni, z którymi w dniach wolnych od pracy grał w domino. Kiedy ich żony były przekonane, że poszli płacić rachunki, spotykali się w siedzibie Legionu Amerykańskiego, na zapleczu sklepu wędkarskiego albo w lokalu związku zawodowego. Któraś wkurzona małżonka nazwała ich w końcu Klubem Łgarzy i ta nazwa do nich przylgnęła. W opowieściach, które tam snuli, z pewnością niewiele było konkretnej prawdy.

Jeśli nie liczyć poranka Wigilii Bożego Narodzenia, kiedy o świcie zbierali się na parkingu Legionu Amerykańskiego, żeby przez okna swoich pikapów wymienić się prezentami, którymi były identyczne butelki Jacka Daniel’sa, nie mieli stałego miejsca i terminu swoich spotkań. Nie widziałam nigdy, żeby coś planowali. Nigdy do siebie nie dzwonili. Nie wysyłali żon ani dzieci, żeby przekazały wiadomość, że w takim a takim miejscu się spotkają. Wyglądało to tak, że jednocześnie o określonej godzinie przybywali krętymi drogami w określone miejsce, co w jakiś tajemniczy sposób było ustalone w ich zbiorowej mózgownicy. Nigdy nie trafiła tam żadna kobieta. Byłam jedynym dzieckiem, które dopuszczali do swojego towarzystwa, co często służyło za dowód mojego beznadziejnego zepsucia. Prosiłam Tatę o pieniądze na coca-colę, grę w shuffleboard albo żeby odblokować stół bilardowy, i było już tylko kwestią czasu, że ktoś na nas nakabluje, że mnie rozpuszcza i że jak tak dalej pójdzie, skończę w rynsztoku. Takie komentarze zawsze wydawały mi się trochę zbyt prawdziwe. Czasami udawałam nawet, że oddaję mu monetę albo że nie mam śmiałości podejść do stołu bilardowego. Ale Tata tylko kiwał głową na takie gadanie. „Zostawcie ją w spokoju. Może robić, co chce, jest już dość duża, no nie, Pokey?”. A ja wtedy mówiłam, że chyba tak.

Tata opowiadał najfajniejsze historie ze wszystkich członków Klubu Łgarzy. Kiedy zaczynał, pozostali zawsze milkli i wpatrywali się w swoje kolana, karty albo w zawartość kufli z piwem, jakby pogrążali się w modlitwie. Nieważne, na ile tematów przeskakiwał albo jak daleko opowieść odbiegła od punktu wyjściowego, zanim do niego wrócił. Miał ten dar: umiał sprawić, że mu wierzono. Doszedł w tym do mistrzostwa, tak jak w blefowaniu w pokera, co prawdopodobnie nastąpiło, zanim ja się pojawiłam. Wyraz jego surowej twarzy mieszańca zmieniał się, to był poważny i bezmyślny, to niespodziewanie Tata robił z siebie karykaturę. Do każdej postaci, o której opowiadał, dobierał określoną minę. Kiedy wysuwał i usztywniał szczękę, spodziewałam się, że przemówi niewyraźnym akcentem swojego wuja Husky’ego. Szeroko otwarte oczy wyobrażały czarnego imieniem Ugh, który nauczył go grać w karty i w kości. Siostra Taty sznurowała wargi, wyrażając nieustanne niezadowolenie. Matka nosiła ogromny czepek, otaczający jej głowę jak wielka niebieska aureola, anonsował więc ją zawsze, rozkładając dłonie w kształt wachlarza z tyłu głowy i mówiąc: „Teraz wchodzi Mamcia”.

Widzę go wyraźnie na popołudniowym spotkaniu Klubu Łgarzy. Siedzi przy chwiejącym się karcianym stoliku obciążonym butelką. Jeszcze teraz scena ta wydaje mi się tak realna, że nie potrafię pisać o niej inaczej jak w czasie teraźniejszym.

Macham nogami, siedząc przy barze w siedzibie Legionu, wyłuskuję niepalone orzeszki z jutowego woreczka, a Tata przesuwa po stole kostki domina. Słychać, jak stukają o siebie. Nie zaczęłam jeszcze chodzić do szkoły, więc dzień wydaje się nie mieć początku ani końca, zatrzymał się w cuchnącej piwem ciemności lokalu Legionu.

Cooter zapytał Tatę przed chwilą, czy planował ucieczkę z domu.

– Tego się nie planowało – mówi Tata, niespiesznie zapala papierosa, zdejmuje z języka parę drobin tytoniu gestem, który zdaje się trwać w nieskończoność. – Stary dał mi srebrną dolarówkę, kazał iść do miasta i kupić kawę. Po drodze przechodziło się przez tory. Kiedy ten stary pociąg wyjeżdżał zza zakrętu, musiał zwolnić. A jak zwolnił, wskoczyłem, a dolar ze mną. Załapałem robotę przy młócce pszenicy aż w Kansas. Spaliśmy ze starszymi chłopakami w stodole jednego faceta. Miał na imię Hamlet. Najbardziej żałosny sukinsyn, jakiego ziemia nosiła. Nie dawał nic do picia od wschodu słońca do obiadu. A żonkę miał najpikniejszą, jaką se można wyobrazić. Z tyłkiem jak dwa buldogi w worku.

Na te słowa wszyscy się roześmiali.

Pytam go, jak wrócił do domu, więc podejmuje przerwany wątek. Czekając na odpowiedź, rozłupuję paznokciem świeży orzeszek. Nieprażona skorupka jest miękka jak skóra, sam orzech gumiasty, a bez soli prawie nie ma smaku. Tata dopija piwo i przesuwa kostkę domina.

– Nie od razu. Wskoczyłem do pociągu Double-E z Kansas City do Nowego Orleanu. Zimno?

Omiata nas wzrokiem, jakbyśmy mogli wątpić, że było zimno.

– Wiatr zawiewał przez szpary w tych towarowych wagonach i ciął jak żyletka. Normalnie podrzynał człowiekowi gardło. W końcu gdzieś w Arkansas załadowali bydło i przytuliłem się do starej krowiny. Bez niej zamarzłbym na śmierć. Często myślę o tej krowie. Próbowałem ją doić, ale mleko było zamarznięte na kość. Jak lody na patyku.

– Zalewasz – odzywa się Shug, jedyny czarny, jakiego widywałam w lokalu Legionu, a i to tylko wtedy, kiedy była tam reszta członków Klubu. Ma na głowie ciemnozielony kapelusz pork pie z zatkniętym z boku jokerem z talii kart. Wiadomo, że nie znosi, jak Tata pieprzy trzy po trzy, więc kiedy jest przy tym, stara się zadbać o wiarygodność jego opowieści.

– A ty to niby nie – mówi Tata i wsypuje trochę soli w trójkątny otwór puszki z piwem. – Spróbowałbyś przejechać się w styczniu takim jebanym wagonem. Sikałbyś kostkami lodu. Kurwa, gwarantuję ci.

Obecni kiwają głowami. Tata zastanawia się nad kolejnym ruchem, udając, że analizuje układ kostek domina. Leżą jedna za drugą równo jak cegły w ścianie, a kiedy Tata którąś wybiera, robi cały pokaz z kładzenia jej na blacie, a potem odnotowywania swojego wyniku.

– Jak wyładowali jednego gościa z sąsiedniego wagonu, był sztywny jak deska. Stary był. Taki stary nie powinien jeździć pociągami. Kiedy go przechyliliśmy, żeby wynieść dalej – było nas czterech albo pięciu – z nogawki wypadło mu z dwanaście takich okrągłych puszystych kulek. Białych, wielkości kciuka.

Pokazuje na kciuku, jakie były.

– To pewnie perły w koronie – komentuje Shug.

Tata z poważną miną patrzy przed siebie, jakby stary człowiek, o którym mowa, stał tu we własnej osobie, czekał, aż jego historia zostanie wiernie opowiedziana, i był świadkiem ignoranckich uwag, które musiał ścierpieć Tata.

– Nic takiego. Jak się zamkniesz, powiem ci, głąbie jeden, co to było.

– Niech mówi – wtrąca Cooter i pochyla głowę, zanurzając ją w chmurze dymu z papierosów. Cooterowi przeszkadza kolor skóry Shuga, nie pomija żadnej okazji, żeby mu przygadać, co pozostali ignorują. Shug częstuje mnie ciastkami z figowym nadzieniem, które wyjmuje ze schowka w samochodzie. Przykro mi, kiedy widzę, jak go bez powodu rugają, a on nic nie mówi. Znam jednak reguły, więc siedzę cicho.

– Jeden gość miał przy sobie dużą czarną patelnię. Rozpaliliśmy ognisko na skraju bocznicy towarowej. Obozowali już tam włóczędzy, jacyś inni goście się tam urządzili. Nikt nas nie zaczepiał. Ten stary leżał za nami sztywny jak ta ławka, na której siedzę.

– Nie żył? – pytam, a mężczyźni wiercą się na krzesłach, co jest sygnałem, że mam się zamknąć, więc milknę.

– To fakt. I nigdy nie zgadniecie, co było, kiedy się roztopiły.

To jest punkt zwrotny. Tato rozgląda się po wszystkich, żeby się ponapawać. Nawet nie udają, że to ich nie obchodzi. Cichnie nieustający stukot kostek domina. Nawet dym z papierosów, zdawałoby się, przestaje na minutę wirować w powietrzu. Nikt nie pociąga łyka.

– Pękły z trzaskiem jak fajerwerki i rozszedł się smród, jakiego sobie nie wyobrażacie.

– To były pierdy? – woła w końcu Cooter wysokim falsetem, a mężczyźni wybuchają śmiechem. Jabłko Adama na szyi Taty chodzi w górę i w dół, Ben uderza ręką w stół, a Shug musi po chwili otrzeć łzy.

Kiedy wszyscy się uspokajają, Tata znów puszcza w koło butelkę i wraca do historii o swoim powrocie do domu, nie siląc się nawet na płynne przejście.

– Co tu dalej gadać. Przeszedłem po prostu przez ostre trawy na stare brudne podwórko Taty. Siedział na ganku. Dokładnie tak, jak go rok temu zostawiłem. Patrzy na mnie, poważny jak cholera, i mówi: „Kawe przyniesłeś?”.

Dla Matki takie historie stanowiły dowód stałości Taty. Z każdej podróży zawsze wracał do obozu drwali, a powrót był czymś, czego już bardzo od mężczyzny potrzebowała. Tata był jej opoką. Koledzy, z którymi pracował, twierdzili, że dało się regulować zegarek według tego, jak zajeżdżał na parking albo jak z kliknięciem otwierał pudełko z drugim śniadaniem. Kiedy nam opowiadała o jego dzieciństwie, udawała czasami przerażenie okrucieństwem tych opowieści – oblewali wrzątkiem żywą świnię, żeby pozbyć się szczeciny, i tym podobne. Naprawdę jednak podziwiała ten świat, tak jak pełne bólu zawodzenie bluesa, którego słuchała z trzeszczących płyt z Bessie Smith.

Kiedy poznała Tatę, bardzo chciała zajść w ciążę. Miała trzydzieści lat, a wtedy uznawano, że to późny wiek. Tata szalał za dziećmi. Podczas wojny pisał zabawne szczegółowe listy do swoich siostrzeńców, Boba Earla i Patty Ann, których nazywał Booger Red i Shadow. Nie przysyłał ich często, ale w jego ujęciu obóz dla rekrutów, a potem wojna sprawiały wrażenie wspaniałych wakacji pod namiotem. „Gdybyś tak słyszał, Booger, jak dzisiaj strzelałem do samolotu z karabinu maszynowego kaliber 50. Żecz jasna był sterowany radiem to kapitalnie jak się wypuszcza samolot w kturym nikogo nie ma. Powiedz mojej shadow żeby jadła dóżo fasoli to urośnie na tyle, że pujdzie do lotnictwa a nie tego śmierdzącego wojska. Ha ha”. W tym samym mniej więcej czasie pisał do siostry, że chciałby mieć dzieci. „Chyba za stary jezdem, żeby zakładać rodzine ale miałem swój dzień. Dostałem przepustkę na 48 godzin do Londynu i użyłem z angielskimi dziewczynami”. Kartka wysłana później z Paryża jest bardziej zagadkowa: „Waże 80 kilo i czuje się podle”.

Listy z czasów wojny przekazała mi ciotka Iris, siostra Taty, za którymś razem gdy podczas studiów przyjechałam na Południe, co rzadko się zdarzało. Przechowywałam je w pudełku po cygarach, które pomalowałam sprayem na złoto z okazji Dnia Ojca. On trzymał w nim przedtem stare odcinki wypłat z Gulf Oil, a potem upchnął je w wojskowej szafce, którą otworzyliśmy dopiero po nabożeństwie po jego pogrzebie.

Dotąd pamiętam zapach, jaki z niej wionął, kiedy wyłamaliśmy kłódkę. Przeniknął listy i wciąż się tam utrzymuje – woń wilgotnego papieru, smaru do broni i kredy osiadłej na brzegach zagadkowego cedrowego pudełka, które, jak w końcu odkryliśmy, okazało się wabikiem na indyki. (Jego pokrywka, przymocowana z jednej strony drewnianym kołkiem, wydaje dźwięk przypominający urywane gulgotanie, kiedy przesuwa się ją tam i z powrotem po pociągniętych kredą brzegach). Swojego colta trzymał owiniętego w cielistą irchową szmatkę. Choć odkąd nauczyłam się strzelać, prawił mi kazania o tym, jak niebezpieczna jest naładowana broń, znalazłam w magazynku nabój i do tej pory nie wierzę, że zostawił go tam przypadkowo. Był zbyt ostrożny, żeby coś takiego zrobić. Umieścił go tam umyślnie, a ja wiele bym dziś dała, żeby się dowiedzieć, z jakiego powodu. Czyją twarz sobie wyobrażałeś, Tato, swoją czy cudzą, kiedy wsunąłeś magazynek i może po chwili namysłu zabezpieczyłeś broń? Nawet gdybym zdobyła się na to, żeby go przed śmiercią zapytać, wzruszyłby zapewne ramionami, wpatrując się w chmurę dymu z camela. Może zacząłby opowiadać o swojej pierwszej wiatrówce na wiewiórki albo zrobił wykład, jak wodzić lufą strzelby za kaczką krzyżówką, zanim się do niej strzeli. Jak większość ludzi najlepiej kłamał, kiedy coś przemilczał, a gdy nie chciał, żebyśmy się czegoś dowiedzieli, nie było sensu o to pytać.

Koperty pobrudzone są smarem, od którego papier używany w wojsku zrobił się miejscami szary i przezroczysty. Od czasu inwazji w Normandii mają ten sam rozmiar i widnieją na nich cotygodniowe daty, z nielicznymi wyjątkami. Podobno Babcia napisała do jego dowódcy skargę, że nie ma od Taty żadnych wiadomości, odkąd pojechał za ocean. Kapitan Pearse, niebieskooki absolwent West Point, który później załatwił ojcu awans za udział w walce, kazał mu co niedzielę pisać do matki. Na pieczęci widać parafkę młodego oficera, „Capt. P.”, jego schludne drukowane pismo, przeciwieństwo bazgrołów Taty. Tacie zawsze trzęsły się ręce, być może sam też był Nerwowy i tylko ukrywał to lepiej niż większość ludzi.

Na kopertach nie było znaczków, jedynie czarne stemple poczty wojskowej, a te z datami po 1944 roku miały w rogu pieczęć „Przeszło przez cenzurę w bazie”. Cenzorzy wycinali żyletkami niektóre słowa, pozostawiając podłużne otwory na tych stronach, gdzie Tata próbował aluzyjnie przekazać rodzinie w kraju, gdzie się znajduje. Ton listów ewoluuje – od przechwałek wiejskiego chłopaka do powagi frontowego żołnierza: „Chyba zemglejesz, jak opowiem, co widziałem [przerwa] kilka dni temu, a dziś znalazłem część jego rzeczy i powiedzieli że [przerwa]. Straszna wiadomość. Pszekaż proszę jego Tacie, że wyryłem jego nazwisko na drzewie tam gdzie to się stało nad rzeką [przerwa]. Powiedz mu, że to naprawdę ładne miejsce. Pogadam z nim jak wrócę do domu”.

W szafce były sepiowe zdjęcia z jego dzieciństwa z początków tego stulecia, zawinięte w etaminę, w jaką owija się sery. Na moim ulubionym jest ciotka Iris z czterema chłopcami – wujkiem A.D., Tatą (też oznaczonym tylko inicjałami – J.P.), wujkiem Pugiem i wujkiem Timem. Chłopcy mają od metra osiemdziesięciu do metra dziewięćdziesięciu wzrostu. Pod ogrodniczkami nie noszą koszulek. Ich podobne do siebie, krótko przycięte włosy, z których, jak twierdził Tata, można trzema pociągnięciami dłoni wyżąć rzeczną wodę, są ciemne i gładkie jak u fok. Z niezwykłą powagą trzymają pojedyncze wiosło jak totem. A z wielkiego pekanu za ich plecami zwiesza się kilka martwych aligatorów, które upolowali na skóry. Pamiętam, jak Tata opisywał gaz błotny wydobywający się wokół ich płaskodennej łódki. Mały Tim siedział przeważnie na dziobie z latarnią, w której świetle oczy aligatorów stawały się upiornie czerwone. Na innym zdjęciu jego matka, z twarzą częściowo zasłoniętą przez ogromny czepek, trzyma kantar muła, którego dziadek podobno zachłostał na śmierć, bo taki był uparty na polu. Dziadek na fotografii jest młodszą, pełną sił wersją zwapniałej istoty, jaką oglądałam w osiemdziesiątym szóstym roku jego życia – mocny brązowy mężczyzna w kowbojskim kapeluszu rozparty w stojącym na werandzie fotelu na biegunach o siedzisku z trzciny, a przy nim trzy psy myśliwskie, sprawiające wrażenie równie małomównych jak on.

Znaleźliśmy wycinek z „Life” dotyczący Normandii. Tata podopisywał na gazecie nazwiska pod podobiznami mężczyzn wysiadających z łodzi w fale przyboju i trzymających karabiny nad głową, żeby się nie zamoczyły. Inni pozowali na czołgach. Przy niektórych twarzach Tata dodał nazwiska – Rogers, Kinney, Brown, Gustitus. Część poprzekreślał krzyżykiem.

W szafce były też pokwitowania od prawie wszystkich rachunków, które w życiu zapłacił. Nie ufał bankom, uważał, że czeki i karty kredytowe to zasadzki zastawiane przez wielkie firmy, żeby człowiek, nie zdając sobie z tego sprawy, wydawał pieniądze, których tak naprawdę nie posiada. Gdyby inkasent z Southwestern Gas miał czelność zapukać kiedykolwiek do naszych drzwi, by utrzymywać, że Tato w 1947 roku nie zapłacił trzech dolarów za gaz, pokazano by mu przepasany gumką pakiet rachunków z tamtego roku, a następnie prostokątną pieczątkę na wypłowiałym pelurowym papierze z napisem ZAPŁACONO. Tata nigdy nie dokonał takiego wyczynu, ale wieczorami, kiedy rozkładał kwity w porządku chronologicznym, dawał jasno do zrozumienia mnie i siostrze, że codziennie jakiś republikański skurwysyn (tak się wyrażał) w garniturze wycygania od człowieka pracy te trzy dolary, na które nie ma pokwitowania. Jego na tym nie przyłapią.

Ci osławieni republikanie byli postrachem mojego dzieciństwa. Kiedy zapytałam Tatę, kim właściwie są (było to chyba podczas debaty Kennedy’ego z Nixonem), powiedział, że republikanin to ktoś, komu nie smakuje jedzenie, dopóki się nie dowie, że ktoś inny głoduje. Uznawałam to za świętą prawdę dłużej, niż mam ochotę przyznać. Od bycia republikaninem gorsze było chyba tylko bycie łamistrajkiem.

Oni właśnie stanowili główny temat jednego z ulubionych wykładów Taty. Z jakiegoś powodu utkwił mi w pamięci ten, który wygłosił pewnego ranka, kiedy byłam już na tyle duża, że mogłam prowadzić samochód, i podjechałam jego pikapem, żeby zabrać go po nocnej zmianie. Prześlizgnęłam się na siedzenie pasażera, żeby przejął kierownicę. Kiedy wsiadł, w kabinie zapachniało zwietrzałą kawą i rozpuszczalnikiem, którym zmywał z rąk ropę naftową.

– No to jedziemy – powiedział. – Na cyfrach to ja się zawsze znałem. Matma i tak dalej. Mogłem od razu dostać posadę kierownika zmiany.

Machnął kaskiem w stronę białych zbiorników z ropą i płonących wież przy drodze.

– Dwanaście tysięcy dolarów rocznie, niezła pensja. Wezwał mnie pan Briggs. Sekretarka podała kawę, taką jak lubię. Biurko miał szerokie jak ta szosa, z solidnego mahoniu. „Pete”, mówi do mnie, „jak przestaniesz się przejmować łamistrajkami, twojej rodzinie wyjdzie to naprawdę na dobre”. Podziękowałem mu. Uścisnąłem dłoń. A parę dni później dowiedziałem się, że dali tę posadę staremu draniowi.

Nie miałam pojęcia, kim był stary drań, ale ta opowieść miała własne szybkie tempo, więc nie było sensu jej przerywać.

– Niedługo stary drań zaczął się źle czuć. Bolała go głowa i krzyż. Bandzioch mu spuchł tak, że wylewał się ze spodni. Chwyciła go kolka.

W tym momencie Tata wyprztyknął chyba niedopałek papierosa przez trójkątne boczne okienko, żeby przez chwilę zebrać myśli.

– No i widzisz, Pokey, udławił się tą robotą. Nie uwierzysz mi, ale jego żona jest teraz wdową. Więcej pieniędzy, niech se w dupę wsadzi. Durny skurwysyński łamistrajk.

Kiedy wypowiadał to ostatnie słowo, tak mocno ścisnął kierownicę, że knykcie mu pobielały.

– Pokey, każdy łamistrajk, nie tylko tu, każdy i wszędzie, czy to w drugstorze, u stolarzy czy gdziekolwiek… – Tu odmalował budzący grozę portret osobnika, który siłą rozdziawia dzieciom buzie, żeby im wyrwać kawałek chleba.

Na samym dnie szafki, pod stosem zapakowanych w plastik koszul, które każdego roku na Gwiazdkę kupowałyśmy u Searsa albo w Penney, a on ich nigdy nawet nie odpakował, znalazłyśmy skarpetkę, a w niej zwitek banknotów, całe trzy tysiące dolarów – były to, jak się domyślam, pieniądze z hazardu, jego wersja zabezpieczenia na przyszłość.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Ronald David Laing, Podzielone „ja”. Egzystencjalistyczne studium zdrowia i choroby psychicznej, przeł. Maciej Karpiński, Poznań: Dom Wydawniczy Rebis, 1999, s. 46–47. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

[2] Jeśli nie oznaczono inaczej, tłumaczenie własne.