Kalifornijczyk - Manders Alicja - ebook + książka

Kalifornijczyk ebook

Manders Alicja

3,3

Opis

Z Los Angeles do Krakowa – czy różni nas aż tak wiele?

O tym, jak robić karierę w przemyśle rozrywkowym, przespać lot i zakraść się w łaski Majora i jego wnuczki

Rob, Nick i Michael zwykli mówić o sobie, że są jak taboret z trzema nogami. Brak jednej mógł sprawić, że konstrukcja się zawali. Od czasu studiów w szkole filmowej w Los Angeles są przyjaciółmi na dobre i złe.

Rob teoretycznie ma wszystko – świetnie zapowiadającą się karierę w przemyśle rozrywkowym, luksusowy samochód i sypialnię z widokiem na Pacyfik. Większość czasu spędza jednak za biurkiem, odsuwając na bok życie towarzyskie i marzenia o bardziej satysfakcjonującej pracy.

Nieoczekiwana zmiana planów weselnych jednego z przyjaciół sprawia, że Rob ląduje na innym kontynencie, a dokładnie w Polsce, skąd pochodzi narzeczona Michaela. W kraju, w którym mówi się śpiewnym, szeleszczącym językiem, zajada mączne potrawy i pije wódkę. Tu poznaje barwnych mieszkańców domu w podkrakowskiej Skale. Jednych – jak krewkiego Majora – młody Kalifornijczyk będzie starał się unikać, ale innych – Julię, kuzynkę panny młodej – wręcz przeciwnie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (38 ocen)
7
9
12
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Alicja Manders Kalifornijczyk ISBN Copyright © by Alicja Choła, 2020All rights reserved Redaktor Karolina Kaczorowska Projekt okładki i stron tytułowych Paulina Radomska-Skierkowska Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

CZĘŚĆ I

1

Pierwszy wstrząs musiał nadejść tuż po piątej, bo między żaluzjami powoli sączyło się już niebieskawe światło, a poranne hałasy jeszcze nie obudziły lokatorów białego bungalowu przy Pershing Drive. Statystyki nie kłamały – ziemia najczęściej drżała tuż nad ranem.

Rob wyskoczył z łóżka i rozespany rozejrzał się wokół, ale proste sprzęty wypełniające małą sypialnię w większości znajdowały się na swoich miejscach. Tylko starannie oprawiony plakat z wizerunkiem Stevie Nicks, który jeszcze dzień wcześniej stał oparty o ścianę, teraz leżał na stercie brudnych ubrań. Dzięki bałaganiarstwu właściciela nie podzielił losu innych drobnych przedmiotów, którym nie udało się przetrwać tego łagodnego trzęsienia ziemi w zachodniej części Los Angeles. Same wstrząsy nie były tak stresujące jak kakofonia alarmów samochodowych i ujadanie wystraszonych psów, zdolne obudzić nawet tych, którzy przespali drgania wtórne.

Rob przeciągnął się bez pośpiechu, postawił Stevie na należnym jej miejscu i wciąż nie w pełni obudzony rozpoczął obchód mieszkania. Dwupokojowy lokal w Playa del Rey mieścił cały jego dobytek, zdominowany przez pamiątki z koncertów oraz szpargały zgromadzone przez cztery lata college’u i kolejne sześć lat życia w pojedynkę. W przedpokoju nie było żadnych szkód, tylko ramka z hawajskiego bambusa przekrzywiła się w stronę framugi. Na zdjęciu widać było trzech chłopaków, nie więcej niż dwudziestoletnich. Pozowali w biało-niebieskich koszulkach przed stadionem Dodgersów. Fotografia obchodziła już dziesiątą rocznicę, a w życiu Roba nie zmieniło się od tego czasu zbyt wiele.

Przechodząc do kuchni, zerknął w lustro. Podkrążone oczy, przydługie włosy i kilkudniowy zarost były świadectwem nadmiaru pracy, a nie – jak niektórzy podejrzewali – pogoni za modą. Ktoś powiedział w telewizji, że znowu wypada mieć brodę. Świetnie się składało, bo i tak nie miał czasu na stanie przed lustrem.

Z okna kuchni, za lasem słupów elektrycznych i billboar- dem reklamującym nowy serial o przystojnych strażakach, widać było ocean, teraz przykryty gęstą mgłą. Rob rzucił w jego stronę stęsknione spojrzenie i pochylił się nad suszarką do naczyń w poszukiwaniu czystej szklanki.

Następny wstrząs prawie ściął go z nóg. Chwycił się stołu, kątem oka obserwując archaiczny toster, teraz podskakujący na blacie kuchennym niczym ożywiony bohater kreskówki. Pamiętał jeszcze ze szkoły podstawowej, że w podobnych sytuacjach powinien był szukać schronienia przy krawędzi łóżka lub kanapy. Gdyby konstrukcja dachu zawiodła, spadające kawałki sufitu zatrzymałyby się na meblach, dając mu schronienie w tak zwanym trójkącie życia.

Tymczasem kabel od tostera naprężył się jak struna, tylko cudem trzymając się gniazdka.

– Pieprzę to – powiedział do siebie i wybiegł na korytarz, odbijając się od ściany do ściany.

Dwa pomieszczenia dzielące go od drzwi wejściowych pokonał w podskokach i teraz stał boso na żwirowej ścieżce, ubrany jedynie w krótkie szorty. Oddychał głęboko. Ziemia pod jego stopami przestała drżeć, lecz alarmy samochodowe wyły bez opamiętania.

Odczekał kilka minut i wciągnął powietrze głęboko w płuca, ale nie poczuł wiele poza morską bryzą i zapachem fuksji z pobliskiego ogródka. Był to dobry znak, ponieważ zupełnie zapomniał o wyłączeniu głównego zaworu gazu, co zwykle zalecano w razie ewakuacji.

Obrzucił wzrokiem elewację bungalowu, ale nie zauważył wyraźnych śladów zniszczeń. Pomalowany na niebiesko parterowy budynek mieścił dwa mieszkania, oba dysponujące osobnym wejściem i skromnym kawałkiem ogródka, gdzie kiedyś obiecywał sobie posadzić drzewo cytrynowe. Jego ulubioną częścią był jednak frontowy ganek z drewnianą kolumnadą, który nadawał miejscu wygląd domku letniskowego. Spędzał tam nieliczne wolne wieczory, na jakie pozwalała mu praca. Zaciągał się wtedy domowej roboty skrętem i obserwował wracających z plaży turystów. Według nich z pewnością mieszkał w raju, w uroczym bliźniaku oddalonym od oceanu nie więcej niż cztery przecz­nice, łatwe do pokonania nawet bez butów, bo pogoda dopisywała przez cały rok. Szkoda, że tak rzadko korzystał z tych przywilejów, oglądając zachody słońca głównie na wygaszaczu ekranu swojego komputera.

Ruszył w stronę ganku, kiedy dobiegło go rozpaczliwe nawoływanie:

– Kochanie! Maleństwo moje!

W krzakach okalających wydzielone miejsca parkingowe dla mieszkańców stała biała zjawa. Głos był męski, ale dźwięczny i delikatny. Miejscowi nie mówili w ten sposób.

Mężczyzna mógł być odrobinę starszy od jego ojca, a swoje chude, żylaste ciało okrył jedynie białym prześcieradłem. Stał przy zderzaku białego minivanu, wyraźnie czymś zdenerwowany. Długie siwe włosy sięgały mu tuż za ramiona, częściowo osłaniając tatuaż z inskrypcją w obcym języku. Nawet bez tradycyjnie pojętego ubrania był żywym dowodem na to, że o ile ruch hipisowski w większości krajów zaniknął pod koniec lat siedemdziesiątych, o tyle w Kalifornii dalej miał się świetnie.

Wygląd starego hipisa dawał także odpowiedź na pytanie, jakie od lat nurtowało matkę Roba, co się dzieje z tatuażami, gdy właściciel kończy sześćdziesiątkę i z idącego pod prąd buntownika powoli zmienia się w starszego pana. Otóż zostają na swoim miejscu, nieco wyblakłe, ale dalej widoczne. Szczególnie gdy właściciel przechadza się półnagi po okolicy, od czasu do czasy wykrzykując coś w stronę zaparkowanych obok samochodów.

– Moje maleństwo uciekło po pierwszym wstrząsie – powiedział drżącym głosem.

W ostatnim słowie dało się wyczuć brytyjski akcent, a staranność wypowiedzi przywiodła Robowi na myśl świat prywatnych szkół, z uczniami w wypastowanych oksfordach i swetrach w romby.

– Była tak wystraszona, że wystrzeliła z pokoju jak z procy. Obszedłem całą okolicę, ale jakby zapadła się pod ziemię – kontynuował zaniepokojony.

Dzieci często reagowały histerycznie na trzęsienia ziemi. Rob nie był pewien, czy dziewczynka była jego córką, czy też wnuczką, ale rozmowa o metryce i pokrewieństwie wydawała się nie na miejscu. Pomimo gęsiej skórki i ledwo przykrywających pośladki spodenek był gotowy do pomocy. W dodatku zauważył, że pomimo dozy szaleństwa, które charakteryzowało całą sytuację, mężczyzna wzbudzał w nim sympatię.

– Proszę zawołać raz jeszcze, a ja sprawdzę pod samochodami. Jeśli nie znajdziemy jej w przeciągu kilku minut, zadzwonimy na dziewięćset jedenaście.

Na wzmiankę o policji mężczyzna rzucił mu zdziwione spojrzenie, ale natychmiast nabrał powietrza w płuca i zawołał dziewczynkę z całych sił. Być może przebywał w Kalifornii nielegalnie i obawiał się kontaktu z władzami. Rob zauważył, że zamiast użyć imienia dziecka, wołał: „Maleństwo”.

Tymczasem zza zaparkowanego obok minivana dobiegł jęk, przy odrobinie wyobraźni brzmiący jak wołanie o pomoc. Rob zanurkował pod samochód i położył się plackiem obok przedniego koła. Nie więcej niż ćwierć metra dalej zauważył skulony kształt i fragment różowego sweterka. Przysunął się bliżej, żałując, że nie ma przy sobie latarki, po czym wziął głęboki oddech i wyciągnął przed siebie obie ręce.

– Auu! – krzyknął i natychmiast wycofał dłoń, na której widniał czerwony odcisk zębów. – Co, do…

Spod samochodu wybiegł kudłaty pies w wełnianym kardiganie i z naderwaną obrożą. Mężczyzna chwycił go w objęcia ze łzami w oczach, natychmiast obsypując głowę zwierzęcia mokrymi pocałunkami. Maleństwo było zadbanym terierem o krzywych łapach i znacznej nadwadze. Rozczochrane włosy hipisa zlewały się z szarą sierścią, gdy tulił go w ramionach niczym kudłate niemowlę.

Rob pokręcił głową z niedowierzaniem, rozcierając obolałą dłoń. Statystyki mówiły, że na Manhattanie liczba włochatych pupili znacznie przewyższa liczbę dzieci, najwyraźniej Los Angeles nie pozostawało w tyle.

– Howard – przedstawił się mężczyzna, wyciągając do Roba dłoń. Drugą nieudolnie podtrzymywał prześcieradło i psa, teraz wyrywającego się na wolność. – Mieszkam pod dwójką. Właściwie wprowadziłem się dopiero wczoraj.

– To fajna okolica – odpowiedział Rob. Dwójka mieściła się tuż za mieszkaniem Roba, więc dzieliła ich tylko ściana. Przez moment się zastanawiał, jakim sąsiadem będzie Howard, ale szybko doszedł do wniosku, że nie miało to znaczenia. Większość czasu spędzał w pracy, niebieski bungalow służył głównie do przechowywania jego ubrań.

– Dziękuję za pomoc w znalezieniu Stokrotki. Chciałbym się odwdzięczyć – powiedział Howard, z wysiłkiem trzymając psa za obrożę.

Rob nie mógł się oprzeć wrażeniu, że zwierzę należało do kogoś innego i zupełnie ignoruje komendy nowego właściciela.

– To moja wizytówka. Zadzwoń, gdybyś czegokolwiek potrzebował – dodał, po czym odszedł do swojego mieszkania.

Rob rzucił okiem na niewielki kartonik z emblematem zielonego liścia. Sąsiad zajmował się homeopatią, specjalizując się w produktach na bazie marihuany. Rob stał boso na żwirowej ścieżce jeszcze przez chwilę, leniwie obserwując zjawiskowy wschód słońca. Bulwar Culver powoli wypełniał się samochodami, a trójka opalonych surferów w zrolowanych do połowy kombinezonach taszczyła w stronę plaży mocno zużyte deski.

W Los Angeles były dzielnice modniejsze lub bardziej warte zapamiętania od Playa del Rey. W pobliskiej Manhattan Beach powietrze pachniało kwiatami, a plaża była tak szeroka, że kąpiący się w oceanie ludzie przypominali z daleka ziarnka piasku. Hollywood znajdowało się w ciągłym ruchu i oferowało więcej restauracji i kafejek, niż mógłby odwiedzić przez cały rok. Niektóre zamykano, a na ich miejscu pojawiały się dwie kolejne, bardziej ekologicznie, o wyższych sklepieniach i ciekawszym wystroju, z biografią właściciela wydrukowaną na pierwszej stronie menu. Była też Santa Monica, pierwszy przystanek każdego z turystów jak jeden mąż maszerujących wąskim chodnikiem w stronę molo. Miejscowi woleli bardziej odosobnione hotelowe dachy, gdzie oszroniony naparstek tequili i kilka ostryg gwarantowały namiastkę luksusu, nawet jeśli przyniesiony przez kelnera rachunek przyprawiał o ból głowy.

Tak, Los Angeles było w istocie skupiskiem kilkunastu miast, różniących się od siebie klimatem, topografią, statusem mieszkańców, a nawet obowiązującą modą. Playa del Rey istniała jakby na uboczu, schowana za wybetonowanym korytem kanału Ballona Creek i ocieniona sylwetkami samolotów startujących z pobliskiego lotniska. Według Roba nie było lepszego miejsca na ziemi.

2

Zamszowe pudełeczko miało nie więcej niż pięć centymetrów średnicy. Stało na dębowym stole w pubie Wielorybnik, popularnej wśród miejscowych knajpie z widokiem na ocean i molo Waszyngtona. Rob wziął je do ręki i wybałuszył oczy.

Michael siedział naprzeciwko na drewnianym zydlu i wiercił się niemiłosiernie. Była to najmniejsza, najdroższa i najłatwiejsza do zgubienia rzecz, jaką kiedykolwiek kupił. Wszyscy wiedzieli, że oświadczyny kiedyś nastąpią, lecz Rob naiwnie myślał, że obaj mają na to jeszcze kilka lat. Życzył Michaelowi jak najlepiej, ale oczami wyobraźni widział, jak najlepszy przyjaciel zmienia się w lekko otyłego faceta w kraciastej koszuli i sportowych sandałach.

– Stary, nie wiem, co powiedzieć – wybąkał, po czym z wysiłkiem przełknął ślinę. Szybko się jednak opamiętał. – Gratuluję!

Z braku bardziej wylewnych słów, jakie odpowiadałyby okazji, rozejrzał się po patio w poszukiwaniu kelnerki. Stała tuż obok, obsługując parę spieczonych na raka turystów.

– Dwa razy tequila!

– Jeszcze nie ma południa – zaśmiał się Michael. Wskazał na zegar ścienny w kształcie tuńczyka, ale ostatecznie nie zaprotestował.

– Marta niczego nie podejrzewa? 

Przyjaciel pokręcił głową, po czym rzucił okiem na kilkudniowy zarost Roba.

– Wyglądasz jak śmierć. 

– Nie oglądasz wiadomości? – obruszył się. – Mieliśmy nad ranem cztery stopnie w skali Richtera. Epicentrum w Santa Monica. 

– Słyszałem w radiu, że to dobrze. Mniejsze wstrząsy to podobno zawór bezpieczeństwa, który odracza coś większego. Ewentualnie…

– Ewentualnie zmiecie nas trzydziestometrowa fala od strony Pacyfiku – przerwał mu Rob. – Pieprzą bez sensu.

Kalifornijczycy reagowali na widmo trzęsienia ziemi w różnoraki sposób. Jedni negocjowali z agentem, próbując zbić horrendalną cenę polisy ubezpieczeniowej. Inni robili zapasy butelek z wodą, wysoko proteinowych batoników i baterii. Rob należał do trzeciej kategorii, niestety wyjątkowo popularnej wśród rodowitych mieszkańców południa stanu. Nie miał dziewczyny, a jego rodzice mieszkali w Costa Mesa, według ostatnich doniesień już poza regionem sejsmicznym. Sądził, że w razie katastrofy potrzeba mu będzie o wiele więcej niż migdałowy batonik i latarka. Dlatego nie robił w kierunku przygotowań absolutnie nic.

Mgła ustąpiła już zupełnie. Zaraz za Wielorybnikiem rozciągała się szeroka plaża, nad którą górowały jedynie równo rozmieszczone wieże ratowników. Większość okolicznej zabudowy powstała w latach siedemdziesiątych i miała charakter nieco zaniedbanych domków plażowych. Do tej pory Venice uniknęła losu bardziej luksusowej Santa Monica, której krajobraz coraz częściej dekorowały wielopiętrowe apartamentowce.

Z głośnika leciała mało znana piosenka Boba Dylana o pełnym przygód życiu autostopowicza, który uciekał do jednego z północnych stanów po przegranej w pokera. Kilka miesięcy wcześniej artyście przyznano Nagrodę Nobla, którą z typowym dla siebie brakiem zainteresowania jakąkolwiek uroczystością i ściskaniem dłoni zupełnie zignorował.

Muzyka była jeszcze jednym powodem tego, że Wielorybnik bił na głowę konkurencję. Grali wszystko, od Pink Floyd po Pearl Jam, zatrzymując się gdzieś przed Smashing Pumpkins, bo był to bar plażowy i nikt nie chciał tracić dobrego humoru.

Wypatrując kelnerki, Rob zauważył burzę blond loków, teraz z trudem przeciskającą się między stolikami. Nick Upchurch, o połowę głowy wyższy od przeciętnego mężczyzny, od samego wejścia skupiał na sobie spojrzenia siedzących przy barze kobiet. Udawał, że nie ma o tym pojęcia, ale iskierki tańczące w oczach olbrzyma świadczyły o czymś zupełnie innym. Przysiadł się do stołu, tylko nieznacznie potrącając stojące na nim szklanki. Od razu zauważył zamszowe pudełko i energicznie poklepał Michaela po plecach.

– Ten z szafirem? Dobry wybór, mniej ostentacyjny niż diamenty. Pasuje do nowoczesnej biżuterii.

– Zaraz, skąd o tym wiesz? – zapytał Rob.

– Potrzebowałem pomocy kogoś, kto ma doświadczenie w kupowaniu błyskotek – wyjaśnił Michael.

– Przecież to banalnie proste – odparł Rob. Chociaż wybór pierścionka nie interesował go w najmniejszym stopniu, poczuł ukłucie zazdrości. Nick mógł być niewiarygodnie atrakcyjnym synem znanego chirurga plastycznego, ale to Rob grał rolę pierwszego skrzydłowego Michaela.

– Niekoniecznie. To test, który weryfikuje twój dobry gust. Jeśli kupisz badziewie, wyjdziesz na frajera – tonem znawcy zaoponował Nick.

Rob usiłował sobie przypomnieć, ile razy świętował już zaręczyny Nicka. Prawdopodobnie zliczyłby je na palcach jednej ręki, szczególnie gdyby ominął początkującą piosenkarkę z Wirginii i kupiony jej spontanicznie pierścionek ze sklepu z zabawkami. Rozstali się, kiedy przyjaciel rzucił studia medyczne na rzecz filmu. Rodzinna fortuna pozwalała mu na szukanie szczęścia w zawodzie aktora, ale poza udziałem już jakiś czas temu w reklamie piwa przełom w jego karierze jeszcze nie nastąpił.

Rob zawiesił oko na atrakcyjnej kelnerce. Nieziemski wręcz biust przykrywał podkoszulek promujący wegetarianizm, więc łatwo znalazłby punkt zaczepienia. Inteligentną odzywkę miał już na końcu języka, kiedy na stole zawibrował telefon. Skrzywił się na widok lakonicznej wiadomości ze znajomego numeru. Zauważył także nieodebrane połączenie od matki, ale ta rozmowa mogła poczekać.

– Będę musiał jechać do studia.

– W sobotę? – zapytał Michael dla porządku. Jako dźwiękowiec pracował głównie przy serialach i sam nigdy nie wiedział, kiedy zadzwoni telefon.

– Kryzys w stacji edycyjnej – odpowiedział Rob, nie spuszczając wzroku z telefonu. Wiadomość pochodziła z samej góry.

Podniósł się z krzesła, zupełnie zapominając o tequili. Nick zniknął z pola widzenia, zapewne dotrzymując towarzystwa jednej z opalonych turystek. Według wszelkiego prawdopodobieństwa opowiadał jej wyssane z palca plotki z gabinetu ojca, jakie każdy szanujący się lekarz powinien zabrać ze sobą do grobu.

Nie był to pierwszy raz, kiedy wiadomość ze studia stawiała pod znakiem zapytania plany nie tylko Roba, ale i jego rodziny oraz przyjaciół. Przed wyjściem uregulował rachunek za cały stolik, nieco łagodząc poczucie winy. Na końcu wyboistej drogi musiała czaić się nagroda, która zrekompensuje zapomniane urodziny i nieodebrane telefony. Szczególnie te od rodziców, od tygodnia odsyłane prosto do poczty głosowej.

3

Kilkuletni jeep wrangler stał zaparkowany kilka przecznic dalej. Rob był tak pogrążony we własnych myślach, że prawie go przeoczył.

Michaela i Nicka znał jeszcze z filmówki. Dwanaście lat wcześniej wszyscy trzej zostali przydzieleni do jednego pokoju w akademiku. Przeciętni studenci pierwszego roku z trudem wiązali koniec z końcem, po godzinach pracując na stołówce lub w okolicznych piwiarniach. Tymczasem nazwisko Nicka było na ustach wszystkich kobiet, którym marzył się grecki nos i talia osy. Ojciec Nicka mógł zapewnić im oba, jednocześnie pielęgnując swój status lekarza artysty. Każdy zainteresowany wiedział, że prawdziwa sztuka kosztuje krocie. Gdy współlokatorzy Nicka zmywali naczynia w okolicznych barach, on rolował jointy na górze piętrowego łóżka i marzył o swoim pierwszym filmie.

Michael był kujonem o wisielczym poczuciu humoru, z Robem rozumieli się bez słów. Nick, ze swoją fortuną i niewyparzoną gębą, zupełnie nie pasował do tego układu. Tak przynajmniej myśleli, dopóki sprzątaczka nie znalazła pod łóżkiem Roba kupionej za ostatnie pieniądze sakiewki z marihuaną, co poskutkowałoby wydaleniem z uczelni, gdyby nie to, że rozpromieniony krezus stoczył się z piętrowego łóżka i stwierdził z rozbrajającym uśmiechem, iż trawa należy do niego. Do dnia dzisiejszego Rob nie wiedział, czy Nick uratował go za pomocą osobistego uroku, koneksji czy czeku z kilkoma zerami. Jedno było pewne – od tamtej pory współlokatorzy przypominali taboret z trzema nogami. Brak jednej mógł sprawić, że konstrukcja się zawali.

Rob jechał z opuszczonymi szybami przez Dzielnicę Koreańską, odruchowo zerkając na billboardy reklamujące nowe seriale. Wiedział, że większość z nich umrze śmiercią naturalną zaraz po pierwszym sezonie, przeważnie z korzyścią dla widza.

Jedna z reklam była bardziej stonowana i dlatego wyróżniała się na tle agresywnych kolorów i silikonowych biustów. Baner wypełniało biało-czarne zdjęcie, na pierwszy rzut oka zrobione amatorskim aparatem. W cieniu renesansowej kolumnady starszy facet o ogorzałej twarzy rozmawiał z kobietą w stroju flamenco. Nowy program Kanału Podróżniczego przybliżał Amerykanom mniej znane zakątki Europy. Rob westchnął głęboko.

Programy turystyczne fascynowały go, odkąd po raz pierwszy dotknął profesjonalnej kamery, ale brakowało mu doświadczenia. To można było zdobyć tylko na bezpłatnych praktykach, na które nigdy nie mógł sobie pozwolić. Tymczasem programy typu reality show z naddatkiem opłacały rachunki, odsuwając w czasie jakąkolwiek zmianę raz obranego kursu.

Kątem oka spojrzał na drogę i w ostatniej chwili wcisnął hamulec. Opony wranglera zapiszczały na nagrzanym asfalcie, a orurowany zderzak uderzył w coś metalowego. Zdezelowany wózek z supermarketu odbił się od auta z łoskotem i odjechał w stronę chodnika, zostawiając oniemiałego właściciela samego na środku drogi. Sprawca zdarzenia, niski i zasuszony jak śliwka Latynos, stał nieruchomo i wpatrywał się w szybę samochodu nieobecnym wzrokiem.

Światło dla pieszych było czerwone, ale zamieszkujący okolicę bezdomni żyli według własnych zasad, traktując miejski krajobraz jak własne podwórko. Rob przeklął swoją głupotę i wcisnął guzik zamka centralnego. Na szczęście włóczęgę interesował wyłącznie wózek. Poczłapał w kierunku chodnika, ze smutkiem mamrocząc do siebie niezrozumiałe słowa. Plastikowe butelki, jeszcze chwilę temu ułożone z podziwu godną precyzją, teraz toczyły się w stronę nadjeżdżających samochodów.

Rob nie ruszył się nawet o centymetr, kurczowo ściskając kierownicę. Gdyby Latynos wszedł na jezdnię kilka sekund wcześniej, teraz leżałby pod kołami jeepa. Rob przecież wiedział, że całe pasmo zabudowy od Centrum po Dzielnicę Koreańską przypominało cyrk. Drugą grupę etniczną po Koreańczykach tworzyli imigranci z Ameryki Południowej. Jedni i drudzy uczyli się języka od sąsiadów, czasem z pominięciem angielskiego. Sąsiedztwo Centrum Los Angeles, a szczególnie mieszczących się tam instytucji dobroczynnych, wpływało także na stopniowy wzrost populacji bezdomnych. Gdy zapadał wieczór, okolica pustoszała, a przy chodniku nad autostradą 110 wyrastały dziesiątki prowizorycznych namiotów. Mapa miasta przypominała nierówną szachownicę – krajobraz zmieniał się za każdym rogiem, a rezydujący na ulicy nieszczęśnicy bardzo często spali w cieniu luksusowych hoteli i wieżowców z błękitnego szkła.

Gdy początkowy szok minął, zrobiło mu się głupio. Pospiesznie zajrzał do schowka w poszukiwaniu drobniaków, ale Latynos zniknął już z pola widzenia. Z tyłu usłyszał trąbienie samochodów, stopniowo wypełniających zablokowany pas.

Ten dzień naprawdę dał mu popalić, a przecież nie minęła jeszcze druga po południu. Odłożył mrzonki na temat Kanału Podróżniczego na później, włączył silnik i skierował się na zachód, tym razem uważnie studiując każdy fragment jezdni.

4

Piętnaście minut później rozglądał się po holu wejściowym A!Entertainment, jednej z najbardziej popularnych telewizji rozrywkowych na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych.

Zwykle budynek tętnił życiem, a stukot obcasów na marmurowej posadzce odbijał się echem aż po same drzwi wejściowe. Teraz światła były w większości pogaszone, a wnętrze rozjaśniały jedynie staromodne kinkiety, rozmieszczone w równych odstępach za błyszczącym blatem opustoszałej recepcji. Wbrew wyobrażeniom widzów postawiony w latach sześćdziesiątych biurowiec nie miał w sobie nic z hollywoodzkiego blichtru i z łatwością mógł uchodzić za siedzibę pierwszej lepszej korporacji.

Jedyną ozdobą holu wejściowego była postać Silvany Schumacher, słynącej z ciętego dowcipu najpopularniejszej prezenterki stacji oraz przełożonej Roba. Tekturowa piękność patrzyła na niego zadziornie, jakby właśnie powiedział coś bardzo niestosownego. Rob dał jej pstryczka w nos i nacisnął guzik windy. Gdyby nie kamera w rogu pomieszczenia, chętnie dorysowałby jej sumiaste wąsy.

Pięć lat wcześniej stał dokładnie w tym samym miejscu, pocąc się w najlepszej koszuli i pożyczonej marynarce. Sądził, że strój odpowiadał wymogom instytucji, która łaskawie uchyliła swoich drzwi zielonemu jak szczypiorek asystentowi produkcji. A!Entertainment nadawano w ponad stu dziesięciu krajach, a ich specjalnością były gale wręczania nagród, na czele z Oscarami i Grammy. Te informacje sprawiły, że typowego pracownika stacji wyobrażał sobie jako skrzyżowanie włoskiego mafiosa i bankiera, ewentualnie bezpretensjonalnej ikony mody. Chwilę później jechał windą w towarzystwie jednego z szefów produkcji. Ubranego, rzecz jasna, w conversy i sprany podkoszulek oraz nerwowo drapiącego się po białej jak śnieg łysinie. Pół dekady później Rob sam reprezentował nieformalny styl panujący w siedzibie kanału. Był też o krok od stanowiska szefa produkcji, a powodzenie jego obecnego projektu miało tu kluczowe znaczenie.

O ile samo wnętrze studia było raczej nijakie, o tyle widok zza przeszklonych drzwi wejściowych zawsze przyprawiał go o dreszcz. Po drugiej stronie bulwaru Wilshire widniała sylwetka mamuta, zanurzona w ciemnej, błotnistej mazi. W tle widać było inne rzeźby prehistorycznych zwierząt, zastygłe w dramatycznych pozach, ozdabiające brzeg jednego z niewielu naturalnych jezior asfaltowych na świecie. Rancho La Brea było głębokim na setki metrów cudem natury z epoki lodowcowej, dzisiaj przekształconym w park miejski.

„A to wszystko naprzeciwko studia telewizji, bagna zupełnie innego rodzaju”, pomyślał Rob z rezygnacją. Przed złotą erą programów typu reality show A!Entertainment specjalizowało się w serialach biograficznych, przybliżając widzom sylwetki aktorów i sportowców. Niestety już wtedy zasady etyki były traktowane z przymruże- niem oka.

Pierwszy program Roba dotyczył średnio utalentowanej aktorki komediowej, która zmagała się z uzależnieniem od środków przeciwbólowych. Producenci śledzili poczynania kobiety niemal do końca przymusowego odwyku, po cichu uwzględniając dwa zakończenia programu. Jedno z nich zakładało nagłą śmierć w wyniku przedawkowania. Aktorka ostatecznie doszła do siebie, a alternatywna końcówka z zarysem epitafium wylądowała w archiwum. Rob nigdy wcześniej nie czuł się podobnie zbrukany.

5

Podkrakowska Skała nie wyróżniała się niczym szczególnym, chociaż skromny ryneczek z całkiem niezłą pierogarnią miał swoich zagorzałych wielbicieli.

Okno pokoju Julii Grzybowskiej wychodziło na ulicę Krakowską. Mrużąc oczy pod światło, zauważyła grupę rowerzystów w spandeksowych spodenkach, zapewne pędzących w stronę Ojcowa. Właśnie mijali kameralny kościółek Świętego Mikołaja, który w grudniu działał na wyobraźnię miejscowych dzieci nie gorzej niż filmy o Kevinie i włamywaczach. Dochodziła trzecia, najlepsza pora na spacer po opustoszałym w porze obiadowej mieście.

Niestety, otwarty dokument na ekranie komputera raził absolutną białością. Obok leżał szkic, który od wtorku jakoś nie mógł znaleźć swojej interpretacji w programie graficznym. Plakat dla muzeum rodził się w bólach, a pierwszy dzień ładnej pogody tylko pogarszał sytuację.

Julia przymknęła oczy. W głowie miała Pocałunek Klimta, zasugerowany przez ambitnego kuratora wystawy. Doskonale pamiętała secesyjne arcydzieło i jego liczne reprodukcje. Postawny brunet trzymający w dłoniach twarz kobiety, cierpliwie czekającej na jego dotyk. Julia ceniła Klimta, ale ten obraz budził w niej irytację. Kobieta była zbyt senna i uległa, być może nawet znudzona. Inspiracji należało poszukać gdzie indziej.

Pochyliła się nad meblościanką w poszukiwaniu albumu na temat modernizmu, kiedy jej płuca wypełnił nagle przykry zapach. Przez chwilę debatowała, czy warto psuć sobie nastrój wycieczką do sutereny, ale jak zwykle wygrała przyzwoitość.

Drzwi do pomieszczenia były uchylone, dając szybki wgląd do królestwa dziadka Kazimierza. Była to piwnica przekształcona w pokój dzienny z przylegającą kuchnią i łazienką. Ściany pokrywała boazeria, która nadawała wnętrzu przygnębiający wyraz. Pokój domagał się światła, ale ciężkie zasłony były zaciągnięte, jakby lokatora zupełnie nie interesował widok za oknem.

Należący do rodziny dom typu kostka przeszedł przebudowę, kiedy Julia nie miała jeszcze pięciu lat. Jak przez mgłę pamiętała ojca, który nosił na górę wiadra z farbą i pudła pełne narzędzi. Całe to zamieszanie przypominało jej plac zabaw. Zanim ściany zostały pobielone, pozwolił jej bazgrać do woli kolorowymi pisakami z Baltony. Dziadek nie zgodził się jednak na żadne ulepszenia w swoim podziemnym królestwie i suterena jakby zatrzymała się w czasie w latach osiemdziesiątych. Centralnym elementem saloniku był stolik na ukośnych nóżkach z szybą, pod którą na półce leżał stos niewymienianych od lat tygodników.

Niedługo po pamiętnym remoncie ojciec wyjechał do pracy do Niemiec i jakoś nie znalazł drogi powrotnej do Skały. Przez jakiś czas sąsiadki powtarzały plotki o nowej żonie, a nawet dzieciach, ale nikt się nie palił do pogoni za uciekinierem. Matka Julii, Beata Grzybowska, została w domu z dzieckiem i dziadkiem Kazimierzem, który w swoim mniemaniu był dalej szefem całej operacji. Świeżo emerytowany wojskowy z tytułem majora nie cenił niczyjej opinii bardziej niż swojej własnej.

Teraz stał nad kuchenką i pichcił zawzięcie, mamrocząc coś pod nosem. 

– Dziadku, za godzinę będzie obiad. Może obejrzysz coś w telewizji?

– Obiad? Sami sobie jedzcie te rigatony. Ja muszę usmażyć kawałek mięsa.

– Rigatoni, dziadku. To zdrowsze niż kotlet w panierce – odparła bez przekonania.

Dyskusja ze zgryźliwym osiemdziesięciolatkiem przypominała walkę z wiatrakami. Dziadek zakaszlał nad rondlem z kiszonką, w pośpiechu zasłaniając usta. Przeziębienie nie chciało przejść od kilku tygodni. „Trzeba zabrać go do lekarza”, zanotowała w pamięci.

Na samą myśl zmarszczyła brwi. Wiedziała, że w drodze do przychodni będzie protestował do upadłego. Wujek Czesław, według dziadka jedyny kierowca godny zaufania, z trudem ulokuje go na tylnym siedzeniu dostawczego peugeota, nazywanego przez seniora francuskim bublem. W poczekalni nie omieszka zagadać do pielęgniarki, najpewniej blondynki o szerokich biodrach. Dziadek nie lubił suchych kobiet, o czym Julia wolałaby nie wiedzieć.

– Martusia to umiała gotować! Mięso od naszego rzeźnika, a nie jakieś cuda z telewizji. 

– Aha. Martusia wyjechała prawie dziesięć lat temu. Wątpię, żeby potrafiła wtedy ugotować więcej niż jajko na twardo – wycedziła przez zęby. – Proszę, dziadku, uchyl okno.

Ukochana wnuczka dziadka Kazimierza mieszkała za oceanem i przyjeżdżała do Skały co najwyżej raz na rok. Przeważnie zjawiała się w czasie świąt, prezentując przy stole wigilijnym delikatną opaleniznę i znajomość kalifornijskich win. Od kilku lat towarzyszył jej także Michael, młody Amerykanin o aparycji kujona i znikomej znajomości języka polskiego. „Ciekawe, co u niej”, pomyślała Julia i zatrzasnęła drzwi do piwnicy. 

6

Futbolista ubrany był w elegancką marynarkę i białą koszulę z gęsto tkanej bawełny. Skronie miał przyprószone siwizną, co było zaskakujące, bo dopiero niedawno przekroczył trzydziestkę. Od kilku lat przodował w rankingach na najprzystojniejszego sportowca na zachodnim wybrzeżu. Amerykańska liga NFL z wysiłkiem próbowała upowszechnić futbol w innych krajach anglojęzycznych, ale nawet lata agresywnego marketingu nie przybliżyły go Australijczykom i Anglikom tak, jak zrobił to Lorenzo Delgado. Znakiem rozpoznawczym mężczyzny była burza ciemnych loków, ale zarówno na ekranie, jak i w rzeczywistości największe wrażenie robiły jego masywne dłonie. Jedną z nich okładał właśnie bramkarza znanego hollywoodzkiego klubu. Biedak próbował się bronić, ale przy rozmiarach i sile sportowca nie miał żadnych szans. Teraz leżał na chodniku z naderwanym uchem i rozkwaszonym nosem, mamrocząc coś po cichu. Futbolista przestąpił nad nim z niespodziewaną u tak wielkiego mężczyzny lekkością i skierował się w stronę wejścia do klubu. Zanim dotarł do drzwi, zza zakrętu wyłonili się dwaj ochroniarze. W tym momencie postacie na ekranie zastygły w przypadkowych pozach.

– Nie rozumiem – powiedział Rob do edytora, który z dumą wpatrywał się w ekran, gotowy puścić film od początku.

– Myślałem, że mamy usunąć fragment z bójką.

Siedzieli w nie większej niż schowek na miotły salce edycyjnej, prawie dotykając się kolanami. Dwa monitory podpięte do iMaca pokazywały ten sam obraz – zaskoczoną twarz Lorenza. Pod spodem ktoś zamieścił roboczy tytuł odcinka: Wieczór pełen wrażeń.

Rob usilnie próbował sobie przypomnieć, jak edytor miał na imię. Było to coś krótkiego jak Eliasz albo Ezra.

– Wręcz przeciwnie. Silvana nalega, żeby zamieścić cały materiał. Podobno Lorenzo nazwał bramkarza pedałem, ale to nagranie amatorskie i w tle słychać głównie szumy. Dźwiękowiec przychodzi w niedzielę, może uda mu się to naprawić.

Rob pokręcił głową z niedowierzaniem. Serial Futboliści z Hollywoodu przybliżał widzom wzloty i upadki graczy drużyny Koziorożców. Jednym z warunków licencji udzielonej przez NFL było zapewnienie, że żaden z uczestników nie będzie miał kłopotów z prawem w wyniku udziału w show. Tym bardziej ciekawiło go, kto nakłonił edytora do zamiany materiału.

Drużyna reprezentowała wszystko, co w futbolu amerykańskim najgorsze. Rok wcześniej zostali przeniesieni do Los Angeles z St. Louis, nijakiego miasta na wschodzie Missouri. Od tego czasu nie wygrali ani jednego meczu.

W przeciwieństwie do kibiców piłki nożnej zwolennicy futbolu zwykle zachowywali się na trybunach poprawnie. Wyjątkiem byli fani Koziorożców – ci zostawiali za sobą śmieci, woń tytoniu i połamane krzesła. Czary goryczy dopełnił poprzedni sezon, pod koniec którego jeden z obrońców został przyłapany na lotnisku z saszetką kokainy.

Rob uważał drużynę troglodytów za bombę z opóźnionym zapłonem, ale sam Lorenzo wydawał mu się spokojnym facetem. Od lat unikał alkoholu i poza boiskiem oddawał się działalności charytatywnej. Gdyby nie doznana w zimie kontuzja, z pewnością zostałby wykupiony przez lepszy klub.

– Wszyscy wiedzą, że to była prowokacja. Bramkarz nazwał go niedołęgą. Kamerzysta musiał być ustawiony, pewnie już wcześniej czaił się za rogiem. Jeśli to wypłynie, Lorenzo może zostać zawieszony na cały sezon.

– Wszystko zależy od tego, jak obrobimy materiał – powiedział edytor. – Poza tym czym chcesz wypełnić końcówkę?

Facet oddychał z trudem, ograniczony przez wielki kałdun i o wiele za wąskie krzesełko obrotowe. W domu miał dwójkę dzieci i żonę, teraz zupełnie wyprowadzoną z równowagi, ponieważ znowu pracował w szabat. Gdyby wyszedł z biura przed zachodem słońca, mógłby zabrać rodzinę na obiad. Kto wie, gdyby Rachel dała się udobruchać, może los uśmiechnąłby się do niego, gdy najmłodsi pójdą spać.

Rob wziął głęboki oddech. Bójka sportowca z pewnością podniosłaby oglądalność, ale byłoby to działanie bardzo krótkowzroczne. Strata najbardziej popularnego uczestnika kosztowałaby ich o wiele więcej. Dziwiło go także, że wskazówki na temat materiału zupełnie go ominęły. Pracował w telewizji na tyle długo, aby wiedzieć, że ktokolwiek próbował wprowadzić zmiany, miał wyraźny powód, aby zwrócić się prosto do edytora. Autor poprawek z pewnością liczył, że Rob zaocznie zaakceptuje końcówkę odcinka i nie pojawi się w pracy w sobotę.

– Ta wiadomość, którą się ze mną podzieliłeś… – zaczął ostrożnie. – Wygląda na to, że komuś bardzo zależało, aby materiał podmienić w czasie weekendu.

– Silvana powiedziała, że zarządzenie przyszło z góry.

– Nie wspomniała, kto dokładnie podjął taką decyzję? – drążył Rob. – Szef stacji, a może ktoś z działu prawnego?

– Wiem tyle, że ktoś wyżej – odpowiedział automatycznie.

Silvana była twarzą show i większość ekipy produkcyjnej musiała liczyć się z jej zdaniem. To ona przeprowadzała wywiady z uczestnikami, obserwowała ich treningi i komentowała osiągnięcia. Gdy miewali problemy małżeńskie, spragnione czasu antenowego żony wypłakiwały się jej w rękaw, aby tydzień później uratować nadwątlony związek przed czujnym okiem kamery. Niemniej jednak to Rob był odpowiedzialny za egzekwowanie poprawek do scenariusza.

– Rozumiem. Pokaż mi, proszę, klip, który mieliśmy w planach przed zmianami.

Edytor otworzył archiwum i kliknął na ikonę, z trudem ukrywając irytację. W przeciwieństwie do scenek z codziennego życia sportowców, przeważnie nagrywanych w plenerze lub domach uczestników, to ujęcie zostało nakręcone w studiu.

Silvana i Lorenzo siedzieli przy stole. Scena była banalnie zaaranżowana, ze szklanym stolikiem na pierwszym planie i fototapetą z palmami w tle. Rozmawiali o nieudanym małżeństwie futbolisty i planach na przyszłość, które wiązały się głównie ze sportem. Lorenzo grał na pozycji rozgrywającego, a poprzedni rok upłynął mu na intensywnej rehabilitacji naderwanego ścięgna. Opowiadał o przygotowaniach do rozgrywek i zmianach w technice rzutu, którą ćwiczył od kilku miesięcy. Były to fakty ciekawe dla zagorzałych fanów sportu, jednak Futbolistów z ­Hollywoodu oglądały głównie kobiety.

Dlatego Silvana spróbowała skierować rozmowę na inne tory. „Wspomniałeś wcześniej o rodzinie. Czy jest w twoim życiu miejsce na miłość?” – zapytała, na chwilę odwracając się od kamery i skupiając na Lorenzie.

Rob przyłożył ręce do skroni. Treść wywiadów była poza tekstem scenariusza. Mimo to uszy zapiekły go na dźwięk głosu Silvany. Czy wszystkie wywiady musiały ocierać się o operę mydlaną?

Lorenzo jakby obudził się ze snu, a jego oczy skupiły się na rozmówczyni. Pochylił się w jej stronę. „Codziennie spotykam piękne kobiety, ale jeszcze żadna nie zawładnęła moim sercem” – odpowiedział bez zająknienia.

Rob wiedział, że tego typu banały były lepem na muchy, który zapewnił w reality TV popularność Kawalerowi i Randce w ciemno. Przeciągnął się leniwie i wyszczerzył zęby do edytora.

– Właśnie tego szukałem. Ile czasu zajmie ci sformatowanie tego klipu?

Edytor zmarszczył czoło.

– Kolory zupełnie do dupy, chociaż rozdzielczość całkiem niezła… – wystękał bez przekonania.

Chciał dodać coś jeszcze, ale Rob przerwał mu w pół słowa:

– Świetnie, czyli uwiniemy się do końca dnia.

Obaj wiedzieli, że serial Futboliści z Hollywoodu uchodzi za absolutny chłam. Niestety, był to także największy projekt w karierze Roba i od powodzenia tegoż chłamu zależała jego najbliższa przyszłość. Mimo to nie chciał, aby u fundamentów jego kariery legła zmajstrowana w stacji edycyjnej klęska zupełnie niewinnego faceta.

– Tak jest, panie producencie – wycedził przez zęby edytor i zabrał się do cięcia klipu.

7

Stres zaczynał powoli odbijać się na zdrowiu Michaela. Ucisk w żołądku nie ustępował od spotkania w Wielorybniku, chociaż pierścionek był głęboko schowany na dnie szafy. Miał już nawet pomysł, jak się do tego zabrać, ale ostatnio szydził z niego cały świat.

Zaledwie tydzień wcześniej nadęty sąsiad spod trójki oświadczył się narzeczonej na pokładzie samolotu lecącego na Malediwy. Zrobił to z dyskretną pomocą stewardesy, która czekała na nich z szampanem i truflami w czekoladzie. Teraz cała ulica miała go za bohatera, a zamieszczone w internecie zdjęcia biły rekordy popularności.

Michael nie był nawet pewien, czy Marta lubi trufle, a na myśl o oświadczynach w miejscu publicznym oblewał go zimny pot. Ze zgrozą pomyślał, że ten prywatny moment od pewnego czasu stał się własnością całego świata.

Szedł główną ulicą Pasadeny, która kiedyś była nudnawym miasteczkiem – sypialnią dla położonego kilka kilometrów dalej Betonowego Wzgórza, a teraz pękała w szwach od kafejek z żywnością organiczną i mikropiwiarni. Miało to swoje złe strony. Los Angeles, ściśnięte pomiędzy Pacyfikiem a pasmem górskim San Gabriel, powoli wypychało klasę średnią na obrzeża, w stronę pustynnej Doliny San Fernando. Michael raz jeszcze przekalkulował w myślach cenę domu w najbliższej okolicy i z wysiłkiem przełknął ślinę.

Zbliżała się pora lunchu. Mijały go młode pary z małymi dziećmi i wypielęgnowanymi psami o rodowodzie bardziej zawiłym niż całe drzewo rodzinne Michaela. Kobiety przeważnie nosiły dopasowane spodnie do jogi, faceci wybierali szorty i pastelowe polówki. Był to szczególny gatunek, który w tygodniu siedział za biurkiem jednego z banków w Centrum, a z nastaniem weekendu przeobrażał się w wysportowane zwierzę plażowe. Wielu z nich wyglądało, jakby właśnie skończyli trening na siłowni. Michael pomyślał, że jeśli każdy z tych troglodytów umiał uklęknąć na jedno kolano i wydusić z siebie cztery słowa, to nie mogło to być aż takie trudne.

Trzy miesiące wcześniej zarezerwował stolik w japońskiej restauracji Naka, o której dowiedział się ze znanego programu kulinarnego. Miejsce było tak wykwintne, że nie miało nawet szyldu, a szczelnie zasunięte żaluzje uniemożliwiały jakikolwiek wgląd do wnętrza lokalu. Jedynie rząd luksusowych samochodów zdradzał, że za bambusowym płotem mieściło się coś wartego uwagi.

Michael niejasno pamiętał, że szef kuchni był ekscentrykiem, ale nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego wyciągnął taki wniosek. Marta nie przykładała wagi do markowych ubrań i kosmetyków, ale uwielbiała dobrze zjeść i od dawna marzyła o wizycie w Naka, chociaż czas oczekiwania na stolik wynosił pół roku. Był czwartek i do daty rezerwacji zostały dwa dni. 

8

– Nie wiedziałam, że jesteś takim romantykiem – usłyszał za plecami Rob. Podskoczył jak oparzony, prawie wylewając kawę na arkusz z poprawkami.

Silvana stała w drzwiach do pomieszczenia, jedną ręką opierając się o framugę. Nawet poza kamerą każdy ruch szefowej był wystudiowany, a włosy ułożone w błyszczące fale. Ile mogła mieć lat? Podobnie jak wiele innych prezenterek A!Entertainment ukrywała swoją metrykę. Przekalkulował w myślach, że skoro pracowała w stacji od czasu pierwszej edycji Big Brothera, musiała już przekroczyć czterdziestkę. Była to obserwacja oparta jedynie na logice, bo jej wyprasowana twarz nie miała ani jednej zmarszczki.

– Co masz na myśli? – odpowiedział bez mrugnięcia okiem, chociaż dokładnie wiedział, dokąd zmierza.

– Końcówka pierwszego odcinka. Eli powiedział mi, że przepuściłeś naprawdę dobry materiał.

Rob przeklął w myślach edytora.

– Na szczęście twoja wersja spodobała się szefostwu – dodała.

Dyrektor stacji miał prawie siedemdziesiąt lat i pochodził z jednej z najstarszych żydowskich rodzin w Los Angeles. Mimo podeszłego wieku nadzorował każdy show sygnowany przez A!Entertainment, nawet jeśli były to produkcje związane z modą i ślubami. Nikt z pracowników nie zwracał się do niego po imieniu, a między sobą nazywali go po prostu Szefem.

Silvana nie ukrywała, że należy do jego ulubienic, chociaż czasem było w tym trochę goryczy. Za jego plecami mawiała, że nawet w najbardziej postępowych miejscach pracy za wszystkim stoi biały mężczyzna w podeszłym wieku.

Teraz mierzyła Roba tym zagadkowym spojrzeniem, oscylującym na granicy zainteresowania i poczucia absolutnej wyższości. Mimo woli zwrócił uwagę, że wyglądała ostatnio olśniewająco. Nigdy nie miała grama zbędnego tłuszczu, a niedawno zrezygnowała z siłowni na rzecz pilatesu. Rob wolał nie myśleć, które z nich było w stanie wykonać więcej pompek.

– Cieszę się, że wyszło nam to na dobre – odpowiedział ostrożnie.

– Tego nie powiedziałam – odparła. – Przypomnij sobie, kto jest twarzą tej produkcji. Większość ekipy można zamienić w ciągu jednego dnia, ale beze mnie Futboliści z Hollywoodu nie mają prawa bytu.

Rob wiedział, że w jej słowach jest wiele prawdy. Dopóki nie znajdzie się na stanowisku szefa produkcji, jego wpływ na całokształt serialu był ograniczony. Mimo to czuł, że musi coś powiedzieć, aby nie wyjść na kompletnego durnia.

– Moglibyśmy dodać…

– Następnym razem nie podejmuj takich decyzji beze mnie – przerwała mu. – Został nam jeszcze miesiąc pracy, nie licząc postprodukcji. Gdy wyemitują pierwszy odcinek, możemy porozmawiać o twojej przyszłości, ale do tego czasu mam ostatnie słowo – to mówiąc, obróciła się na pięcie i wyszła z pomieszczenia, zostawiając za sobą jedynie zapach lawendowych perfum.

Odczekał chwilę, aż kroki Silvany ucichły na dobre, po czym otworzył szufladę biurka, gdzie pod stertą nieaktualnych grafików produkcji leżała szklana fajka z uchwytem w kształcie smoka. Wystający z niej zasuszony kłębuszek trawy nie był pierwszej świeżości, ale z pewnością mógł wystarczyć na kilka buchów. Obiecywał sobie, że przestanie palić w pracy, ale wizytę szefowej uznał za wystarczający powód do złamania postanowienia. Uchylił okno i zaciągnął się głęboko.

Nie był to pierwszy raz, kiedy stacja łudziła go awansem, zachęcając do udziału w kolejnym trzeciorzędnym show. Zwykle sprzedawali swoje pomysły jako coś o wiele ciekawszego. Futboliści mieli się skupić na osiągnięciach sportowców, zamiast śledzić ich bójki i alkoholowe wybryki. Nawet pierwsza edycja Big Brothera była przedstawiana jako ambitny eksperyment psychologiczny, a okazała się bieganiem z kamerą za gromadą półgłówków kłócących się o puszkę piwa.

Poczuł przyjemne rozluźnienie, wyraźny sygnał, aby odstawić fajkę z powrotem na dno szuflady. Kalifornijska trawa nie miała sobie równych, ale nawet ona nie była w stanie zupełnie wyłączyć galopujących myśli Roba. Miał niewiele ponad miesiąc na podjęcie decyzji, w jaki sposób pokierować swoją karierą.

9

Leniwe sobotnie popołudnie mijało w spokoju. Marta huśtała się na krześle, opierając nogi o stół kuchenny. Z przedpokoju widać było jedynie jej pomalowane na czerwono paznokcie u stóp. Cała reszta chowała się za szeroko rozłożoną gazetą, otwartą na dziale nieruchomości.

Michael zbliżył się do niej i uśmiechnął mimo woli. Miała na sobie starą koszulkę z college’u i dżinsowe szorty, które ledwo przykrywały jej szczupłe nogi. Rozmarzona czytała gazetę z opisem przestronnego bungalowu na wzgórzach La Cañada. Gnieżdżenie się w dwupokojowej klitce w centrum Pasadeny powoli zaczynało im doskwierać.

Kilka lat wcześniej przez wzgórza przeszedł ulewny deszcz, a jednopoziomowe wille, importowane cyprysy i skrzętnie wypucowane kabriolety zostały pochłonięte przez lawinę brunatnego błota. Klimat Los Angeles zmieniał się o wiele szybciej, niż życzyliby sobie tego zasiadający w Waszyngtonie politycy. Zimowe ulewy odchodziły w niepamięć, a spoczywające u stóp lasu San Bernardino dzielnice przez większość letnich miesięcy pokrywał brunatny pył. Coraz częściej pojawiało się także widmo pożarów.

Michael pamiętał wiadomości z lat osiemdziesiątych, które oglądał na wypukłym ekranie niewielkiego telewizora w rodzinnym domu w Arizonie. Pucołowaty policjant radził, aby wszyscy mieszkańcy zagrożonych pożarem kalifornijskich przedmieść byli zawsze gotowi do opuszczenia swoich domów. Samochody powinny stać na podjazdach, sprawne i zatankowane, z bagażnikiem pełnym butelek z wodą i rodzinnych pamiątek. Mieli być gotowi do ucieczki, chociażby w kapciach i piżamach. Wtedy z trudem wyobrażał sobie tak normalną w Los Angeles obecność ciąg­łego zagrożenia. W Arizonie otaczała ich pustynia, nudna i wyczerpująca, ale odporna na większość nieszczęść.

Czasem zaskakiwało go także, jak szybko zapominano o kolejnych katastrofach, z upodobaniem nawiedzających najbliższą okolicę. Marta twierdziła, że tymczasowość była zapisana w kodzie genetycznym miasta, w którym większość mieszkańców stanowili przybysze z zewnątrz.

Michael spojrzał na Martę raz jeszcze i utwierdził się w przekonaniu, że jest szczęściarzem.

– Chcesz zamówić pizzę? – zapytała, nie podnosząc głowy.

– Myślałem, że moglibyśmy spróbować dzisiaj czegoś nowego – powiedział nonszalancko. – Mam zarezerwowany stolik w nowej knajpce.

Marta uniosła lekko brwi i odłożyła gazetę.

– Zamieniam się w słuch. 

– Właściwie to umknęła mi gdzieś nazwa. Kuchnia japońska, obrzeża Culver City. 

– Aha. Coś formalnego? Jak należy się ubrać?

– Polecałbym założyć coś eleganckiego – powiedział ostrożnie. Czuł, że jeszcze jedno pytanie i się wygada. – Podjadę zatankować. Widzimy się na dole! – rzucił na od- chodne.

W myślach przeklął swój brak przygotowania. Marta była naukowcem i zagadnienia z życia codziennego drążyła z zawodową dokładnością. Zepsuty zegar kuchenny? Należało rozebrać go na części. Wysypka na kolanie? Jedynym rozwiązaniem było przestudiowanie kilku rozdziałów Anatomii Graya i dokładna analiza potencjalnych alergii pokarmowych. „Czasami tak się dzieje” nie występowało w jej słowniku. Pewnie dlatego znalazła się w dokładnie wyselekcjonowanym zespole naukowców opracowujących nowe modele protez biomechanicznych dla Uniwersytetu Południowej Kalifornii.

Pracowała bez wytchnienia, uparcie dążąc do celu, jakim była ultranowoczesna kończyna, na stałe przyśrubowana do kości pacjenta. Według Michaela był to koncept ocierający się o filmy science fiction i chociaż sam dostawał mdłości na widok kropli krwi, z zapartym tchem słuchał opowieści na temat pierwszych kroków stawianych przez pacjentów Marty. Bywały dni, gdy wracała do domu nad ranem, z podkrążonymi oczami, ale wystarczającą ilością energii, by wypić kubek gorącej czekolady i podpisać petycję w sprawie ochrony wydry kalifornijskiej.

Michael miał nadzieję, że pomimo dwunastogodzinnego dnia pracy i planów uratowania wszystkich poszkodowanych ssaków morskich Marta znajdzie chwilę na kameralne wesele.

10

Godziny spędzone na dojazdach do pracy potrafiły wyprowadzić z równowagi najwytrwalszych miłośników medytacji, ale Michael zawsze lubił trasę z Pasadeny do centrum. Autostrada Arroyo Seco nie mogła się równać z bajkową „Jedynką”, która oddzielała wzgórza Malibu od oceanu i zapierała dech w piersiach nawet najbardziej doświadczonym podróżnikom. Michael miał jednak sentyment do widoku otaczających go zielonych wąwozów, z roku na rok coraz bardziej upstrzonych drewnianymi willami w stylu ­Craftsman. Niewielkie i funkcjonalne obiekty, zainspirowane dziewiętnastowiecznym brytyjskim ruchem rzemieślniczym, stały w opozycji do bogato zdobionych wiktoriańskich willi. Michael nie uważał się za eksperta z dziedziny architektury, ale podobały mu się szerokie okapy i obszerne ganki, idealne na wieczorny kieliszek burbona i radiową powtórkę meczu.

Jego ulubioną częścią był przejazd przez Most Samobójców, który zachwycał arkadą betonowych łuków i rzędem stylizowanych lamp gazowych. W latach dwudziestych, niedługo po ukończeniu budowy, dziesiątki znużonych życiem mieszkańców Pasadeny skokiem z tego właśnie mostu postanowiło zakończyć swoje istnienie. Michael nie wiedział, czy kondycja psychiczna sąsiadów znacząco się polepszyła, czy też pomogła dwumetrowa barierka oddzielająca kierowców od wyschniętego koryta rzeki ­Arroyo Seco. Tak czy inaczej, samobójców ubywało, ale most zachował swoją nazwę.

Zawsze ubolewał, że większość miasta oglądał w przyspieszeniu, zza kierownicy samochodu. Transport publiczny w Los Angeles dopiero raczkował. Michael lubował się w teoriach spiskowych i wierzył, że za upadek kolei należało winić zmowę General Motors i przetwórni naftowych, które w latach pięćdziesiątych wykupiły większość miejskich sieci tramwajowych w celu zastąpienia ich pojazdami spalinowymi.

Zaparkował zaraz za skrzyżowaniem Palms i Overland, za wielkim neonem reklamującym wróżby z ręki. Marta ocknęła się i z zaskoczeniem rozejrzała po okolicy. Obrzeża Culver City od kilku lat przeżywały boom budowlany. Niebo przecinały sylwetki dźwigów, teraz majestatycznych i nieruchomych po zakończonym dniu pracy. Lampy uliczne z jakiegoś powodu nie działały i jedyne źródło światła docierało ze staroświeckiego zakładu fryzjerskiego, gdzie ostatni klienci właśnie zbierali się do wyjścia. 

– Zabłądziliśmy?

– Nic z tych rzeczy – odparł Michael z miną pokerzysty. Obszedł samochód i otworzył Marcie drzwi od strony pasażera. Zwyczaj, o którym pamiętał od święta, zdawał się pasować do okazji. 

Skręcili w alejkę, gdzie rząd wysokich krzewów bambusa osłaniał wejście do restauracji. W drzwiach minęła ich para elegancko ubranych mężczyzn. Cokolwiek wydarzyło się wewnątrz budynku, musiało ich bardzo rozbawić.

Marta oniemiała.

– Michael, czy to…

– …najbardziej ekskluzywna restauracja japońska po zachodniej stronie Los Angeles? – wszedł jej w słowo. – Świątynia surowego łososia? Królestwo marynowanego węgorza? Departament ryżowych kulek?

Marta zarzuciła mu ręce na szyję, prawie zwalając go z nóg. 

– Nie wiesz, o czym mówisz, ale i tak cię kocham. 

Nie minęło pięć minut, a zostali usadzeni w rogu pomieszczenia, obok bogato zdobionego parawanu. Była to jedyna dekoracja w minimalistycznym wnętrzu, bardziej przypominającym laboratorium niż knajpę. Kelnerzy przemieszczali się bezszelestnie, kursując między stolikami niczym baletowi tancerze.

Marta ze skupieniem studiowała menu, nie podnosząc wzroku nawet na sekundę. Michael po raz kolejny opróżniał kieliszek sake i z uwagą obserwował otoczenie. Czuł, że robi mu się coraz cieplej. Sięgnął do kieszeni i obrócił w palcach zamszowe pudełeczko, wciąż szczelnie zamknięte.

Nagle zaświtał mu w głowie pomysł. Coś spontanicznego, zupełnie nie w jego stylu. Przecież wszyscy żartowali, że był poukładany jak wojskowy i mimo lat pracy w przemyśle rozrywkowym składał ubrania w kosteczkę i chodził spać o tej samej godzinie.

Podniósł się z krzesła i szybkim krokiem podszedł do jednego z kelnerów. Mężczyzna był starszy i nie przypominał początkujących aktorów i tancerzy, którzy obsługiwali stoliki w kalifornijskich barach i restauracjach. Miał szczupłą twarz bez odrobiny zarostu i fryzurę na kadeta. W przeciwieństwie do innych pracowników restauracji, noszących białe koszule bez kołnierzyków i lniane spodnie, był ubrany całkowicie na czarno. W pełnym skupieniu składał wykrochmaloną serwetkę, zmieniając prozaiczną czynność w rodzaj sztuki.

Michael poklepał go energicznie po ramieniu.

– Mogę na sekundkę? – zapytał, a kelner powoli podniósł wzrok. – To wyjątkowy wieczór. Można powiedzieć, że jedyna w życiu okazja. Wiesz, co mam na myśli – dodał, znacząco unosząc brwi.

Mężczyzna spojrzał na niego z uwagą, chociaż w jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.

– Byłoby naprawdę wspaniale, gdyby szef Yusuke wyszedł na sekundę z kuchni i porozmawiał z moją narzeczoną. Może poleciłby specjalność dnia? – powiedział Michael.

Kątem oka zauważył, że Marta odłożyła menu. Obserwowała go teraz z zagadkową miną. Musiał zrobić na niej wrażenie, bo miała lekko otwarte usta. Szybko nabrał pewności siebie i zwrócił się raz jeszcze do kelnera, który dalej nie wypowiedział ani słowa. Pomyślał, że najlepiej wyrazić się wprost. W końcu mógł mieć styczność z osobą nieświadomą niuansów języka angielskiego. Dlatego następne zdanie wypowiedział głośno i powoli, wyraźnie akcentując każdą sylabę.

– Tak między nami, to ja nie rozumiem tej całej zimnej ryby, ale gdyby szef pokazał się przy stoliku, byłbym bardzo wdzięczny – to mówiąc, wcisnął do kieszeni kelnera wcześniej przygotowane dwadzieścia dolarów. Ten spojrzał na niego z zaskoczeniem, zmarszczył brwi, po czym odwrócił się gwałtownie i zdecydowanym krokiem odmaszerował do kuchni.

Michael zauważył, że lekki gwar, jeszcze przed chwilą wypełniający salę, teraz jakby ucichł. Zarówno goście, jak i pracownicy zamarli, przyglądając się całej scenie z dużym zainteresowaniem. Wtedy poczuł na ramieniu mocny uścisk.

– Pan będzie proszony o opuszczenie lokalu – powiedział głos zza ucha Michaela. Należał do dwumetrowego Japończyka, żywcem wyjętego z filmów akcji z lat dziewięćdziesiątych.

Michael próbował coś powiedzieć, ale poczuł, że jego buty zaczynają przesuwać się po gładkiej posadzce w stronę wyjścia. Zanim zdążył zaprotestować, stał na chodniku z portfelem lżejszym o dwudziestkę i zapewne siniakiem na prawym ramieniu. Nie miał pojęcia, co wydarzyło się w środku.

Marta wyszła na zewnątrz chwilę później.

– Co ci strzeliło do głowy? – zapytała, lekko zaczerwieniona od emocji. – Nagabywałeś szefa Yusuke.

Zmarszczył czoło, jakby powiedziała coś bardzo niedorzecznego.

– Zaraz, to był Yusuke? – zapytał po namyśle.

W lekko otumanionej ryżową wódką głowie Michaela ktoś połączył ze sobą dwa punkty. Wieczór w domu, zapewne po długim dniu pracy. Marta śledząca z uwagą finał programu kulinarnego. Powieki jak z ołowiu. Japończyk o uważnym spojrzeniu, murowany zwycięzca odcinka.

– Yusuke. Rozmawiałem z Yusuke – wymamrotał.

Marta skinęła głową.

– Nie nazwałabym tego rozmową. Szef złożył śluby milczenia podczas pielgrzymki do Tybetu. Od dziesięciu lat nie wypowiedział ani słowa, dlatego kuchnia jest dla niego tak ważna. To jego możliwość wyrażenia opinii i emocji. Forma kontaktu ze światem.

Michael przełknął ślinę.

– A ty wcisnąłeś mu wymiętą dwudziestkę. I powiedziałeś coś o zimnej rybie.

Marta spojrzała na niego uważnie. Dalej była lekko zaczerwieniona, zapewne z powodu wstydu doświadczonego w restauracji. Kąciki jej ust lekko zadrżały.

– Wcisnąłeś dwudziestkę… szefowi Yusuke – powiedziała powoli, po czym chwyciła się za brzuch i wybuchła obłąkańczym śmiechem. – Facet może zmienić branżę i przenieść się do klubu ze striptizem.

Teraz rechotali oboje, prawie płacząc ze śmiechu na schodach restauracji Naka.

– Szkoda, że nie poklepałeś go po zadku. Chociaż wtedy ta przyjemność kosztowałaby cię więcej.

Dalej zanosząc się śmiechem, skierowali się w stronę skrzyżowania. Trzymali się za ręce, a cały ten bajzel, nieruchome dźwigi, zaparkowane wzdłuż drogi ciężarówki i neony niezliczonych fast foodów wyglądały nawet malowniczo.

Ledwo rozpoznali miejsce, gdzie wcześniej zaparkowali. Zakład fryzjerski był już zamknięty, natomiast wzdłuż opustoszałego wcześniej chodnika ciągnęła się kolejka przyodzianych w ubrania robocze mężczyzn. Niektórzy mieli ze sobą kaski, teraz niedbale przypięte do spodni ogrodniczek.

Rozmawiali ze sobą mieszanką angielskiego i hiszpańskiego, z niecierpliwością czekając na miejsce przy okienku food trucka. Powietrze wypełniał niebiański zapach, mieszanka smażonej wołowiny, kukurydzy i salsy z domieszką czegoś mocniejszego. Jeden z facetów co chwila pociągał z piersiówki, z niecierpliwością czekając na swoją kolej.

Michael i Marta bez zastanowienia stanęli za robotnikami, oblizując się na samą myśl o kilku pikantnych tacos. ­Michael szybko rozpoznał słodkawą woń whisky. Zaśmiał się sam do siebie na myśl, jaki obrót przybrał starannie zaplanowany wieczór. Na przekór sytuacji bawił się doskonale.

Właściciel trunku odwrócił się do nich, ukazując ogorzałą twarz poprzecinaną pajęczyną zmarszczek i rząd śnieżnobiałych zębów. 

– Quieres? – zapytał, wyciągając do Marty rękę z piersiówką. Ta wzruszyła ramionami, po czym pociągnęła łyk, krztusząc się nieznacznie. Michael również nie odmówił, z zaskoczeniem delektując się gorzkim smakiem. Nie była to taniocha.

Pomimo kolejki tacos dostali prawie od ręki, ściśnięte na papierowych talerzykach koło kolby kukurydzy.

Usiedli na krawężniku, delektując się tym najprostszym na świecie, a jednocześnie doskonałym jedzeniem prosto z aluminiowej paki starej ciężarówki.

– O niebo lepsze od tej japońszczyzny – powiedziała Marta. Włosy miała związane w kucyk, a na brodzie smugę salsy.

Michael pomyślał, że kiedyś z pewnością da szansę wykwintnej rybie na białym obrusie, ale na tym chodniku koło ciężarówki też był bardzo szczęśliwy. Wytarł rękę o spodnie i powoli sięgnął do kieszeni. Podniósł się, a potem zmienił zdanie i ukląkł na jedno kolano.

Pewne gesty są zrozumiałe na całym świecie i nie znają barier kulturowych. Tłum robotników zawiwatował radośnie, podrzucając w powietrze plastikowe kaski, a kierowca food trucka zaczął trąbić jak opętany.

11

Bill Taylor siedział na ganku swojego domu w Costa Mesa, trzymając butelkę budweisera. W mniemaniu Roba nie było bardziej parszywego piwa. Sam zdecydował się na kawę, jako że wieczorem czekała go ponad godzina jazdy z powrotem do Los Angeles. 

Przed nimi rozciągał się trawnik, arcydzieło wymagające regularnego strzyżenia i zraszania, prawdopodobnie najlepiej utrzymany kawałek murawy w sąsiedztwie, tylko niekiedy wykorzystywany przez psy. Para pstrokatych wyżłów z zapałem węszyła wokół domu, nie oddalając się od Billa na więcej niż kilka metrów. Nie było także płotu, bo w samym sercu bezkresnej suburbii Costa Mesa kradzieże i włamania zdarzały się niezmiernie rzadko.

Rob przysunął się bliżej do ojca i sprawdził, czy tamten nie zasnął w fotelu. Przy odrobinie dobrej woli można było dostrzec w ich twarzach podobieństwo, szczególnie zaglądając do starych albumów, gdzie na wywołanych w sepii zdjęciach trzydziestoletni Bill również nosił długie włosy. Obydwaj wyróżniali się orlim nosem i głęboko osadzonymi niebieskimi oczami. Na tym wspólne cechy się kończyły. Rob był drobniejszej budowy i w przeciwieństwie do ojca nigdy nie pracował fizycznie. Bill spędził ponad dwadzieścia lat w fabryce Boeinga w Long Beach, jeszcze zanim sześcioosiowe roboty na dobre zagościły na nitce produkcyjnej.

W latach dziewięćdziesiątych nie było elementu w typowym silniku boeinga, którego nie dotknął i nie zmierzył osobiście. Potrafił narysować z pamięci każdy schemat, traktując aluminiową bestię z niemal ojcowską dumą. Przechadzał się po fabryce z rękami umazanymi smarem, delektując się dźwiękiem, od którego drżała betonowa posadzka hangaru, a którego eliminację obrało sobie za cel następne pokolenie inżynierów.

Następcy Billa nosili białe kitle i ochronne nauszniki. Odczytywali wyniki z miniaturowych laptopów, specjalizując się w odrębnych podzespołach. Byli odpowiedzialni za jeden z wielu elementów układanki, często ignorując pracę kolegów. Za to o wiele częściej korzystali z efektów swojej pracy. Bill nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz leciał samolotem.

Na dźwięk przejeżdżającego motoru ocknął się i zamrugał energicznie. Niewiele brakowało, a butelka wygazowanego piwa osunęłaby się na podłogę.

– Powinieneś spróbować IPA, te twoje popłuczyny nadają się tylko na płyn do chłodnicy.

Bill zaśmiał się pod nosem.

– Piję buda od trzydziestu lat. Jeszcze drugie tyle i może nauczysz się czegoś o samochodach.

Cięty język ojca nie zmienił się wiele podczas pierwszych lat wczesnej emerytury. Mimo to przeważnie siedzieli w ciszy. Bill z zestawem krzyżówek, Rob wpatrzony w ekran telefonu, gotowy na kolejne wezwanie do studia.

Teraz myślał o zaręczynach Michaela. Zgodnie z przewidywaniami wszystko poszło jak po maśle. Zaraz po obiedzie zaręczynowym ruszy szaleńcza machina weselnych przygotowań. Dzięki Bogu te zajmowały miesiące, o ile nie lata. Przy odrobinie szczęścia Michael miał przed sobą jeszcze trochę kawalerskiego życia.

Drzwi wejściowe otwarły się na ganek, ukazując wysoką kobietę w lenonkach. Patsy obchodziła rok wcześniej pięćdziesiąte urodziny, ale z łatwością mogła uchodzić za energiczną czterdziestolatkę. Mięsa nie jadła od wczesnej młodości, a ostatnio powoli skłaniała się ku diecie wegańskiej.

– Obiad prawie gotowy – powiedziała z dumą, a Rob z niepokojem wyobraził sobie, co czekało na nich za ścianą.

Cała trójka udała się do kuchni. Rob usiadł przy stole i wbił widelec w twardy jak podeszwa kotlet sojowy. Z wysiłkiem przełknął pierwszy kęs, po czym pokiwał głową z aprobatą.

Gotowanie było nowym zajęciem Patsy, poprzedzonym projektowaniem biżuterii i malarstwem. Pierwsze okazało się zbyt mało ambitne, drugie zniechęciło ją już po pierwszych zajęciach. Uczestniczki warsztatów, przeważnie rozwódki lub wdowy, skupiały się na popijaniu czerwonego wina i rozmowach na temat randek i wnuków. Sama nie miała wiele do dodania w żadnej z tych kategorii.

Na początku roku organizacja charytatywna, w której działała Patsy, zamknęła podwoje z braku dofinansowania. Od czasu wyborów republikanie stopniowo odcinali środki każdemu przybytkowi ochrony przyrody i pomocy socjalnej, a fundacja Przyjaciele Przystani od dawna chyliła się ku upadkowi. Teraz Patsy siedziała w domu, uporczywie szukając nowego zajęcia.

Bill cieszył się emeryturą, która rozsądnie zagospodarowana mogła wystarczyć im obojgu. Dlatego rozterki o dekadę młodszej żony, kulinarne eksperymenty i poczucie nadchodzących zmian coraz bardziej wytrącały go z równowagi. Rozczarowany kotletem energicznie potrząsnął solniczką. Czuł się winny, bo przecież ponad dziesięć procent Kalifornijczyków żyło na diecie wegetariańskiej, dbając nie tylko o środowisko, ale także o własne zdrowie. Zastanawiało go jednak, czy ktokolwiek skrzyżował te statystyki z liczbą emerytów, którzy świadomie zjechali samochodem ze stumetrowego klifu.

– Chciałabym z wami o czymś porozmawiać – zaczęła Patsy.

– Choćby zależała od tego kolejna prezydentura, nie zrezygnuję z sera. Zabrałaś już kurczaka, teraz…

– To nie dotyczy kuchni – przerwała mu łagodnie.

Rob podejrzewał, że chodziło o coś ważnego, ponieważ przez całe popołudnie nie odezwała się słowem. Tak funkcjonowała jego matka. Pomysły budziły się w jej głowie, po czym powoli marynowały się w tym samym miejscu aż do momentu, kiedy napięcie w domu sięgało zenitu.

Dopiero w tej chwili zauważyli, że na środku stołu leżała sterta katalogów. Pierwszy z brzegu miał błyszczącą okładkę ze zdjęciem zakochanej pary spacerującej po starówce średniowiecznego miasta. Drugi prezentował tropikalną plażę z młodą kobietą w słomkowym kapeluszu i skąpym bikini. Patrzyła w stronę niewielkiej żaglówki, na oko nie dłuższej niż dwanaście metrów, ocenił mimo woli.

– Planujecie wakacje? – z grzeczności zapytał Rob. Już dawno obiecał sobie nie wtrącać się w utarczki rodziców.

Patsy otwarła broszurę na drugiej stronie, gdzie prezentowano zaskakująco obszerne wnętrze łodzi. Skórzane kanapy i łukowaty sufit przypominały wyposażenie modnej kawiarni, chociaż według opisu mieściły się tam także łóżko, lodówka i toaleta. Pomimo licznych udogodnień nigdzie nie było widać telewizora.

– Niezupełnie. Mam na myśli coś innego. W łodzi możesz zmieścić większość swojego dobytku – wyrzuciła z siebie. – Moglibyśmy opłynąć całe zachodnie wybrzeże, może nawet Alaskę. Jest także wersja z panelem słonecznym.

– Kochanie, to musi być bardzo drogie – przerwał Bill. – Poza tym kto zająłby się psami?

– Miejsca wystarczy dla wszystkich – odparła radośnie. – A co do ceny, moglibyśmy sprzedać dom, zostałoby jeszcze na małe mieszkanie bliżej miasta.

Bill odłożył widelec, lekko wytrącony z równowagi. Nie był to pierwszy raz, kiedy Patsy sugerowała porzucenie cennej stabilizacji na rzecz morskiej włóczęgi. Wiedział przecież, że spędziła młodość w osadzie rybackiej na północ od Monterey. Jej rodzina zajmowała się serwisowaniem jachtów, co było górnolotną nazwą najbardziej podstawowej usługi – czyszczenia dna łodzi z osadzonych tam glonów i narośli. Sami także mieli niewielką żaglówkę, wykorzystywaną do rekreacyjnego wędkarstwa w porcie Moss.

Ale to było bardzo dawno temu. Łódź została sprzedana, a pozostało po niej kilka zdjęć i niezapłaconych rachunków. Poza tym nawet rekreacyjne żeglarstwo sugerowało wysiłek, wydatki i całą masę niespodzianek, a Bill nie był gotowy na kolejne lata wysiłku i pracy. Niedzielny lunch przy meczu Jastrzębi z Seattle, okazjonalna wycieczka do sklepu ogrodniczego i pogawędka z półgłuchym sąsiadem stanowiły główne wydarzenia minionego tygodnia. Żadne z nich nie uwzględniało spania na pryczy i pobudki poza granicami stanu.

– To nasze miejsce od ponad trzydziestu lat – powiedział łagodnie. – Jedyny dom rodzinny Roba. Tu są nasze pamiątki…

Patsy prychnęła. Z zawzięciem szorowała teraz talerz, który od dobrej minuty nie miał na sobie ani okrucha.

Rob z zainteresowaniem słuchał wywodu ojca, nie wtrącając się do dyskusji. Wiedział, że rodzice od dłuższego czasu nie mogli znaleźć satysfakcjonującego pomysłu na emeryturę. Szczególnie że wynosząca ponad dziesięć lat różnica wieku zaczynała im ciążyć bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Bez sentymentu rozejrzał się po niewielkiej kuchni. Zza okna rozciągało się podwórko ocienione eukaliptusem. Nie było tu żadnych zbytków, ale ceny nieruchomości w Costa Mesa nieprzerwanie rosły od ponad dekady, kiedy krach na rynku nieruchomości rozwiał marzenia zarówno brokerów, jak i właścicieli niebotycznie wysokich hipotek. Dom z pewnością był wart więcej, niż sugerowała prosta szkieletowa konstrukcja i czterospadowy dach. Plan Patsy był wykonalny.

Inna sprawa, państwo Taylorowie prowadzili podobne rozmowy od lat, a radykalne zmiany jakoś nie nadchodziły. Bill obiecywał, że zastanowią się nad wakacjami, gdy przejdzie na emeryturę. Potem był to sezon futbolowy, a ostatnio jeden z wyżłów zachorował na nosówkę i wymagał częstych wizyt u weterynarza. Ojciec spędził większość życia, budując maszyny, które poruszały się z ponaddźwiękową prędkością i z łatwością przenosiły pasażerów na drugi koniec świata, ale jego własny zasięg wynosił zaledwie kilka kilometrów w promieniu ich domu w Costa Mesa.

Rob pożegnał się z obojgiem i ruszył w drogę do Los Angeles. W połowie trasy, zamiast trzymać się wyjątkowo pustej autostrady 405, odbił w stronę Redondo Beach. Tracił na tym przynajmniej piętnaście minut, ale kwietniowy zachód słońca nad oceanem nie miał sobie równych. Było to odprężenie, jakiego potrzebował po niezbyt udanej wizycie w domu.

Mimo że narzekania matki nie były niczym nowym, ta kłótnia wydawała się inna. Utarczki rodziców były nieodłączną częścią jego dzieciństwa. Zwykle miały jednak charakter ćwiczonego od lat tańca, bez niespodzianek i z opracowanym wcześniej zakończeniem. Jako jedynak funkcjonował w ich świecie, nasiąkając zasłyszanymi kłótniami niczym gąbka. Kto zarabiał więcej? Kto głosował na republikanów już za rządów Busha? Kto był winny, gdy psy uciekły przez drzwi garażowe i radośnie rozkopały ogródek sąsiada?

Może zmienił się ton głosu, a może same argumenty. Albo kilka lat spędzonych na próbach randkowania w Los Angeles i obserwacji swoich znajomych, a także ich pierwszych małżeństw i rozwodów sprawiło, że zaczął patrzeć na rodziców jak na osoby z krwi i kości. Ostatnio odczytywał w ich głosach nuty rozczarowania i znużenia. Czy winne było ich pozbawione bodźców otoczenie, a może zmęczyli się sobą nawzajem? Jedno było pewne – nigdy nie widział matki tak smutnej. Pomyślał, że jego własne życie również potrzebowało czegoś, co nadszarpnie wygodną i bezpieczną stagnację.

Na czerwonym świetle wybrał jedyny numer, który znał na pamięć. Po kilku sygnałach usłyszał zachrypnięty głos swojego agenta:

– Mów do mnie, słonko.

– Andy, rozmawialiśmy o tym wiele razy. Nie możesz tak do mnie mówić. 

– Dlaczego? Żeby nie zbić z tropu kobiety, która siedzi obok ciebie w samochodzie? Która, nawiasem mówiąc, jest wytworem twojej wyobraźni?

Rob zaczerpnął głęboki oddech.

– Gdybyś wziął robotę, którą podstawiłem ci w zeszłym roku, spotykałbyś się z modelką Victoria’s Secret.

– To ma sens, w końcu część z nich wywodzi się, przypomnij mi raz jeszcze, z jakiej branży? – odparował bez zająknięcia. Andy nie przyjmował do wiadomości, że jego podopieczni nie chcieli filmować zapasów w kisielu.

– Miseczka DD nie wyklucza talentu – odpowiedział. – Co mogę dla ciebie zrobić?

Rob wiedział, że za potokiem słów chował się zupełnie zwyczajny gość. Miał żonę, z którą wychowywał nadpobudliwego trzylatka, więc większość interesów załatwiał przez telefon. 

– Widziałem zapowiedź serii filmów dokumentalnych na Kanale Podróżniczym. Podobno przedłużyli produkcję przynajmniej o jeden sezon.

W samochodzie zapadła cisza.

– Silvana będzie wściekła, jeśli nie pomożesz jej przy Gwiezdnym odwyku.

– To tylko rozmowa.

– Nawet się nie waż! – wrzasnął Andy.

– Słucham?

– Nie jedz z podłogi, na litość…

Z głośnika dobiegały teraz zakłócenia. Po chwili głos agenta wrócił do normy, chociaż mówił teraz o wiele szybciej:

– Znam ich szefa produkcji. Ma dzieciaka rok wyżej w tym samym przedszkolu, do którego chodzi Liam.

Andy hołdował zasadzie kilku długości. Jeśli w promieniu dwudziestu kilometrów od Los Angeles mieszkał ktoś z branży, z kim jeszcze nie nawiązał znajomości, to z pewnością znał go ktoś inny. Nawet jeśli ten ktoś nadal nosił ekologiczną pieluchę.

– Zadzwonię do ciebie, kiedy będę wiedział więcej. – Zawiesił głos. – Silvana nie jest taka podła, na jaką się kreuje. W tym biznesie trzeba mieć grubą skórę – pouczył go.

Rob miał na końcu języka obelgę, ale powstrzymał się ze względu na trzylatka, który sądząc po odgłosach szamotaniny, znowu wybierał jedzenie z psiej miski.

– Muszę kończyć. Sezon oscarowy, mam kupę roboty – powiedział Andy i szybko się rozłączył.

Rob uśmiechnął się pod nosem. Andy przyjeżdżał na spotkania srebrnym bmw z otwieranym dachem, rozsiewając aurę luksusu i od czasu do czasu racząc rozmówców anegdotami na temat najbardziej znanych klientów. W rzeczywistości kabriolet był wzięty w leasing, a agent załatwiał większość spraw z przybudówki koło garażu.

Na przedmieściach Costa Mesa było już ciemno. Stojąc na czerwonym świetle, Rob rozejrzał się wokół, ale żadna z nazw ulic nie wyglądała znajomo. Pochłonięty rozmową, musiał przeoczyć zjazd na autostradę.

Spojrzał na zegarek i wcisnął gaz do dechy. Obiad zaręczynowy Michaela i Marty miał się zacząć lada chwila.

12

Nie było jeszcze szóstej, ale niewielka przestrzeń klubu komediowego pękała w szwach. Rob przyjechał spóźniony i teraz z trudem przeciskał się przez tłum ludzi, którzy w taki czy inny sposób byli spokrewnieni z Michaelem.

Przyjęcie zaręczynowe pospiesznie zorganizowali jego rodzice. Mimo obietnic i krótkiej listy gości nie omieszkali zaprosić całej rodziny, nawet swoich kuzynów z sąsiadującej z Kalifornią Arizony.

Marta siedziała przy stoliku ulokowanym obok podwyższenia, niemal na wyciągnięcie ręki od faceta, który właśnie kończył opowiadać nieco ryzykowny skecz na temat swojej pierwszej żony. Rob był ciekawy, czy komik został wynajęty, czy też wieczór zaplanowano na zasadzie open mic. Oznaczałoby to, że zamiast opłacać zawodowego komika lub zespół muzyczny, właściciel lokalu otwierał scenę dla wszystkich śmiałków.

Rodzice Michaela, Jenna i Neil Jenkinsowie, woleliby elegancki hotel Roosevelt czy chociaż włoską restaurację, ale Marta postawiła na swoim. Rob przypomniał sobie, że kiedy po raz pierwszy spotkał nową dziewczynę swojego najlepszego przyjaciela, z trudem podtrzymywali rozmowę. Marta zawdzięczała podstawy języka angielskiego ciężkiej pracy i starym komediom bez ­dubbingu. Nawet jeśli początkowo nie odróżniała przyimków od zaimków i jadała jedynie w restauracjach oferujących menu ze zdjęciami potraw, to wzory fizyczne oraz łacińskie nazwy części ludzkiego ciała miały tę samą formę na całym świecie. Na drugim semestrze doktoratu niemal wyzbyła się resztek akcentu, wprawiając Michaela w osłupienie.

Pamiętał, że Marta dorastała w maleńkiej miejscowości na południu Polski. Jej ojczym był pół Amerykaninem, pół Polakiem, żyjącym w rozkroku pomiędzy oboma państwami, a matka z czasem zaakceptowała ten nietypowy stan rzeczy. Niestety ich rezydentura po drugiej stronie oceanu zaczynała się parę tygodni później, a Marta nie widziała sensu w sprowadzaniu ich na miejsce z powodu jednego wieczoru.

Teraz wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Na sali nie było nikogo z jej najbliższej rodziny, ale wyglądało na to, że bawiła się świetnie. W dodatku towarzyszyło jej dwóch wysokich facetów w kowbojskich kapeluszach.

– Rob! – krzyknęła do niego i pomachała ręką nad tłumem. – Poznaj kuzynów ojca Michaela. Chad i Brad przyjechali do nas z Arizony.

Rob uścisnął ręce obydwu dryblasom, z góry zakładając, że nigdy ich od siebie nie odróżni. Obaj mieli na sobie znoszone dżinsy i buty z krokodylej skóry. Chad wyróżniał się wyblakłym tatuażem w kształcie złamanego serca, częściowo zasłoniętym rękawem flanelowej koszuli. Wizerunku dopełniały niezbyt zadbane siwe brody.

– Ci dwaj chcieli wytłumaczyć mi wszystko na temat bydła obrączkowanego – wyszeptała do ucha Roba, torując drogę do baru. – Czy wiedziałeś, że z jednej krowy można wykroić nawet pięćdziesiąt różnych rodzajów steku? A jeśli wolisz statystyki mierzone w hamburgerach, to średniej wielkości krasula może ich dostarczyć nawet tysiąc.

– Tysiąc podsmażanych na cebulce, wetkniętych w okraszoną sezamem bułkę hamburgerów – powiedział do siebie Rob, mając w pamięci wegański obiad matki.

Marta dyskretnie skierowała palec w stronę wyjścia awaryjnego, gdzie oparty o ścianę stał jeden ze specjalistów od wołowiny. Osłonięty rondem kapelusza odpalał właśnie papierosa, nieświadom ulokowanego zaraz nad jego głową alarmu przeciwpożarowego.

Westchnęła głęboko, jak gdyby szok kulturowy stał się nieodłączną częścią tego dnia.

– Zamów mi, proszę, kieliszek prosecco – powiedziała, po czym ruszyła w stronę kowboja, który właśnie strzepywał popiół do doniczki z plastikowym kwiatkiem. – Może mi się przydać do ugaszenia pożaru.

Czekając w kolejce do baru, Rob rozejrzał się w poszukiwaniu znajomych twarzy. Najwięcej z nich, zerkających na niego z portretów oprawionych w szkło, zauważył na ścianach klubu. Był to prawdziwy panteon mistrzów stand-upu, poczynając od Adama Sandlera, a kończąc na Louisie C.K. Rob pomyślał, że aby stanąć na scenie z nadzieją, że publiczność wybuchnie śmiechem po usłyszeniu opowiastki na temat nieudanej randki w ciemno, potrzebne były stalowe nerwy.

Do rzeczywistości przywrócił go brzęk szkła. Światła zostały przygaszone, a na scenie ulokował się wysoki mężczyzna w białym garniturze i kapitańskiej czapce. Rob znał tylko jedną osobę, która miała w swojej szafie takie cudo.

Nick wziął do ręki mikrofon i ogarnął wzrokiem gości.

– Panie i panowie, witamy na obiedzie zaręczynowym Marty i Michaela – zaczął oficjalnie. – To moje pięć minut, które wykorzystam, aby opowiedzieć wam o jednym z moich najlepszych przyjaciół i udowodnić, że ta oto piękna kobieta powiedziała „tak” nie bez powodu.

– Zapowiada się ciekawie – powiedział Chad, który zajął miejsce tuż obok Roba. Kowbojski kapelusz spoczywał teraz na jego kolanach, ujawniając błyszczącą łysinę i krzaczaste brwi właściciela.

– Proszę państwa, czy wiecie, jakim romantykiem jest Michael? – rzucił na początek Nick. – Otóż tak się przejął oświadczynami, że z pewnością założył dzisiaj czystą bieliznę.

Kilka osób zaśmiało się pod nosem. Ze ściany obok spoglądał na nich Robin Williams.

– Ale porozmawiajmy o samym weselu – kontynuował Nick. – Chciałbym przybliżyć wam sylwetki wyjątkowych osób uczestniczących w ceremonii, czyli drużbów. Otóż jeden z nich powinien być odpowiedzialny – stwierdził, patrząc wymownie na brata Michaela. – Jeden musi być czarujący – dodał, wskazując palcem na siebie. Goście zaczęli się śmiać, czekając na pointę. – Ale najważniejszy jest starszy.

Rob uśmiechnął się pod nosem. Kilka osób odwróciło się w jego stronę. Może Nick opamiętał się z żartami.

– Ta rola wymaga czegoś szczególnego i jest przeznaczona dla naszego ukochanego spóźnialskiego.

Rob nie był pewien, jak Nickowi udało się skierować światła reflektora na jego twarz. Wiedział natomiast dokładnie, jak czuje się jeleń na sekundę przed zderzeniem z ciężarówką.

– Otóż starszy musi mieć tak brzydką mordę, że pan młody będzie przy nim wyglądał jak młody grecki bóg.