Kefi. Greckie wyspy – smaki i opowieści - Dionisios Sturis - ebook

Kefi. Greckie wyspy – smaki i opowieści ebook

Dionisios Sturis

4,5

Opis

Nie ma jednej kuchni greckich wysp – kulinarnego kanonu, który powtarzałby się na domowych i tawernianych stołach zarówno na Cykladach czy Sporadach, jak i na Wyspach Jońskich czy Dodekanezie. Każda wyspa to inny smak, który jest wypadkową jej odmiennej historii, kultury, specyficznego klimatu, wiatrów, które nad nią wieją lub nie wieją, i ludzi, którzy tam przybyli lub już wyjechali.

 

Dionisios Sturis, niczym wytrawny poszukiwacz skarbów, odwiedza kolejne

archipelagi i kulinarne zakątki, by słuchać, smakować i sprawdzać. Podążając za wonią

tymianku, goździków, gałki muszkatołowej i oregano, stara się znaleźć to, co w Grecji

najbardziej pożądane, a zarazem najtrudniejsze do opisania – KEFI.

 

Kulturowo odległe, językowo nieprzekładalne, za to instynktownie odczuwalne

wszystkimi zmysłami. Możemy doświadczyć KEFI, gdy patrzymy na Greków siedzących

wokół stołu, roześmianych, głośno rozmawiających, tańczących – wtedy właśnie dzieje się

grecka magia. Przepisy zebrane w tej książce pomogą Wam spełnić podstawowy warunek

tego stanu – przygotować dobre jedzenie. A reporterskie opowieści – zrozumieć życie

wyspiarzy i poczuć atmosferę ich małych ojczyzn. Reszta zależy od Was.

 

Bo KEFI może się zadziać wszędzie, nie tylko na greckich wyspach!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 192

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (14 ocen)
8
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jadzia_

Nie oderwiesz się od lektury

smakowita lektura, ślinka ciepła mi podczas czytania
00
Yedolte2

Dobrze spędzony czas

Wydaje mi się lepsza od Kalimery ale dania główne mogłyby być bardziej urozmaicone
00

Popularność




.

WSTĘP

Nie ma jed­nej kuchni grec­kich wysp. Nie ist­nieje ku­li­narny ka­non, który obo­wią­zy­wałby na do­mo­wych i ta­wer­nia­nych sto­łach na Cy­kla­dach, Spo­ra­dach, Wy­spach Joń­skich, Do­de­ka­ne­zie, na po­zo­sta­łych ar­chi­pe­la­gach oraz mniej­szych lub więk­szych wy­spach. I w kon­kretny spo­sób róż­niłby się od tego przy­ję­tego na sta­łym lą­dzie.

Każda wy­spa (tak jak każdy re­gion Gre­cji kon­ty­nen­tal­nej) to osobne uni­wer­sum – także pod wzglę­dem ku­li­nar­nym. Oso­bli­wo­ści te wy­ni­kają z nieco od­mien­nej hi­sto­rii i kul­tury, z wła­snego kli­matu, roz­miaru, gleby, z wia­trów, które nad nią wieją lub nie wieją, z mi­gra­cji i wielu in­nych czyn­ni­ków. Wi­dać to wy­raź­nie już na­wet pod­czas krót­kiego po­bytu na tej czy in­nej wy­spie, a co do­piero je­śli zo­stać na niej dłu­żej, zje­chać ją do­kład­niej, zaj­rzeć w in­te­rior, do­kąd tu­ry­ści zwy­kle nie do­cie­rają, do nie­po­zor­nej ta­werny, do ob­skur­nego ka­fe­nijo, wresz­cie do skrom­nego wy­spiar­skiego domu. Albo je­śli od­wie­dzić je­den z dzie­siąt­ków wy­spiar­skich fe­sti­wali ku­li­nar­nych, które od­by­wają się zwy­kle la­tem lub wcze­sną je­sie­nią i ostat­nio stały się sza­le­nie modne.

Ku­li­narną osob­ność wysp wi­dać także w grec­kich księ­gar­niach. Jesz­cze nie­dawno, gdy bu­szo­wa­łem w nich w dziale „kuch­nia”, naj­czę­ściej znaj­do­wa­łem książki ku­li­nar­nych ce­le­bry­tów, po­rad­niki z po­pu­lar­nymi die­tami lub ogól­no­kra­jowe „kuch­nie grec­kie”. A więc ta­kie, które – pa­ra­dok­sal­nie – de­fi­niują ka­non dość wą­sko, za­li­cza­jąc do niego tylko po­trawy naj­słyn­niej­sze, naj­bar­dziej roz­po­zna­walne, naj­bar­dziej znane, wszę­do­byl­skie, bo wy­stę­pu­jące za­równo na pół­noc­nych ru­bie­żach Tra­cji czy Epiru, jak i na po­łu­dniu Krety. Próżno by w nich szu­kać ar­bu­zo­wego cia­sta z wy­sepki Fo­le­gan­dros czy ko­tle­ci­ków z cie­cie­rzycy z Ro­dos – dań rów­nie ka­no­nicz­nych, ale jed­no­cze­śnie bar­dzo lo­kal­nych.

Dziś sprawy wy­glą­dają ina­czej. „Kuch­nie grec­kie” nie znik­nęły – jest ich wręcz co­raz wię­cej, wła­sną „kuch­nię grecką” ma już każdy sza­nu­jący się ku­li­narny ce­le­bryta i die­te­tyk. Ale obok, na tych sa­mych re­ga­łach, stoją książki z tra­dy­cyj­nymi prze­pi­sami z San­to­rini, Ro­dos, Sa­mos, Krety, Korfu, Eu­bei. Pra­wie każda wy­spa ma swoją książkę. Część jest po­rząd­nie wy­dana i zre­da­go­wana, ma lśniące, ape­tyczne zdję­cia, inne przy­po­mi­nają marną bro­szurę wy­dru­ko­waną w za­kła­dzie u szwa­gra, ale wszyst­kie pre­zen­tują uni­ka­tową war­tość. Ich au­tor­kami są ku­charki, dzien­ni­karki i an­tro­po­lożki (cza­sem także męż­czyźni), które jeż­dżą po wy­spiar­skich wio­skach, za­ga­dują sta­ro­winki, prze­ku­pują je słod­kimi ciast­kami i kawą, po czym pro­szą o prze­pisy, wspo­mnie­nia i aneg­doty: „A co się u was w śre­dnio­wie­czu ja­dło na przed­nówku?”, „A u nas jak dziew­czyna szła do ślubu...”. Two­rzą w ten spo­sób wiel­kie ku­li­narne ar­chi­wum. Ro­bią to z obawy, że dawne prze­pisy znikną, i w ge­ście oporu przed ku­li­narną glo­ba­li­za­cją, przed fast fo­odami i je­dze­niową de­gren­go­ladą po­ko­leń mło­dych Gre­ków, któ­rzy za­miast go­to­wać, wolą za­ma­wiać je­dze­nie z do­wo­zem do domu. Do ra­tow­ni­ków i ra­tow­ni­czek lo­kal­nych tra­dy­cji na­leżą choćby Aglaia Kre­mezi z wy­spy Kea czy So­fia Hapsi z Lim­nos, bo­ha­terki ko­lej­nych roz­dzia­łów tej książki. Przed nimi zaś była nie­stety już nie­ży­jąca Evi Vut­sina z Lef­kady – pi­sarka, kry­tyczka ku­li­narna i re­stau­ra­torka. Już trzy de­kady temu tłu­ma­czyła, że au­ten­tycz­ność w je­dze­niu jest ważna – ale że ku­li­narna tra­dy­cja to nie nie­wie­trzona chata, tylko kuch­nia z oknami otwar­tymi na oścież, przez które mogą wpa­dać nowe, nie­znane wcze­śniej za­pa­chy.

Gdyby kie­dyś idea za­cho­wa­nia lo­kal­nych tra­dy­cji ku­li­nar­nych miała się ucie­le­śnić w zbior­czym dziele o ty­tule zbli­żo­nym do tego – Kuch­nia grec­kich wysp – wy­żej wy­mie­nione au­torki mu­siałby się po­znać i po­ro­zu­mieć, za­pro­sić do współ­pracy jesz­cze całą masę in­nych ko­le­ża­nek i ko­le­gów z po­zo­sta­łych wysp, a póź­niej, mie­sią­cami, bez prze­rwy ga­dać, go­to­wać i pi­sać. Ich księga li­czy­łaby ty­siące stron, by­łaby ciężka i nie­po­ręczna, kosz­mar­nie droga, go­to­wać by się z niej nie dało.

Z Kefi jest ina­czej. Pi­sząc ją, chcia­łem stwo­rzyć swój oso­bi­sty ku­li­narny prze­wod­nik po nie­któ­rych wy­spach i po­dzie­lić się nie­któ­rymi prze­pi­sami – moim su­biek­tyw­nym ku­li­nar­nym ka­no­nem. Nie­któ­rzy może się żachną, wi­dząc, że tę czy inną wy­spę po­mi­ną­łem albo tylko ją wzmian­kuję. Trudno. Prze­cież nie wszyst­kie wy­spy od­wie­dzi­łem, nie wszyst­kie też dały się za­pa­mię­tać. Pi­szę o tych, które coś ze mną zro­biły, po któ­rych zo­stał we mnie ja­kiś ślad. I smak.

Cie­ka­wej lek­tury i smacz­nego!

OPO­WIE­ŚCI PRZY STOLE

KEFI

To były moje pierw­sze od wielu lat praw­dziwe wa­ka­cje w Gre­cji – dzie­sięć le­ni­wych dni na cy­kladz­kiej wy­spie Pa­ros.

Je­cha­łem – zda­wało mi się – po nic i żeby ro­bić nic, pod­czas gdy do­tąd za­wsze jeź­dzi­łem po coś. Jako re­por­ter: by nada­wać o waż­nych spra­wach, jako au­tor: by zbie­rać ma­te­riały do ko­lej­nych ksią­żek, by tro­chę le­piej zro­zu­mieć kraj, z któ­rego kie­dyś, z po­wodu wojny do­mo­wej, ucie­kli moi dziad­ko­wie i kil­ku­letni oj­ciec. Jako pół-Grek – by roz­k­mi­niać swoją grec­kość i zlo­ka­li­zo­wać w niej szcze­linę, przez którą prze­ci­snął­bym się wresz­cie z moją pol­sko­ścią (ro­dzina mamy). Za­wsze sam, za­wsze do pracy.

Tym ra­zem je­cha­łem z ro­dziną – z moim mę­żem Mi­cha­łem i jego cór­kami. Na­szymi cór­kami. Ty­powi tu­ry­ści: bez­tro­scy, le­niwi, głodni.

*

Na wy­spę przy­pły­nę­li­śmy z Pi­reusu ogrom­nym pro­mem: wielką egej­ską mul­ti­tak­sówką po­ma­lo­waną na biało-nie­bie­sko, gło­śną, wy­dy­cha­jącą chmury rzad­kiego czar­nego dymu, w któ­rej trze­wiach miesz­czą się tu­ziny sa­mo­cho­dów, pół ty­siąca pa­sa­że­rów, sterty dawno za­po­mnia­nych pa­czek oraz wczo­raj­sze ga­zety.

– Nie za­to­niemy? – do­py­ty­wała ośmio­let­nia Nela. Ją i jej star­szą, je­de­na­sto­let­nią sio­strę Ju­lię wy­cho­wu­jemy wspól­nie z ich mamą. Dziew­czyny po­łowę czasu spę­dzają z nią, drugą po­łowę z nami. – A co je­śli za­to­niemy? Po­wiedz­cie, że nie za­to­niemy. Sza­lupy, gdzie są sza­lupy? – Nela przed wa­ka­cjami uczyła się w szkole o Ti­ta­nicu. Wy­obraź­nia pod­po­wia­dała jej, że wielki sta­tek równa się wielka ka­ta­strofa. – Je­ste­śmy więksi czy mniejsi od Ti­ta­nica? Czy w tym oce­anie też są góry lo­dowe? A je­śli ka­pi­tan aku­rat bę­dzie zie­wał, za­mknie oczy i przy­wa­limy w górę?

– W mo­rzu, nie oce­anie – spro­sto­wała Ju­lia. – Je­ste­śmy mniejsi i nie, nie ma tu żad­nego lodu, jest za go­rąco.

Nela na to:

– Uff!

„Gór lo­do­wych nie ma, są za to wra­cho­ni­si­des (mi­ni­wy­sepki, skały wy­sta­jące z wody)” – po­my­śla­łem, ale ugry­złem się w ję­zyk. W oko­li­cach Pa­ros jest ich sporo, także przy za­toce, nie­całe dwie mile od brzegu. Są na tyle duże, że za­uwa­żyli je kar­to­gra­fo­wie i na­nie­śli na mapy. Na­zy­wają się Por­tes, czyli drzwi. Nie­po­zorne, do­brze oświe­tlone, wi­doczne na ra­da­rach, a mimo to nie­całe dwa­dzie­ścia lat temu ude­rzył w nie prom Express Sa­mina. Ude­rzył i w nie­całą go­dzinę po­szedł na dno. Wrze­śniowa noc była cie­pła, ale na mo­rzu sza­lał wi­cher. Prom nie ra­dził so­bie ze sztor­mem, pły­nął na au­to­pi­lo­cie i zbo­czył z kursu, a na mostku ka­pi­tań­skim nie było ni­kogo z za­łogi. Nikt nie wy­pa­trzył skał. Z po­nad pię­ciu­set pa­sa­że­rów zgi­nęło osiem­dzie­siąt je­den osób. Osiem­dzie­siątą drugą ofiarą był za­rządca portu, który nad ra­nem zmarł na atak serca; osiem­dzie­siątą trze­cią – me­na­dżer firmy, do któ­rej na­le­żał prom. Sko­czył z okna swo­jego ga­bi­netu na szó­stym pię­trze biu­rowca w Pi­reu­sie. Śledz­two wy­ka­zało, że – jak w przy­padku Ti­ta­nica – ło­dzi ra­tun­ko­wych było za mało, nie ze wszyst­kich udało się sko­rzy­stać. Wrak promu do dziś leży na dnie za­toki i jest atrak­cją dla nur­ków.

*

Mój przy­rodni brat Ni­kos (star­szy ode mnie o po­nad de­kadę – jego mama Ele­fte­rija była pierw­szą żoną na­szego ojca, moja mama – Zo­sia – drugą) tłu­ma­czył, że na labę naj­lep­sza jest wła­śnie Pa­ros. On sam od­wie­dza tę wy­spę re­gu­lar­nie. Pierw­szy raz jako na­sto­la­tek, pod ko­niec lat 80. XX wieku, od­był na niej część obo­wiąz­ko­wej służby woj­sko­wej. Póź­niej wra­cał każ­dego lata, by kel­ne­ro­wa­niem do­ro­bić na zimę w Ate­nach (do­brze pa­mięta noc, gdy za­to­nął Express Sa­mina). A od­kąd za­ło­żył ro­dzinę, spę­dza na Pa­ros każde wa­ka­cje: z uko­chaną te­rierką Bo­bicą, żoną Vivi i córką Ana­sta­sią.

Wła­ści­cielka pen­sjo­natu Ni­rii­des na za­chod­nim wy­brzeżu jest ich do­brą zna­jomą i za­wsze re­zer­wuje dla nich naj­lep­szą kwa­terę – dwa po­koje z kuch­nią na wy­so­kim pię­trze, z wi­do­kiem na la­zu­rowe mo­rze, za­le­d­wie dwa­dzie­ścia me­trów od dłu­giej, sze­ro­kiej, piasz­czy­stej plaży Mar­cello. Na­szej ro­dzi­nie, dzięki in­ter­wen­cji Ni­kosa, tra­fił się są­siedni do­mek – biały z nie­bie­skimi okien­ni­cami. Do dys­po­zy­cji mamy ob­szerny par­ter: dwie sy­pial­nie i dwa uro­cze bal­kony, do któ­rych przy­le­gają kwit­nące bu­gen­wille. Doj­ście do plaży zaj­muje pół mi­nuty. Na zmianę le­żymy na le­ża­kach, pły­wamy, gramy w pa­letki, czy­tamy kry­mi­nały i ro­manse, pi­jemy frappe lub zimne piwo.

Wcze­śnie rano, gdy słońce, Nela i Jula wciąż jesz­cze po­chra­pują, cho­dzimy z Mi­cha­łem bie­gać. Co się na­de­ner­wu­jemy na brak chod­ni­ków, na dziury w dro­dze, na po­bo­cza pełne śmieci, na źle za­par­ko­wane sa­mo­chody, na kie­row­ców oszo­ło­mów, to na­sze. Że też nie po­ka­zują tego żadne fol­dery, nie ostrze­gają przed cha­osem żadne prze­wod­niki, nie uczula na rze­czy­wi­stość żadna strona in­ter­ne­towa po­świę­cona Pa­ros. Tam tylko mak­sy­mal­nie wy­sy­cone błę­kit i biel, biel i błę­kit, ko­ścioły, klasz­tory, sta­ro­żytne ru­iny, za­mek we­necki i cy­kladz­kie chatki (po­jedź ko­niecz­nie i zrób zdję­cie jak to z fol­deru, ina­czej się nie li­czy, po­byt nie bę­dzie od­ha­czony) oraz dys­ko­teki – praw­dziwe ży­cie nocne! Może nie tyle dys­ko­tek, co na My­ko­nos, nie tyle, co na San­to­rini, ale dużo. Dużo i gło­śno.

Dla ba­lansu wy­ty­czam trasę biegu obok pie­karni, że­by­śmy mo­gli po­czuć za­pach cie­płej jesz­cze ti­ro­pity i chleba, i wzdłuż portu, żeby po­słu­chać dzwon­ków przy­cze­pio­nych do masz­tów. Wra­camy plażą, przy sa­miuś­kiej wo­dzie. Przed śnia­da­niem chło­dzimy się w mo­rzu.

Mi­chał i dziew­czyny ni­gdy wcze­śniej nie byli na Cy­kla­dach, więc te­raz ocho­czo chłoną słońce, bez żalu brą­zo­wieją, lu­bią sól, która osa­dza im się na skó­rze. Za­chwyca ich błę­kit wody i to, że jest cie­pła jak ro­sół. Na nowo od­kry­wają praw­dziwy smak ar­bu­zów, gru­szek, brzo­skwiń, po­mi­do­rów. Bez opa­mię­ta­nia po­że­rają cierp­kie ma­ry­no­wane oliwki.

Jula i Nela na­wet nie­szcze­gól­nie pro­te­stują prze­ciwko wie­czor­nym spa­ce­rom po wą­skich ścież­kach wzdłuż wy­so­kiego wy­brzeża. Mó­wią, że wo­la­łyby jesz­cze tro­chę po­pły­wać z ry­bami, ale zga­dzają się na prze­chadzkę, gdy obie­cu­jemy, że na­za­jutrz też cały dzień spę­dzimy na plaży. Dziwi je wy­su­szona trawa, przez którą miej­scami prze­bija czer­wona zie­mia, ni­sko­pienne, kłu­jące krzaki, owcze bobki. Przy urwi­sku zwy­kle wieje tak, że le­dwo da się ustać. Prze­bi­jamy się przez ten gło­śny wi­cher i urzą­dzamy kon­kursy: kto da­lej rzuci w mo­rze ka­mie­niem, czyje wy­krzy­czane, prze­cią­gnięte „eeeeoooo” do­leci na są­sied­nie wy­spy Si­ros albo Ti­nos. Nikt nie wy­grywa, nikt nie prze­grywa.

Pew­nego razu wra­ca­li­śmy ze spa­ceru wzdłuż wy­lud­nio­nej plaży. W od­dali pul­so­wały ko­lo­rowe świa­tła wy­spiar­skiej sto­licy Pa­ri­kii. Na wy­so­ko­ści Ni­rii­des usły­sze­li­śmy od­głosy im­prezy. Do­cho­dziły z mi­ni­ta­werny, w któ­rej sto­ło­wa­li­śmy się cza­sami w po­rze lun­chu. Za­ma­wia­li­śmy sa­łatkę grecką, pie­czone ziem­niaki, tzat­ziki, bu­jurdi, czyli za­pie­kaną fetę, i inne ty­powe me­ze­des, a po je­dze­niu wra­ca­li­śmy le­ni­wie na le­żaki. Ta­ras knajpy wy­cho­dził bez­po­śred­nio na plażę – od wody dzie­liły go dwa me­try i trzy po­ło­wicz­nie za­pad­nięte schodki. Zwy­kle pe­łen roz­ga­da­nych pla­żo­wi­czów, te­raz był pra­wie pu­sty. Przy stole pod da­chem sie­działa ku­charka i jej mąż kel­ner oraz troje ich przy­ja­ciół. Po­pi­jali ret­sinę i ouzo, i śpie­wali do mu­zyki, którą na gi­ta­rze wy­gry­wał łysy fa­cet z brodą. Śpie­wali, ko­ły­sząc się na boki. Na ich twa­rzach wi­dać było zmę­cze­nie po ko­lej­nym dniu se­zo­no­wej ha­rówki, ale i coś w ro­dzaj ulgi. Jakby ich te rytmy ma­so­wały, jakby re­se­to­wały świeżą pa­mięć o bo­lą­cych łyd­kach, po­cie spły­wa­ją­cym z czoła, wku­rza­ją­cych klien­tach. Jakby ten cały znój się nie wy­da­rzył, jakby ży­cie to były tylko te rytmy.

Na oko sied­mio­let­nia Ma­ria, córka wła­ści­cieli, wy­szła nam na­prze­ciw. Z wy­cią­gniętą ręką po­de­szła do dziew­czy­nek.

– Chodź­cie – po­wie­działa. – Po­ba­wi­cie się z nami? Przy­je­chał tra­gu­di­stis. – Wska­zała na ły­sego z gi­tarą.

– Tra­gu­di­stis, czyli pio­sen­karz, a ra­czej pie­śniarz, mu­zyk – prze­tłu­ma­czy­łem na pol­ski. Ju­lia z Nelą za bar­dzo się wsty­dziły, by do­łą­czyć do za­bawy z ob­cymi.

– Thank you, efha­ri­sto – od­parł z uda­wa­nym uśmie­chem Mi­chał. – Po­wiedz, że jest późno i idziemy spać – zwró­cił się do mnie.

Po­wie­dzia­łem, nie my­śląc wiele. Mnie także zdjął na­gły wstyd, a może ra­czej strach. Tak się spo­ufa­lać z nie wia­domo kim, dać się na noc wy­ma­so­wać mu­zyce, tak po pro­stu od­pu­ścić i za­sza­leć? No też!

– Spać? – Ma­ria naj­wy­raź­niej nie ro­zu­miała, że można wy­brać spa­nie za­miast tań­ców i śpie­wów.

– Przy­łą­czymy się na­stęp­nym ra­zem, może ju­tro – skła­ma­łem.

– Tra­gu­di­stis wy­jeż­dża ju­tro rano i już nie wróci. – Dziew­czynka nie da­wała za wy­graną.

Uśmiech­nę­li­śmy się, po­ma­cha­li­śmy bie­siad­ni­kom na do­bra­noc i ode­szli­śmy za­kło­po­tani, spe­szeni, prze­grani, z po­czu­ciem straty. Co nas po­wstrzy­mało? Czego nam za­bra­kło?

*

Na­stęp­nego dnia na wy­spę do­pły­nęli Ni­kos z ro­dziną, roz­lo­ko­wali się w domku obok na­szego i uru­cho­mili prak­tykę wie­czor­nego uczto­wa­nia.

Około dwu­dzie­stej pierw­szej ła­do­wa­li­śmy się w ośmioro (!) do sa­mo­chodu (lu­dzie + Bo­bica) i je­cha­li­śmy na ko­la­cję. Ni­kos z Vivi znają naj­lep­sze ta­werny – wcale nie te ob­skurne, prze­zna­czone rze­komo dla lo­kal­sów, o któ­rych pi­szą w prze­wod­ni­kach, że są lep­sze niż tu­ry­styczne ja­dło­daj­nie. Może kie­dyś ta opi­nia miała sens, dziś już nie ma. Wy­spiar­scy re­stau­ra­to­rzy – wiecz­nie ze sobą ry­wa­li­zu­jący – nie mogą so­bie po­zwo­lić na fu­szerkę: za­do­wo­lony tu­ry­sta to dla nich gwa­ran­cja, że prze­trwają mie­siące poza se­zo­nem, gdy kry­zys go­spo­dar­czy znów staje się bar­dziej re­alny. Dla­tego wszy­scy sta­rają się, jak mogą. Je­dze­nie za każ­dym ra­zem było wy­borne, nie za­li­czy­li­śmy ani jed­nej wtopy. Naj­więk­szym hi­tem oka­zała się we­ge­ta­riań­ska mu­saka na An­di­pa­ros, są­sied­niej wy­sepce, na którą po­pły­nę­li­śmy jed­nego wie­czoru. Li­czy­li­śmy, że spo­tkamy tam Toma Hanksa i jego żonę Ritę Wil­son, któ­rzy – otrzy­maw­szy nie­dawno grec­kie oby­wa­tel­stwo – zbu­do­wali na wy­spie dom. Dy­stans mię­dzy wy­spami to nie­spełna ty­siąc pięć­set me­trów. Dla tu­ry­stycz­nego promu, który w se­zo­nie kur­suje wiele razy dzien­nie, to rap­tem sie­dem mi­nut, dla śmiał­ków, któ­rzy w ra­mach ak­cji cha­ry­ta­tyw­nych wy­bie­rają prze­prawę wpław – około pół­to­rej go­dziny. Tom Hanks na­leży do śmiał­ków.

Ni­kos wy­rzu­cał z sie­bie na­zwy po­traw tak szybko, że kel­ner le­dwo na­dą­żał no­to­wać. Na stół wjeż­dżały me­ze­des, a póź­niej da­nia główne, cierp­kie do­mowe wino (jego wa­lory do­ce­nia się do­piero po trze­cim kie­liszku), na ko­niec de­sery. Choć ni­gdy nie za­ma­wia­li­śmy słod­ko­ści, kel­ner przy­no­sił je sam z sie­bie, gra­tis – żeby wszyst­kim było miło i że­by­śmy wró­cili: lody o smaku ma­styksu, ka­wałki ar­buza lub me­lona, ma­ry­no­waną skórkę z po­ma­rań­czy, uto­pione w sy­ro­pie cia­sto albo prze­słodką ba­klawę z orze­chami i cze­ko­ladą.

Mo­men­tami – mi­mo­wol­nie – włą­czał się we mnie re­por­ter. Do­py­ty­wa­łem, chcia­łem wie­dzieć, na kogo gło­so­wali mój brat z żoną, le­wica czy pra­wica, kogo wy­brała Ana­sta­sia, stu­dentka, co my­ślą o no­wym rzą­dzie, dla­czego kry­ty­kują po­przedni, jak się ma kry­zys, co zmie­nił, czy po­ma­gają uchodź­com. Od­po­wia­dali, ow­szem, ale bez ognia, jakby to wcale nie były naj­waż­niej­sze sprawy świata, jakby praw­dziwe ży­cie było gdzie in­dziej – te­raz i tu, przy tym kon­kret­nym stole, z tymi, a nie in­nymi ludźmi.

Z są­sied­nich sto­li­ków do­bie­gały nas wy­mie­szane ze sobą słowa – głów­nie wło­skie i fran­cu­skie. To syci tu­ry­ści – nasz ga­tu­nek. Wy­po­częci, na lek­kim rau­szu, wpu­ścili do żył roz­pusz­czony cu­kier i przez kilka chwil byli praw­dzi­wie szczę­śliwi. Włosi lu­bią Pa­ros, bo mogą tu do­pły­nąć bez­po­śred­nim noc­nym pro­mem z Bari. Fran­cuzi mają wła­sne po­wody. Je­den z mniej oczy­wi­stych to słynny pa­ryj­ski mar­mur – od­miana wielce szla­chetna, w sta­ro­żyt­no­ści hit eks­por­towy i źró­dło wiel­kich wy­spiar­skich for­tun. To w nim rzeź­biarz wy­kuł We­nus z Milo (re­zy­du­jącą w Luw­rze), nim umac­niano ateń­ski Akro­pol, to jego użyto do bu­dowy gro­bowca Na­po­le­ona Bo­na­parte – dla fran­cu­skich tu­ry­stów musi mieć to zna­cze­nie sym­bo­liczne, skoro co­rocz­nie ma­sowo od­wie­dzają nie­czynny ka­mie­nio­łom w Ma­ra­thi.

A Po­lacy? Co nas cią­gnie na Pa­ros, na wy­spy, do Gre­cji? Słońce i wielki błę­kit to nie wszystko.

Moja teo­ria? Kefi. A ra­czej nie­uświa­do­miona tę­sk­nota za kefi, za kon­cep­tem, któ­rego w więk­szo­ści na­wet nie znamy, bo kul­tu­rowo jest zbyt od­le­gły i ję­zy­kowo nie­prze­kła­dalny. Nie wiemy, że ta zdol­ność Gre­ków wła­śnie tak się na­zywa, nie znamy tego słowa ani de­fi­ni­cji, ale czu­jemy, że w mo­men­tach, gdy Grecy do­świad­czają kefi, a my na nich pa­trzymy, ro­ze­śmia­nych, tań­czą­cych, dzieje się ma­gia. Czu­jemy, że to ważne. Ża­łu­jemy, że sami tak nie po­tra­fimy, choć bar­dzo by­śmy chcieli.

*

Przed­ostat­niej nocy po­je­cha­li­śmy do Na­usy – mia­steczka na pół­noc­nym wy­brzeżu. Choć wo­le­li­śmy zo­stać w Ni­rii­des i zjeść ko­la­cję w ta­wer­nie na plaży u na­szych są­sia­dów, Ni­kos i Vivi uparli się, tłu­ma­czyli, że mu­szą nam ko­niecz­nie po­ka­zać tam­ten ka­wa­łek wy­spy sły­nący z eks­klu­zyw­nych skle­pów i dro­gich re­stau­ra­cji – im­pre­zowe za­głę­bie Pa­ros. To nic, że wi­dzie­li­śmy to w fol­de­rach, mu­simy zo­ba­czyć na żywo. Ko­niecz­nie. I zro­bić luk­su­som i dys­ko­te­kom zdję­cie.

Prze­ci­ska­li­śmy się przez za­tło­czony ry­nek, mi­ja­li­śmy stra­gany ze słom­ko­wymi ka­pe­lu­szami i san­da­łami z rze­my­ków, wi­niar­nie, lo­dziar­nie, go­frar­nie, piz­ze­rie, pie­kar­nie, dys­ko­teki, sta­no­wi­ska z bi­żu­te­rią, do­mo­wymi bi­be­lo­tami, odzieżą od mło­dych grec­kich pro­jek­tan­tów. Lu­dzie, pełno błą­ka­ją­cych się lu­dzi.

Było już późno, po dwu­dzie­stej dru­giej, dziew­czyny chciały spać i ma­ru­dziły – wciąż nie zja­dły ko­la­cji. Mnie też udzie­lała się iry­ta­cja, może z głodu, może z ha­łasu i har­mi­dru. Moja pol­skość wal­czyła z moją grec­ko­ścią. Pro­si­łem Ni­kosa, by­śmy wresz­cie usie­dli i za­mó­wili je­dze­nie – bywa w Pol­sce, po­wi­nien pa­mię­tać, że my, bar­ba­rzyńcy z pół­nocy, jemy o nor­mal­nych po­rach, o osiem­na­stej, dzie­więt­na­stej, nie póź­niej.

– Ale chyba nie jak je­ste­ście w Gre­cji – rzu­cił zdzi­wiony.

– Wła­śnie, że tak – od­po­wie­dzia­łem.

Knajpa, którą wy­brali, oka­zała się miła, a je­dze­nie jak zwy­kle prze­smaczne – pie­czone ba­kła­żany, po­lana so­kiem z cy­tryny go­to­wana zie­le­nina (li­ście i ło­dygi mniszka le­kar­skiego i ama­ran­tusa), sa­łatka kre­teń­ska z de­li­kat­nym se­rem mi­zi­tra, do­lma­da­kia, czyli mi­ni­go­łąbki z li­ści wi­no­gron, pa­sta z fa­soli – fawa, oraz je­mi­sta – pa­pryki fa­sze­ro­wane ry­żem i zio­łami. Je­dze­niowy za­wrót głowy. Pa­na­ceum na wcze­śniej­sze ro­ze­źle­nie. Na­je­dzony, prze­sta­łem się zło­ścić.

Do­piero póź­niej zro­zu­mia­łem, że do­bre je­dze­nie to wa­ru­nek nu­mer je­den, może naj­waż­niej­szy.

Sie­dzie­li­śmy na ze­wnątrz, bli­sko ru­chli­wego dep­taku. W jed­nej chwili prze­chod­nie się roz­stą­pili, a ulicę wy­peł­nił wrzask – mie­szanka ludz­kich krzy­ków i od­głosu wy­strze­li­wa­nych fa­jer­wer­ków. Obok na­szego sto­lika prze­bie­gła grupa gło­śnych prze­bie­rań­ców – to uczest­nicy hi­sto­rycz­nej re­kon­struk­cji. Przy­po­mi­nali o tym, jak w XVI wieku wy­spia­rze dziel­nie bro­nili się przed osmań­skim pi­ra­tem Bar­ba­rossą. Gdy na­padł na Pa­ros, za­mor­do­wał około sze­ściu­set miesz­kań­ców. Pięć stu­leci póź­niej jego imię no­szą naj­lep­sze ho­tele i re­stau­ra­cje.

Kil­koro mło­dych kor­sa­rzy z od­działu Bar­ba­rossy za­trzy­mało się na dep­taku tuż koło nas. Za­częli tań­czyć do gło­śnej mu­zyki, która do­bie­gała z gło­śni­ków w po­bli­skiej ta­wer­nie. Po­czu­li­śmy, jakby nas te rytmy brały za za­kład­ni­ków.

Mu­zyka – wa­ru­nek nu­mer dwa.

Do prze­bie­rań­ców do­łą­czyli kel­ne­rzy i kel­nerki oraz pod­chmie­leni tu­ry­ści. Ro­ze­śmiani ga­pie kla­skali i gwiz­dali. Sły­chać było tłu­cze­nie ta­le­rzy – ci­skał nimi fa­cet od gło­śnika. Mi­nęło parę chwil i grupa re­kon­struk­cyjna po­bie­gła da­lej. Za­pła­ci­li­śmy za ko­la­cję, zo­sta­wi­li­śmy na stole nie­tknięty de­ser – chałwę wi­no­gro­nową – i po­pę­dzi­li­śmy do portu. Ktoś po­wie­dział, że wła­śnie tam roz­kręca się główna im­preza kor­sar­skiego fe­sti­walu.

– O, pro­szę – po­wie­dział z prze­ką­sem Ni­kos. – Pół­noc pra­wie, w Pol­sce już dawno by­ście spali, a wam się zbiera na tańce.

Na placu pa­no­wał ścisk. Trzy­ma­li­śmy dziew­czyny za ręce, żeby ich nie zgu­bić. Z tru­dem prze­pcha­li­śmy się w po­bliże sceny i mu­zy­ków. Wiel­kie gło­śniki znie­kształ­cały dźwięki, ja­kie ze­spół wy­gry­wał na bu­zuki, akor­de­onie, skrzyp­cach i gi­ta­rze. Ale to nie­ważne. Wo­ka­listka miała po­rządny głos, za­chryp­nięty, jak na Gre­czynkę przy­stało. Śpie­wała bie­siadne prze­boje. Skoczne rytmy za­chę­cały do tańca. Trudno było się oprzeć na­głej i dziw­nej po­trze­bie. Nim się obej­rze­li­śmy, wszy­scy czworo zna­leź­li­śmy się na drew­nia­nej sce­nie – Mi­chał nas po­cią­gnął, ale nikt nie pro­te­sto­wał, ani ja, ani dziew­czynki. Nie­ważne, że nie zna­li­śmy kro­ków do sir­taki – chwy­ta­li­śmy nie­zna­jo­mych za ręce, do­my­ka­li­śmy ko­ro­wód i tań­czy­li­śmy.

Ta­niec – wa­ru­nek nu­mer trzy.

Dziew­czyny, jakby w tran­sie, wpa­trzone na nogi są­sia­dów, pró­bo­wały na­dą­żyć. Wy­mie­nia­li­śmy z Mi­cha­łem spoj­rze­nia, wzru­sza­li­śmy ra­mio­nami i wy­trzesz­cza­li­śmy oczy, jak­by­śmy obaj mó­wili: „Nie wiem”. Nie wie­dzie­li­śmy, skąd ta na­sza na­gła od­waga, we­rwa, skąd po­czu­cie wspól­noty z ludźmi, któ­rych wi­dzie­li­śmy po raz pierw­szy w ży­ciu i któ­rych już ni­gdy ra­czej nie spo­tkamy.

Wspól­nota – wa­ru­nek nu­mer cztery.

Za­tra­ci­li­śmy się w mu­zyce i tańcu, w pod­sko­kach, uśmie­chach, przy­spie­szo­nym od­de­chu.

I to wła­śnie jest kefi.

Żeby mieć kefi, trzeba wie­dzieć, że można, trzeba so­bie na ten stan po­zwo­lić, trzeba się od­wa­żyć, trzeba od­rzu­cić za­wsty­dze­nie, za­po­mnieć o we­wnętrz­nym kry­tyku, o co­dzien­nych lę­kach, trzeba pa­mię­tać, żeby nie zmar­no­wać oka­zji, gdy się nada­rza.

Ana­sta­sia trzy­mała na rę­kach zdez­o­rien­to­waną Bo­bicę, Vivi po­dry­gi­wała pod sceną i pa­trząc na nas, krzy­czała: „Brawo!”. Jakby mó­wiła: „No, na­resz­cie!”. Ni­kos fil­mo­wał nas smart­fo­nem. I do­brze – gdyby nie na­gra­nie, pew­nie ni­gdy by­śmy nie uwie­rzyli w tę na­szą skromną, wa­ka­cyjną trans­gre­sję. Oby pierw­szą z wielu.

*

Prze­pisy, które znaj­dują się w tej książce, po­mogą ci speł­nić wa­ru­nek nu­mer je­den. Reszta – to za­da­nie dla cie­bie. I pa­mię­taj, kefi może się za­dziać wszę­dzie, nie tylko na grec­kich wy­spach.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładki, mapa i pro­jekt gra­ficzny książkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Zdję­cie au­tora na okładceJu­lia Sa­fia­nik
Zdję­ciaDio­ni­sios Stu­ris
oprócz Jan Ja­ku­bow­ski (s. 28, 79, 80, 87, 174, 177, 266, 268–269, 270), Mał­go­rzata Kar­kow­ska (s. 29, 82–83, 280), Ma­riusz Łada (s. 213), Mo­nika Mielke (s. 156), Na­ta­lia Ra­dzi­kow­ska (s. 68), Mo­nika Rosz­kow­ska (s. 108–109), Ju­lia Sa­fia­nik (s. 171), Mi­chał Sa­fia­nik (s. 50, 119, 186), Ma­ria Tep­per (s. 155, 208, 210, 220)
oraz s. 10–11 – Shut­ter­stock/Geo­r­gios Tsi­chlis, s. 12 – Shut­ter­stock/Pa­wel Ka­zmier­czak, s. 16–17, 21 – Shut­ter­stock/Ki­te­_Rin , s. 40 – Shut­ter­stock/onair, s. 55 – Shut­ter­stock/Ro­man Si­gaev, s. 57 – Shut­ter­stock/ian wo­ol­cock, s. 58 – Shut­ter­stock/Ta­tiana Po­pova, s. 63 – Shut­ter­stock/Ka­tho Men­den, s. 64 – Shut­ter­stock/yian­nis­sche­idt, s. 89 – Shut­ter­stock/Esin De­niz, s. 95 – Shut­ter­stock/Elza Brook, s. 100 – Shut­ter­stock/Ni­cole Kwiat­kow­ski, s. 111 – Shut­ter­stock/Anna Ior­da­nova, s. 116 – Shut­ter­stock/Da­rios, s. 136–137 – Shut­ter­stock/Na­ta­sha Breen, s. 152–153 – Shut­ter­stock/le­oks, s. 158–159 – Shut­ter­stock/Eriks Z, s. 170 – Unsplash/Micky White,s. 189 – Shut­ter­stock/Africa Stu­dio, s. 205 – Shut­ter­stock/pa­we­l_lu­blin, s. 217 – Shut­ter­stock/Dmi­trii­Po­sto­nov, s. 222–223 – Shut­ter­stock/ia­co­mino FRi­MA­GES, s. 243 – Shut­ter­stock/Only Fa­bri­zio, s. 250 – Shut­ter­stock/bar­ma­lini, s. 273 – Shut­ter­stock/An­drii Ne­ste­rov, s. 276–277 – Shut­ter­stock/CCa­t82, s. 282–283 – Shut­ter­stock/Aerial-mo­tion, s. 284 – Shut­ter­stock/Oleg.P
Re­dak­tor pro­wa­dzącyBar­tło­miej Ka­ftan
Re­dak­cjaAgnieszka Radtke
Ko­rektaIda Świer­kocka, Marta Stoch­mia­łek
Part­ne­rzy pro­jektu www.zwie­ger.pl, lu­biana.com.pl
Co­py­ri­ght © by Dio­ni­sios Stu­ris, 2023 Co­py­ri­ght © Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2023
ISBN 978-83-8032-971-3
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.