Kepler62. Część piąta. Wirus - Timo Parvela, Bjorn Sortland - ebook

Kepler62. Część piąta. Wirus ebook

Parvela Timo, Bjorn Sortland

4,1

Opis

Po strasznych przeżyciach w wiosce Szeptaczy życie na planecie Kepler62 tylko pozornie wraca do normy. Joni na szczęście czuje się już lepiej, ale nie może wybaczyć sobie tego, co się stało. Ari pilnie strzeże swojego sekretu, a Marie znika na całe dnie i nikt nie wie, gdzie.

Kiedy Ari i Marie znajdują tajemniczą wiadomość nadesłaną przez dziwną sondę, orientują się, że jedno z nich wie więcej od pozostałych… Prawda o tym, po co naprawdę zostali wysłani na tę wyprawę, okaże się straszniejsza od najgorszych koszmarów. Tymczasem idzie zima, a ON zaczyna się budzić…

Krótkie teksty, przemyślane suspensy i świetne ilustracje sprawiają, że nie sposób się od lektury oderwać.

Książka wydana w ramach projektu „Bliskie-dalekie sąsiedztwo".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 94

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (28 ocen)
10
12
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Timo Parvela, Bjørn Sortland, Pasi Pitkänen and WSOY, 2017 Text © Timo Parvela, Bjørn Sortland 2017 Illustrations © Pasi Pitkänen 2017 First published in 2016 by Werner Söderström Ltd with the Finnish title KEPLER62 - Kirja 5: Virus and simultaneously by Piggsvin with the Norwegian title Kepler62 – Virus. Polish translation published by arrangement with Bonnier Rights, Finland, and Macadamia Literary Agency, Warsaw. © tłumaczenie Iwona Kiuru 2021 © for Polish edition by Wydawnictwo Widnokrąg 2021
Redaktorka prowadząca serię Kepler62: Dorota Górska
Skład i łamanie wersji polskiej oraz adaptacja okładki: Maria Gromek
Redakcja: Wojciech Górnaś | Redaktornia.com
Korekta: Magdalena Wójcik
Opieka produkcyjna: Multiprint Joanna Danieluk
This work has been published with the financial assistance of FILI – Finnish Literature Exchange Książka wydana dzięki finansowemu wsparciu FILI – Finnish Literature Exchange.
Piaseczno 2021 Wydanie I Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-958453-8-3
Wydawnictwo WIDNOKRĄG
www.wydawnictwo-widnokrag.pl
www.bliskie-dalekie-sąsiedztwo.pl
Konwersja:eLitera s.c.

1.

Zerwał jabłko. Z drzewa. A przynajmniej owoc odrobinę przypominał jabłko. Odgryzł duży soczysty kawałek i powoli go przeżuwał. Sok wytrysnął mu z kącików ust i spłynął na klatkę piersiową. Wiekowy ochroniarz przytruchtał spomiędzy drzew. Dyszał ciężko, zmęczony biegiem przez cały las. Chłopiec stał bez ruchu, trzymając w ręce jabłko, i czekał, aż mężczyzna do niego dotrze. Potem wręczył mu owoc. Ich spojrzenia się spotkały: pełne życia, zawadiackie oczy chłopca i poważne, ale ugodowe oczy starszego pana.

– Słyszałeś kiedyś o drzewie wiadomości dobrego i złego? – zwrócił się do chłopca ochroniarz.

– Niech się pan nie martwi. Wszystko będzie dobrze – odpowiedział.

Stary mężczyzna uśmiechnął się i odgryzł kawałek owocu. Jego głowa eksplodowała.

Ari momentalnie otworzył powieki. Słońce raziło go w oczy. Porośnięte trawą zbocze przywodziło na myśl ciepłe futro jakiegoś kolosalnego zwierzęcia. Pozostali mieszkańcy bazy najwyraźniej zajmowali się już codziennymi obowiązkami.

Głowa Ariego, wciąż nie do końca przebudzona, rejestrowała pojedyncze szczegóły niczym poszczególne okienka z kalendarza adwentowego.

Oto Min-Jun pokazywał Swietłanie pierwszą marchewkę, która wyrosła w ich ogródku warzywnym. Na Keplerze-62e wszystko rosło błyskawicznie, było tam więcej światła niż na Ziemi.

Dalej, na przeciwległym zboczu, dostrzegł pomiędzy panelami słonecznymi nienaturalnie jasnego stwora. To pewnie Olivia w swoim ochronnym skafandrze. Ari zmarszczył brwi. Poczuł, jak jakieś nieprzyjemne uczucie skręca mu żołądek. Nie wiedział, co właściwie myśleć o kobiecie, która uratowała życie jego młodszego brata, ale przecież to właśnie przez nią Joni w ogóle zachorował. A przynajmniej tak uparcie twierdziła Marie.

Marie. Na jej widok poczuł pustkę. Ostatnio dziewczyna zrobiła się trochę dziwna. Dużo czasu spędzała w samotności. Raz za razem odłączała się od grupy, a kiedy wracała, miała minę winowajczyni. Ari uznał, że lepiej zachować wobec niej dystans. Sam już nie wiedział, co myśleć i komu wierzyć.

Na szczęście Joni już prawie całkiem wyzdrowiał. Olivia nadal codziennie kontrolowała jego samopoczucie, robiła mu badania i wszystko notowała. Mały nadal był blady i zmizerniały, ale przecież zawsze tak wyglądał. Porcelanowy kotek, któremu brakuje kawałka ogona. Joni i Lisa wyszli właśnie z modułu mieszkalnego. Ari uśmiechnął się pod nosem na widok młodszego brata, który z ekscytacją tłumaczył coś Lisie, żywiołowo przy tym gestykulując. Swego czasu Joniego głęboko poruszyła śmierć Szeptaczy, za którą najwyraźniej czuł się odpowiedzialny. To był oczywiście nonsens, bo przecież nie mógł nic poradzić na własną chorobę, ani nijak nie mógł wiedzieć, że wirus, którym był zakażony, jest dla Szeptaczy zabójczy. Na szczęście towarzystwo Lisy wpływało na niego zbawiennie. Dziewczynka, która pochodziła z Kanady, miała w sobie jakiś spokój, stabilność i równowagę. Zaraz po Jonim była drugą najmłodszą uczestniczką wyprawy, ale sprawiała wrażenie znacznie starszej od rówieśników. Ari nie był całkiem pewien, lecz coś mu podpowiadało, że jego młodszy brat trochę się w niej podkochuje. Kto by pomyślał!

Zachichotał sam do siebie i wyciągnął ręce, by poczuć pod głową trawę. Natychmiast natrafił palcami na chłodny kawałek metalu. Po raz kolejny wyjął z kępy traw tablet wykonany z lekkiego, nieznanego metalu, i zaczął wpatrywać się w logo znajdujące się na tylnej obudowie. Robił tak już wiele razy w ostatnich tygodniach, od czasu, gdy ukradł sprzęt wielkim, łysym niedźwiedziowatym istotom. Gnamerom. KTA. Wiedział, że to nieprawdopodobne, by ktoś tutaj używał takiej samej kombinacji liter. Ale niby jakim cudem te sykające stwory mogą być w posiadaniu urządzenia, które wyprodukowane zostało na Ziemi? To by oznaczało, że oni sami wcale nie są pierwszymi przybyszami stamtąd zamieszkującymi Keplera-62e. A to by znów dowodziło, że ktoś przed nimi wiedział już o Szeptaczach i Sykaczach, dwóch gatunkach, które tu spotkali... Na planecie oczywiście są też inne żywe istoty: ogromne stworzenia przypominające ptaki, małe jaszczurki o sześciu nogach, umykające włochate kulki, które nazywali piszczałkami, bo kiedy się przestraszyły, wydawały takie same odgłosy jak gumowe zabawki dla psów, oraz całe mnóstwo innych żyjątek. Ale Szeptacze i Sykacze byli oprócz nich jedynymi inteligentnymi istotami. Na razie.

Ari przeczuwał, że klucz do rozwiązania zagadki kryje się w tablecie. Obrócił go w rękach, musnął metalową powierzchnię. Urządzenie pozostało wygaszone. Dalej nie udało mu się zajść, chociaż upłynęły już tygodnie. Przyrząd miał chyba jakiś czujnik, prawdopodobnie na odcisk palca, lecz na dotyk Ariego nie reagował. Po drugiej stronie znajdował się jeszcze rząd metalowych wypustek, ale żadnych innych przycisków czy wyłączników. Może Olivia coś by o tym wiedziała? Z jakiegoś powodu Ari nie chciał jednak pokazywać jej urządzenia. Gnamerzy oczywiście umieliby otworzyć tablet, ale odkąd spalili wioskę Szeptaczy, ślad po nich zaginął.

Opaska na nadgarstku zapiszczała. Czas przenieść się do cienia. Dostali dokładne wytyczne na ten temat, na wszystkie tematy. Ich zdrowie było kontrolowane przez codzienne pomiary i każdy miał własny czujnik, który mierzył im tętno, ciśnienie krwi, temperaturę i prawdopodobnie wiele innych rzeczy. Poza tym w określonych warunkach, tak jak teraz – z powodu zbytniego upału i promieniowania ultrafioletowego – czujniki ostrzegały ich, że muszą się chronić.

Ari zerwał pojedyncze źdźbło trawy. Wyglądało jak trawa, pachniało jak trawa, a mimo to było czymś innym. Życie płynęło tu tak samo jak na Ziemi; oddychali, mówili, jedli, wydalali i spali. A jednak nic nie było tak jak wcześniej. I nigdy już takie nie będzie. Nadal trudno to ogarnąć umysłem.

Podniósł się i wcisnął tablet do szczeliny w kamieniu, w której go przechowywał. Wciąż jeszcze powracały do niego urywki snu. Pamiętał jabłko, które dawno temu wziął sobie w dziale owoców w sklepie, w jakiejś innej rzeczywistości, w innym życiu. Może w życiu kogoś innego. A przynajmniej takie odnosił wrażenie.

2.

Dzień 61.

ON jest niespokojny. JEGO sen zelżał. Przebudza się. Zbyt wcześnie, ponieważ nie mogę przyspieszyć procesu, który tu się rozgrywa. Jeszcze trochę potrwa, zanim wirusy się odnowią, a bomba ponownie naładuje. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać; zamartwianie się niczego nie przyspieszy. Przeciwnie. Ale ON zawsze jest niecierpliwy. Nawet podczas snu. Zawsze. Teraz musimy tylko czekać.

Zanosi się na zmianę pogody. Inni tego nie zauważyli, ale ja wiem z radaru. Dotarliśmy tu w porze suchej, ale podejrzewam, że wkrótce będzie inaczej. Ciśnienie spada, wiatr zmienił kierunek. Roślinność zaczyna więdnąć, choć znaki są jeszcze tak niewielkie, że właściwie nie sposób ich dostrzec, jeśli się nie wie, co obserwować. Rok na Keplerze-62e trwa sto dwadzieścia dwa dni. Spędziliśmy tutaj połowę tego i warunki były znośne, nie licząc promieniowania ultrafioletowego, które momentami przekraczało normy. Nie martwi mnie czas, który minął, ale boję się tej połówki, która pozostała. Jaka jest zima na Keplerze-62e? O ile w ogóle można tak określić ten okres.

Chcę, żeby ON już się ujawnił i przejął stery. Tyle że nie wiem, jak pozostali na to zareagują. Niestabilność to coś, czego najmniej teraz nam trzeba, jest jeszcze mnóstwo do zrobienia! Najbardziej jednak niepokoją mnie te syczące głuptasy. Zniknęły, chociaż właśnie one mają mi pomóc w tej pierwszej fazie. Naprawdę sobie myślą, że osiągnęły zwycięstwo, skoro zniszczyły kilku Szeptaczy? Cóż za tępaki!

3.

– Jak się masz?

– Jakoś leci.

– Widziałeś Marie?

– Ostatnim razem rano. Szła znowu na plażę, a przynajmniej w tamtym kierunku. A co, stęskniłeś się już?

Ari poczuł, że szyja mu czerwienieje, i odchrząknął, by ukryć zakłopotanie.

– Pewnie, że nie. Straszna się z niej zrobiła dziwaczka.

– Pomyślałeś, że... – Joni urwał, a jego ciemne oczy podążyły za Lisą, która ciągnęła skrzynkę na narzędzia w stronę modułu mieszkalnego. – Będziemy się tu kiedyś żenić? Zaczniemy zakładać rodziny i płodzić dzieci?

– A z kim chcesz mieć dzieci? Z jakąś prześliczną łysą Gnamerką? Masz już kogoś na oku? – Ari szturchnął brata w bok.

– Zamknij dziób. To są... chore, ohydne bestie!

W oczach Joniego zalśniły łzy, kiedy próbował odpędzić od siebie myśli o Gnamerach palących ciała Szeptaczy na otwartym ogniu.

– Przepraszam.

– I ci drudzy... Lud Traw, Szeptacze. Zabiłem ich.

– Byłeś chory.

– Ale to ja ich zaraziłem. To ja miałem umrzeć, a nie oni!

– To nie była twoja wina. Ani niczyja. Wszyscy robiliśmy, co w naszej mocy, ale sytuacja była taka, a nie inna. – Ari próbował uspokoić brata.

– Ale... gdybyś wiedział, że tak się stanie, to byś mnie im oddał? – zapytał Joni. Jego oczy zapłonęły żarliwie. Ari poczuł, jak kurczy mu się serce.

– Zrobiłbym cokolwiek, żeby cię uratować.

– Nawet za cenę czyjegoś życia?

– Za każdą cenę. To przecież tylko, no... duże świerszcze czy pasikoniki, czy coś w tym stylu.

– To były żywe, czujące istoty!

– Mimo wszystko. Nie chcę żyć na tym świecie bez ciebie. Na żadnym świecie. Poza tym Olivia przecież powiedziała, że to był tylko przypadek. Tutejsze istoty nie są odporne na twój wirus. Tak samo było kiedyś w Ameryce. Odkrywcy przywieźli ze sobą choroby, które okazały się groźniejsze dla rdzennych mieszkańców niż dla nich samych – burknął Ari.

– Właśnie. A Olivia... Naprawdę wierzysz we wszystko, co ona mówi? – zapytał Joni.

– Pewnie, że nie.

– Uważam, że jest niebezpieczna.

– Nie wymyślaj. Ona jest szefową. Musi podejmować przykre decyzje.

– A jednak.

– Nie wymyślaj.

– Jeszcze zobaczysz!

– Nie wymyślaj.

Chłopcy zapatrzyli się w rozciągający się przed nimi krajobraz. Ich baza leżała w zielonej dolinie. Wokół wznosiły się wzgórza, a za nimi niebieściły góry. Po drugiej stronie pagórków zaczynał się las deszczowy, a dolina spadała ku błyszczącemu jezioru.

– Pomyśl, cała niezbadana planeta, z której w ciągu życia zdążymy zobaczyć tylko nędzny kawałek. Może nawet niewiele większy niż ta dolina. – Ari postanowił zmienić temat.

– Szkoda, że prawie wszystkie przyrządy badawcze i sterowane drony zostały zniszczone razem z tamtym pojazdem kosmicznym – powiedział przygnębiony Joni.

– Może ich nawet nie było na gwiezdnym żaglowcu Niña – wzruszył ramionami Ari.

– Jak to?

– Myślę... – Ari zerknął na młodszego brata. Nie był pewien, czy chce go martwić. Z drugiej strony Joni jest bystry, zwłaszcza we wszystkim, co ma związek z techniką. Może on zdoła wymyślić, jak otworzyć tablet. – Słuchaj, jest jedna rzecz, o której ci miałem powiedzieć, ale...

W tej samej chwili mały kaszlnął. Ari stracił wątek i z zaniepokojeniem przyjrzał się twarzy brata, próbując wyczytać z niej objawy choroby.

– Przestań się gapić! To nic takiego. Pyłek mi wleciał do gardła. Poza tym Olivia na okrągło robi mi badania krwi i na pewno w całym wszechświecie nikt inny nie został przebadany równie dokładnie! – Joni roześmiał się i wskoczył na Ariego, by powalić go na ziemię. Ważył mniej więcej tyle, co pchełka z lekką nadwagą, ale Ari pozwolił się przewrócić. Przez chwilę tarzali się tak, że wokół zaczęło się kurzyć.

– Przestań już, ty wielkoludzie! Poddaję się! – śmiał się Ari.

– Już ja cię nauczę! Skończysz się wreszcie wymądrzać! – wysapał Joni.

– Joni, ja...

– Co? Kochasz mnie, tak? To chciałeś właśnie powiedzieć?

– Phi. Miałem powiedzieć, że jesteś najohydniejszym smarkaczem na całej planecie! – prychnął Ari.

– Ja ciebie też – odpowiedział Joni zaskakująco poważnie.

Ari poczuł, że serce omal mu nie pęka. Czy to możliwe, że ich życie będzie płynąć właśnie tak? Wypełnione szczęściem? To jest możliwe. Musi być.